Nadzy nie boją się wody. Reportaż o ucieczce przed wojną - ebook
Nadzy nie boją się wody. Reportaż o ucieczce przed wojną - ebook
Wstrząsająca opowieść o przyjaźni mimo granic i o wspólnej podróży przez podzielony świat
Matthieu Aikins porzuca swój kanadyjski paszport oraz prawdziwą tożsamość. Świadomy niebezpieczeństwa, postanawia sprawdzić, jak kryzys migracyjny wygląda od środka. Podczas odysei przez ląd i morze pokonuje piętrzące się przeszkody oraz poznaje świat szmuglerów, polityków i zwykłych mieszkańców Afganistanu. Towarzyszy ludziom, którzy zostali zmuszeni do ucieczki z ojczyzny spustoszonej wojną.
W tym niezwykłym reportażu podążamy z Aikinsem śmiertelnie niebezpiecznym szlakiem przemytników. W 2016 roku dziennikarz wyrusza z rozdartego wojną Kabulu do Europy razem ze swoim przyjacielem Omarem, młodym kierowcą i tłumaczem, oraz z milionami uchodźców poszukujących lepszej przyszłości.
Nadzy nie boją się wody to coś więcej niż tylko kronika tragicznej podróży śladami migrantów. To również pełna uniwersalnych prawd opowieść o miłości i przyjaźni, ludzkim cierpieniu i nieprawdopodobnej wytrzymałości oraz chwytające za serce świadectwo burzliwych czasów, w jakich przyszło nam żyć. To historia podzielonego świata, w którym każdy szuka bezpiecznego miejsca.
„Niezależnie od tego, co nas dzieli, podróżujemy po powierzchni kuli. Wiem, że nasze ścieżki muszą się przeciąć”.
Matthieu Aikins – kanadyjski dziennikarz i reportażysta mieszkający w Kabulu. Pisze o wojnie w Afganistanie i Syrii, współpracuje z „The New York Times Magazine” i „Rolling Stone”. Jest stypendystą The Puffin Foundation. Za artykuł Whoever Saves a Life o służbach ratowniczych w Syrii otrzymał liczne wyróżnienia, . The Livingston Award, przyznawane młodym dziennikarzom za wybitne osiągnięcia.
„Ludzie migrują z powodu różnicy między «tu» i «tam». Nasz świat jest podzielony między dostatek i biedę, i tak jak w każdym narodzie większość dóbr posiada mniejszość, tak też większość zasobów planety zużywają bogate kraje. (…) Ekonomiści mówią o «premii za obywatelstwo», która określa, ile dodatkowych przywilejów, takich jak edukacja czy równość, ktoś zyskuje tylko dzięki mieszkaniu w określonym państwie. Aż dziesięciokrotnie cenniejsze jest bycie tą samą jednostką w Ameryce lub Europie niż w biednym kraju; tyle zatem można zyskać, przekraczając granicę. Nierówność to jej zbocze. Wysokość ściany, na którą migrant się wespnie”.
(fragment)
„Ta książka jest przesycona głęboką empatią. Jej autor przekroczył wiele granic – tych, które oddzielają nie tylko narody, ale także formy, znaczenia i możliwości. To mocny i głęboko humanitarny reportaż, który zasługuje na to, by trafić do jak największej liczby czytelników na całym świecie”.
Mohsin Hamid, autor książki Exit West
„Matthieu Aikins łączy w sobie niezwykłe cechy – jest nieustraszonym dziennikarzem, który pięknie pisze. Książka Nadzy nie boją się wody to fascynujące, oryginalne dzieło, zapadająca w pamięć opowieść o jednym z wielkich ludzkich dramatów naszych czasów”.
Jon Lee Anderson, autor książki Che Guevara: A Revolutionary Life
„Nadzy nie boją się wody to porywający i wzruszający obraz ukrytego świata uchodźców, a także wyzwanie dla wszystkiego, co – jak mi się wydawało – wiedziałem o konsekwencjach wojny i globalizacji. To do tej pory najważniejsza książka o światowym kryzysie uchodźczym (…). Przejdzie do historii jako jedno z wielkich dzieł literatury faktu naszego pokolenia”.
Anand Gopal, autor książki No Good Men Among the Living: America, the Taliban and the War Through Afghan Eyes, laureat Nagrody Pulitzera i finalista National Book Award
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9229-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zaczęło świtać, oparłem się o okno i spojrzałem na góry. Lecieliśmy w stronę wschodzącego słońca, a jego promienie odsłoniły skaliste pustkowia – pofałdowany brąz poprzecinany zielonymi dolinami i nakrapiany wioskami, do których wciąż można było dotrzeć tylko na ośle. Znaleźliśmy się u zbiegu granic Afganistanu, Iranu i Turkmenistanu, ale nie potrafiłem powiedzieć, który z tych krajów widziałem poniżej. Na moim okienku pojawił się szron, różowy od brzasku, jak nasze smugi kondensacyjne widziane przez kogoś z dołu.
Oparłem się o zagłówek. Od Kabulu, gdzie czekał mój przyjaciel Omar, dzieliło mnie jeszcze kilka godzin. Gdy zamknąłem oczy, znów ujrzałem jego twarz w chwili, kiedy podrzucił mnie tamtego lata na lotnisko, i nagle ściskając moją dłoń, powiedział błagalnie:
– Wróć, bracie. Nie zostawiaj mnie. Wszyscy wyjeżdżają.
W samolocie panowała cisza. Nieliczni pasażerowie siedzieli pochyleni do przodu lub spali rozłożeni w poprzek wolnych foteli. Wiedziałem, że w drodze powrotnej do Stambułu te puste miejsca wypełnią Afgańczycy uciekający przed wojną. Moje miejsce może zająć ktoś, kto planował przeprawę pontonem, jakich wiele wypływało z Turcji do Europy. Tysiące uchodźców codziennie dobijały do brzegów greckich wysp, a wielu innych właśnie tam zmierzało. Był koniec października 2015 roku i tej jesieni stał się cud. Złamano fundamentalne prawo – pod naporem ludzi granica się otworzyła.
Przez lata, w miarę jak wojna ogarniała Bliski Wschód i miliony ludzi straciły swoje domy, poza Europą narastało napięcie. Wśród uchodźców, którzy przypływali łodziami, przeważali Syryjczycy, Afgańczycy i Irakijczycy, w tym wiele kobiet i dzieci, a powstrzymać ich mogły chyba tylko kule. Z Grecji ruszyli na północ przez Bałkany; gromadzili się tłumnie na przejściach granicznych i miejskich placach. Sensacja w wiadomościach, kryzys. Aby Unia Europejska się nie rozpadła, Niemcy zawiesiły zasady i wpuściły migrantów, inne kraje poszły w ich ślady i teraz między Atenami a Berlinem było otwartych pięć granic. Ekrany telewizorów na całym świecie pokazywały masy wędrujące między państwami, dowód na to, że wydarzyło się coś niemożliwego, coś, co zapowiadało powszechną wolność przemieszczania się – dla jednych marzenie, dla innych koszmar.
Nikt nie wiedział, jak długo potrwa ten cud. Co dzień tysiące ludzi wysiadały z małych łódek¹. Milion dostanie się do Europy.
A Omar i ja mieliśmy się z nimi spotkać na tym szlaku.
Decyzję podjęliśmy w sierpniu, kiedy po zleceniu w Jemenie wróciłem do Kabulu, gdzie wtedy mieszkałem. Znam Omara, odkąd zacząłem pracować w Afganistanie – zawsze marzył o życiu na Zachodzie, ale kiedy wojna domowa się nasiliła, a jego miasto zostało zniszczone przez bombardowania, zapragnął wyjechać jak najszybciej. Amerykańscy żołnierze właśnie opuszczali kraj, ja też próbowałem ruszyć dalej, wypalony po siedmiu latach pracy korespondenta, jednak nie mogłem zostawić Omara. Kiedy więc wracałem tego lata, intensywnie myślałem o przyjacielu. Nie miałem jeszcze planu, lecz pomysł powoli nabierał kształtu. Musiałem porozmawiać z Omarem.
„Witamy na Międzynarodowym Lotnisku imienia Hamida Karzaja”. Na stanowisku kontroli imigracyjnej wręczyłem paszport i położyłem opuszki palców na zielonej poświacie skanera, a potem podszedłem do taśmociągu bagażowego, wziąłem walizkę i zaciągnąłem ją do maszyny prześwietlającej. Celnik przy monitorze szukał broni i butelek. W Islamskiej Republice Afganistanu alkohol był zakazany, z wyjątkiem ambasad i międzynarodowych agencji, ale każdy gość z zagranicy mógł wwieźć dwie cenne butelki. Postawiłem na taśmie walizkę wraz z torbą szkockiej i ginu ze sklepu wolnocłowego w Stambule i przeszedłem na drugi koniec, ćwicząc swoje kwestie.
Moi przodkowie pochodzili z Japonii i Europy, jednak wyglądam niesamowicie afgańsko: oczy w kształcie migdałów, czarne włosy, szorstka broda. Z tego powodu straż graniczna niezmiennie brała mnie za miejscowego z kontrabandą _haram_, cennym łupem, ponieważ skonfiskowana gorzałka najpewniej skończyłaby na czarnym rynku. Po latach mówiłem lepiej po persku, ale przez to takie rozmowy stały się bardziej kłopotliwe.
– Bracie, czy chcesz mi powiedzieć, że nie jesteś Afgańczykiem?
– Nie jestem, proszę pana – odpowiadałem, przepychając się z paszportem w dłoni do taśmociągu, zanim celnik zdążył złapać butelki. – Proszę spojrzeć na moje nazwisko, przykro mi, ale nawet nie jestem muzułmaninem.
Wyszedłem z terminalu i odetchnąłem suchym letnim powietrzem. Od wylotu z Sany nie spałem zbyt wiele, lecz zmęczenie opuściło mnie, gdy ujrzałem przed sobą dalekie ośnieżone szczyty Hindukuszu, slumsy na zboczu wzgórza i humveego z wieżyczką wycelowaną w bramę. Na parkingu zauważyłem złotą toyotę corollę. Siedział w niej mój przyjaciel Omar, który opuścił szybę i słuchając radia, palił papierosa. Wysiadł i ruszył naprzód; wyższy ode mnie, barczysty, z szerokim uśmiechem i kurzymi łapkami. Kiedy się obejmowaliśmy, jego kilkudniowy zarost ukłuł mnie w policzek; pachniał wodą kolońską i dymem. Wyrwał mi walizkę z dłoni i włożył ją do bagażnika. Wjechaliśmy na rondo za lotniskiem prosto w wir taksówek, opancerzonych SUV-ów i autobusów. Wokół krzyczeli policjanci, żebracy pukali w okna, handlarze potrząsali stojakami pełnymi kart telefonicznych i gadżetów na deski rozdzielcze. Omar powoli przeciskał się corollą do przodu, przeklinając cicho, z jedną ręką na kierownicy i z papierosem w drugiej; od czasu do czasu wkładał go do ust, by przeczesać palcami ciemną czuprynę. Dopiero gdy wyjechaliśmy z lotniska na autostradę, wzdłuż której stały liczne ogromne domy weselne, mogliśmy odetchnąć i pogadać.
– Dobrze, że wróciłeś, _baradar_ – odezwał się po persku. Uśmiechnął się, ale patrzył na drogę.
– Ciebie też dobrze widzieć, bracie – odparłem.
