Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad rzekami Babilonu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad rzekami Babilonu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 467 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Trak­tem wiel­kim, go­ściń­cem żwi­ro­wa­nym to­czył się po­jazd, no­szą­cy u nas, sto­sow­nie do oko­li­cy, na­zwę: tu bry­ki brodz­kiej, ów­dzie bry­ki kra­kow­skiej, gdzie in­dziej zaś bry­ki ży­dow­skiej. Zna­ną jest kon­struk­cja one­go, po­le­ga­ją­ca na wy­so­kim z ze­wnątrz, a za­tem we­wnątrz głę­bo­kim a dłu­gim wa­są­gu, przy­kry­tym z kształ­tu do bo­kiem po­ło­żo­nej jar­muł­ki po­dob­ną budą i nie spo­czy­wa­ją­cym na sprę­ży­nach żad­nych. Wa­sąg spo­czy­wa na prze­kła­dzi­nach opie­ra­ją­cych się wprost o osie; pod­trzy­mu­ją go lusz­nie, pro­wa­dzi do nie­go sto­pień, z któ­re­go aże­by się do środ­ka po­jaz­du do­stać, wła­zić po­trze­ba jak przez płot. Wła­ści­wość bry­ki tej sta­no­wi jesz­cze tak zwa­ny pół­ko­szyk, przy­sto­so­wa­ny z tyłu w spo­sób taki, że go we­dle po­trze­by zwę­żać lub roz­sze­rzać moż­na. Bry­ki te, jak po­jaz­dy wszyst­kie w ogó­le, dzie­lą się na ga­tun­ki pod­lej­sze i lep­sze. Jed­ne słu­żą do wo­że­nia to­wa­rów, te na­gi­mi świe­cą zio­bra­mi i mają budę płó­cien­ną. Dru­gie peł­nią funk­cję omni­bu­sów do trans­por­to­wa­nia Ży­dów, a przy Ży­dach i go­imów; te by­wa­ją ple­cio­ne, budę przy­kry­wa ro­góż­ka, a przód onej przy­ozda­bia­ją kół­ka mo­sięż­ne, wy­da­ją­ce brzęk usta­wicz­ny, gdy po­jazd się w ru­chu znaj­du­je. Trze­ci­mi, naj­lep­szy­mi, po­słu­gi­wa­ła się nie­gdyś szlach­ta śred­niej ręki do po­dró­ży da­le­kiej. Ostat­ni ten ro­dzaj od­zna­czał się ele­gan­cją miej­ską, prze­bi­ja­ją­cą się w ostru­ga­niu szcze­blów, w od­ro­bie­niu lusz­ni, w oku­ciu, w kształ­cie i w tym wresz­cie, że nie tyl­ko buda była skó­rza­ną, ale skó­rza­ne far­tu­chy osła­nia­ły wnę­trze. Szlach­ci­ce po­wia­da­li, że w bry­ce ta­kiej znaj­do­wa­li się jak w cha­łu­pie, tak im w niej wy­god­nie i za­cisz­nie było.

Owóż taka to bry­ka to­czy­ła się go­ściń­cem żwi­ro­wa­nym.

Cią­gnę­ły ją czte­ry w po­ręcz za­przę­żo­ne ko­nie róż­no­mast­kie W dy­sz­lu od ręki szedł de­resz, pod ręką brud­no­kasz­ta­no­wa­ty, or­czy­ko­we były: je­den szpak, dru­gi gnia­dy. Do ma­ści nie­do­bra­ne, do­bra­ne były za to do wzro­stu i tem­pe­ra­men­tu: śred­niej mia­ry, dy­sz­lo­we grub­sze, or­czy­ko­we smu­klej­sze, a wszyst­kie tej po­ro­dy, któ­ra by znaw­cy od pierw­sze­go oka rzu­tu po­wie­dzieć ka­za­ła, że świa­tło dzien­ne uj­rza­ły na wy­pa­sach ukra­iń­skich. Uprząż na nich tak­że zdra­dza­ła po­cho­dze­nie ta­mecz­ne. Dy­sz­lo­we mia­ły na so­bie cho­mą­ta, or­czy­ko­we – pół­szor­ki, na łbach – kan­tar­ki, wszyst­ko to całe, moc­ne, za­sad­ne, go­spo­dar­skie.

Po go­spo­dar­sku też, z za­kła­dem, od­by­wa­ła się jaz­da. Ko­nie szły truch­tem do­brym, gło­wa­mi ki­wa­jąc i pry­cha­jąc. Pod osią tyl­ną chwia­ła się maź­ni­ca, pod bry­ką po­brzę­ki­wał łań­cuch od tra­my. Na koź­le sie­dzia­ło dwóch lu­dzi: je­den na lewo "ki­wał się i drze­mał", dru­gi na pra­wo peł­nił funk­cję stan­gre­ta, oby­dwóch okry­wa­ła odzież no­szą­ca na so­bie ozna­ki li­be­ryj­ne. Za budą, w moc­no upa­ko­wa­nym, znacz­nie roz­sze­rzo­nym i sia­nem z wierz­chu na­pcha­nym pół­ko­szy­ku, w po­przek po­zy­cję wpół­le­żą­cą zaj­mo­wał Żyd w cha­ła­cie i w ka­pe­lu­szu; ka­pe­lusz so­bie moc­no na czo­ło na­su­nął, w pal­cach trzy­mał ździe­bło sło­my, któ­rą nie­kie­dy do ust brał, a z ust wy­do­by­wa­ło się mu to mru­cze­nie, któ­re ozna­cza śpie­wa­nie dla sie­bie sa­me­go i któ­re stop­nio­wo w ustach jego pod­no­si­ło się, po­tęż­nia­ło i zmie­nia­ło w gło­śne, smęt­ne za­wo­dze­nie, tro­chę do skom­le­nia po­dob­ne. Żyd wy­cią­gał: – Iii hi i iii.

I słom­ką w pal­cach ma­new­ro­wał.

Gdy skom­lą­ce śpie­wa­nie to do­szło do­syć wy­so­kie­go po­tę­gi stop­nia, o tył budy, do któ­rej Żyd bo­kiem przy­le­gał, obi­ło się kil­ka­krot­nie po­wta­rza­ne moc­no pię­ścią stuk­nię­cie i ze środ­ka sły­szeć się dał to­nem roz­ka­zu­ją­cym na­brzmia­ły mę­ski głos:

– Je­że­li ty mi w uszy ma­ju­fes śpie­wać bę­dziesz, to cię na środ­ku dro­gi wy­rzu­cić każę. Żyd ka­pe­lusz pod­niósł, uśmiech­nął się, dło­nią kiw­nął i do budy się zwra­ca­jąc, od­po­wie­dział: – Ny ny, to nic. Ja tak so­bie, za­po­mną się.

– Nie za­po­mi­naj­że się, pro­szę cie­bie! – ode­zwał się ten sam głos to­nem upo­mnie­nia su­ro­we­go.

– Nie bę­dzie już – od­parł Żyd i ka­pe­lusz so­bie po­pra­wiw­szy, za­czął po­wie­ki zmru­żać, pró­bu­jąc za­snąć.

Pró­bie tej ato­li od­da­wać się nie mógł dłu­go. Spo­za za­ło­mu grun­tu wi­dzieć się dało obok go­ściń­ca za­bu­do­wa­nie, do któ­re­go gdy się bry­ka do­to­czy­ła, stan­gret za­wo­łał na ko­nie:

– No a ho! Ko­nie sta­nę­ły. Sie­dzą­cy na lewo z ko­zła ze­sko­czył; stan­gret lej­ce uwią­zał, ba­tog po­ło­żył, wy­siadł po­wo­li i do koni pod­szedł­szy, jął im dło­nią oczy i py­ski ob­cie­rać, pod­czas kie­dy się one wy­cią­ga­ły i moc­no pry­cha­ły. Na­stęp­nie stan­gret do nóg się im przy­pa­try­wać za­czął i kie­dy to czy­nił, z budy ode­zwa­ło się wo­ła­nie:

– Ja­nek, ognia!

Ja­nek z za­wie­szo­nej na le­wym bio­drze tor­by skó­rza­nej szczyp­ce wy­do­był, do bu­dyn­ku spiesz­nie się udał, po chwi­li ato­li po­wró­cił z próż­ny­mi w ręku szczyp­ca­mi i z da­le­ka gło­śno za­wo­łał:

– Byk, a Byk!

– Co tam? – ode­zwał się Żyd z pół­kosz­ka.

– Chodź no!

Żyd z sie­dze­nia swe­go wy­gra­mo­lił się nie bez tru­du i przy po­mo­cy ru­chów gim­na­stycz­nych spu­ściw­szy się z wy­so­ko­ści pół­kosz­ka na zie­mię, ru­szył obok Jan­ka ku bu­dyn­ko­wi. Do środ­ka wcho­dzić nie po­trze­bo­wał, al­bo­wiem gdy Ja­nek na nie­go wo­łał, przed dom wy­szło lu­dzi kil­ko­ro sta­rych, mło­dych i dzie­ci. Lu­dzie owi sze­re­giem sta­nę­li i przy­pa­try­wa­li się bry­ce z za­ję­ciem zna­mio­nu­ją­cym cie­ka­wość ze zdu­mie­niem po­łą­czo­ną. Dzie­ci oczy i usta sze­ro­ko po­otwie­ra­ły, ko­bie­ty ręce na pier­siach po­skrzy­żo­wy­wa­ły. Ja­nek z By­kiem do nich po­de­szli i Byk prze­ma­wiać za­czął. Z da­le­ka pa­trząc i słów nie sły­sząc, roz­mo­wa ta przed­sta­wia­ła się na kształt po­ro­zu­mie­wa­nia się lu­dzi mó­wią­cych z nie­my­mi. Mó­wią­cym był Byk. Rzekł słów kil­ka raz, dru­gi i trze­ci, na­stęp­nie do słów do­łą­czył ge­sty, da­lej ge­sty zmie­nił na mi­mi­kę, w koń­cu ra­zem z Jan­kiem po­wró­cił do bry­ki i sta­nąw­szy przed stop­niem, nad któ­rym w wa­są­gu ster­cza­ła faj­ka stam­buł­ka, w przy­kryw­kę dru­cia­ną za­opa­trzo­na, ty­to­niem na­peł­nio­na i na an­typ­ce osa­dzo­na, tak wzrok do góry wzno­sząc, do faj­ki prze­mó­wił:

– Ny, tu lu­dzie in­sze ja­kieś.

Na prze­mó­wie­nie to za­py­ta­niem od­po­wie­dzia­ła mu faj­ka, ale głos ten sam, co Żyda śpie­wa­ją­ce­go upo­mniał:

– Cóż tam prze­cie?

– Albo ja wiem co?! Ga­dam do nich, a oni…

– A oni co?

– Ny, nic.

– Prze­cie?-sły­szeć się dało za­py­ta­nie.

– Nu, nic.

– Wu – pod­po­wie­dział Ja­nek.

– Rych­tyg – pod­chwy­cił Żyd. Ja do nich i sło­wa­mi, i na migi prze­ga­du­ję, oni mi na to wszyst­ko: "Wuj".

– Pięć razy – pod­szep­nął Ja­nek.

– Pięć, może nie pięć, ja nie li­czył; ale "wuj", nic, tyl­ko "wuj".

– Nie mó­wi­łem ci, ga­piu, mo­ści do­bro­dzie­ju – ode­zwał się to­nem upo­mnie­nia głos z budy – aże­byś miał za­wsze hub­kę w za­pa­sie.

Sło­wa te zwra­ca­ły się do Jan­ka.

Ja­nek na to:

– Mam krze­mień i krze­si­wo.

– Bła­zen je­steś, mo­ści do­bro­dzie­ju!

– A hub­ka być musi u To­ma­sza. Na sło­wa te faj­ka, co się była usu­nę­ła, znów się po­nad wa­sąg i sto­pień wy­su­nę­ła.

– To­ma­szu – za­wo­łał Ja­nek – ma­cie tam hub­kę?! Stan­gret, nic nie mó­wiąc, od­szedł, w kie­sze­ni głę­bo­ko szu­kać się jął, ha­ma­niec ukra­iń­ski wy­do­był i roz­wią­zaw­szy go, wy­do­stał z nie­go hub­ki ka­wa­łe­czek. Ja­nek po nią rękę wy­cią­gnął. To­masz hub­kę cof­nął z ge­stem ozna­cza­ją­cym, że on sam ognia wy­krze­sze i z ka­wa­łecz­ka odła­mał odro­bin­kę.

– Cze­mu tak mało? – za­py­tał Ja­nek po ci­chu.

– Mało, hm? – stan­gret na to, przy­kła­da­jąc odro­bi­nę tę do krze­mie­nia. – To osta­tek, z Ły­be­dian­ki.

Przy wy­ra­zie ostat­nim z głę­bi pier­si wes­tchnął.

Na­prze­ciw wia­tru się zwró­cił i po­wo­li krze­sać za­czął. Ude­rzył sta­lą o krze­mień raz: iskry się jeno przy bla­sku sło­necz­nym bla­de po­sy­pa­ły; ude­rzył raz, dru­gi i trze­ci; Jan­ko­wi hub­kę za­pa­lo­ną po­dał i upo­mniał go:

– Ostroż­nie, nie upuść: to z Ły­be­dian­ki. Wy­raz ten wy­ma­wiał z ak­cen­tem ta­kim, jak­by był dla nie­go świę­to­ścią.

Ja­nek na sto­pień się wspiął, sta­nął, hub­kę na ty­to­niu po­ło­żył, roz­dmu­chał, na faj­kę przy­kryw­kę dru­cia­ną wło­żył i gdy się ta w głąb budy usu­nę­ła, ze stop­nia ze­sko­czył. Pod­czas kie­dy się czyn­ność, ma­ją­ca na celu za­pa­le­nie faj­ki, od­by­wa­ła, ko­nie się wy­dy­cha­ły. Nie było już rze­czy na go­ściń­cu stać dłu­żej. Ja­nek i To­masz na ko­zioł wsie­dli. Byk się na pół­ko­szek przy po­mo­cy gim­na­sty­ki wdra­pał, stan­gret lej­ce ze­brał, ba­tog ujął, na ko­nie "wio ho ho!" z przy­ci­skiem od­po­wied­nim huk­nął, bry­ka się po­to­czy­ła da­lej. Faj­ka, co się do budy wsu­nę­ła, ster­cza­ła na koń­cu an­typ­ki nie­dłu­giej, ale praw­dzi­wej, przy­ozdo­bio­nej na koń­cu dru­gim w bursz­tyn po­dłu­go­wa­ty i duży, praw­dzi­wie ama­tor­ski. Bursz­tyn ów wszedł w usta i okrył się do po­ło­wy pra­wie wło­sie­nią wą­sów, po­ra­sta­ją­cych buj­nie na war­dze zwierzch­niej czło­wie­ka li­czyć mo­gą­ce­go lat pięć­dzie­siąt parę wie­ku. Wąsy bar­wy pło­wej, prze­mie­sza­ne z rzad­ka z wło­sa­mi bia­ły­mi, do­da­wa­ły mar­so­wa­to­ści ob­li­czu na­ce­cho­wa­ne­mu wy­raź­nie ak­cen­tem ry­cer­skim. Na twa­rzy ma­lo­wa­ła się otwar­tość, w oczach – od­wa­ga, na czo­le – po­wa­ga, a odzież zna­mio­no­wa­ła żoł­nie­rza. Nie miał on na so­bie mun­du­ru, za­cho­wał jed­nak ozna­ki, po któ­rych stan jego po­znać się da­wał. Kasz­kie­ta ob­wód­ką żół­tą i spodni z lam­pa­sa­mi nie no­szą lu­dzie cy­wil­ni. Zaj­mo­wał miej­sce w bu­dzie na pra­wo, na sie­dze­niu wy­mosz­czo­nym wy­god­nie, a przy­kry­tym dy­wa­nem kosz­tow­nym. Ma­te­rac z boku i po­dusz­ka skó­rza­na z tyłu po­zwa­la­ły opie­rać ło­kieć i gło­wę, a na­wet po­ło­żyć się i wy­wcza­so­wi się od­da­wać.

Z woj­sko­wym tym po­dzie­lał sie­dze­nie dru­gi woj­sko­wy. Ten był mło­dy, we­dle ry­sów ob­li­cza i bu­do­wy cia­ła na­le­żą­cy do tego sa­me­go, co tam­ten, typu; po­mię­dzy nim ato­li a to­wa­rzy­szem nie za­cho­dzi­ło po­do­bień­stwo żad­ne. Nikt by, pa­trząc na nich, nie po­wie­dział: „To oj­ciec, to syn”. Nikt by nie po­wie­dział na­wet: "To stryj, to sy­no­wiec". Nikt jed­nak z tych, co na­wet ce­chy et­no­gra­ficz­ne mniej wię­cej roz­po­zna­wać umie­ją, nie wziął­by ich za sy­nów in­nej, jak pol­ska, na­ro­do­wo­ści. Na­ro­do­wość wy­pi­sa­ną była wi­docz­nie i wy­raź­nie na twa­rzy tak jed­ne­go, jak dru­gie­go, jak wy­pi­sa­ną jest na po­sta­ciach, któ­re Ro­bert Fleu­ry przed­sta­wił na ma­lo­wi­dle pod ty­tu­łem: "Szar­ża jaz­dy w uli­cach Lip­ska". Na ob­raz ten okiem rzu­ciw­szy, mi­mo­wol­nie z ust wy­dzie­ra się okrzyk: "To nasi!" Ta­ki­mi wła­śnie "na­szy­mi" byli dwaj po­dróż­ni: je­den mąż w sile wie­ku, dru­gi mło­dzie­niec, blon­dyn ja­sny, usa­do­wie­ni wy­god­nie w głę­bi bry­ki, upa­ko­wa­nej z przo­du, z tyłu i we środ­ku, to­czą­cej się po­wol­nie, a wio­zą­cej oprócz nich: To­ma­sza, Jan­ka, Byka i… maź­ni­cę. Tę ostat­nią no­tu­je­my dla­te­go, że nie na swo­im znaj­do­wa­ła się miej­scu; dla­cze­go zaś nie na swo­im znaj­do­wa­ła się miej­scu, to się po­ka­że póź­niej. Bry­ka się to­czy­ła. Po­dróż­ny star­szy faj­kę za­ku­rzył i ku­rzył, py­ka­jąc po­wo­li i na­peł­nia­jąc wnę­trze budy dy­mem won­nym ty­to­niu tu­rec­kie­go praw­dzi­we­go, któ­ry ob­łocz­ka­mi si­na­wy­mi na ze­wnątrz się wy­my­kał i w po­wie­trzu roz­wie­wał. Po­dróż­ny młod­szy sie­dział, mil­czał, mil­czał, wresz­cie się z wes­tchnie­niem ode­zwał:

– Ach, puł­kow­ni­ku!

– Co tam? – za­py­tał mąż ry­cer­ski.

– Czyś sły­szał, puł­kow­nik, co To­masz szep­nął?

– Nie. A co?

– Ły­be­dian­ka.

– Hm – mruk­nął puł­kow­nik, oczy nie­co przy­mru­żył i brwi na­su­nął.

– Jak my już od Ły­be­dian­ki da­le­ko!

– Ano. Uje­cha­li­śmy dro­gi ka­wa­łek.

– A jak to już daw­no! – wes­tchnął mło­dy ofi­cer.

– Mil­czał­byś, mo­ści do­bro­dzie­ju – ode­zwał się po­chwi­li puł­kow­nik gło­sem, w któ­re­go to­nie czuć było wzru­sze­nie po­wścią­ga­ne.

Po tej słów za­mia­nie za­pa­no­wa­ło w bu­dzie mil­cze­nie. Puł­kow­nik z przy­ci­skiem więk­szym faj­kę ku­rzył, dym w pier­si wcią­gał, a wy­pusz­cza­jąc ta­ko­wy, od­sa­py­wał. Po cza­sie ja­kimś umi­ty­go­wał się, faj­kę za­czął po­wol­niej ku­rzyć i do góry cy­buch pod­no­sząc, jął nim w po­wie­trzu takt, niby do słów na­stę­pu­ją­cych, zna­czyć.

– Tak czy owak, mo­ści do­bro­dzie­ju, bądź co bądź, we­dle kom­bi­na­cji wszel­kich wy­pa­da, że ci to się do je­sie­ni skoń­czy.

– Może się w je­sie­ni za­cznie do­pie­ro – za­uwa­żył mło­dy ofi­cer.

– Nie – od­parł puł­kow­nik sta­now­czo. – Któż pod zimę za­czy­nia?

– Więc odłóż do wio­sny na­stęp­nej.

– Jak to być może! – za­pro­te­sto­wał. – Wszyst­kom tam na ła­sce bo­skiej zo­sta­wił. Wszyst­kom na Ży­tyń­skie­go zdał. Ży­tyń­ski czło­wiek uczci­wy, ale, mo­ści do­bro­dzie­ju, "i nie wódź nas na po­ku­sze­nie". Dla ofi­cja­li­sty po­ku­sze­nie, kie­dy nad nim nie czu­wa oko pań­skie. Oko moje nie za­glą­da­ło w roku ze­szłym, czy­stym prze­to, mo­ści do­bro­dzie­ju, nie­po­do­bień­stwem jest, aże­by i w tym jesz­cze zaj­rzeć nie mia­ło.

– Ach, mój puł­kow­ni­ku – od­rzekł mło­dy czło­wiek to­nem, w któ­rym czuć było nie­ja­ko, iż ar­gu­men­ty to­wa­rzy­sza po­dró­ży do prze­ko­na­nia mu nie tra­fia­ją, a nie prze­czy im przez usza­no­wa­nie je­dy­nie dla wie­ku i stop­nia wy­so­kie­go.

– Kal­ku­luj, jak chcesz, mo­ści do­bro­dzie­ju – pra­wił puł­kow­nik da­lej – a in­a­czej być nie może. Żona moja sama rady wszyst­kie­mu nie da, a przy tym – tu od­chrząk­nął – i El­żu­sia tuj tuj już do­ra­sta; beze mnie – mó­wił da­lej we­so­ło – nikt jej nie po­sta­wi tak, aże­by kor­pus ofi­ce­rów puł­ku broń przed nią pre­zen­to­wał.

Spie­szyć więc z po­wro­tem po­trze­ba i mnie, i to­bie – wszyst­kim nam, To­ma­szo­wi na­wet, któ­ry w Ły­be­dian­ce żonę i dzie­ci, cha­łu­pę i grunt ma, więc to się prze­wlec dłu­żej jak do je­sie­ni nie może.

Mło­dy ofi­cer za­my­ślił się i w mil­cze­niu słu­chał to­wa­rzy­sza, któ­ry by za­pew­ne pra­wił jesz­cze w ma­te­rii tej sa­mej, gdy­by się bry­ka nie za­trzy­ma­ła na­gle.

– A co tam? – za­py­tał gło­śno, skie­ro­wu­jąc głos na ko­zioł.

– Nie wiem – od­po­wie­dział To­masz, pod­no­sząc się z sie­dze­nia. – Zda­je mi się, że de­re­szo­wi pod­ko­wa kla­pie.

Po­wie­dziaw­szy to, stan­gret Jan­ko­wi lej­ce wrę­czył, ba­tóg w po­przek na koź­le zło­żył, zlazł i po­mię­dzy ko­nie się wci­snąw­szy, de­re­szo­wi ko­py­ta opa­trzył. Opa­trzył, gło­wą po­krę­cił, splu­nął, miej­sce swo­je na po­wrót za­jął i przed­tem, nim usiadł, taką w głąb budy skar­gę rzu­cił:

– Li­cho wy­my­śli­ło te dro­gi mu­ro­wa­ne! U nas pod­ko­wa tak przy­gwoż­dżo­na mało pół roku by trzy­ma­ła, a tu? Ej, lep­sze dro­gi na­sze nie mu­ro­wa­ne.

– Ode­rwa­łeś? – za­py­tał puł­kow­nik.

– Nie, pro­szę ja­śnie wiel­moż­ne­go pana.

– Cóż, koń ją zgu­bi!-A cóż! – od­parł, ra­mio­na­mi ści­ska­jąc. Gdy ode­rwę, to się de­resz do po­pa­su na ka­mie­niach pod­bi­je, tak zaś do­trzy­ma może. Gwoź­dzie wzię­te na nit od pę­ci­ny tyl­ko pu­ści­ły; z przo­du, Bogu dzię­ki, krzep­ko trzy­ma­ją. Na urząd, nie ma co, zro­bił ten tam ko­wal w Hrst…

Brst… Er­brbr. ah, li­cho jego wie!Na­zwy mia­sta, w któ­rym ko­nie były kute, wy­mó­wić nie był w sta­nie. Usa­do­wił się, lej­ce ze­brał i na ko­nie huk­nął: "Wio!" Bry­ka się znów po­to­czy­ła, po­wol­niej ato­li niż przed­tem. Ko­nie le­ciut­kim szły truch­ci­kiem i To­masz na pra­wą przed­nią de­re­sza nogę miał uwa­gę wy­tę­żo­ną, pa­trząc i słu­cha­jąc, a pro­wa­dząc go tak, aże­by stą­pał po mięk­kim. Uda­wa­ło mu się to do pew­ne­go stop­nia, gdy na trak­cie ni­ko­go do wy­mi­ja­nia nie było. To­też każ­dy z da­le­ka zaj­rza­ny wóz czy po­jazd wpra­wiał go w hu­mor zły; hu­mor zaś naj­gor­szy opa­no­wał Ukra­iń­ca na­sze­go, gdy na­je­chał na sze­reg wo­zów ogrom­nych, trans­por­tu­ją­cych becz­ki ja­kieś. Był­by sta­nął i trans­port prze­pu­ścił, gdy­by wozy nad­cho­dzi­ły ze stro­ny prze­ciw­nej. Cią­gnę­ły jed­nak w kie­run­ku tym sa­mym. To­masz wziął się na lewo, bo­kiem dro­gi, wpro­wa­dził ko­nie w stęp żwa­wy i jak sko­ro wóz pierw­szy wy­mi­nął, fur­ma­ni idą­cy obok, gdy bry­kę i uprząż uj­rze­li, po­odw­ra­ca­li się i zdzi­wie­nia peł­ni po­sta­wa­li. By­ło­by to ni­czym, gdy­by jed­ne­mu z fur­ma­nów nie przy­szła ocho­ta z bi­cza trza­skać. Za­trza­skał na­gle gło­śno i gę­sto, tak jak­by plu­ton żoł­nie­rzy ro­to­wym ogniem syp­nął, na ko­nie wła­sne, a ko­nie puł­kow­ni­ka do sie­bie to wzię­ły. Kasz­tan dy­sz­lo­wy naj­pierw­szy się spło­szył: skur­czył się, uszy po so­bie po­ło­żył, susa na­przód dał i czwór­kę za sobą po­rwał. W chwi­li tej za­gro­zi­ło nie­bez­pie­czeń­stwo roz­licz­ne: wy­wrót bry­ki w rów, za­cze­pie­nie osią o któ­ry z wo­zów trans­por­to­wych, po­rzu­ce­nie po­stron­ków i uprzę­ży, roz­bie­ga­nie się wresz­cie za­przę­gu. To­masz wszyst­kie­mu temu za­po­biec po­tra­fił. Z przy­tom­no­ścią, któ­ra by wo­dzo­wi nie­jed­ne­mu za­szczyt przy­nio­sła, lej­ce ze­brał, ko­nie or­czy­ko­we ścią­gnął, dy­sz­lo­wy­mi na lej­cach wy­je­chał, trans­por­ty pę­dem omi­nął, ko­nie uspo­ko­ił, kasz­ta­na oćwi­czył i na pod­ko­wę de­re­sza uwa­gę zwró­cił. Pod­ko­wa się trzy­ma­ła.

– O, dzię­kiż To­bie, Pa­nie mi­ło­sier­ny! – ode­zwał się. Na­stęp­nie dał złe­mu hu­mo­ro­wi fol­gę.

– A trzy ty­sią­ce two­ją mać! A bo­daj­by ci ręce po­kur­czy­ło! A bo­da­jeś z pie­kła nie wy­lazł!

Klą­twy te szły pod ad­re­sem tego fur­ma­na, co trza­ska­niem ko­nie spło­szył.

– Ale – cią­gnął da­lej – któż wi­dział wy­my­ślać wozy ta­kie i za­przę­gi ta­kie! Tu się lu­dzie po­wście­ka­li czy co? Toć to rze­czy nie­chrze­ści­jań­skie. Ni to ki­bit­ka ka­cap­ska, ni bida ży­dow­ska, dia­bli wie­dzą, co!

Wy­gnie­wał się, wy­ga­dał i po­wró­cił do sta­nu spo­ko­ju daw­niej­sze­go; na pod­ko­wę uwa­żał i z na­kła­dem je­chał.

Dro­ga pro­wa­dzi­ła śród pól, po­dzie­lo­nych i upra­wio­nych niby grząd­ki w ogro­dzie wa­rzyw­nym. Gę­ste wid­nia­ły zbo­ża w tra­wie: psze­ni­ce, żyta, jęcz­mio­na, owsy; gdzie­nieg­dzie kwie­ci­ły się hrecz­ki; tu i tam prze­rzu­ca­ły się po­let­ki ro­ślin strącz­ko­wych i oko­po­wych lub znacz­niej­sze nie­co ob­sza­ry traw sztucz­nych. Wi­dzieć się tak­że da­wa­ły i lasy, la­ski ra­czej, po­zór par­ków ma­ją­ce. Pa­trząc na to, mi­mo­wol­nie ukła­da­ły się w my­śli wy­ra­zy, na któ­rych Boh­dan Za­le­ski pieśń osnuł: "U nas in­a­czej". Nie wszyst­ko jed­nak in­a­czej było. Po­nad po­la­mi roz­cią­ga­ło się w gó­rze nie­bo ta­kie samo, a po­mię­dzy nie­bem i zie­mią dzwo­ni­ła taż sama skow­ron­ka pio­snecz­ka. Szcze­bio­tał, przy­śpie­wy­wał tej zie­lo­nej, świe­żej, mło­dej ro­ślin­no­ści, co się nie­ja­ko uśmie­cha­ła do słoń­ca kwiet­nio­we­go i w górę się par­ła z łona bru­nat­na­wej, owdzie si­wa­wej, ka­my­ka­mi za­sy­pa­nej gle­by. Gle­ba z na­szą po­do­bień­stwa nie mia­ła naj­mniej­sze­go: ani to pia­ski, ani czar­no­ziem.

Słoń­ce znaj­do­wa­ło się na tej dro­gi dzien­nej swo­jej po­ło­wie, któ­ra po stro­nie wschod­niej leży. Po­łu­dnie jed­nak zbli­ża­ło się, a z nim nad­cho­dzi­ła dla po­dróż­nych na­szych pora po­pa­su, któ­re­go po­trze­ba uczu­wać się da­wa­ła tak lu­dziom, jak ko­niom. Po­trze­ba ta wy­ra­zi­ła się w za­py­ta­niu, ja­kie puł­kow­nik z głę­bi budy do To­ma­sza wy­sto­so­wał:

– Ko­nie zma­cha­ne?

– Gdzież tam! – od­rzekł stan­gret. – Mil uszły tyle, że już i zli­czyć nie moż­na, a ot jesz­cze bry­kać się im za­chcia­ło. Gdy­by nie pod­ko­wa….

– Trzy­ma się jed­nak?

– Ta, ale kla­pie.

– Nie wi­dzisz tam karcz­my ja­kiej?

– Karcz­my? A czy tu są karcz­my ludz­kie jak u nas? Nie, karcz­my nie wi­dzę. Ale – do­dał, w dal się wpa­tru­jąc – po­ka­zu­je się niby ko­ściół ja­kiś.

– Może to wieś albo mia­sto. Za­trzy­ma­my się tam – rzekł puł­kow­nik.

To, co To­ma­szo­wi ko­ścio­łem się wy­da­ło, było ko­ścio­łem w rze­czy sa­mej, ko­ścio­łem wzno­szą­cym się w mia­stecz­ku po­ło­żo­nym nad rzecz­ką, przez któ­rą pro­wa­dził most ka­mien­ny. To­masz, przez most prze­je­chaw­szy, za­trzy­mał się i wnet ku ko­zło­wi spo­za bry­ki pod­szedł Byk, a z budy wy­chy­lił się puł­kow­nik i okiem, jak­by po­ło­że­nie roz­po­zna­wał, do­ko­ła po­wiódł. Re­ko­ne­sans ten nie do­pro­wa­dził go do ni­cze­go, al­bo­wiem się do Byka ode­zwał:

– Idź­że ty i wy­najdź za­jazd jaki po­rząd­ny.

– My tu na po­pas tyl­ko? – za­py­tał Żyd.

– Po­pa­siem i po­je­dziem da­lej. Roz­py­taj się jeno o dro­gę i mo­sty, żeby nie było tak, jak… pa­mię­tasz?

– Niech się już ja­śnie wiel­moż­ny pan na mnie spu­ści – od­rzekł Żyd i ru­szył. Lecz go puł­kow­nik przy­wo­łał.

– Byku!

– Słu­cham.

– Pa­mię­taj o ko­wa­lu i nie za­po­mnij o hub­ce dla tego kpa Jan­ka, któ­ry kie­dyś gło­wy wła­snej gdzieś za­po­mni.

– Słu­cham – po­wtó­rzył Żyd.

Byk od­szedł, a tym­cza­sem lu­dzie na wi­dok bry­ki za­trzy­my­wać się i oglą­dać ta­ko­wą za­czę­li. Sfor­mo­wa­ła się gro­mad­ka cie­ka­wych, któ­ra się jed­nak dys­kret­nie opo­dal nie­co trzy­ma­ła. To­masz ko­nie na lej­cach trzy­mał w po­go­to­wiu za­po­bie­że­nia wy­pad­ko­wi, gdy­by się, broń Boże, pies lub świ­nia skąd wy­rwa­ła; Ja­nek się ga­pił. Upły­nę­ło wię­cej niż kwa­drans, za­nim Byk się z po­wro­tem po­ka­zał, przy­pro­wa­dza­jąc z sobą ja­kąś płci mę­skiej oso­bi­stość, mło­dą, z pre­ten­sją nie­ja­ką odzia­ną i na ob­li­czu świa­dec­two po­cho­dze­nia wschod­nie­go no­szą­cą.

– Ny, jest już – ode­zwał się Byk, zwra­ca­jąc mowę do wnę­trza budy.

– Ale żeś sie­dział – od­rzekł głos z budy.

– Chwa­ła Bogu, że nie dłu­żej – Byk na to. – Tu roz­mó­wić się po ludz­ku nie spo­sób i był­bym po­wró­cił z ni­czym, gdy­by nie ten oto czło­wiek – ocza­mi na to­wa­rzy­sza wska­zał – któ­ry jest, z prze­pro­sze­niem, Żyd­kiem. Tra­fił się i już ja wiem wszyst­ko, co trze­ba. Ra­port ten do­koń­czył, zwra­ca­jąc mowę do stan­gre­ta.- To­ma­szu, jedź­cie po­ma­leń­ku za mną. To­masz ru­szył i w chwil­kę póź­niej za­trzy­mał się przed do­mem, któ­ry był obe­rżą. Puł­kow­nik nie bez wy­sił­ku z głę­bin budy się wy­do­był, przez pół­dra­bek prze­lazł, ze stop­nia przy po­mo­cy Jan­ka się spu­ścił i ręce do góry pod­nió­sł­szy, wy­cią­gnął się. Dzię­ki ru­cho­wi temu przed­sta­wi­ła się cała jego po­sta­wa. Był to czło­wiek do­rod­ny w ca­łym wy­ra­zu tego zna­cze­niu.

Za nim ze­sko­czył mło­dy ofi­cer. I ten się po­ka­zał, lu­boć nie wy­cią­gał się. Jak sko­ro na zie­mi sta­nął, pierw­szy na po­stać tę ruch oka uspo­sa­biał dla niej wi­dza przy­chyl­nie. Mło­dzie­niec ów miał w so­bie coś po­cią­ga­ją­ce­go: był szy­kow­ny, przy­stoj­ny i ce­cho­wał go ten ak­cent, któ­ry od­zna­cza lu­dzi do do­bre­go na­wy­kłych to­wa­rzy­stwa.

Przed obe­rżą sta­ło ich­mo­ściów paru, po­mię­dzy któ­ry­mi znaj­do­wał się za­pew­ne obe­rży­sta. Puł­kow­nik, mimo nich prze­cho­dząc, gło­wą im z lek­ka po­wi­ta­nie od­dał. Przed puł­kow­ni­kiem szedł Byk, któ­ry go na ko­ry­tarz wpro­wa­dził i drzwi przed nim do nu­me­ru otwo­rzył.

– Ot, tu ja­śnie wiel­moż­ny pan puł­kow­nik spo­cznie so­bie i nikt prze­szka­dzać nie bę­dzie. Tu – obej­rzał się – much na­wet nie ma.

Puł­kow­nik się jesz­cze raz wy­cią­gnął i rzekł:

– Za­wo­łaj no mi Jan­ka.

Żyd wy­szedł i po chwi­li z Jan­kiem po­wró­cił.

– Cóż na obiad spar­to­lisz? – za­py­tał puł­kow­nik tego ostat­nie­go.

– A cóż? – od­parł za­py­ta­ny ra­mio­na­mi wzru­sza­jąc.

– Barszcz, pie­ro­gi, ka­sza.

– Gdy­by moż­na…

– Ale­byś prze­cie zro­bić mógł zra­zy.

– Tu – po­chwy­cił Byk – tu w tym do­mo­stwie, jak mi ten Ży­dek po­wia­dał, ja­da­ją obia­dy bar­dzo do­bre.

– A! – od­parł puł­kow­nik ręką mach­nąw­szy. – Nie wie­rzę ja w tu­tej­sze fry­ka­sy i melsz­paj­zy.

Zrób mi, Jan­ku, zra­zy, a zresz­tą, co ci się po­do­ba. Byku, po­sta­raj się, aże­by mu na ni­czym nie bra­kło.

Byk z Jan­kiem ode­szli. Puł­kow­nik z tym ak­cen­tem, z ja­kim cho­dzi czło­wiek, gdy mu nogi od sie­dze­nia dłu­gie­go stę­ża­ły, prze­szedł się razy kil­ka po po­ko­ju. Mło­dy ofi­cer, po­staw­szy czas ja­kiś przed oknem, z któ­re­go wy­sa­dzo­ny drze­wa­mi plac wi­dzieć się da­wał, kasz­kiet wziął i rzekł:

– Pój­dę, mia­sto obej­rzę.

– A na obiad się nie spóź­niaj – od­parł puł­kow­nik – bom set­nie głod­ny. Od rana po her­ba­cie.

– Przed go­dzi­ną Ja­nek się nie uła­twi – od­parł mło­dy czło­wiek; ze­ga­rek wy­do­stał, spoj­rzał i do­dał: – Pół do dwu­na­stej.

– O pierw­szej bę­dzie­my je­dli – do­rzu­cił puł­kow­nik.

Mło­dy czło­wiek, za­piąw­szy na so­bie sur­dut mun­du­ro­wy i rzu­ciw­szy okiem na za­wie­szo­ne nad ka­na­pą zwier­cia­dło, wy­szedł. Puł­kow­nik przed oknem sta­nął, jak­by na to umyśl­nie, aże­by śle­dzić ocza­mi ru­chy to­wa­rzy­sza po­dró­ży, któ­ry po­wo­li, za­trzy­mu­jąc się i oglą­da­jąc, przez plac prze­cho­dził. Oczów od po­sta­ci mło­dzień­ca nie od­ry­wał i w oczach jego po­wo­li two­rzyć się po­czął wy­raz roz­rzew­nie­nia, któ­re, nie­me zra­zu, wy­tłu­ma­czy­ło się w koń­cu wy­pa­dły­mi mu spod wą­sów sło­wa­mi:

– Dla El­żu­ni, dla El­żu­ni!

Przy sło­wach tych wąsy mu za­drga­ły, w oczach po­ja­wił się po­łysk wil­got­ny; przez nos moc­no czmych­nął i od­stą­piw­szy od okna, w któ­rym zresz­tą po­stać mło­dzień­ca zni­kła, jął żywo, w za­my­śle­niu po po­ko­ju krą­żyć. Jak Byk za­po­wie­dział, nikt mu nie prze­szka­dzał, żywy duch nie zaj­rzał.

I mło­de­mu ofi­ce­ro­wi nikt nie prze­szka­dzał w oglą­da­niu mia­stecz­ka, w któ­rym od­krył pie­kar­nię, rzeź­nię, ap­te­kę, sklep ga­lan­te­ryj­ny, po­łą­czo­ny ze sprze­da­żą soli, sklep ko­rzen­ny, po­łą­czo­ny z pra­cow­nią mod­niar­ki, księ­gar­nię, w któ­rej sprze­da­wa­no wino, szyn­ków kil­ka, sklep to­wa­rów łok­cio­wych, skle­pik ty­to­nio­wy i ko­ściół. Do ko­ścio­ła, po­nie­waż drzwi otwar­te zna­lazł, wszedł, w ław­ce z boku uklęk­nął, po­mo­dlił się, na ze­ga­rek spoj­rzał i wprost z ko­ścio­ła udał się do obe­rży. W po­ko­ju stół już za­stał na­kry­ty.- W ręce two­je – ode­zwał się puł­kow­nik, bio­rąc ze sto­łu, gdy mło­dzie­niec kasz­kiet zło­żył i zbli­żył się, flasz­kę i kie­li­szek. – Wód­ka tu do­bra, ale kie­lisz­ki małe, na­parst­ki. Ten jed­nak, do któ­re­go na­le­wał, ma­łym cale nie był. Na­peł­nił, wy­chy­lił i w chwi­li tej Ja­nek w far­tu­chu się zja­wił i zupę na sto­le po­sta­wił. Po­dróż­ni nasi do spo­ży­wa­nia da­rów bo­żych przy­stą­pi­li. Po zu­pie na­stą­pi­ły da­nia inne. Puł­kow­ni­ka w zło­ty hu­mor wpra­wi­ły zra­zy, po­mi­mo że do nich ka­szy nie było. Po obie­dzie, po wy­po­czyn­ku, po wy­ku­rze­niu faj­ki jed­nej i dru­giej, bry­ka za­szła i po­dróż­ni do wsia­da­nia wy­szli. Przed­tem jed­nak puł­kow­nik, po­jazd opa­trzyw­szy, do To­ma­sza z za­py­ta­niem się zwró­cił:

– Cóż, wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Wszyst­ko, ja­śnie pa­nie: de­resz oku­ty, tyl­ko…

– Tyl­ko co?

– Maź­ni­ca próż­na.

– A no?

– Ta Chran­cya kraj taki, że na­wet mazi nie ma.

– Byku? – puł­kow­nik na to, do Żyda się zwra­ca­jąc.

– Ny, nie ma – od­po­wie­dział Żyd – na­wet w ap­te­ce nie ma.

– Hm? – mruk­nął puł­kow­nik i do bry­ki wsiadł. W chwil­kę póź­niej bry­ka ru­szy­ła.III

Byka nie było. Dzi­wi­ło to szcze­gól­nie Jan­ka. Sza­bas za­szedł, a Żyd się do "bo­gów swo­ich" nie zgło­sił. To mu się w gło­wie po­mie­ścić nie mo­gło. Byk, któ­ry skru­pu­lat­nie ob­rząd­ki re­li­gij­ne peł­nił i re­gu­lar­nie mo­dli­twy od­ma­wiał, na sza­bas nie przy­szedł. Dzi­wi­ło to i puł­kow­ni­ka.

– Mia­łem go za spryt­niej­sze­go – po­wie­dział.

– Co spryt po­mo­że – za­uwa­żył Ta­de­usz – gdy w ta­kim, jak Pa­ryż, mie­ście za­błą­dził, bez zna­jo­mo­ści ję­zy­ka, nie wie­dząc, w któ­rym sta­nę­li­śmy za­jeź­dzie. I w le­sie jed­nak lu­dzie się orien­tu­ją.

– W le­sie zo­rien­to­wać się moż­na po mchu; tu zaś żad­na ozna­ka wska­zów­ki nie daje.

– Cie­ka­wym, czy my się orien­to­wać bę­dzie­my umie­li kie­dy.

– Prze­cież lu­dzi tylu w Pa­ry­żu miesz­ka i orien­tu­je się.

Ta­de­usz czas cały na stu­dio­wa­nie pla­nu i na ucze­nie się po fran­cu­sku ob­ra­cał. Te­le­ma­ka z pa­mię­ci, po pol­sku okres po okre­sie czy­ta­jąc, po fran­cu­sku po­wta­rzał i spraw­dzał. Nu­dzi­ło to tro­chę puł­kow­ni­ka, ale po­ży­tecz­ność ćwi­czeń tych uzna­wał tak da­le­ce, że się w ta­ko­we wsłu­chi­wał i zda­rza­ło się nie­kie­dy, że Ta­de­uszo­wi pod­po­wia­dał. Po­nie­waż nie­gdyś po fran­cu­sku mó­wił i za­po­mniał, więc mu się w mó­zgu jed­na po dru­giej otwie­ra­ły te ko­mór­ki pa­mię­cio­we, co się po­za­my­ka­ły były.

– A wi­dzisz – po­wia­dał, gdy mu się raz i dru­gi uda­ło.

Na za­ję­ciu tym upły­nął wie­czór.

– Ale ode­zwał się puł­kow­nik, wpa­da­jąc Ta­de­uszo­wi we fra­zes ja­kiś – w Pa­ry­żu znaj­do­wać się mu­szą nasi. Trze­ba by ich od­szu­kać. Wiem, że do Pa­ry­ża wprost po­je­chał… Wy­mie­nił na­zwi­ska kil­ku ge­ne­ra­łów, se­na­to­rów i po­słów.

– My­śla­łem o tym – od­parł Ta­de­usz – pier­wej jed­nak trze­ba się na­uczyć od­szu­ki­wać.

– Masz ra­cję, mo­ści do­bro­dzie­ju.

Stu­dio­wał więc i uczył się Ta­de­usz da­lej bez prze­szko­dze­nia i za oka­zją każ­dą teo­rię do prak­ty­ki za­sto­so­wy­wał. Z wła­ści­cie­lem ho­te­lu roz­ma­wiał, na mia­sto wy­cho­dził i wra­cał. Przed obia­dem puł­kow­nik li­sty pi­sał, a po obie­dzie oby­dwa prze­chadz­ki za­ży­wa­li i wró­ci­li, nie po­trze­bu­jąc się do po­mo­cy fia­kra ucie­kać.

W ten mniej wię­cej spo­sób upły­nął im dzień na­stęp­ny i znów na­stęp­ny. Puł­kow­nik co­raz to czę­ściej po­wta­rzał, że trze­ba by na­resz­cie ko­goś od­szu­kać.

– Żeby się z kimś spo­tkać!

Spo­tka­nie nie przy­cho­dzi­ło. Tych kil­ku­set Po­la­ków co się w sto­li­cy Fran­cji w mo­men­cie onym znaj­do­wa­li, gi­nę­li wśród lud­no­ści do­cho­dzą­cej już wów­czas do mi­lio­na. Żeby od­szu­kać czło­wie­ka jed­ne­go wśród ty­sią­ca, po­trze­ba by, aże­by ty­siąc ów na prze­gląd wy­stą­pił. In­a­czej spo­tka­nie od przy­pad­ku za­le­ży.

Przy­pa­dek też spro­wa­dził ta­ko­we.

Po­ran­ku pew­ne­go Ta­de­usz, tro­tu­arem prze­chodzc, usły­szał wy­ra­zy mowy pol­skiej. W uszach mu na­gle niby po­bud­ka za­brzmia­ły:

– Bo­daj to wszy­scy dia­bli po­rwa­li!

Wy­ra­zy te wy­mó­wił je­den z dwóch prze­cho­dzą­cych mimo nie­go lu­dzi.

Ta­de­usz wnet się zwró­cił, do­pę­dził ich i prze­mó­wi:

– Prze­pra­szam pa­nów.

– Do usług, oby­wa­te­lu – od­rzekł je­den z nich.

– Od kil­ku dni znaj­du­ję się w Pa­ry­żu i pa­no­wie je­ste­ście naj­pierw­szy­mi, któ­rych spo­ty­kam, Po­la­ka­mi.

– Po­trze­bu­jesz więc oby­wa­tel za­ję­cia? – za­py­ta ten sam.

– Przede wszyst­kim in­for­ma­cyj.

– In­for­ma­cyj, hm? – od­rzekł i po czo­le się dło­nią z ak­cen­tem po­tarł.

– Nie wiem o ni­czym.

– Wi­dać to. Te­raz ci jed­nak, oby­wa­te­lu, in­for­ma­cyj udzie­lić nie mogę, miał­bym bo­wiem do mó­wie­nia dużo, a spie­szę się do biu­ra.

– Mógł­bym przyjść do miesz­ka­nia pań­skie­go – rzekł Ta­de­usz.

– O, nie! – pod­chwy­cił ten­że. – Ja miesz­ka­nia mego nie zdra­dzam przed ni­kim. Ale wiesz co, oby­wa­te­lu, w so­bo­tę wie­czo­rem przyjdź do ka­wiar­ni Café de la Rey­en­ce, wejdź i ode drzwi zwróć się na lewo w kąt. Ja tam będę sie­dział.

– Po­znam pana prze­cie.

– Wąt­pię – od­rzekł z uśmie­chem zna­czą­cym i do­dał: – A więc tak: w so­bo­tę wie­czo­rem, Café de la Re­gen­ce. Do zo­ba­czy­ska!

Rękę po­dał, dłoń Ta­de­uszo­wi uści­snął i szyb­ko się od­da­lił.

Był to czło­wiek mło­dy, słusz­ny, ry­sów ob­li­cza nie­zwy­kłych, ta­kich, co się w pa­mięć wbi­ja­ją, z wło­sa­mi dłu­gi­mi i w oku­la­rach. Z tego to po­wo­du Ta­de­usz po­wie­dział, że go po­zna. Zdzi­wi­ło go więc nie­co po­da­nie po­wie­dze­nia tego w wąt­pli­wość. Po odej­ściu mło­de­go czło­wie­ka w oku­la­rach po­zo­stał na tro­tu­arze wo­bec Ta­de­usza to­wa­rzysz tam­te­go, mąż krzep­ki, z czar­ny­mi, do góry pod­krę­co­ny­mi wą­sa­mi, ze zna­kiem od cię­cia sza­bli na czo­le, z miną ostrą, lat z górą czter­dzie­ści li­czyć mo­gą­cy. Odzież na nim zna­mio­no­wa­ła ochę­dó­stwo, ale nie do­sta­tek. Na szczel­nie za­pię­tym sur­du­cie pył­ku by przy po­mo­cy lupy zna­leźć, zda­je się, nie moż­na, lecz na suk­ni bar­wa się star­ła; buty świe­cą­ce się od glan­su wzbu­dza­ły po­dej­rze­nie pod wzglę­dem ca­ło­ści po­de­szew; halsz­tuch umie­jęt­nie za­wią­za­ny pod­pie­rał bro­dę sta­ran­nie wy­go­lo­ną, lecz koł­nie­rzy­ki nie wy­glą­da­ły spo­za nie­go. Cała czło­wie­ka tego po­sta­wa zdra­dza­ła żoł­nie­rza; żoł­nie­rza daw­nej daty, dla któ­re­go utrzy­my­wa­nie odzie­ży w sta­nie czy­sto­ści nie­po­ka­la­nej, go­le­nie bro­dy, pod­krę­ca­nie wą­sów i ukła­da­nie wło­sów na gło­wie w czu­bek, a na skro­niach w dwa pół­okrą­głe sze­re­gi – sta­no­wi­ły ar­ty­ku­ły wia­ry. Nie z ust też czy­ich in­nych, tyl­ko z jego wyjść mo­gły wy­ra­zy, któ­re spro­wa­dzi­ły pierw­sze w Pa­ry­żu z Po­la­ka­mi spo­tka­nie się Ta­de­usza.

– Hm – mruk­nął Ta­de­usz, gdy go mło­dy czło­wiek w oku­la­rach opu­ścił.

– Ij! – mach­nął to­wa­rzysz tam­te­go ręką. – Je­że­li tyl­ko o in­for­ma­cje cho­dzi, to ja – na pier­si so­bie pal­cem wska­zał – in­for­ma­cyj udzie­lić mogę wię­cej niż kto inny, ho!

– Pro­szę, bar­dzo pro­szę – od­rzekł Ta­de­usz.

– Ale tego się tak… na tro­tu­arze… nie robi.

– Zajdź­my więc gdzie.

– Juź­ci. Oto in­for­ma­cja pierw­sza: kie­dy się do po­ga­da­nia ma, za­cho­dzi się do es­ta­mi­ne­tu na de­mi­ta­skę albo pti­we­rek, albo na de­mi­ta­skę z pti­wer­kiem.

Mó­wiąc to, pal­cem ge­sty­ku­lo­wał.

– Cóż bo to jest? – za­py­tał Ta­de­usz, dla któ­re­go wy­ra­zy spo­lsz­czo­ne "de­mi­ta­ska" i "pti­we­rek" nie­zro­zu­mia­łe były.

– O, to się wnet po­ka­że. Pro­szę. Po­szli je­den obok dru­gie­go i prze­wod­nik Ta­de­usza za­czął: – Tu, pa­nie, es­ta­mi­ne­tów niby na­siał: na uli­cy każ­dej po kil­ka, a na dłuż­szej po kil­ka­dzie­siąt.

A do ja­kie­go? – za­py­tał.

– Jak to? – od­parł Ta­de­usz.

– Bo tu es­ta­mi­ne­ty roz­ma­ite są: jed­ne z mar­mu­ra­mi, dru­gie bla­chą wy­kła­da­ne, trze­cie ta­kie, w któ­rych się guta na sto­jącz­ki bie­rze. Do ja­kie­goż zaj­dzie­my?

– Mnie wszyst­ko jed­no.

– I mnie wszyst­ko jed­no. Po­nie­waż jed­nak do po­ga­da­nia, a za­tem do po­sie­dze­nia mamy, więc zaj­dzie­my chy­ba do po­rząd­nie­go. Co?

– Do­brze.

– Naj­po­rząd­niej­szy tu jest Mére Moro, ale to da­le­ko. Guta jed­nak wszę­dzie jed­na­ko­wa. O ja Pa­ryż, pa­nie, jak kie­sze­nie swo­je znam!

Ze sło­wem ostat­nim wpro­wa­dził Ta­de­usza do szyn­ku za­opa­trzo­ne­go w sto­li­ki mar­mu­ro­we i stoł­ki wy­py­cha­ne, a czer­wo­ną, ak­sa­mit imi­tu­ją­cą, tka­ni­ną ob­cią­gnię­te. Przed za­ję­ciem miej­sca sto­łek strzep­nął, do sto­łu dla do­wie­dze­nia się, aża­li nie wil­got­ny albo nie za­pró­szo­ny, pal­cem się do­tknął i z ak­cen­tem uzna­nia od­chrząk­nął.

– No, a te­raz – za­czął. – Ale a…! – prze­rwał so­bie wąsy z lek­ka gła­dząc. – Naj­pierw ja się po­in­for­mo­wać mu­szę, z kim mam ho­nor, z pa­nem czy z oby­wa­te­lem?

– Jak się panu po­do­ba – od­parł Ta­de­usz, któ­re­mu z hi­sto­rii nie ob­cym było zna­cze­nie wy­ra­zu "oby­wa­tel".

– Mnie się po­do­ba i to, i owo, bo dla mnie to tam, pa­nie wszyst­ko jed­no; ale nie jed­no dla wszyst­kich, a z ludź­mi ży­jąc, trze­ba lu­dziom ba­so­wać. Otóż ja dla­te­go i py­tam. Po­nie­waż jed­nak pan mnie pa­nem zwiesz, więc i ja pana pa­nem zwać będę. Co?

– Do­brze. – Ta­de­usz na to.

– Więc tedy co? – za­py­tał ze skie­ro­wa­nym na stół ge­stem.

– Co? – od­parł Ta­de­usz.

– De­mi­ta­ska czy pti­we­rek?

– Nie ro­zu­miem, co to zna­czy.

– A, toż z pana no­wi­cjusz! Od jak daw­na pan w Pa­ry­żu?

– Dziś dzień pią­ty.

– Co?! – wy­krzyk­nął zdzi­wio­ny. – Jam już w dniu pierw­szym ro­zu­miał. Ale za­raz zro­zu­miesz i pan.

Rze­kł­szy to, na gar­so­na kiw­nął i na­stę­pu­ją­ce rzu­cił mu wy­ra­zy:

– Deux de­mi­tas­ses et deux pe­tits ver­res! – i do Ta­de­usza mowę zwra­ca­jąc, pra­wił: – Jam, pa­nie, Pa­ryż bar­dzo pręd­ko po­znał; w dni pięć zna­łem go już na wy­lot i w Mére Moro by­łem. Gdy gar­son po fi­li­żan­ce kawy czar­nej i po kie­lisz­ku ko­nia­ku po­dał, znaw­ca Pa­ry­ża, pal­cem na fi­li­żan­kę i kie­li­szek wska­zu­jąc, to­nem ex ca­the­dra rzekł:

– Oto, pa­nie, de­mi­ta­ska, a to – pti­we­rek. Mo­żesz pan jed­no z dru­gim zmie­szać albo jed­no wy­pić osob­no, dru­gie osob­no, za­le­ży to od woli pań­skiej. Pa­lisz pan?

– Nie – od­po­wie­dział Ta­de­usz.

– Ja bo palę. No­szę z sobą za­wsze briul­giel­kę i bla­gę, ale pan mnie – za­py­tał – trak­tu­jesz?

– Czyż może być in­a­czej? – od­po­wie­dział Ta­de­usz.

– Gar­son – za­wo­łał – cy­ga­ro!

Cy­ga­ro za­ku­rzył i pra­wił da­lej:

– Trak­to­wał­bym pana ja, ale ha, u nas tu bie­da, bie­da, koń­ce się nie scho­dzą. Ro­bo­tę mia­łem, stra­ci­łem, bom się wa­lać nie chciał; i mam tam wpraw­dzie ja­kąś, ale ta­kiej, któ­ra by mi przy­najm­niej bro­dy go­lić nie prze­szka­dza­ła, wy­dep­tać nie mogę. Żu­żel chi­cu­je, ale on nig­dy nic wy­raź­nie nie mówi.

– Co za Żu­żel? – za­py­tał Ta­de­usz.

– A ten, z któ­rym mnie pan spo­tka­łeś. To gło­wa, o, gło­wa! Oby­wa­tel, ale się z nim do­ga­dać nie spo­sób.

– Cóż tu jed­nak sły­chać?

– Jak to co?

– Po­la­ków tu dużo?

– O, nie zli­czyć!

– Co po­ra­bia­ją?

– Kłó­cą się.

– O co?

– Dia­bli ich wie­dzą, o co. Z jed­nej stro­ny de­mo­kra­ci, z dru­giej – ary­sto­kra­ci, kłó­cą się. Ja bo co praw­da nie mie­szam się ani do jed­nych, ani do dru­gich. Z tymi je­stem de­mo­kra­tą, z tymi – ary­sto­kra­tą. Do tych mó­wię: "oby­wa­te­lu", do tych: "pa­nie". Mnie o to tyl­ko cho­dzi, żeby czy to przez de­mo­kra­tów, czy przez ary­sto­kra­tów, gdzie, w biu­rze ja­kim, po­sa­dę zła­pać, przy­cup­nąć i cze­kać. Wiel­kich rze­czy nie szu­kam. By­le­bym był nie­głod­ny, odzia­ny i na de­mi­ta­skę z pti­wer­kiem i na ty­toń miał; za ni­czym wię­cej nie go­nię. Cza­sa­mi mi się że­nić za­chcie­wa, ach, ho­spo­dy Boże! Ale gdy­bym na­wet miał po­sa­dę na sto fran­ków mie­sięcz­nie, nie że­nił­bym się. Sie­dział­bym ci­cho i cze­kał, ażby mnie po­wo­ła­no.

– Dze­go? – wtrą­cił Ta­de­usz.

– Na koń! Jam, pa­nie, wach­mistrz z siód­me­go uła­nów, awan­so­wa­ny na pod­po­rucz­ni­ka i ozdo­bio­ny krzy­żem, Wa­len­ty Zdziór­piń­ski do usług pań­skich.

Na­zwi­sko swo­je z dumą pew­ną wy­mó­wił.

– Do cze­góż by mnie, je­że­li nie na koń, po­wo­ła­no? – do­dał, kie­li­szek do fi­li­żan­ki wy­próż­nia­jąc.

– Czy to na­stą­pi? – bąk­nął Ta­de­usz.

– Jak Bóg na nie­bie.

– Kie­dy?

– Jak się Ma­zu­ry wy­szy­ku­ją.

– Ma­zu­ry? Ja­kie?

– Cha! cha! cha! – za­śmiał się Zdziór­piń­ski. – Cha! cha! cha! Jak to za­raz w panu no­wi­cju­sza znać. Ma­zu­ry – to Fran­cu­zi. Owóż Fran­cu­zi szy­ku­ją się po ci­chu i po­pro­wa­dzi ich – tu głos nie­co zni­żył – sam Lu­dwik Fi­lip.

– O!- ode­zwał się Ta­de­usz to­nem zdzi­wie­nia.

– Tak, tak. Wiem o tym ze źró­dła pew­ne­go. Dla­te­go to Lu­dwik Fi­lip ka­zał sie­bie na pię­cio­fran­ków­kach z wian­kiem na łbie od­bić. Wia­nek ów zna­czy, że on sam do­wo­dzić bę­dzie. Cie­ka­wy by­łem wo­dzo­wi temu w śli­pie po­pa­trzeć. Umyśl­niem w tym celu na pa­ra­dę cho­dził, no i wi­dzia­łem.

– I cóż?

– Tfu! Mor­da jak u bi­sku­pa, goła jak… Ale – do­dał w spo­so­bie re­flek­sji – i Na­po­le­on wą­sów nie no­sił. Więc z Lu­dwi­ka Fi­li­pa wódz może być nie­zły, przy­najm­niej do­świad­cze­niem na­uczo­ny, nie zro­bi tego, co tam­ten w roku dwu­na­stym.

– Ha, żeby się też sło­wa pań­skie spraw­dzi­ły jak naj­prę­dzej! – wes­tchnął Ta­de­usz.

– Kie­dy, nie wiem, ale że się spraw­dzą, za to so­bie łeb dam uciąć.

Ta­de­usza we wzglę­dzie in­for­ma­cyj nie to, co mu Zdziór­piń­ski pra­wił, głów­nie in­te­re­so­wa­ło, to bo­wiem w tre­ści esen­cjo­nal­nej wcho­dzi­ło jako część in­te­gral­na i za­sad­ni­cza do tych wi­do­ków i na­dziei, ja­kie on z puł­kow­ni­kiem z Nie­miec wy­wieź­li. Świad­ko­wie oka­zów współ­czu­cia en­tu­zja­stycz­ne­go, słu­cha­cze okla­sków, z ja­ki­mi lud­ność Po­la­ków przez oj­czy­znę Go­ethe­go i Schil­le­ra prze­pro­wa­dza­ła, nie mo­gli na przy­szłość nie li­czyć. Ra­chu­nek ów Zdziór­piń­ski wy­po­wia­dał ru­basz­nie i nie wy­po­wia­dał nic, co by no­wi­ną dla Ta­de­usza było. No­wość dla nie­go w chwi­li tej po­le­ga­ła na in­for­ma­cjach bliż­szych, nie do ko­niunk­tur po­li­tycz­nych, ale do oso­bi­sto­ści się od­no­szą­cych. Dla­te­go też, prze­ry­wa­jąc na­gle Zdziór­piń­skie­mu ro­zu­mo­wa­nia, za­py­tał go o paru ge­ne­ra­łów, kil­ku puł­kow­ni­ków, po­słów, o se­na­to­ra jed­ne­go i dru­gie­go. Na wszyst­kie te za­py­ta­nia od­po­wie­dzi, ja­kie da­wał, stre­ścić się da­dzą w na­stę­pu­ją­cej:

– Nie wiem; w dziu­ry po­wła­zi­li i sie­dzą; i do­brze ro­bią, mają cze­kać o czym, więc cze­ka­ją.

Stąd wy­snuł zwrot dla sie­bie:

– A ja bym cze­kał, gdy­bym miał o czym. Niech dia­bli po­rwą! Dep­cę, dep­cę i nic so­bie ludz­kie­go wy­dep­tać nie mogę. Nie­kie­dy brak mi na chle­ba ka­wa­łek.

Wy­zna­nie to Ta­de­usza w ser­ce tknę­ło.

– Gdy­byś mi pan – do­dał Zdziór­piń­ski – po­sa­dę jaką w biu­rze wska­zał, gdy­byś się przy­pad­kiem o wa­ku­ją­cej gdzie do­wie­dział, po­wie­dział­bym panu: Bóg za­płać.

– Pro­szę mi wie­rzyć, nie omiesz­ka­łem tego uczy­nić, ale póź­niej chy­ba – od­po­wie­dział Ta­de­usz.

– To się ro­zu­mie.

– Te­raz zaś, na tym­cza­sem, racz pan przy­jąć…

Kie­dy Ta­de­usz do kie­sze­ni po sa­kiew­kę się­gnął, Zdziór­piń­ski rękę przez stół wy­cią­gnął, brwi sfał­do­wał i prze­mó­wił:

– O, wara! Trak­ta­ment przyj­mu­ję, jał­muż­ny nie? Za­płać pan za de­mi­ta­ski, pti­wer­ki i cy­ga­ro.

Ta­de­usza sło­wa te moc­no zmie­sza­ły.

Zdziór­piń­ski spo­strzegł to, wnet zła­god­niał, uśmiech­nął się i rzekł:

– Omy­li­łeś się, mło­dy pa­nie. Nie grzech to jed­nak. Koń ma czte­ry nogi, a po­ty­ka się. Da­łem ci in­for­ma­cje jak naj­do­kład­niej­sze i jak naj­ob­szer­niej­sze; tyś mi trak­ta­ment dał: kwi­ta z byka za in­dy­ka; a je­że­li chcesz byka, to ci nim słu­żyć mogę. Byk je­den po Pa­ry­żu cho­dzi i do­py­tu­je się o puł­kow­ni­ka Sza­law­skie­go.

– Gdzie on?! – wy­krzyk­nął Ta­de­usz.

– Gdzie? Nie wiem. U mnie dziś i wczo­ra no­co­wał. Po­wie­dzia­łem mu, żeby i na tę noc przy­szedł, je­że­li nie znaj­dzie puł­kow­ni­ka, któ­rym się tra­pi.

– Ależ to się do­sko­na­le zda­rzy­ło! – za­wo­łał Ta­de­usz. Pro­szę mi ad­res swój dać!

– Owszem, miesz­kam na uli­cy pie­kiel­nej, rue de l'En­fer, nu­mer. pię­tro siód­me. Fran­cu­zi li­czą szó­ste, dla­te­go że za pię­tro nie li­czą.an­tre­so­li, nie mó­wiąc już o dole. Po na­sze­mu by­ło­by ósme. Omy­lić się nie moż­na, bo wy­żej wyjść już nie spo­sób. Nie przy­chodź pan jed­nak ani przed je­de­na­stą wie­czo­rem, ani po ósmej rano.

Ta­de­usz so­bie ad­res za­no­to­wał i rzekł:

– Będę więc panu słu­żył albo dziś po je­de­na­stej, albo ju­tro przed ósmą.

– Owszem, owszem, bę­dzie mi to bar­dzo miło. In gra­tiam pań­skiej wi­zy­ty ofia­ro­wał­bym panu pti­we­rek, gdy­by nie su­cho­ty w kie­sze­ni.

– Je­że­li pan po­zwo­li, że­bym mu ofia­ro­wał? – za­py­tał Ta­de­usz tro­chę nie­śmia­ło.

– Hm?

– Pro­szę pana.

– Hm?

– Bar­dzo pro­szę.

– Ha! Cóż ro­bić? Na­pij­wa się. Dru­gi ten kie­li­sze­czek wy­chy­lo­ny zo­stał ze stuk­nię­ciem się:

"Na zdro­wie!"

Zdziór­piń­ski po wy­chy­le­niu po­wie­dział:

– Ba­sta! Płać pan i nie za­po­mnij dla gar­so­na dwa susy na tacy zo­stwić. Taki zwy­czaj.

Trze­ba, że­byś pan o nim wie­dział.

Ta­de­usz za­pła­cił i po­da­jąc Zdziór­piń­skie­mu na po­że­gna­nie dłoń do uści­sku, po­wie­dział mu na­zwi­sko swo­je.

– Miar­now­ski? Bar­dzo mi miło. Z ja­kiej, je­że­li wie­dzieć wol­no, bro­ni?

– Z pie­cho­ty.

– Ph, nie my­śla­łem – rzu­cił od nie­chce­nia. – Wy­da­wa­łeś mi się ko­le­ga z aka­de­mi­ków albo z sa­pe­rów.

– Skąd­że to?

– Z miny i z czu­pry­ny. Na pa­ni­cza wy­glą­dasz.

– Do zo­ba­czy­ska! Ale, ale – do­dał jesz­cze – do mnie, wcho­dząc, puka się.

– Dzię­ku­ję za ostrze­że­nie – od­rzekł Ta­de­usz.

– Nie ma za co. Pro­sty do in­for­ma­cyj in­nych do­da­tek.

Ro­ze­szli się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: