- W empik go
Nad Wartą: powieść współczesna - ebook
Nad Wartą: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 333 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do wielkiej sali restauracyjnej dworca drezdeńskiego wszedł z powagą, żołnierskim krokiem, odźwierny, zbliżył się do środka sali, ostro zadzwonił i zawołał głosem komendy wojskowej:
– Pociąg pośpieszny… do Zgorzelic, Wrocławia, Poznania… Szczecina! Odjazd za pięć minut!
Rozejrzał się po sali dość pustej, przygładził blond brodę, podszedł miarowym krokiem do drzwi i otworzył je na rozcież.
Przy jednym z bocznych stolików dwie panie, usłyszawszy zapowiedź portjera, poczęły gorączkowo zbierać odłożone drobnostki, z niepokojem wyglądały posługacza, któremu powierzyły ręczne pakunki, a jedna z nich, starsza szatynka, ubrana w ciemną suknię, dzwoniła gwałtownie łyżeczką o filiżankę na usługującego garsona.
– Tylko bez pośpiechu… jeszcze panie zdążą… za dwie kawy… – obliczył, skinął głową łaskawie za otrzymany napiwek i z uprzejmym uśmiechem dobrze wychowanego człowieka podał parasolkę.
Nadszedł posługacz i po krótkich poszukiwaniach usiadły obydwie w pustym przedziale drugiej klasy.
– Wiesz, Tereniu – przemówiła młodsza dźwięcznym głosem, poprawiając nieposłuszne jasne włosy, wysuwające się z pod kapelusika – to ostatni pociąg, nie przesiadamy się wcale… do samego Penskowa.
– Wiem, Reginko – odpowiedziała, układając rzeczy na półkach – nareszcie będę w Poznaniu dzisiaj; a taka jestem niespokojna… od trzech dni nie mam listu.
– Słyszę to po raz dziesiąty od ciebie – zaśmiała się wesoło – jakaś ty zabawna z tym niepokojem… dzieci są pod opieką twojej mamy… no, a mąż. ..
– Właśnie o niego jestem niespokojna – westchnęła, w ostatnim liście nic nie pisał o sobie, tylko o dzieciach.
– Dajże spokój z temi obawami… on bawi się doskonale i wiesz: żadnych nowin, dobre nowiny – kończyła po francusku.
– Może i tak… daj to Boże…
– No, rozchmurz się, Tereniu! upewniam cię że tak jest… ja nie byłam dwa lata w domu, a jestem spokojna… a ty zaledwie trzy tygodnie…
– Ach ty!? – uśmiechnęła się lekceważąco – tyś panna, a ja mam dzieci, męża… i co za dom twój?
– Zawsze rodzinny – zmarszczyła brwi lekko – dom brata jest moim domem…
– Póki nie wyjdziesz za mąż – zaśmiała się – dopiero wówczas poznasz…
– Jak się drży o męża i o dzieci – przerwała jej wesoło – dziękuję za takie rozkosze, ani myślę iść w jarzmo!
– Mówisz, jak dziecko.
– Wiesz Tereniu, kto ma lat dziewiętnaście – wyprostowała swą zgrabną figurę…
– I skończył pensjonat – dodała druga ze śmiechem…
– Niech i tak będzie… kto skończył pensjonat i poznał życie, jako sierota bez matki i ojca, ten nie jest dzieckiem. Zostawiona sama sobie, dużo przemyślałam… przeżyłam…
– Masz do pewnego stopnia słuszność, Reginko… ale co innego świat marzony, a świat rzeczywisty.
Stukot wagonu, warkot kół wzmógł się; umilkły, patrząc na przemykający się krajobraz.
Pociąg przebiegał szeroką dolinę, migały uprawne łany, lśniące złotawem rżyskiem, zielonemi liśćmi buraków, wysokiemi łodygami końskiego zębu i dojrzewających jarzyn; to znów pędzący pociąg przerzynał las starannie utrzymany, by, wypadłszy z niego, wjechać pomiędzy uprawne pola, kończące się na widnokręgu pasmem niebieskawych gór.
Reginka, lekko wychylona przez okno przedziału, wpatrywała się w te migające obrazy. Pęd wiatru muskał jej włosy jasne i chłodził twarz. Nie odrywając oczu od okolicy, odezwała się:
– Wiesz Tereniu, ten krajobraz wydaje mi się jak z bajki. Wszystkie pola zlewają się w niezmierzoną równinę; drzewa tracą swe szczegóły i stają się ciemnemi plamami bez nazwy, a te dalekie, sine góry są tylko wspaniałemi ramami obrazu.
– I w takim świecie żyjesz, Reginko – powiedziała ze smutnym uśmiechem pani Teresa – nie dotknęłaś się rzeczywistości, nie wiesz, ile pracy, wysiłku, starań kosztuje każdy drobny szczegół, by całość była piękną i harmonijną.
Reginka zwróciła na nią swe głębokie fijołkowe oczy, ocienione długiemi rzęsami, patrzała badawczo na delikatnie wyrzeźbione rysy jej twarzy, i po krótkim milczeniu odezwała się:
– Tereniu, czy tak bardzo ciążą ci szczegóły życia?
– Szczegóły?… – powtórzyła zwolna – tak, moja Reginko… życie nasze to nieustanna walka, ciągły wysiłek… opuścisz ręce na chwilę, a już nakrywa cię fala… i dlatego boję się o Zygmunta.
Towarzyszka spojrzała na nią trochę zdziwiona i rzekła:
– Zdawało mi się, że pod względem materjalnym wiedzie się wam dobrze. Pan Zygmunt jest współwłaścicielem fabryki i dyrektorem… pewno ma znaczne dochody…
– Nie zrozumiałaś mnie, Reginko – zawołała z żywością – nie myślałam wcale o wydatkach i potrzebach domowych: to, co mamy, wystarcza nam w zupełności… ale nie będąc w Księstwie, nie możesz mieć pojęcia, jak nas gniotą…
– Wiem… wiem – westchnęła – czytywałam przecież dzienniki…
– Gazety!– uśmiechnęła się – one donoszą tylko o faktach ważnych, bijących w oczy… ale czy może która pomieścić owe tysiące drobnych ukłuć, szpilek, dokuczań, podstępów, zdrad, nadużyć, których my co chwila, co godzina, doznajemy od nich.
– To już przesada, Tereniu – zaprzeczyła Reginka – byłam przed dwoma laty na wakacjach u brata w Młodowie i prócz małych przykrości nie dostrzegłam ucisku.
– Co innego na wsi, co innego w mieście – wyjaśniała towarzyszka.
– Byłam i w Poznaniu kilka dni…
– I było ci wesoło, przyjemnie – przerwała jej z uśmiechem ironicznym – bo Niemcy są nawet uprzejmi, jeśli mają nadzieję zysku: ale dotknij się, jak Zygmunt, przemysłu, handlu, interesów. a wnet oplotą cię, jak węże, skrępują ruchy, zduszą każdą myśl, wydzierają każdy fenig i nie zawahają się przed żadnym środkiem, aby cię zniszczyć.
– Ach, jak ja ich nienawidzę! – zawołała Reginka z rumieńcem oburzenia.
– Co pomoże nienawiść!? – westchnęła towarzyszka – trzeba pracować i walczyć.
Umilkły. Pociąg zatrzymał się na chwilę w Zgorzelicach i pędził dalej, przebiegał z gwizdem małe stacje, na których z błyskawiczną szybkością przemykał się obraz naczelnika, stojącego w czerwonej czapce przed dworcem.
– Szczęśliwa jestem, Tereniu – przemówiła wreszcie, jak zbudzona z zamyślenia – że będę mieszkała na wsi… nie usłyszę i słowa z tego wstrętnego szwargotu niemieckiego… A widząc jej uśmiech na poły smutny, na poły ironiczny, dodała: – czy ty wątpisz o tem?
– Co do ciebie, ani na chwilę – odpowiedziała poważnie.
– Tych samych przekonań jest i mój brat, Stanisław. chociaż… chociaż… – zawahała się.
– Jakież to chociaż?
– Chociaż odradzał mi czytanie polskich dzienników i zaprzestał mi je przysyłać.
– Cóżeś zrobiła – spytała z ciekawością.
– Zaprenumerowałam sama z moich kieszonkowych oszczędności.
– Bardzo słusznie… a jaką przyczynę podał ci twój brat… pan Szczukowski?
– Że… że nasze pisma niepotrzebnie jątrzą – mówiła z lekkim wahaniem – że przesadzają… sieją nienawiść… Ale, moja Tereniu, prosiła, zachowaj to jego zapatrywanie dla siebie tylko… Przypuszczam, że była to przemijająca gorycz do jakiegoś dziennika.
– Bardzo być może, iż to jakaś uraza, bo zbliżają się wybory do sejmu… mówiono mi jednak, że pan Szczukowski żyje z landratem…
– Ach, to pewno z konieczności – zawołała Reginka z żywością.
– Zapewne… zapewne…
Przez jakiś czas Reginka z pewnym zaniepokojeniem wpatrywała się w towarzyszkę i spytała:
– Moja Tereniu, czy ty wiesz co o Stasiu?
– Hm… pan Szczukowski ile razy jest w Poznaniu, bywa u nas tylko na chwilę… na wsi u nich byłam dość dawno, więc nie wiem nic pewnego…
– To już dobrze – uśmiechnęła się zadowolona – ale przyjedziesz teraz, gdy ja tam zamieszkam…
– O ile mi czas i zajęcia pozwolą.
– Bardzo cię proszę.
Z hałasem i szumem wpadł pociąg pod oszklony dach dworca wrocławskiego. Liczna publiczność na peronie śledziła okna wagonów. Jedni wypatrywali znajomych, inni szukali miejsc wolnych.
Do przedziału, zajmowanego przez obie panie, wszedł wysoki, dość szczupły porucznik dragonów, niewyraźny blondyn, z wąsikami nastroszonymi, z twarzą długą, na której malowała się pewność siebie, a szerokie, grube usta składały się do uśmiechu lekceważenia. Wysznurowany, w mundurze mocno wciętym, wszedł sztywnym krokiem do wagonu, spojrzał obojętnie na kobiety i rzekł niedbałym tonem zwyczajowe:
– Mahlzeit! – gdyż był to czas południowy; i ręką wielką, niekształtną wskazał posługaczowi miejsce na półce, by tam złożył ręczny pakunek.
Nie słysząc odpowiedzi na słowo przywitania, poprawił monokl w lewem oku, spojrzał baczniej na obie kobiety i widocznie egzamin nie wypadł dla nich korzystnie, bo z grymasem niezadowolenia odwrócił się od nich, usiadł ciężko, wyciągnął nogi z wielkiemi stopami przed siebie, wyjął cygaro, a nie widząc napisu o zakazie palenia, wypuścił wielki kłąb dymu.
Już pociąg miał ruszyć, gdy do wagonu wpadł niemłody, dosyć otyły mężczyzna i, głośno sapiąc, rzucił słowo powitania:
– Mahlzeit! – na co porucznik odmruknął i z widocznym niezadowoleniem odsunął cokolwiek na bok wyciągnięte nogi.
Nowoprzybyły usiadłszy, ocierał chustką pot z czoła, mówiąc uprzejmie do oficera:
– Ależ gorąco dzisiaj.
Porucznik wydął usta dumnie i zwrócił twarz w stronę pań.
Niemiec nie zauważył tego i wyjąwszy cygaro, rzekł do porucznika z dobroduszną miną:
– No, po obiedzie smakuje dobre cygaro… a tu przedział dla palących?
Porucznik w odpowiedzi wypuścił kłąb dymu i spojrzał pogardliwie na towarzysza. Ten zapalił cygaro, rozkoszował się dymem i niezrażony mówił:
– Po godzinie szóstej będziemy w Poznaniu… pan porucznik także tam jedzie?
Oficer zmierzył go surowo oczyma i mruknął z niezadowoleniem:
– Nie wiem.
– Cha, cha, cha – zaśmiał się grubo i z uprzejmym uśmiechem; – pan porucznik żartuje.
W tej chwili pani Teresa Daleszycka zakaszlała, a Niemiec:
– Moje panie, to przedział dla palących… nie trzeba było tu siadać.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, sięgnął po swą torbę podróżną, wyjął lekką czapeczkę, pantofle, i stękając ściągał buciki:
– Przeklęty szewc, zrobił mi tak ciasne buty… Reginka, słuchając tego monologu Niemca, uśmiechała się mimowolnie do swej towarzyszki; spostrzegł to, i rzekł:
– Niech się pani nie śmieje, ciasne buciki nie należą do przyjemności.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, usiadł w kącie wygodnie i palił cygaro.
Oficer najpierw obojętnie, później z większem zainteresowaniem przypatrywał się obu kobietom. Najpierw uderzył go ich strój, który pod pozorami prostoty i skromności był elegancki; następnie zwrócił uwagę na Reginkę. Podobała mu się jej postać wysmukła, a pełna wdzięku w ruchach, jej twarzyczka matowa z lekkim rumieńcem, jasne włosy, które w przebłyskach słońca nabierały odblasku złota, ładnie wykrojone, świeże usta i poważne, fijołkowe oczy.
– Hm… ujdzie – mruknął do siebie.
W przedziale, pod wpływem słońca i dymu od cygar, poczęło być duszno. Reginka wstała i zrzuciła płaszczyk podróżny.
Porucznik uśmiechnął się zadowolony, był bowiem pewny, że pod jego spojrzeniami zrobiło się jej gorąco, i rzuciwszy jeszcze raz zwycięskie spojrzenie, spytał tonem grzecznym:
– Panie daleko jadą?
Obie kobiety spojrzały na siebie porozumiewawczo i pani Teresa odpowiedziała w języku francuskim:
– Nie rozumiem pana.
Porucznik wyprostował się i po chwilowym namyśle powtórzył to pytanie w lichym francuskim języku.
– Nie, niedaleko – odpowiedziała obojętnie. Porucznik przysunął się bliżej i mówił z uśmiechem łaskawym:
– To nie jest odpowiedź… domyślam się, że panie jako francuski obawiacie się nas – oficerów niemieckich, ale – zaśmiał się – my walczymy tylko z Francuzami, ale nigdy z pięknemi Francuzkami – i rzucił wyzywające spojrzenie na Reginkę.
Kobiety milczały, a oficer po chwili:
– Panie pierwszy raz w naszym kraju?
– Nie – odpowiedziała pani Teresa.
W tej chwili wszedł konduktor i zażądał biletów od obu mężczyzn, a gdy po okazaniu wychodził, porucznik poszedł za nim na kurytarz.
Reginka skorzystała z tej chwili i rzekła głosem wymówki:
– Tereniu, dlaczego zawiązujesz z nim rozmowę?
– Tak się narzucał, że musiałam.
Niemiec, siedzący w rogu, na dźwięk tych słów podniósł głowę, nasłuchiwał i uśmiechnął się wzgardliwie.
Po chwili wszedł znów konduktor, a tuż za nim oficer.
Konduktor zażądał biletów od pań i, zwracając bilet Regince, rzekł z naciskiem:
– Penskowo – a przy drugim bilecie – Poznań.
– Teraz wiem już dokąd panie jadą – zaśmiał się porucznik – bo my Niemcy na wszystko znajdziemy sposób.
Niezrażony milczeniem, zwrócił się po chwili do Reginki, siląc się na dobry język francuski:
– Pani jedzie do Penskowa i ja tam jadę, to moje rodzinne strony. Czy wolno wiedzieć do kogo? do jakiej wsi?
Reginka zarumieniła się, oburzona tym dopytywaniem się i odpowiedziała sucho:
– Jadę do znajomych.
Porucznik stracił cokolwiek ze swej buty i z pewnym niepokojem spojrzał na panie, które nie umiały ocenić jego łaskawości, zniżającej się aż do rozmowy z niemi.
Wtem Niemiec, siedzący dotychczas w milczeniu, odezwał się głosem drwiącym:
– Zostaw pan je w spokoju, panie poruczniku… to są Polki!… Sam słyszałem ich skrzeczenie.
– Czy to możliwe!? – zawołał z miną obrażoną – i w jakim celu udawały panie Francuzki?
A gdy obie, lekko zmieszane, milczały:
– Nie przypuszczałem, że panie wstydzicie się swej narodowości – mówił z przekąsem – to dość zabawne… Hm… nie dziwię się jednak, bo i kto zechciałby głosić otwarcie swoją niższość – kończył w niemieckim języku.
Obie zarumienione z gniewu milczały, a porucznik z uśmiechem swej wyższości i tryumfu rzekł:
– Ależ pochwyciłem panie… hm… jednak ze względu, że panie są damy, puszczam w niepamięć ten wybieg, a teraz mówmy szczerze po niemiecku. Czy zgadzacie się panie?
– Nie rozumiemy po niemiecku – powiedziała pani Teresa po francusku.
– Trudno mi uwierzyć – uśmiechnął się – ale niech i tak będzie. Mówmy więc po francusku… Czy z Penskowa ma pani daleko do swych znajomych? – zwrócił się bezpośrednio do Reginki.
– Kilkanaście kilometrów.
– Czy w stronie Katzennest?
– Nie znam tej miejscowości.
– Ach, prawda! Zapomniałem… czy daleko od Kościejowa?
– Nie bardzo.
Patrzał przez chwilę badawczo i rzekł z namysłem:
– Hm… chyba pani z Jungwiese… a czy nie zgadłem?
– Nie wiem.
– Tak po naszemu… a chłopi nazywają Młodowo.
Zarumieniła się przy wymienieniu tej nazwy, co spostrzegłszy oficer, wybuchnął śmiechem, wołając głośno:
– Wiedziałem… z właścicielem tych dóbr rycerskich znam się dobrze… to wcale rozumny człowiek… pojmuje swe położenie… tak, tak, to inteligencja.
Z poczuciem pewnego wstydu i upokorzenia spojrzała Reginka w oczy swej towarzyszki, która współczując z nią, odezwała się:
– Zapewne pan się myli… Wsi podobnej nazwy jest tak wiele…
– Wcale się nie mylę – odpowiedział, i krztusząc się, sylabizując, wypowiedział dość wyraźnie nazwisko: Szczukowski.
– Czy nie tak? – zaśmiał się – czy nie to samo nazwisko?
– Mniej więcej – powiedziała Reginka, zabawiona jego usiłowaniem.
– Jeśli tak – odezwał się już w niemieckim języku, – pani musi umieć po naszemu. Już teraz wiem kto pani – zwrócił się do dziewczyny – pani jest siostrą… słyszałem nawet o pani od mego ojca, właściciela Katzennest… sąsiada brata pani… zatem rozmawiajmy naszym, rodowitym językiem.
– To nie jest mój język – odpowiedziała po francusku.
– Czyż pani woli gwarę motłochu – zaśmiał się głośno – to niemożliwe dla siostry właściciela Młodowa.
Obie kobiety zamieniły spojrzenia. Reginka pobladła z gniewu, co widząc jej towarzyszka, wmieszała się do rozmowy, by przeszkodzić ostrzejszej wymianie słów:
– Proszę pana, całą noc jedziemy koleją… jesteśmy zmęczone…
– Ja nie przeszkadzam paniom, tylko muszę wiedzieć, dlaczego ta pani – wskazał oczyma na Reginkę – nie chce mówić językiem cywilizowanym?
– Bo nie chcę – mruknęła nachmurzona.
– A, w takim razie upewniam panią, że nie dziś, to jutro, pojutrze… będzie pani musiała mówić po naszemu. Ja w tem, a pani wie, że co my chcemy, musi się spełnić.
Nie spojrzawszy na mówiącego, zwróciła się do okna. Poczuła wielką gorycz i ogromny żal z powodu swojej bezsilności. Zdawało się jej, iż doznała wielkiej krzywdy i upokorzenia ze strony tego Prusaka, którego niczem nie upoważniła do rozmowy, do wglądania w jej przekonania i w jej życie. Zapłaciła za swój bilet na równi z innemi… a jednak ten oficer pruski śmiał się na – trząsać z jej języka, wdzierał się w jej sprawy osobiste.
Na samym wstępie do rodzinnego kraju poczuła przewagę, ucisk i szyderstwo… Z tych przykrych rozmyślań zbudził ją głos Niemca, który dotychczas przysłuchiwał się spokojnie, a teraz widząc chmurną i niezadowoloną minę oficera, przemówił:
– Zapewne pan porucznik po raz pierwszy spotkał się z tym polskim zuchwalstwem… Ona nie chce mówić po niemiecku – spojrzał drwiąco na Reginkę; ba, gdyby to było w sądzie, w urzędzie… śpiewałaby inaczej, nie minęłaby jej kara… ale nasz rząd jest zbyt szlachetny… i oto do czego doprowadza – westchnął boleśnie, czyż nie tak, panie poruczniku?
Oficer, słuchając tych słów, nie spuszczał oczu z obu kobiet, a widząc po ich rumieńcach, po błyskach oczu, że ta mowa robiła im przykrość, uśmiechnął się zadowolony i odpowiedział:
– Tak, tak… pan ma słuszność.
Ucieszony tem przyznaniem, Niemiec rozsiadł się lepiej, zapalił nowe cygaro i uśmiechając się błogo, rzekł:
– Jestem Otto Gerter, fabrykant i radny miejski Poznania; czy uwierzy pan porucznik, że w tym naszym prastarym grodzie niemieckim dążą Polacy do opanowania rady miejskiej? I cóż pan na to?
– Ależ to niesłychane rzeczy! oburzył się prawie szczerze oficer.
– Ja więcej jeszcze powiem – mówił podniecony Gerter – oni podkopują nasz przemysł… Mam taką bolączkę… Jeden polak bez fachu, bez wiedzy, robi mi konkurencję… ale z tym już sobie poradzę.
Przy słowach groźby obie spojrzały na siebie porozumiewawczo, i pani Teresa westchnęła, wiedząc z praktyki męża, ile może zaszkodzić taki przeciwnik.
Wrażenie, wywołane słowami fabrykanta, nie uszło uwagi oficera i ze złośliwym zadowoleniem zapytał:
– Czy pan bałby się konkurencji Polaka?
– Ja? Niemiec? Miałbym się bać!? – zaśmiał się głośno; przeszkadza mi cokolwiek… ale mam już sposób na niego.
Pociąg przystanął w Lesznie, wszedł nowy pasażer i rozmowa przeszła na politykę.
Im bliżej Poznania, tym większy niepokój zdradzała pani Teresa: leciutkie wypieki zjawiły się na jej policzkach i szepnęła:
– Chciałabym już raz być na miejscu…
– Wierzę ci – uśmiechnęła się Reginka – bo i mnie duszno wśród tych ludzi.
– Ach ci – spojrzała na rozmawiających z dumnym lekceważeniem – oni zawsze jednacy, ale dzieci… Zygmunt…
– Pewno pan Zygmunt będzie na dworcu.
– Może… jeśli mu czas pozwoli; szybko wyjęła zegarek – jeszcze pięć minut… jak ten czas się wlecze…
– Jak zwykle – zaśmiała się Reginka. Pociąg wjeżdżał na stację, pani Teresa wychyliła się i zawołała uradowana:
– Reginko, jest Zygmunt! – i gorączkowo zbierała swe pakunki ręczne.
Zaledwie drzwi wagonu się otworzyły, pierwsza wyskoczyła, a po przywitaniu z mężem, zagadnęła:
– A dzieci?… Zdrowe?
– Zdrowe… a gdzież twoje rzeczy?
– Reginka oddała posługaczowi… otóż i ona. Podszedł ku niej, a podając rękę, spytał z uśmiechem:
– Jakże sprawiała się opiekunka pani? – i nie czekając odpowiedzi: ale pani doskonale wygląda… urosła pani przez te dwa lata…
W tej chwili fabrykant Otto Gerter przechodził obok i z drwiącym uśmiechem spojrzał na stojących.
– Zygmusiu, czy znasz tego pana?
– Tylko z widzenia, to fabrykant, Niemiec…
– Czy pani nie zatrzyma się w Poznaniu? – zwrócił się do Reginki.
– Nie mogę, telegrafowałam po konie.
– W takim razie pójdziemy do restauracji; napije się pani kawy.
Równocześnie pani Teresa i Reginka dojrzały stojącego opodal porucznika, który, witając się z kolegą, śledził ich oczyma.
– Zygmusiu – przemówiła do męża – rzeczy Reginki trzeba wpierw przenieść do damskiego przedziału.
– Czy wam źle było jechać?
– Za dużo dymu – objaśniła Reginka. Oficer, widząc te przenosiny, uśmiechnął się drwiąco i mruknął:
– Boi się, ale ugłaskam ją…
Przy kawie w restauracji kolejowej, Reginka, która skrycie niepokoiła się opinią brata przyrodniego, a jej jedynego opiekuna, spytała:
– Pan dawno widział Stanisława?
– Był przed żniwami w Poznaniu, od tego czasu nie widziałem go.
– Sądziłam, że panowie spotykacie się częściej.
– Dzielą nas interesy – uśmiechnął się z lekką ironią – Stanisław na wsi, ja w mieście.
Ten uśmiech zauważyła i po chwili:
– Dwa lata nie widziałam go… czy Stanisław się zmienił?
Zawahał się krótką chwilę i odpowiedział tonem swobodnym:
– Zdaje mi się, że nie… jest zdrów, wesół, podobno robi dobre interesy… a zresztą wkrótce zobaczy go pani sama.
– Reginko – wmieszała się do rozmowy pani Teresa czy Żaleniec po swej matce odstąpiłaś panu Szczukowskiemu?
– Dotychczas jest moją własnością, a Staś tylko dzierżawi.
– To bardzo dobrze – uśmiechnął się Zygmunt Daleszycki – nie pozbywaj się pani Żaleńca bez koniecznej potrzeby.
– Ani myślę – powiedziała porywczo, a po chwili: – dlaczego pan wspomniał o tem?
– W toku rozmowy, bez żadnych myśli ubocznych.
Zabrzmiał dzwonek, znak odejścia pociągu. Reginka wstała, a ucałowawszy serdecznie panią Teresę:
– Dziękuję ci szczerze za chwilową opiekę.
– Niepotrzebnie dziękujesz… było mi bardzo miło usłużyć ci.
Na peronie znów spostrzegły śledzącego ich porucznika; udały, że nie widzą go wcale, i Reginka weszła do przedziału damskiego, gdzie siedziała tylko jedna, niemłoda, wpółsenna kobieta.
Gdy pociąg ruszył, chciała Reginka spuścić okno, by weszło świeże powietrze do dusznego przedziału; zaprotestowała przeciw temu towarzyszka podróży dość lichą niemczyzną, zasłaniając się bólem zębów i obawą przeciągu.
– Zdaje się, że pani nie jest Niemką – powiedziała Reginka, siadając.
– Skądże się pani domyśliła? – spytała w języku polskim.
– Z akcentu pani – uśmiechnęła się; dlaczego pani nie przemówiła po polsku?
– Nie będę narażała się w podróży – odpowiedziała tonem chłodnym – a zresztą nie natem polega patryjotyzm – uśmiechnęła się lekceważąco – aby narzucać innym swój język.
I ton, i słowa niemile dotknęły Reginkę; odpowiedziała też z ironją:
– Lecz innym wolno narzucać nam język… i my ulegamy dobrowolnie.
– Frazesy, nic więcej – uśmiechnęła się z dumnym lekceważeniem; bez ustępstw byłoby życie niemożliwe… zresztą za stara jestem na nauki, i zlekka przymknęła oczy.
Reginka miała ochotę zaprotestować przeciw tym poglądom, ale widząc dumną i nieprzystępną minę tej pani, przerwała rozmowę.
Po dobrej chwili starsza dama poddała surowemu badaniu postać Reginki i jej ubranie; snać egzamin wypadł dość pomyślnie, gdyż zniknął surowy wyraz twarzy i rzekła tonem uprzejmym:
– Czy pani z Księstwa?
– Tak jest… z powiatu Szamotulskiego.
– A… znam kilka domów obywatelskich; dokąd pani jedzie?
– Do Młodowa.
– Do Młodowa – toż to majątek pana Szczukowskiego, ożenionego z Chorzycką… Lecz chyba pani nie może być jego córką… on za młody…
– Naturalnie, że nie jestem córką – odpowiedziała wesoło – to mój brat.
– Tak, tak,… przypominam sobie… nieboszczyk Tadeusz Szczukowski był żonaty… zaraz… zaraz… jego żona z domu Żytkowska, czy tak?
Reginka skinęła głową, dziwiąc się trochę, że ta niemłoda dama zna tak dobrze jej stosunki rodzinne.
– Hm… teraz tem bardziej dziwi mnie – mówiła starsza dama – to odezwanie się pani przy początku naszej znajomości.
– A dlaczego? – spytała Reginka, patrząc w oczy wyblakłe swej towarzyszki.
– Gdyż poznałam pana Szczukowskiego, jako człowieka nieuprzedzonego, patrzącego bardzo trzeźwo na nasze stosunki… Przytem, jak mi mówiono, jest bardzo obrotny w interesach.
– Cieszą mnie te pochwały, oddawane bratu – odpowiedziała z lekkim rumieńcem – chociaż nie rozumiem ich dobrze.
– Tak?… hm… to mnie dziwi – uśmiechnęła się niedowierzająco – pani była dawno w Młodowie?
– Dość dawno… wracam z pensji…
Starsza dama poczęła dopytywać się o pensję, warunki, naukę… opowiadała o wykształceniu swoich córek, i wśród nieustannej rozmowy pociąg dojechał do Penskowa, stacji, na której wysiadała Reginka.II.
Zaledwie wysiadła z wagonu i rozglądała się za posługaczem, gdy podszedł do niej porucznik i rzekł z uśmiechem:
– Znów spotykamy się… pani szuka posługacza? zaraz zawołam…
– Dziękuję panu – powiedziała po francusku tonem obojętnej grzeczności – już idzie – i skinęła na numerowego, a gdy się zbliżył, spytała w polskim języku: „Czy są konie z Młodowa?”
Ten już miał odpowiedzieć, lecz spostrzegłszy oficera, rzekł krótko:
– Ja!… Ja!…
– Weźcie te pakunki i oddajcie woźnicy. I szła w kierunku wyjścia ze stacji.
Oficer, nie opuszczając jej, mówił po niemiecku:
– Więc zgadłem, że pani jest naszą sąsiadką: o, my jesteśmy przenikliwi, gdy idzie o piękną damę… pozwoli teraz pani, że jej się przedstawię; i głosem, w którym brzmiała duma: – Wilhelm von Barwitz… porucznik dragonów.
Szła wyprostowana z twarzą obojętną, tylko lekkie zaczerwienienie świadczyło o jej wzburzeniu.
Zbliżali się do powozu, zaprzęgniętego w parę rosłych, gniadych koni, żujących niecierpliwie wędzidła.
– O, dobre konie! – zawołał porucznik – szkoda ich na wieś. W mieście zwracałyby ogólną uwagę.
Reginka przyspieszyła kroku i szybko wskoczyła do powozu, a porucznik:
– Poznawszy panią, uważam sobie za obowiązek złożyć moje uszanowanie w domu jej brata.
– Jedź! – zawołała Reginka.
– Do widzenia! – rzekł porucznik, wyciągając rękę, a widząc, że Reginka nie śpieszy się ze swoją, cofnął się i powtórzył głosem, w którym brzmiała obrażona duma i gniew:
– Do widzenia! – I patrząc na odjeżdżający powóz, mruknął: – Tę upokorzę, już ona mnie pozna.
Reginka, wsunięta w głąb powozu, rozmyślała z goryczą o uporczywym narzucaniu się oficera… Gdyby miała przy sobie brata, opiekuna, nigdy me ośmieliłby się ten porucznik wszczynać z nią rozmowy, wyrażać się drwiąco o polskim języku, lekceważyć tak formy towarzyskie… I on, ten oficer, ma śmiałość narzucać jej swe towarzystwo i zapewniać ją, że przyjedzie do brata…
Ależ to niemożliwe… on powiedział to przez głupią zarozumiałość… Czyżby u Stanisława bywali Niemcy?
Opadły ją wątpliwości, wspomniała niejasną odpowiedź Tereni, uśmiech ironiczny Daleszyckiego, a zwłaszcza dokuczały jej pochwały, oddawane bratu przez oficera i starszą damę. Starała się usunąć te myśli i napłynęły wspomnienia z lat dziecinnych, gdy za życia jej ojca nie wolno było na dworze Młodowskim odezwać się po niemiecku, i wszystko, co trąciło niemczyzną, było raz na zawsze wykluczone.
Miałżeby Stanisław tak zapomnieć o naukach ojca, sprzeciwić się jego zasadom? To przypuszczenie wydało się jej taką ciężką obrazą dla brata, taką niemożliwością, że poczęła sobie robić gorzkie wymówki za swój brak wiary i zaufania, za lekkomyślne oskarżenia…
Powóz z jednostajnym turkotem kół i równomiernym kołysaniem na resorach, toczył się po równym gościńcu, wysadzonym drzewami ze stron obu. Lekki powiew wieczorny chłodził rozgorączkowaną twarz Reginki, która, chcąc oderwać się od niepokojących ją myśli, zwróciła baczniejszą uwagę na okolicę dobrze jej znaną.
Ostatnie blaski zachodzącego słońca złociły faliste wzgórza, pola wspaniałe i lasy, gdy w dolinie, zniżającej się ku Warcie, poczynał zapadać przesiany zmrok, znaczący się lekkim fijoletem, przetykanym cienkiemi pasemkami podnoszących się oparów. W powietrzu czuć było zapach świeżo zoranej roli, gorzką woń zwarzonych liści, a chwilami żywiczny powiew od lasu, zmieszany z wilgotnymi oparami mokradeł nadrzecznych.
Teraz dopiero wszystkimi zmysłami, całą swą istnością poczuła, że to jest jej kraj rodzinny, że to jej niebo, jej powiew wiatru wieczornego, i te faliste wzgórki, i ta Warta w dali, osłaniająca się mgłami.
Z przyjemnością wpatrywała się w te krajobrazy, zapamiętane z lat dziecinnych, zdawało się jej, że jakaś nowa, ożywcza siła wstąpiła w nią, że serce jej dotychczas było zasklepione, a teraz otoczyło miłością te pola, Wzgórki, lasy, drzewa i zrozumiało ich mowę.
Ziemia szeptała: tyś moja, jam cię wydała, kołysała, karmiła; a wiatr przynosił jej do ucha melodje z lat minionych, mówił o miłości, która ją otaczała, zwiewał popioły i rozżarzał wspomnienia dawne.
Powiew z pól przyniósł jej zapach zżętego zboża i szeptał: czy pamiętasz mnie, byłaś wówczas małą dziewczynką i jechałaś z ojcem w pole, łany złocistego zboża falowały wokoło, żniwiarze nucili pieśni, a niebo było takie błękitne, jasne, bez chmur.
Reginka w odpowiedzi westchnęła i odczytała wyryte we wspomnieniach słowa: pamiętam, tak było.
I nadpłynęła fala z żywicznego lasu, mówiąc z wymówką: o mnie już zapomniałaś?…
Przed nią stanął obraz, gdy pod opieką matki bawiła się w alei świerków i miała tam swoje kraje, groty, jaskinie… Jakie to były słodkie, dobre czasy…
Konie wbiegły na wzgórek, skąd można było dojrzeć większy płat ziemi. Znała dobrze ten krajobraz; w głębi, z pomiędzy drzew parku, przeświecały białe ściany dworu, a dalej rozciągały się domy folwarczne. Spojrzała… wyprostowała się… przetarła oczy…
To jakiś inny świat, inne domy, inni ludzie…
W długim szeregu, w regularnych odstępach ciągnęły się domy murowane, przykryte czerwoną dachówką… Wypełzły nagie na pola, plamiły ich czystość i wydawały się potwornymi pająkami, które, otoczywszy się siecią, czekają na ofiarę, by zdusić ją zdradziecko.
Dwór, ogołocony z drzew, biały na tle ciemnych pól, robił wrażenie zapomnianego trupa na pobojowisku, odartego i sponiewieranego…
– Janie, co się stało z Zalesiem? – spytała zdziwiona.
– Alboż jasna panienka nie widzą… Niemcy zabrali i już nie Zalesie dawne, ale przezwali po swojemu Krygerwache.
– I pan Sośnicki sprzedał Niemcom?
– Pewno… gwałtem mu nie zabrali – uśmiechnął się stangret drwiąco – i w te pędy sprowadzili pludraków, zbudowali im domy, dali zapomogę na bydło, na zasiew, na życie… Takim szwabom to dobrze, grunt mają i siedzą bez podatków przez kilka lat.
– A cóż z nim się stało?
– Niby z kim?
– Z dawniejszym właścicielem.
– Alboż wiem… pewno żyje w mieście z grosza… po szlachecku.
Umilkła, patrząc z pewną zgrozą i bezwiedną obawą na ten szereg nowych domów, które w ostatnich promieniach słońca wybijały się z ciemnego tła brutalną, czerwoną barwą, jak gdyby całe były ociekłe krwią.
– Więc już niema Zalesia, tylko Kriegerwache – szepnęła, i z głębokim żalem patrzyła na dwór, w którym niegdyś tak często bywała, jako w najbliższem sąsiedztwie Młodowa.