Wiedział, że moja umowa najmu wygasa i wrócę do domu po swoje rzeczy. Wyglądało na to, że połowa miasta ucieka tego lata w pośpiechu _raftan_, _raftan_. Afgańczycy tracili wiarę w przyszłość kraju. Klasa średnia wydała swoje oszczędności na loty i wizy do Turcji, młodzi mężczyźni wypełnili autobusy odjeżdżające na pustynne tereny na południu, przy granicy z Iranem. Najbliżsi Omara też wyjeżdżali. Czwórka jego rodzeństwa już była w Europie, a jego matka i siostra szykowały się do ucieczki z przemytnikami. Ale Omar przez długi czas planował emigrację do Ameryki dzięki Specjalnej Wizie Imigracyjnej², w ramach stworzonego przez Kongres programu nagradzania lojalnych pracowników afgańskich i irackich – prezent dla nielicznych, aby uspokoić sumienie Ameryki. Omar powinien był ją uzyskać, ponieważ podczas działań wojennych służył jako tłumacz sił specjalnych i pracował dla USAID i firm zajmujących się rozminowywaniem. Ale kiedy wysłał mi swój wniosek, wiedziałem, że będzie z tym problem. Potrzebował rozmaitych papierów, którymi przez lata nie zaprzątał sobie głowy: listów polecających od przełożonych, kopii umów swoich pracodawców z rządem USA. Jak miał znaleźć kapitana zielonych beretów, którego znał tylko z imienia, lub zdobyć dokumenty od firmy rozminowującej, która już nie istniała? „Witaj, Mój Drogi, Kochany Bracie – pisał do mnie w mailu, gdy byłem za granicą. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz i wszystko Ci się układa. Proszę, życz mi powodzenia w uzyskaniu szansy na otrzymanie wizy do USA i przeprowadzkę tam. Jestem naprawdę zmęczony życiem tutaj”.
Wysłaliśmy wszystko, co miał. Odpowiedź przyszła po dwóch latach: „Z przykrością informujemy, że pański wniosek o zgodę szefa misji (Chief of Mission, COM) na złożenie podania o objęcie programem SQ – Special Immigrant Visa (SIV – Specjalnej Wizy Imigracyjnej) został odrzucony z powodu braku dokumentów niezbędnych do podjęcia decyzji…”.
Kiedy jego marzenie o Ameryce legło w gruzach, Omar stanął przed taką samą perspektywą jak jego matka i siostra. Pozostała mu wyprawa szlakiem przemytników do Europy, długa i niebezpieczna podróż przez góry i morze. Wtedy wpadłem na pomysł. Jeśli Omar miał podróżować w ten sposób, to pojadę z nim i o tym napiszę. Biorąc pod uwagę ryzyko bycia porwanym lub aresztowanym, musiałbym się przebrać za afgańskiego migranta, ale po tych wszystkich niebezpiecznych zadaniach, które tu razem wykonywaliśmy, całkowicie ufałem Omarowi. Wyruszając z nim, mógłbym zobaczyć uchodźcze podziemie. I nie musiałbym opuszczać przyjaciela. Pomagalibyśmy sobie nawzajem. I za wszystko bym zapłacił.
Gdy tamtego sierpniowego dnia przedstawiłem Omarowi swój plan w samochodzie zaparkowanym przed swoim domem, milczał przez chwilę. Wiedział, że mówię poważnie. Potem się uśmiechnął.
– Jasne, możemy jechać razem.
– Jesteś pewien?
– Jestem pewien, bracie.
– W porządku – powiedziałem. – Kiedy możemy wyruszyć?
Westchnął.
– Jeszcze nie teraz – odparł.
Myślałem, że jest gotowy, lecz to nie było takie proste. Najpierw musiał zorganizować wyjazd z kraju rodzicom.
– Jasne – przytaknąłem.
Jeszcze ktoś trzymał go w Kabulu – Lajla. Córka właściciela mieszkania, które wynajmował, mieszkająca dwa domy dalej. Spotykali się potajemnie od kilku lat, jednak nie zdawałem sobie sprawy, że ich związek stał się tak poważny. Omar powiedział, że ta dziewczyna jest miłością jego życia. Zamierzali wziąć ślub. Ale ona pochodziła z bogatej szyickiej rodziny, a on był sunnitą i cały jego majątek składał się z corolli. Gdyby tylko dostał amerykańską wizę, miałby coś do zaoferowania rodzinie Lajli. Mógłby ją tam zabrać legalnie. Teraz musiał najpierw dostać się do Europy, a potem wrócić po dziewczynę. Lecz kiedy wyjedzie, jej ojciec prawdopodobnie będzie próbował wydać ją za kogoś innego; powiedziała, że jest w stanie opóźnić tę decyzję, ale nie sprzeciwić się jej.
Omar stanął przed dylematem: aby zdobyć Lajlę, musiałby wyjechać i zaryzykować jej utratę.
Po tym, jak tego sierpniowego dnia złożyłem swoją propozycję, zostawiliśmy moje bagaże w domu i pobiegliśmy pozałatwiać różne sprawy. Wróciliśmy późno i jak zwykle w dzielnicy nie było prądu. Mieliśmy generator, jednak gdy podjechaliśmy, zobaczyłem, że w oknach na górze od strony podwórka nie pali się światło. Zastanawiałem się, czy ktoś jest w domu. Omar zatrąbił i po chwili zaskrzypiała brama. Otworzył ją stary Turabaz, nasz _czowkidar_, czyli dozorca. Gdy wjechaliśmy, suka zaszczekała i szarpnęła się na łańcuchu.
Przez lata spędzone w Kabulu jako niezależny dziennikarz mieszkałem w kilku różnych domach, ale to był pierwszy, który urządziłem tak, jak chciałem, i mogłem nazwać swoim. Kilka lat wcześniej wprowadziłem się tu z trójką innych obcokrajowców. Wyremontowaliśmy budynek, posadziliśmy róże w ogrodzie, organizowaliśmy przyjęcia, a potem moi znajomi jeden po drugim wyjeżdżali z kraju, zastępowani przez innych, coraz częściej zmieniających się współlokatorów. Większość ekspatriantów nie zagrzewała długo miejsca w Afganistanie. Traktowali pobyt w tym kraju jak przygodę lub okazję do zarobienia pieniędzy.
Wysiadłem z samochodu i oświetliłem latarką pożółkłe kępy trawnika. Nie było mnie tu od miesięcy. Szopę, w której kiedyś pędziliśmy bimber, wypełniały śmieci. Dla bezpieczeństwa ktoś z grubsza zamurował jedne z drzwi wychodzących na ulicę. Suka, w najlepszym razie biegająca samopas, miała skołtunioną i lepką od brudu sierść i szalała z radości, liżąc na powitanie moje dłonie, gdy przy niej przykucnąłem.
– Nikt się o nią nie troszczy? – warknąłem na Turabaza.
Omar kucał przy naszym starym gazowym generatorze. Klnąc, próbowaliśmy go uruchomić, ale w końcu daliśmy za wygraną i ruszyliśmy z latarką obejrzeć wyposażenie domu, chodząc od pokoju do pokoju. Chciałem to wszystko sprzedać i dać pieniądze Turabazowi, bo wkrótce miał stracić pracę, choć na bazarach w Kabulu było pełno gratów po ekspatriantach, którzy likwidowali swoje gospodarstwa domowe. Omar pomógł nam się wprowadzić i dokładnie pamiętał, ile przepłaciliśmy za każdą rzecz.
– Wydałeś na to sto dolarów – powiedział, oświetlając zakurzony regał ze sklejki. – Teraz pewnie jest wart nie więcej niż pięć.
Kiedy Omar poszedł się rozejrzeć po kuchni, usiadłem przy biurku w salonie. Zaczynałem odczuwać jet lag. Ten pokój służył nam za biuro i napisałem tu wiele swoich artykułów, w zimie przy syczącym piecu gazowym, a latem przy otwartych drzwiach do ogrodu. W mroku plamy na dywanie były słabo widoczne. Potarłem jedną palcem u nogi – czerwone wino. Kiedy urządzaliśmy przyjęcia, zsuwaliśmy razem biurka, przygotowując w ten sposób bar, lepki od domowego ponczu. Tańczyli tu ludzie z całego świata. Przez chwilę nazywaliśmy ten kraj domem. Teraz opuszczaliśmy go jak muszlę, z której wyrośliśmy.
Po zakończeniu inwentaryzacji razem z Omarem wzięliśmy sukę na spacer. Turabaz nazwał ją Baad, co po persku znaczy „wiatr”. Była kundlem, ale myślę, że najwięcej miała z owczarka niemieckiego; lubiłem paradować z nią po okolicy, ponieważ coraz częściej zdarzały się tu napady na mieszkania. Kiedy szedłem z Baad ulicą, dzieci na widok jej wyszczerzonych kłów krzyczały „_gorg_” – „wilk”. Przywiązała się do nas, chociaż nie udało się jej wytresować z powodu szczenięcej traumy. Przy najmniejszym nacisku na zad warczała i goniła własny ogon, przywodząc na myśl połykającego samego siebie Uroborosa. Jeden z moich dawnych współlokatorów kupił ją kiedyś dla kaprysu, kiedy przebywałem poza miastem. Wciąż jeszcze nie miałem pomysłu, co z nią zrobić.
W nocy ulice Kabulu były puste. Poszliśmy na wzgórze Kolola Puszta. Na jednym z dwóch jego wzniesień znajdował się cmentarz, a na drugim, otoczonym murem z gliny, fort, zbudowany przez Brytyjczyków w XIX wieku, a teraz siedziba jednostki armii afgańskiej. Gdy Baad węszyła w rynsztoku, Omar ruszył przed siebie, rozmawiając szeptem przez telefon z Lajlą. Mówił jej to, co powiedział mnie w drodze do domu. Postanowił opuścić kraj i zostać uchodźcą, ale zrealizuje swój plan dopiero wtedy, gdy się zaręczą. Miał zamiar poprosić ojca o jej rękę, jeżeli będzie miał pewność, że uzyska azyl i będzie mógł sprowadzić swoją narzeczoną do Europy. Przekonanie rodzica może zająć trochę czasu, uprzedził mnie. Odpowiedziałem, że cierpliwie poczekam. I tak musiałem znowu pojechać do Stanów, by dokończyć zlecenie, lecz zamierzałem wrócić w październiku. Do tej pory Omar z pewnością będzie gotowy.
Ścieżka wiła się w górę pośród nagrobków, wyszczerbionych kamieni, do których przywiązano kije ze szmatami. Naprzeciw nas na tle ulicznych latarni było widać zarys fortu. Z ciemności cmentarza dotarł suchy kaszel, a potem zapach haszyszu. Mocniej ścisnąłem w dłoni smycz Baad. Niech Omar spróbuje zdobyć ukochaną, pomyślałem. Jeśli mieliśmy razem nielegalnie podróżować, potrzebowałem czasu, aby przygotować się do roli Afgańczyka. Gdy wyruszymy, nie będzie już odwrotu, nie bez porzucenia mojego przyjaciela. Ponieważ moglibyśmy zostać przeszukani, musiałbym zostawić amerykański i kanadyjski paszport, choć te dokumenty pozwalały mi tak swobodnie poruszać się po świecie pełnym granic. A jednak nie tylko punkty kontrolne i ogrodzenia decydowały o naszych ruchach; istniały prawa i sieci inwigilacji, a także bardziej nieuchwytne linie nakreślone przez własny interes – tory, po których biegło nasze życie, wyznaczając granice naszej wyobraźni. „Mur jest też w każdym z nas” – napisał John Berger³.
Na szczycie wzgórza znajdowała się pusta działka otoczona drzewami. Zbliżyłem się do krawędzi i spojrzałem na północ, gdzie mogłem wyraźnie zobaczyć slumsy za Qasabą, które wspinały się po stromych wzgórzach otaczających stolicę. Prąd wrócił; w wielu prowizorycznych domach paliło się teraz światło. Omar skończył rozmowę, podszedł i stanął obok mnie.
– Kiedy przyszliśmy tutaj pierwszy raz, nie było świateł – powiedział.
Jak wielu Afgańczyków z jego pokolenia dorastał jako uchodźca w Iranie i Pakistanie. W 2002 roku jego rodzina wróciła z wygnania do zrujnowanej stolicy; przemierzyła miasto zasypanymi gruzem alejami obok budynków, w których postrzępione zasłony zakrywały otwory po pociskach. Ale ludzie mieli nadzieję. Kabul się rozrastał, puste przestrzenie wypełniał beton, wykiełkowały centra handlowe i stacje benzynowe błyszczące neonami, jednak obietnica pokoju okazała się kłamstwem. Wojna, która szalała na wiejskich terenach, zbliżała się do stolicy. Nadchodzili talibowie. Mimo to w nocy nie było widać murów przeciwwybuchowych zwieńczonych harmonijkowym drutem kolczastym ani nieutwardzonych ulic, na które rano wdowy wychodziły żebrać. Miasto przed nami wydawało się stworzone ze światła.
– Jest piękny – powiedziałem.
– Tak. I jeśli Bóg pozwoli, pewnego dnia będzie tu lepiej.
– Jesteś gotów wyjechać?
Kiedy odwrócił się do mnie, dostrzegłem zmęczenie na jego twarzy.
– Nie ma tu dla mnie przyszłości. Ty masz dobrą pracę, dobre papiery, możesz podróżować, gdziekolwiek chcesz. – Popatrzył na swoje miasto. – Jedyne, na co ja mogę liczyć, to łut szczęścia.
¹ _Sea Arrivals Data_, Greece Operational Data Portal, United Nations High Commissioner for Refugees (UNHCR).
² E. Huetteman, _“They Will Kill Us”. Afghan Translators Plead for Delayed U. S. Visas_, „The New York Times”, 9.08.2016.
³ J. Berger, _Hold Everything Dear. Dispatches on Survival and Resistance_, New York 2008, s. 94 (jeśli nie zaznaczono inaczej, przekłady cytatów pochodzą od tłumacza).2
Wkrótce potem wyjechałem do Nowego Jorku, a kiedy pod koniec października wróciłem po trzech miesiącach tym pustym samolotem lecącym przez Stambuł, przy taśmociągu bagażowym na lotnisku w Kabulu tłoczyli się mężczyźni w białych tunikach i rozładowywali pojemniki ze świętą wodą z Zamzamu, które przywieźli z Mekki. Pielgrzymka, czyli hadżdż, w 2015 roku okazała się katastrofą, w panice stratowano ponad dwa tysiące ludzi, a kolejnych sto osób zginęło przygniecionych dźwigiem należącym do Saudi Binladin Group.
Moja gorzałka przeszła przez skaner i poszedłem szukać Omara na parkingu. Strażnicy na lotnisku wyglądali na zdenerwowanych; kilka tygodni wcześniej talibowie zdobyli Kunduz, miasto w pobliżu granicy z Tadżykistanem. Obrona wojsk rządowych rozpadła się w wyniku nagłego ataku i po raz pierwszy od 2001 roku talibowie podnieśli swój biały sztandar w stolicy prowincji. Strumień uchodźców ruszył na południe do Kabulu, siejąc po drodze panikę. