- W empik go
Nad poziomy. Tom 2: powieść z r. 1863 - ebook
Nad poziomy. Tom 2: powieść z r. 1863 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Redaktor
ARTUR OPPMAN
Wydawcy
GEBETHNER I WOLFF
WOŁODY SKIBA
(WŁADYSŁAW SABOWSKI)
Nad poziomy
POWIEŚĆ Z R. 1863
TOM II.
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA i WOLFFA KRAKÓW – G, GEBETHNER SP. 1910
Druk Piotra Laskauera i S-ki. Warszawa, Nowy-Świat Nr. 41.
I.
W lasku.
Nadszedł maj miesiąc poetów, słowików i zakochanych.
Nie zasługą, lecz szczęściem, pozyskał on sobie miłość pieśniarzy i marzycieli.
W każdym okresie dziesięcioletnim osiem razy przynajmniej w naszym klimacie maj nie zachwyca powabami wiosny, bywa chłodny i słotny, tak, że się zdaje dalszym ciągiem zimy, tem przykrzejszej, iż przychodzi nie w porę, kiedyśmy ją już urzędownie pożegnali, popełnia więc rodzaj nadużycia, które nas oburza i drażni. Ale zato raz na pięć lub sześć lat, kiedy zawita w całej krasie świeżej zieleni i uśmiechniętego ciepłego słońca, jest tak uroczym, tak żywo pamięć o sobie zapisuje w młodych, pełnych liryzmu sercach, że choć robi zawody w latach następnych, nie może sobie popsuć raz zdobytej dobrej opinii.
W roku upamiętnionym zemstą nad rozrzutnym sża.-farzem krwi młodzieńczej, doktorem Tanzerem, maj był właśnie takim wyjątkiem, to jest godnym reputacyi… jaką mu jego wielbiciele zrobili.
Nawet złowrogie dni trzech świętych aeów przeszły wyjątkowo bez przymrozków, a po nich tak sic ustaliła pogoda, że pewnego dnia… po ukończeniu fakcyi, panna Dobrogniewa Kząteeka… przełożona pensyi wyższej, oznajmiła swoim uczennicom wielką nowinę.
– Pannytylko proszę się nie przestraszyć!… mam wam powiedzieć coś bardzo, bardzo niespodziewanego… Czy przyrzekacie, że będziecie grzeczne?…
– Będziemy! będziemy! będziemy! – krzyknęły chórem wszystkich odcieni sopranów, mezzo sopranów i kontranltów wszystkie Wawrzyny i Zbigniewy, Bożenny i Maryle. Wandy, Ludmiły i Miłoslawy, otaczając żywym wieńcem przełożoną.
– No… to słuchajcie! – rzekła madame, – jutro nie będzie lekcyi…
– Ach! jakto dobrze!… ach… jakto doskonale! – wołały jedna przez drugą uczennice.
– Zrobimy sobie majówkę….
– Ach! jakto ślicznie! – klaskały w ręce panny. Niektóre tylko starsze skrzywiły się, a jedna z nich głośno nawet wyraziła pewne niezadowolenie.
– Pewno, jak zwykle, do ogrodu miejskiego, para za parą, trzy razy dokoła… – rzekła, wzruszając ramionami.
– Panno Stosławo! proszę się nie zapominać!…– skarciła ją przełożona.
I. zwracając się do orszaku ciekawie wpatrujących się w nią uczennic, dodała:
Nie do ogrodu miejskiego, ale aż do lasku!…
Niepodobna było opisać wybuchu zadowolenia, który był odpowiedzią na te słowa.
Zarówno doroślejsże Ludomiry. Mścislawy, Halszki, Wacławy, jak male Stosie, Władzie i Bronisie, zaczęły skakać, biegać po sali, trzepotać się… śmiać, ściskać i całować wzajemnie.
Zaroiło się, jak w ulu, pośród panienek, aż majestatyczna madame musiała kres położyć tej wesołości zwykłem wezwaniem do porządku:
– Mesdemoiselhs! silcnce s'il votis plaitf
Zrobiła się niby chwilowa cisza, lecz w moment później zaczęło się W ulu pensyonarskim nowe brzęczenie, któremu już panna Dobrogniewa Rzątecka nie uważała za pulrzebne kłaść tamy.
Radość ta była bardzo naturalną..
Życie dziewcząt na perisyach żeńskich wogóle jest bardzo monotonne i poddane klauzurze prawie klasztornej. Na przechadzkach panny muszą iść parami, pod dozorem nauczycielek, wolno im rozmawiać tylko z sobą, a nawet rzucanie okiem na prawo i na lewo uważano jest za przestępstwo i podlega zaraz napomnieniu, na które panienki zazwyczaj bywają daleko wrażliwsze, niż studenci. Przechadzka taka odbywa się przytem zawsze miarowym krokiem, temi samemi ulicami i temi samemi alejami ogrodu.
Uzecz prosta, iż wycieczka do lasu, najdalsza, o jakiej wycliowanice panny Itząteckiej zamierzyć mogły, wycieczka, nosząca urzędownie nazwę majówki, a zatem wolna od rygorów, panujących na zwykłych przechadzkach, tak wielkim przejęła je zachwytem.
Od tej chwili wszystko, co żyło na pensyi, myślało cylko o jutrzejszej majówce.
– Oby tylko pogoda dopisała! rzekła blondwłosa Dobrochna Oaliniecka do znanej nam tak dobrze Halszki Pędowskiej.
– Za pogodę ja ręczę! – odpowiedziała z całą pewnością Hela, równie, jak inne panny, rozradowana obietnicą przełożonej.
Dlaczego ręczyła, nie umiałaby powiedzieć. Prawdopodobnie dlatego, iż była głęboko przekonaną, że na świecie dziać się wszystko powinno tak, jak ona pragnie i jak jest dla niej pożądanem.
Pogoda rzeczywiście nie zawiodła.
Dość wczesnym rankiem, jeszcze przed dziewiątą, na znaną nam ulicę, na ktorą wychodziły okna pensyonatu o pozamalowatiyeh dolnych szybach, zajechały dwa odkryte omnibusy pocztowe, to jest wszystkie, ile ich było w grodzie trybunalskim, i pierwsza partya panienek, złożona z najmniejszego drobiazgu, z wesołą wrzawą pozasiadała ławki, starając się jak najmniej zajmować miejsca, żeby się jak najwięcej koleżanek prędko na miejscu zabawy znalazło.
Po ich odwiezieniu, w pół godziny lub poźniej, pojech.il.t paru a druga… putem trzecia, aż nareszcie w czwartej i ostatniej udały się na zabawę najstarsze, kończące już cdukacyę wychowanice.
W ich liczbie znajdowała się Hela, a gdy przybyła z towarzyszkami swemi na miejsce, już w lasku pełno było śmiechu, cwani, pustoty i wrzawy.
Bawiono się kółkami w gry najrozmaitsze, do których jednak panny, na ostatku przybyłe, nie przyłączyły się wcale.
Uważały się one za osoby już dorosłe i na takie chciały pozować. Pobrały się pod ręce po dwie lub trzy i chodziły pu lasku z powagą, śmiejąc się umiarkowanie i wystrzegając pustoty, któraby pozwalała zaliczać je jeszcze do dzieci.
– Ach! – mówiła Dobrochna Galiniecka do Heli,–
ty byś nigdy nie zgadła, Halszko, co (ni największą przyjemność sprawia na dzisiejszej majówce…
– Co tobie, nie wiem – odrzekło ciemnowłose bóstwo Paw:cłka,–ale wiem, co mnie!… Ja się cieszę przedewszystkiem z tego… że to już ostatni rok chodzimy na takie zabawy, jako pensyotiarki w krótkich mundurkach!….
– No, widzisz, to tak samo, jak ja, – odpowiedziała kuzynka studenta, który tak artystycznie odegra} rolę samobójcy w mieszkaniu doktora Tan zera – a ja myślałam… ż takie myśli to mnie tylko samej przychodzą…
– Bal żeby tylko tobie! – odparła Hela – my wszystkie starsze nudziłybyśmy się tu śmiertelnie, gdyby nie ta jedna myśl!… Bo, proszę cię… co tutaj za zabawa z temi dziećmi, które skaczą przez sznury i przez kółka, jak male małpki. Nie uwierzysz, jak się dziwię sobie, gdy czasem wspomnę, że i ja kiedyś byłam taka dziecinna…
– Cóż chcesz? – wzruszyła ramionami Dobroehna – wszystkie musimy przechodzić tę chorobę, jak ząbkowanie… J jabym już nie znalazła rozrywki w takiej dziecinnej zabawie… Bądź co bądź, mojem zdaniem, to niema sensu… Dla nas starszych, powiadam ci, Halszko, madame powinnoby urządzić osobne majówki… w dorosłem towarzystwie… z kawalerami…
– Ho I ho! – roześmiała się Hela, – ty miewasz czasem śmiałe pomysły. Dobrochno!… No… i ja przyznam, ze to byłoby niezłe. Bo zresztą, to nawet dziko wygląda… "W' domu codziennie widujemy mężczyzn, i nikt w tem nie widzi nic złego, a tutaj nas trzymają, jak zakonnice za klauzurą…
– No, a profesorowie?…
– Profesorowie się nia liczą… Ja… wystaw sobie, gdyby nie ten bal u Midorskich… pamiętasz?… tobym mogła powiedzieć, żc odkąd jestem w tem mieście, nie widziałam jeszcze „mężczyzny”, – skarżyła się Helena.–Ciekawam, coby to było złego, gdyby tu madame zaprosiła chociaż z kilkunastu studentów.
Tak rozmawiając Halszka i Dobroehna, może dlatego, żeby trochę drażliwa treść ich rozmowy nie wpadła w ucho której z guwernantek, oddalały się coraz bardziej od rozbawionego grona panienek, aż się nareszcie spostrzegły, że mogą zajść zbyt daleko.
– Oh! – zawołała Dobroehna… – zagadałyśmy się i zaszlyśmy w gląb lasu.
– Trzeba wracać! – odrzekła Hela.
– Masz słuszność!… wracajmy.'…
– Dobrze… ty prowadź, bo ja nie uważałam, którę-dyśroy szły.
– I ja nie uważałam… no… ale przecież trafimy… Zdaje mi się… że tędy.
Poszły.
Zrobiły kilkadziesiąt kroków, lecz wrzawa bawiącej się pensyi jeszcze do nich nie dochodziła.
– Słuchaj! – zawoła! panna Pędowska – zdaje mi się, że ty źle prowadzisz… my sję oddalamy!… idziemy coraz głębiej w las!…
– Jezus Marya! – krzyknęła Dobroehna – a tam jeszcze mogą być wilki!…
– To okropne!… co począć?…
– Chyba wołać!
– A więc wołajmy!
I, dobywając głosu z głębi płuc, obie zaczęły wołać:
– Hej! hej!… hej! hej!…
Jakieś głosy odpowiedziały im z oddali:
– Hej! hej!… hej I hej!…
– Czy to echo? spytała niedowierzająco Hela.
– Nie… tam są ludzie…
– Chodźmy do nich, wskażą nam drogę….
– Ale wołajmy jeszcze: hej i hej!… hej! hej!… Na wołanie znowu odpowiedziano.
Spłoszone panny szły z pewną otuchą naprzód, glosy odpowiadających zbliżały się ku nim.
W chwilę poźniej nastąpiło spotkanie.
Przed dwoma pasterskimi kapelusikami peiisyouarek znalazły się cztery czapki studenckie.
Czapki te nagle zdjęte z głów. odsłoniły Halszce i Dobrocnnie twarze dobrych znajomych.
Dyli to trzej muszkieterzy, Adaś, Ignaś i Pawełek, którym towarzyszył kuzyn Dobroehny, ów który debiutował w roli samobójcy.
Pięknej Heli dotychczas wszystko się tak wiodło w życiu. Ręczyło za pogodę i pogoda nie omieszkała stawić się na jej żądanie; wspominaią, że ilo zabawy przydaliby się studenci, i oto cala ich czwórka wyszła niby z pod ziemi na jej zaklęcie.
Powiadają, że mężczyźni są odważniejszymi od kobiet, ktoby jednak był świadkiem tego spotkania w lasku, nie powtórzyłby niezawodnie tego oklepanego, anie mającego żadnego sensu aksyomatu. Chłopcy, choć ich było dwa razy więcej, okazali sic; stokroć więcej zmieszanymi od panienek.
Dopóki szli naprzód za dochodzącymi z oddalenia głosami Halszki i Dobroehny, byli pełni rezolutności i kontenansu, lecz, gdy się wobec nich znaleźli,odwaga pierzchła, i przywódcy lub aktorowie fars, o których pokolenia studenckie następnym pokoleniom miały opowiadać legendy, zmilkli, jak trusie, spuścili oczy i stali, jak pensyonarki przed upominającą je przełożoną.
A przecież spotykali się tu sami znajomi, i jak jeszcze znajomi!…
Pierwszy ochłonął z tego pomieszania najmłodszy z czwórki, rzekomy samobójca, Gucio Galiniecki.
Jeszcze Oskrzelski, Pokrowiecki i Węgrzynek obracali w ręku czapki, nie wiedząc, co z niemi zrobić, gdy on już zoryentował się w sytuacyi i, zawoławszy: „Do-broclma!”, przybiegł do kuzynki, i pocałował ją w buziaczka.
Było to przełamanie lodów. Węgrzynek pierwszy włożył czapkę na głowę, i zaczął rozmawiać z pannami. Za jego przykładem poszedł Pokrowiecki. Pawełek tylko, najbardziej przestraszony i onieśmielony, dobrowolnie sic usuwał na plan ostatni i oczu nie śmiał podnieść na Helę.
Doznawał dziwnego, bolesnego, przejmującego wzruszenia. Byłby może wolał, żeby się nagle ziemia pod nim rozstąpiła, i żeby znikł w jej otchłaniach.
Wstydził się biedny swego nieszczęścia.
Hela, która od pierwszej chwili nie okazywała żadnego pomieszania, podawała po kolei rękę każdemu, witając wszystkich swych wielbicieli z dystynkcją i powagą, bez dawania pierwszeństwa któremu z nich.
Gdy przyszła kolej na Pawełka, zdobył się on nareszcie na tyle odwagi, że podniósł wzrok od ziemi, i gdy się ręce ich dotknęły, spotkały się jednocześnie oczy.
We wzroku Oskrzelskiego była jakby prośba o litość… w oczach Heli coś nagle błysnęło i zagasło… rączka jej drgnęła.
Było to jednak wzruszenie tylko chwilowe, trwające ledwie, mgnienie oka.
Uśmiechnęła się tym samym ujmującym uśmieszkiem, który miała dla niego zawsze w zielonej oazie na mazowieckich piaskach, i tym samym głosem, który go niegdyś tak upajał, rzekła:
– Ah c'est vetus, Paul., que c'est ehartnanłl… Czarodziejskie to były słowa. W nieszczęśliwego Pawełka zaczynało wstępować nowe życie.
– Czyżby naprawdę nie zmieniło się nicV… – pytał sum siebie, nie dowierzając.
Tymczasem reszta zgromadzonego przypadkiem towarzystwa zupełnie się już z sobą oswoiła.
– Wystawcie sobie, panowie – mówiła Dobrochna Galiniecka – wyobraź sobie. Guciu… zabłądziłyśmy w lesie i, gdyby nie panowie, toby uas tu zapewne… pożarły dzikie zwierzęta…
– Wielki Boże!… – zawołał przestraszony Adaś. Węgrzynek roześmiał się.
– Przedewszystkiem musiałyby tu być – rzekł – a mnie się zdaje, że najdzikszem!, jakieby panie spotkać mogły, są… zające…
– – Panowie się śmieją, a my naprawdę byłyśmy w stracliu… – odpowiedziała niby tonem wyrzutu Mela – Choćby dzikich zwierząt nie było, zawsze niebardzo to przyjemnie zbłąkać się w lesie…
– I umierać z głodu, lub żywić się korzonkami, jak pustelnice!… – dodała Dobrocina.
– Ale teraz niema tego niebezpieczeństwa – dokończyła panna Pędowska – panowie nas doprowadza do naszej madame.
– Ah! więc jest tu i madame? – rzekł Węgrzynek.
– Jest… z całą pensyą… jesteśmy na majówce… Odeszłyśmy przypadkiem zadalcko… trzeba do nich wracać.
– A w której stronie zostawiły panie koleżanki?…– sjapytal syn burmistrza.
– Otoż w tem całe nieszczęście, że nie wierny… – odpowiedziała frasobliwym tonem Dobroehna.
– Ale sądzimy, że panowie, jako mężczyźni, coś na to poradzą… – dodała Hela.
– Olz pewnością, panno Halszko zapewnił z przekonaniem Ignaś – w braku busoli, będziemy się kierować instynktem… Wiemy, z której strony przyszliśmy… idźmy w przeciwną.
Zdawało się to najlepszym sposobem wyjścia z trudnego położenia, ale lasek pod trybunalskim grodem okazywał się dla zbłąkanej gromadki istnym labiryntem.
Szli dość długo, rozmawiając wesoło. Adaś i Ignaś towarzyszyli postępującej naprzód Heli, Gucio Oalinieeki trzymał się swojej kuzynki, Pawełek, onieśmielony i smutny, wlókł się, jak maruder, na końcu.
"Wędrówka jednak okazywała się daremną, nigdzie nie natrafiano na jakikolwiek ślad pobytu wychowanie panny Kząteckiej.
– Pędzie nieszczęście! – narzekała Dobroehna -– zdaje mi się, że jesteśmy na błędnej ścieżce.
– Kie masz się czego lękać, kuzynko – pocieszał ją student – w ostatnim razie, chociażbyśmy nie odszukali madame, to drogę do miasta znajdziemy…
– A toby było ładnie, żebyśmy do miasta wróciły pieszo, tylko we dwie – zauważyła panna Galiniecka.
– i to jeszcze w męskiem towarzystwie! – dodała Halszka.
W tej chwili "Węgrzynek zatrzymał się, i zawołał nagle:
– Jest!…
– Kto?…-, madame?… – zagadnęły żywo obie trudne do zrymowania panny.
–- Madame, nie, ale niezawodny drogowskaz–ohja-śnił Ignaś–czy państwo słyszą?…
Zaczęto się wsłuchiwać… t
Któś gra na fujarce – rozpoznała najpierwsi Hela.
– Ten któś wskaże nam drogę… niepodobna, żeby nie widział całej pensyi i pani madame – rzekł, idąc naprzód, jako przewodnik, Węgrzynek.
ścieżka, którą poszedł, była wązka. Musiano iść jedno za drugiem, gęsiego.
Głos fujarki stawał się coraz wyraźniejszym. Tony jej mile pieściły ucho słuchaczy.
Nareszcie zobaczono artystę.
Był to kilkunastoletni wiejski wyrostek. Grał ładnie i tak się zagrał, że zbliżających się nic zauważył, wsłuchany w wydobywające się z zaimprowizowanego instrumentu rzewne jakieś, a oryginalne melodye.
– Sluchajno, chłopcze, – rzekł, zbliżając się do niego Węgrzynek – nie widziałeś ty tu gdzie panien?
Chłopak odjął od ust fujarkę, spojrzał na pytającego, i po namyśle odpowiedział:
– "Nie, nikaj nie widziałem.
– Ani takich wielkich wozów z ławkami? – badał go dalej lgnaś.
– Nikaj.
– Ani takiej wysokiej, strasznie poważnej pani, co się jej wszystkie panny boją, a co się nazywa madame
– Madam? – powtórzył chłopiec, wytrzeszczając oczy.
Panny się śmiały. Niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdowały, nie brały widać tak bardzo do serca.
Bardziej może odczuwał to niebezpieczeństwo wrażliwy Adaś.
– Słuchaj. Węgrzynek – rzeki – ty sobie żarty robisz z chłopaka, a panie tymczasem wylęknione czekają… Pozwól ja go wypytam…
I, zwracając się do chłopca, zagadnął:
– Jak ci na imię?…
– Alatus.
– Slucfiajże. Matus. ty ten las znasz?…
– Coby nie…
– No… to nas wyprowadź z niego, ale tak, żeby było widać – drogę do miasta…
– Coby nie!…
– Idź przed nami i graj na fujarce – mówił dalej Pokrowiecki – a jak wyjdziemy z lasu i zobaczymy drogę, dam ci półzlotka.
Afatusowi w oczach się zaświeciło.
Nie odpowiadając, przyłożył fujarkę do ust, zaczął grać i poszedł naprzód, a całe towarzystwo podążało za nim.
Po chwili Hela krzyknęła.
Wlokący się na szarym końcu Pawełek w mgnieniu oka znalazł się przy niej.
– Co to?… co to się stało?- zapytał z przestrachem.
– Co to?… co pani – wypytywali się… nadbiegając z kolei Adaś i Ignaś.
– Nic… nic strasznego… – odrzekła Halszka – ale patrzcie, panowie, tutaj mokro…
To mówiąc, pokazała zbłocony bucik.
– Słuchajno, Alatus – krzyknął Węgrzynek–w jakie ty nas trzęsawisko prowadzisz?
Alatus przestał grać i obejrzał się.
– I! to nic – rzekł – tylko trzeba przeleżę bez strugę.
– Co?… przez wodę?…–przestraszyły się panny.
– Jaka tam woda! – tłómaczy! Alatus–nic ma, jak do kostek…
– Ależ my nio przechodziłyśmy przez wodę – protestowała Hela – on nas źle prowadzi.. Cest impossible Paul..
Hiatus się klął… że tą drogą najłatwiej wyjść z leśnego labiryntu, i że zaraz za strugą pokaże się miasto.
Nie było można mu oponować. Poszedł naprzód, i już brnął w strudze.
y – Ależ my tam pójść nic możemy!… jakbyśmy wyglądały!… rest affreu.c… on petit s'enrhumer. woi.ily pensyonatu.
– Przeniesiemy panie – zaproponował Węgrzynek… f' – Brawo, doskonale! – zawoła! Galiniecki–kuzynko! przeniesiemy cię, siadaj.
Spletli ręce we dwóch z Węgrzynkieni, obyczajem studenckim. Panna Dobroehna usiadła, k – Ależ ja spadnę do wody.' – przelękła się kuzynka rzekomego samobójcy, gdy ją podniesiono do góry… l – Nie bój się nic, kuzynko – doradzał Galiniecki – obejmij rączkami każdego z nas za szyję.
Dobroehna, śmiejąc się, mimo strachu, poszła za tą poradą.
Pawełek i Adaś patrzyli ciekawie na te szczególne przenosiny. Im wypadało zrobić to samo z Helą… która stała na miejscu, jakby oczekując kolei.
Przez chwilę ani Oskrzelski, ani Pbkrowiecki nie mogł sic zdecydować na zrobienie jej propozycyi.
Nareszcie odwaga prawdziwie męska wstąpiła w duszę Pawełka.
Zbliżył się szybko do swej bogini, porwał ją sam jeden na ręce, i silnym, pewnym krokiem przeszedł przez strugę, A
Serce mu biło, jak młotkiem.
Heła Die broniła się wcale. Gdy się znalazła nad wodą, objęła go sama za szyję, i prawie do ucha rzekła półgłosem:
– Tu brare, Paul!-., znalazłeś się, jak mężczyzna… tak to lubię-.
Muzyką archanielską grało w uchu Pawełka to uznanie pięknej jego bogdanki… limae w strudze, rzeczywiście nie głębszej, jak po kostki, z drogim swym ciężarem na ręku… doznawał całej pełni szczęścia i rad byłby, żeby to szczęście snuć się mogło tak ciągle, długo, długo, bez końca, jak się sączyła woda w leśnym strumieniu, który przebywali w tej chwili…
Niestety, cala przeprawa trwała zaledwie jakiś ułamek minuty, i trzeba było swój skarb postawić na drugim, wynioślejszym i suchym zupełnie brzegu ruczaju, przez który teraz właśnie Adaś zabierał się do przejścia.
ATie szło mu to tak sporo. Wody się nic bal, ale zmoczenie obuwia czyniło na nim zawsze niemiłe wrażenie. Gdyby się nie wstydził, byłby może zaproponował kolegom, żeby i jego… jak panienkę, przenieśli.,(ak zwykłe, przecież ambicya męska w nim przemogła, i raz się zrezygnowawszy, już bez wahania poszedł naprzód.
– Merci Pau – rzekła z czarującym uśmiechem Heła du stawiającego ją ostrożnie na stałym ładzie Pawełka.
I, zwracając się do jego kolegów, dodała z godnością i powagą:
– Dziękujemy panom… ocaliliście nasze buciki i zdrowie L.
– A teraz idźmy dalej za fujarką – nalegała Do-brocluia bo tam doprawdy mndnme bardzo niepokoi*' się musi.
Rzeczywiście nie można było się ociągać, bo Malus, któremu widać pilno było otrzymać przyrzeczonego półzlotka, szedł szybko naprzód i niekiedy znikał poza drzewami, tak, że tylko odgłos fujarki wskazywał drogę zabłąkanemu towarzystwu.
Z początku wszyscy szli cierpliwie. Chłopiec im przecież przyrzekł, że zaraz wydostaną się z lasu i ujrzą miasto.
Okazało się jednak, żc „zaraz”' ma zupełnie odmienne znaczenie dla mieszkańców miasta i wioski.
Szii i szli, końca drogi widać nie było. Nie zauważono nawet przerzedzania się drzew, coby wróżyło prędkie wydostanie się na niezadrzewioną płaszczyznę.
Panny zaczęły się martwić, i uskarżać na to do towarzyszów.
– MatusMatus!… – wolał Węgrzynek – a prędko tam będzie koniec lasu?…
– Ino patrzeć l…
„Ino patrzeć” nie znaczy jeszcze tyle, żeby można było za jednym zamachem dojść.
Pośpieszny chód zmęczył panienki, odwykłe od ruchu skutkiem ciągłego zamknięcia.
Zarumieniły im się twarzyczki, oddech przyśpieszył.
– Chyba upadnę ze znużenia!… – zawołała Dobrochna.
– A ja już upadam!… – rzekła Hela, siadając na małym wzgórku, który napotkała po drodze – re*ł im-pomblc… sił mi braknie!…
– Matusi… stój!… – krzyknął Pawełek – musimy spocząć…
Fujarka zamilkła na chwilę, chłopiec wrócił. Całe towarzystwo rozsiadło się dokoła Heli, ktorą bardzo bawiła ta przygoda.
– Jeżeli tak dalej pójdzie – mówiła – – to już wiem… jak się to skończy… Nic dostaniemy się do miasta, chyba wieczór.
– Jeżeli przed wieczorem nic pomrzemy… z głodu – dodała lubiąca czynić rozpaczliwe przypuszczenia Dobrocina.
Węgrzynek uderzył się ręką w czoło.
– Na miłość Boską! – zawołał – że też mi to prędzej na myśl nic – przyszło!… Banie muszą być strasznie głodne!…
Hela zabrzmiała srebrnym śmiechem.
– Ciekawa rzecz – rzekła – coby pan zrobił, gdyby tak było… i gdyby to panu wprzód na myśl przyszło!…
– Jakto, co?… odparł Ignaś – my przecież mamy bułki i serdelki.
– Nie królewska potrawa – dodał Adaś – ale zawsze od.głodowej śmierci ocali…
1 z czterech kiuszeni studenckich zaczęły się wydobywać prowianty. Oprócz bułek i serdelków znalazły się jeszcze dwa obwarzanki z sola i parę jaj na twardo.
Panny bez ceremonii przyjęły poczęstunek i trzeba było patrzeć, z jakim apetytem całe to młode grono spożywało zaimprowizowane studenckie śniadanie, śmiejąc się i żartując z doznanej przygody.
Dostała się i Matu sowi bułka z serdelkiem, więc na chwilę zaprzestał swojej muzyki, ale, gdy zjadł, podniósł się zaraz i poszedł dalej, śpiesząc się ciągle do pólzłotka.
Trzeba było iść za nim. Hela znowu, ze zwykłą sobie w takich razach dostojną i dystyngowaną minką.
podziękowała młodym gospodarzom za poczęstunek i daią znak do ruszenia w drogę.
Tym razem, może dzięki wzmocnionym troche siłom panienek. Matusowe „ino patrzeć' okazało się znacznie krótszem.
Po pięciu może minutach drogi z poza drzew leśnych zaczęła się ukazywać wolna płaszczyzna.
– Nareszcie wychodzimy z lasu! – rzekła Dobroehna,
– I zobaczymy miasto – dodała Hela – ale cóż nam z tego przyjdzie?….Iakże będziemy powracały bez madame?…
Las się skończył, wieże kościołów i dachy domów trybunalskiego grodu zarysowały się na horyzoncie wyraźnie.
Niewielka jednak z tego wszystkiego była pociecha.
Matus wprawdzie dotrzymał słowa i sumiennie na półzłotka zarobił. Wyprowadził towarzystwo zbłąkane z lasu, pokazał mu miasto i drogę, ale droga to była nie taka łatwa do przebycia i nie ta, którą się ujrzeć spodziewano.
Pensyonat wyjechał do lasku szosą, prowadząca 2 miasta na północ, a zbłąkane panny znajdowały się na drożynie, prowadzącej do lasu z cegielni, która leżała daleko za miastem, przy drodze bitej, idącej na wschód.
Żeby się dostać do trybunalskiego grodu, trzeba było dojść przedewszystkiem napotkaną drożyną do owej cegielni, a potem wrócić ową drogą wschodnią, czyli zrezygnować się na przebycie pieszo prawie pól mili.
Dla chłopców byłoby to jeszcze nic, ale panienki!…
Niepodobna było nawet myśleć, żeby się na taką pielgrzymkę zrezygnowały.
Młode towarzystwo, rozpatrzywszy się w sytuacyi, stanęło przerażone i pozałamywało ręce.
Nagle Hela wybuchnęla swym srebrnym śmieszkiem.
– Wiecie państwo, że to zabawne f – zawołała,– ale niema co medytować długo, i głów tracić nic trzeba… Wiemy już teraz, w której stronie jesteśmy… Matus zna las, to nas doprowadzi do tamtej drogi… wracajmy!…