Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nadgryzione jabłko. Steve Jobs i ja - wspomnienia. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Ebook
29,79 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nadgryzione jabłko. Steve Jobs i ja - wspomnienia. - ebook

Steve Jobs jakiego nie znaliśmy. Osobiste i unikalne spojrzenie na twórcę Apple przez pierwszą żonę i matkę dziecka, do którego przez wiele lat się nie przyznawał. Steve Jobs to niezwykła postać, która zostawiła trwały ślad w rozwoju ludzkości. Człowiek realizujący się poprzez technologię i odważnie kroczący własną drogą. Chrisann Brennan poznała go jeszcze w szkole średniej, odnajdując pod jego szorstką powierzchownością wartości często niezauważane przez innych: otwarty umysł, błyskotliwość, wizjonerstwo. Brennan pociągały w Jobsie przede wszystkim jego uduchowienie, młodzieńczy zapał i idealizm. Te cechy obudziły w autorce zauroczenie, które z czasem przeszło w miłość. Ale geniusz miał też swoje ciemne strony, o których Brennan nie boi się wspominać. Chłód, nieobecność i zamykanie się w sobie to także część osobowości Jobsa.

"Nadgryzione jabłko" to przede wszystkim intymne i szczere wspomnienia kochanki, żony i przyjaciółki. Książka ukazuje czytelnikowi ludzki wymiar osoby Jobsa i odkrywa na nowo tajemniczą postać twórcy Apple.

“Po co i dla kogo Jobs przerabiał Dylana? Jak często lądował w czarnej dziurze i co go w nią wciągało? Jaki był prywatnie komputerowy mistrz Steve Jobs? Jego pierwsza miłość dała się namówić na książkę. Trzymacie w ręce połączenie małżeńskiej terapii z zapiskami kobiety zafascynowanej geniuszem ukochanego mężczyzny. „Był samotnikiem i niewiele mówił, posługiwał się piosenkami, by zrozumieć i opisać swój świat”.
Jarosław Kuźniar, dziennikarz onet.pl

“Ta książka to prywatna historia kobiety, która kochała człowieka pełnego sprzeczności. Była jego przyjaciółką, partnerką, matką jego pierwszego dziecka, którego się wyrzekł. W obliczu osobistego i zawodowego kryzysu, wraca do wspomnień i choć to nie bajka o królewiczu na białym koniu, to jednak pozwala jej się odrodzić. Dlaczego? Sprawdźcie jak smakuje jabłko zerwane przez Chrisann, które nadgryzła jako 17 latka.”
Olga Kozierowska, działaczka społeczna, Fundacja Sukcesu Pisanego Szminką

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-951569-4-6
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO CZYTELNIKA

Zawsze myślałam, że trzech rzeczy w życiu nigdy nie zrobię: nie będę studiować historii (od historii boli mnie głowa), grać na perkusji (po prostu nie mam talentu) i pisać książek. Tymczasem właśnie piszę do czytelnika... mojej własnej książki.

W ciągu minionych lat wiele osób zachęcało mnie do opisania mojej historii. Jeszcze więcej ludzi mnie przed tym przestrzegało, a nawet twierdziło, że wręcz nie mam prawa tego robić. Chodziło im o prawo do przedstawienia mojego związku ze Steve’em Jobsem. Poznałam Steve’a jako siedemnastolatka. Byłam jego pierwszą miłością i matką jego pierwszego dziecka, mam więc wyjątkową wiedzę o człowieku, który później fascynował cały świat. Nigdy nie kusiło mnie, by podzielić się moją historią. Po pierwsze, większość czasu i uwagi poświęcałam córce Lisie oraz swojej pracy artystycznej. Po drugie, mój związek ze Steve’em był złożony i niełatwy; nigdy nie miałam ochoty roztrząsać tej historii, a tym bardziej publicznie o niej opowiadać.

Nigdy nie mów „nigdy”.

W lipcu 2006 roku zachorowałam. Lekarze nie potrafili postawić diagnozy. Nie mogłam malować – opary farb pogarszały mój stan – i w ciągu pięciu miesięcy znalazłam się nieomal na bruku. Choroba mnie osłabiła, znużyła i przestraszyła. Chciałam więc skupić się na czymś znaczącym. Oddałam swój dobytek do przechowalni, spakowałam samochód i ruszyłam w podróż po regionie San Francisco – od hrabstwa Marin po Santa Cruz – pomieszkując u przyjaciół i próbując dojść do siebie. Pojechałam do Sacramento odwiedzić ojca i właśnie wtedy, w czasie tej samotnej jazdy samochodem, po raz pierwszy pomyślałam o napisaniu książki. Uznałam: już pora.

Źle mi się wiodło i teraz mogę stwierdzić, że tylko taka trudna sytuacja życiowa mogła mnie skłonić, żebym w ogóle wróciła myślami do związku ze Steve’em nie mówiąc już, by to opisywać. Nie miałam jednak nic do stracenia, więc zabrałam się do pracy.

Pisanie wspomnień bardzo przypomina speleologię. Czułam się, jakbym z lampką na czole zagłębiała się w coraz ciemniejsze pieczary i pokonywała to wąskie przejścia, to szerokie przestrzenie, odkrywając wspaniałe i okrutne piękno, które w mroku i chłodzie, panującymi pod powierzchnią, uchroniło się przed zniszczeniem. Kiedy już zaczęłam eksplorację, nie mogłam zawrócić.

Proces ten wiele mi dał i wiele mnie nauczył. Powrót do przeszłości i próba określenia mojego w niej miejsca przyniosły mi nowe zrozumienie świata i nową wolność. Nie wiedziałam jeszcze, że spisanie wspomnień zabierze mi niemal siedem lat i zaowocuje poczuciem odrodzenia. Takie właśnie miałam wrażenie, opowiadając swoją historię – najpierw samej sobie, a teraz, na kartach tej książki, także wam, czytelnikom.

Mam dużo szczęścia: mało kto może sobie pozwolić na ponowne przemyślenie całego życia i znalezienie sposobu, by je opowiedzieć. Od dawna żywiłam przekonanie – słuszne czy błędne – że powinnam podzielić się wspomnieniami o Stevie Jobsie sprzed Apple’a i uzupełnić jego sylwetkę o mój punkt widzenia. Niewiele wiadomo o nastoletnim czy młodym Stevie. Tymczasem ja znałam go za młodu, gdy był zabawny i życzliwy. Znałam uczciwego – w sensie intelektualnym – człowieka, szukającego sobie miejsca w świecie i wierzącego, że czeka go wyjątkowy los. Widziałam również na własne oczy, jak zachodzą w nim kolejne przemiany, jak uczy się używać i nadużywać władzy. Dlatego sądzę, że mam coś do powiedzenia o Stevie, i uważam, że moje refleksje młodej kobiety zmagającej się z losem również są cenne. Przypuszczam, że niektóre sytuacje wydadzą się wielu ludziom znajome. Właśnie to przeświadczenie dawało mi poczucie sensu, inspirację i chęć do dalszej pracy.

Spisałam tu swoją osobistą historię. Nie chodziło mi o ujawnianie sekretów i sensację, nie jest to też relacja dziennikarska. To moja prywatna perspektywa; którą oczywiście ukształtowały doświadczenia, wspomnienia i przemyślenia. Próbowałam nakreślić wnikliwy portret Steve’a, siebie samej, naszych czasów i naszego związku, ale też zrozumieć kwestie, których ani Steve, ani ja nie potrafiliśmy wówczas pojąć.

Z całą pewnością nie byłabym w stanie napisać tej książki bez komputera. Z drugiej strony, gdyby nie komputer, być może nie miałabym potrzeby jej pisać. Właśnie tego rodzaju paradoksy zajmowały mnie przez ostatnie siedem lat. (Owszem, książkę napisałam na Macu).ROZDZIAŁ 1

KREATYWNI

Po raz pierwszy zauważyłam go w trzeciej klasie liceum, w początkach stycznia 1972 roku. Był ubrany w cienkie niebieskie dżinsy, pełne dużych dziur, a oddarty materiał zwisał wzdłuż nogawek. Miał też na sobie ładną wyprasowaną koszulę i tenisówki. Chodził w sposób, jaki pozostał mu i później – lekko pochylony, wymachując nieco usztywnionymi rękoma. Tego słonecznego kalifornijskiego popołudnia stał na dziedzińcu szkoły, ściskając w dłoni jakąś niewielką książkę. Nie wiem, dlaczego wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi, zwłaszcza że – jak dowiedziałam się później – wielu moich przyjaciół go znało. Natychmiast poczułam, że mnie do niego ciągnie, więc gdy skierował się do wyjścia, postanowiłam pójść za nim; chciałam go zagadnąć, ale nie miałam pojęcia, co i jak powiedzieć. Ku własnemu zaskoczeniu przez następny tydzień trzykrotnie szłam za nim aż do bramy szkoły. Koniec końców dałam sobie spokój, bo nigdy nie odważyłabym się ni stąd, ni zowąd zagadnąć chłopca, który mi się podobał. Nie dowiedziałam się nawet, jak ma na imię.

Miesiąc później mój klasowy kolega i przyjaciel, Mark Izu, zaczął pracować nad projektem filmowym i poprosił mnie, żebym zajęła się animacją. Mark chciał nakręcić film łączący animację rysunkową i plastelinową z żywymi aktorami, opowiadający, jak uczniowie naszego liceum walczą z siłami, które – jak uważaliśmy – starają się stłamsić naszą indywidualność. W czasie drugiej wojny światowej jego rodziców internowano w obozie koncentracyjnym dla Japończyków i choć Mark wtedy jeszcze tego nie wiedział, czuł potrzebę opowiedzenia o tym, jak to jest, gdy ktoś się czuje niewidoczny. Każde z nas nosiło w sobie jakąś historię. Do udziału w projekcie zaproszono wiele osób, ale początkowo pracowała nad nim tylko nasza trójka: Mark, ja i operator, Steve Eckstein.

Przed jakieś trzy miesiące pracowaliśmy nad filmem przynajmniej raz w tygodniu, w piątek lub sobotę, zaczynając o jedenastej wieczorem i kończąc o świcie. Mark zatytułował film Hampstead. Była to aluzja do nazwy naszej szkoły – Homestead High School – ale też imię przysadzistego ludzika z plasteliny, który miał w filmie reprezentować zwykłego człowieka. Za scenę służyła nam betonowa platforma pośrodku szkolnego dziedzińca, na której zazwyczaj siadałam, by zjeść drugie śniadanie. Teraz jednak chodziliśmy tam nocą i bez pozwolenia, ryzykując nie wiadomo co, gdyby nas przyłapano.

Noce były chłodne. Byłam oczarowana gwiazdami i zachwycona, że znajdujemy się na szkolnym dziedzińcu bez żadnego nadzoru. Nasze przyciszone głosy gubiły się w otchłani betonowego podwórza, a cisza i skupienie napawały mnie radością, bo miałam poczucie, że należę do garstki twórczych wybrańców. Pracowaliśmy bez chwili wytchnienia: Mark i Eckstein za kamerą, cicho wymieniając się uwagami, ja – prawie leżąc pod samotnym, nisko nachylonym reflektorem. Kolejno ustawiałam każdą klatkę, uważając, by nie zmienić za dużo ani za mało, po czym wstawałam, wycofywałam się, żeby mogli nakręcić ujęcie, i wracałam. Trwało to godzinami.

Pewnej nocy Mark poprosił, żebym kawałek po kawałku zbudowała Hampsteada tak, by wyglądało, że wyłania się z betonu. Wręczył mi drugiego plastelinowego ludzika, przeciętego w połowie, od którego miałam zacząć scenę. Kiedy już Hampstead całkowicie się wynurzył, kazałam mu wymachiwać rękami, jakby oszalał po zakopaniu go żywcem. Innej nocy miałam narysować ścieżkę, którą ludzik będzie wędrował. Kolorowymi tanimi kredami nakreśliłam miękkie linie, częściowo przypominające migający płomień. Wyglądało to psychodelicznie, ale tak naprawdę odtwarzałam zapamiętane z dzieciństwa w Ohio smugi dymu z papierosów moich rodziców, którym uwielbiałam się przyglądać, gdy spotykali się z dziadkami na comiesięczną partyjkę pokera.

Te cudowne noce na szkolnym dziedzińcu w Homestead dawały mi poczucie przestrzeni i niezależności. Film opowiadał o utracie autentyzmu, ale kręcenie go pozwalało mi jej uniknąć. Naszego przedsięwzięcia nie dało się utrzymać w tajemnicy, więc stopniowo zaczęli tu zaglądać ludzie – po dwoje, troje – ciekawi, nad czym pracujemy. Dołączyli do nas muzycy, rysownicy, palacze trawy i inni co bardziej „kreatywni” spośród utalentowanych i ciekawych świata uczniów naszego liceum. Czasem, podnosząc wzrok znad tego, co robiłam, nagle dostrzegałam niewielkie zamieszanie i coraz więcej znajomych twarzy wokół siebie. Było w tym wyjątkowe, upojne szczęście, dające poczucie spełnienia. Gdy świt barwił już niebo na fioletowo, wracałam do domu całkiem wyczerpana i przepełniona szczęściem, z ogromną ulgą, że znów nas nie przyłapano.

Pracowaliśmy nad projektem od ponad miesiąca, gdy pewnego wieczora z mroku wyłonił się Steve i podszedł prosto do mnie. Zbliżył się tak pewnym krokiem, że choć nigdy nikomu się nie zwierzyłam z mojego zauroczenia, to w tamtej chwili zastanawiałam się, czy on może wie, jak mi się podoba. Był wysoki, przystojny i skupiony, pełen sprzeczności – jak elegancki książę w podartych dżinsach – zarazem nieco niezręczny i bezradny, ale też odważny. Rozmawialiśmy o banałach, jednak znajomość została nawiązana. Nagle sięgnął do kieszeni i wręczył mi kartkę ze słowami piosenki Boba Dylana Sad Eyed Lady of the Lowlands. Rozkładając papier, czułam pod palcami nierówny druk i zadawałam sobie pytanie, czy przepisał słowa specjalnie dla mnie, czy też przypadkiem miał przy sobie tę kartkę i postanowił mi ją dać. Nigdy nie spytałam. Później odkryłam, że Steve’a otaczało swoiste pole morficzne. Rzeczy po prostu się zdarzały w sposób zaskakujący, niespecjalnie zaplanowany, ale doskonały.

Rozmawialiśmy przez jakieś dwadzieścia minut, co pozwoliło mi zaobserwować wszystkie szczegóły jego postaci: przenikliwe spojrzenie, młodzieńczą wrażliwość i poczucie, że jest tu tylko przelotem. Nagle zamknął się w sobie, omiótł mnie i dziedziniec dziwnie twardym wzrokiem – który pojawił się jakby znikąd – po czym cofnął się w mrok nocy.

Podczas wielomiesięcznej pracy nad filmem zdarzały się również długie przestoje. Nie lubiłam biernie czekać, gdy scena nie wymagała mojego udziału, więc wypełniałam sobie czas, malując obraz skopiowany z albumu fotografii The Family of Man, zebranych przez Edwarda Steichena. Wykradłam go z biblioteczki mojej matki, która – sądząc po dacie i dedykacji – najwyraźniej dostała go w prezencie od dawnego narzeczonego. Często przeglądałam ten album, a dedykacja rzucała odrobinę światła na życie matki przed moimi narodzinami. Bardzo mnie to frustrowało. Kim był ten człowiek? Czy się kochali? Mama wielokrotnie powtarzała mnie i siostrom, że ma nadzieję, iż raz w życiu rozbierze nas poeta. Czy to on był jej poetą? No i dlaczego tylko raz, na litość boską?

The Family of Man jest pięknym albumem, zawierającym zdjęcia setek fotografików z całego świata. To istny skarb, który ukazuje wspólnotę ludzkich doświadczeń nie tylko za pomocą obrazów, ale też poetyckich podpisów.

„Człowieczy świat tańczy w śmiechu i łzach” – Kabir.

„Złóż ręce i poznaj myśli ludzi z innych krain” – John Masefield.

„Jedz chleb z solą i mów prawdę” – stare przysłowie rosyjskie.

„Gdyby nie mój trud, te światy by zginęły” – Bhagawadgita.

„Wszystkie istoty i wszystkie rzeczy są jak nasza rodzina” – Indianin z plemienia Siuksów.

Tyle razy przeglądałam tę książkę, że nauczyła mnie kochać świat, kochać życie i poznawać samą siebie poprzez słowa i obrazy. Często ołówkiem lub farbami kopiowałam z niej zdjęcia, a tym razem chciałam odmalować zdjęcie autorstwa Homera Page’a – zbliżenie wyrazistej twarzy południowoafrykańskiego czarnoskórego mężczyzny. Podpis pod zdjęciem brzmi: „Kto jest po mojej stronie? Kto?”. Album zrobił na mnie takie wrażenie, że każdym nerwem wciąż pamiętam zamieszczone w nim fotografie.

Lubiłam to zdjęcie i zawsze mocno do mnie przemawiało. Moim stryjecznym dziadkiem był Branch Rickey, który miał serce i wyobraźnię oraz taką siłę i pozycję, aby wprowadzić Jackiego Robinsona do Major League^(). Obaj byli moimi bohaterami i czułam dumę, że jestem z nimi związana. Uosabiali moje ambicje: wyróżnić się, zrobić coś dla innych, ulepszyć świat. Ten obraz był więc dla mnie formą guerilla art, sztuki partyzanckiej, i zależało mi, żeby dobrze wypadł. Chciałam, by spoza głównego nurtu słychać było przesłanie.

Malowałam farbami olejnymi, w dość mrocznym kącie betonowego dziedzińca, nieopodal planu filmowego. Steve pewnie wcześniej zauważył mnie przy pracy, bo którejś nocy przyniósł mi świeczkę i zapałki, żebym lepiej widziała. Tej wiosny prace nad filmem posuwały się szybko, a Steve przychodził posiedzieć koło mnie, gdy malowałam. Widząc go, zawsze się niesłychanie cieszyłam, ale nie znosiłam pracować w czyjejś obecności. Malarstwo traktowałam jak czynność bardzo intymną, nigdy nie robiłam tego przy kimś, ale nie miałam pojęcia, jak go poprosić, żeby sobie poszedł. Nic mu nie powiedziałam, bo siedział cicho, jakby pogrążony w transie, ledwie przycupnąwszy obok mnie. Nieuważnie i niedbale machałam pędzlem, a prawdziwe malowanie zostawiałam na te wieczory, kiedy się nie pojawiał.

W połowie kwietnia, ponad miesiąc od naszej pierwszej rozmowy, postanowiliśmy spotkać się u niego w domu, żeby spędzić więcej czasu we dwoje. Powiedział, że jego rodzice pracują i że będziemy mieli cały dom dla siebie. Przyznałam, że fajnie byłoby dla odmiany zobaczyć się w cztery oczy i za dnia. Ponieważ wychodził ze szkoły o pierwszej, a ja kończyłam o wpół do czwartej, narysował mi mapkę, jak dotrzeć do jego domu przy Crist Drive, dwa i pół kilometra od szkoły.

Kiedy stanęłam przed wejściem, Steve pomachał do mnie z okna sypialni, żebym weszła do środka. Pamiętam swoje rozczarowanie, że nie pofatygował się, by otworzyć mi drzwi. Tego dnia nie było żadnych wielkich dżentelmeńskich gestów. Przypuszczam, że był tak zdenerwowany, iż postanowił udawać nonszalancję. Może nawet zaaranżował całą scenę, chcąc wyglądać na zblazowanego. Weszłam i skierowałam się do jego sypialni.

Pokój Steve’a był mały i surowy, jak w koszarach, wszystko proste i schludne: wąskie łóżko, regał z ciemnego drewna, komoda, niewielkie biurko pod oknem wychodzącym na ogródek przed domem. Na biurku stała ogromna jaskrawoczerwona maszyna do pisania IBM Selectric. Byłam pod wrażeniem, że Steve posiada taką technologiczną nowinkę. Pamiętam wyraźnie jego dłonie na tej klawiaturze. Miał piękne, spokojne, mądre dłonie o smukłych palcach. Kiedy pisał, maszyna wystukiwała każdą literę z siłą i tempem, które zupełnie nie pasowały do jego lekkich ruchów. Dłonie Steve’a były stworzone do technologii. Od samego początku działały w naturalnej, bezpretensjonalnej i cudownej symbiozie z maszynami.

Jeśli nie liczyć maszyny do pisania, sypialnia Steve’a przypominała inne znane mi z dzieciństwa pokoje chłopców, zwłaszcza pod względem kolorystycznym: zgaszone beże, brązy, oliwkowa zieleń, ostre rudości i czerwienie. Nie lubiłam tych barw, ale czułam się dobrze w tym pokoju, bo był świetlisty, wydawał się jasny i uporządkowany. Takie samo wrażenie robił sam Steve i bardzo mi się to podobało.

Ponad rok później pokazał mi swoją szafę po całodniowych porządkach. Panował w niej zachwycający ład. Była mała, ale głęboka i wszystko zostało ułożone z myślą o jak najlepszym wykorzystaniu przestrzeni. Ubrania schludnie wisiały z przodu, plecak, namiot i reszta sprzętu turystycznego zwisały z haków w głębi. Buty stały na podłodze, kasety leżały równiutko w pudełkach, a książki i inne rzeczy na górnej półce. Gestykulując niby prezenter telewizyjny, Steve powiedział: „No popatrz sama!”. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak dumnego ze sprzątania. Mnie nie zaimponował, ale sam aż promieniał. Można bez przesady uznać, że był to dowód jego zmysłu estetycznego – a może nawet zapowiedź jego showmańskich upodobań.

Wyjaśnił mi z uśmiechem, że wyrzuca wszystko, co: a) nie jest mu potrzebne, b) kosztowało mniej niż dwadzieścia pięć dolarów. Najwyraźniej dwadzieścia pięć dolarów było wartością progową – nie miało sensu trzymanie czegoś zajmującego miejsce, jeśli w razie potrzeby mógł to dokupić za taką samą lub mniejszą kwotę. Dogłębnie to przemyślał, rozważając (bieżące i przyszłe) koszty, organizację i przydatność. Ta dziecinna zabawa wskazywała, jaką logiką będzie się później kierować, tworząc komputery.

Gdy tamtego dnia weszłam do sypialni, Steve siedział na podłodze, opierając się o ramę łóżka. Na uszach miał wielkie miękkie słuchawki podłączone do wysokiego na metr magnetofonu szpulowego. Oboje czuliśmy się niepewnie i niemrawo rozmawialiśmy o jego kolekcji pirackich nagrań z koncertów Boba Dylana. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jakie to ważne. Nigdy nie słyszałam o bootlegach, myślałam, że wiążą się z alkoholem w czasach prohibicji, choć kojarzyłam, że mają coś wspólnego ze szmuglem. Oto przed niewinną dziewczyną otwierało się okno na świat delikatnego chłopaka.

Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy tamtego wiosennego popołudnia. Przypominam sobie tylko, że usiłowaliśmy przezwyciężyć niezręczność sytuacji, aby lepiej się poznać, zrozumieć, kim jesteśmy razem, co może się zdarzyć. Ekscytacja wisiała w powietrzu. Skoro zaprosił mnie do siebie, skoro przyjęłam zaproszenie, wiedzieliśmy chyba oboje, że oto otwiera się przed nami coś nowego, że rodzi się miłość.

Kiedy w połowie maja Mark skończył pracę nad filmem, prawie wszyscy uczestnicy cotygodniowych sesji stawili się na pożegnalnej imprezie. Zorganizowaliśmy w środku nocy proszoną kolację na dziedzińcu, który stanowił centralny punkt naszego szkolnego życia. Niczym postacie od Felliniego banda błyskotliwych, radosnych istot, odzianych w długie suknie i smokingi (Steve znalazł nawet cylinder), przybyła po raz ostatni nacieszyć się nocną wolnością, jeść, bawić się i wznosić toasty przy długim, oświetlonym świecami stole. Akompaniament kwartetu i stroboskopowe światło tworzyły wrażenie, jakbyśmy grali w jakimś eleganckim niemym filmie.

Tej wiosny Steve i ja poznawaliśmy się coraz lepiej przy okazji kręcenia filmu i podczas sobotnich rozgrywek bejsbolowych. Nie był gadatliwy, ale miał błyskotliwe poczucie humoru i naprawdę umiał mnie rozbawić. Okazał się jednak nieśmiały – do tego stopnia, że nie mógł zdobyć się na odwagę, by mnie pocałować. Jego nieporadne przymiarki tak mnie żenowały, że w końcu to ja jego pocałowałam.

Byliśmy już dłuższy czas parą, gdy Steve oświadczył mi, że jestem jego „North Country Girl” z piosenki Dylana: prawdziwą miłością, szarganą wichurą, poznaną, zanim doszedł do sławy i pieniędzy. Już wówczas umieścił mnie w swoim planie życiowym, inspirowanym Bobem Dylanem. Nie rozumiałam wtedy, że z góry określił moją rolę w scenariuszu, który sam pisał.

Byłam drobnej budowy i niska – niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu. Miałam długie jasnobrązowe włosy, które słońce rozjaśniało na złoto, wysokie czoło i nieco pociągłą twarz o zielonych oczach oraz smukłe ekspresyjne dłonie. Jestem dyslektyczką, więc nieco odstawałam od normy; byłam kreatywna i namiętnie rozwiązywałam problemy, choć często w sposób mało konwencjonalny. Sądzę, że Steve wyczuł, że mam inteligentny umysł i zmysłową świadomość otaczającego mnie świata.

A co ja dostrzegłam w Stevie?

Kiedy tylko go zobaczyłam, od razu wiedziałam, że jest geniuszem, bo dostrzegłam w jego oczach niezwykły, świetlisty blask. Z czasem zrozumiałam też, że ma wyjątkową intuicję i jest ponad wiek dojrzały: stara dusza przepełniona wiedzą. Miał ciemnobrązowe włosy i alabastrową cerę, skórę zarazem nadwrażliwą i grubą – po latach zdałam sobie sprawę, że te cechy dobrze oddają też jego osobowość. Lekko seplenił, a nietypowy prosty zgryz nadawał jego bliskowschodnim wargom i nosowi szczególny wyraz. Miał szelmowski uśmiech, jak pirat ukrywający skarb. Pociągał mnie emanujący z niego smutek. Jednocześnie trzymał się prosto, sprawiając wrażenie, że wrodzona skromność i siła pozwalają mu iść przez świat, pozostając sobą. Od samego początku podziwiałam tę jego cechę. Wiem, że niektórym trudno będzie uwierzyć w tę skromność, ale było to jak sól w czekoladzie – kontrastowy dodatek pozwalający docenić prawdziwy smak. Wszystko to składało się na niepokorną, błyskotliwą, niekonwencjonalną, niezręczną, zabawną i tajemniczą osobowość. Byłam w nim zakochana po uszy.

Różniliśmy się pod wieloma względami. Ja byłam uduchowiona i zmysłowa, podczas gdy on kierował się logiką i intuicją. Wyznawaliśmy jednak te same twórcze wartości i oboje uwielbialiśmy eksperymentować. Chcieliśmy odkryć, jak pokonywać wszelkie przeszkody. Była to potrzeba silniejsza od obawy przed popełnieniem błędu. Żadnemu z nas nie zależało specjalnie, by mieć rację. Nadal myślę, że byliśmy prawdziwymi yin i yang, choć z czasem obróciło się to przeciwko nam, a nawet okazało się niszczycielskie.

Uważałam wówczas Steve’a za mojego przewodnika, bo dostrzegałam w nim intelektualną uczciwość. Był wysoki i miał niewyszukaną, ale pełną elegancji postawę, jaka prawdopodobnie cechowała też Abrahama Lincolna; był skromny, szczery i zabawny, nic nie ukrywał. Borykałam się z trudną sytuacją domową, co uniemożliwiało mi planowanie kolejnych etapów życia, podczas gdy Steve przymierzał się do dorosłości i obmyślał ścieżki, które mają do niej prowadzić. Patrzył na wszelkie zagadnienia z dystansu i katalogował informacje według zasięgu i celu. Posługiwał się skomplikowanymi metaforami i miał bogate życie wewnętrzne. Chciałam lepiej poznać to życie. Pragnąc je zrozumieć, uważnie słuchałam, co opowiadał, by pojąć jego wizję świata. Myślę, że on z dokładnie takim samym zainteresowaniem i radością odkrywał świat przez pryzmat moich impulsów, doznań i przeżyć artystycznych.

Steve posługiwał się słowami, które brzmiały dla mnie dziwnie i niezrozumiale. Często mówił, że jest „szalbierzem” albo tajemniczo powtarzał, że coś będzie trwać „przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy”, albo że jest „trzydzieści dziewięć minut po”. Poza tym wielokrotnie głosił, że „Głupiec jest najwyższą kartą”, nawiązując do archetypu, bo Głupiec – w tarocie oznaczony numerem zero – to zarazem wszystko i nic. Czysty potencjał. Steve stawiał się w tej pierwszoplanowej roli i łobuzersko puszczał do mnie oko; był Głupcem, wędrującym do granic znanego świata i, chcąc nie chcąc, ponoszącym tego konsekwencje. Rzeczywiście należał do tych odważnych szaleńców, którzy od wczesnych lat wiedzą, że mają coś do osiągnięcia w świecie. Ale jednocześnie ponuro ostrzegał, że jest „Chłoptasiem Nicdobrego” z Pod Mlecznym Lasem Dylana Thomasa – co za każdym razem mnie zastanawiało. Twierdził wreszcie, że żyje „na pożyczonym czasie”. Nigdy nie rozumiałam, co ma na myśli, ale nachylałam głowę, jakbym słuchała wewnętrznym uchem, i próbowałam sklecić z tego jakąś całość.

I mnie, i Steve’a dotknęły zawirowania lat sześćdziesiątych, które obudziły w nas głęboką nieufność wobec konwencji i nieograniczoną wiarę w cudowne możliwości, jakie się przed nami otwierały. Cokolwiek miało się dalej wydarzyć, razem przeżywaliśmy wspaniały nastoletni okres poszukiwań i zdobywania wiedzy. Atmosfera i wspólne wartości zachęcały nas, a nawet popychały do eksperymentowania. Można by nas nazwać wizjonerami, choć wtedy nigdy bym nie skojarzyła tego słowa z nieopanowaną potrzebą wykraczania poza to, co znane. To była po prostu oczywistość.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: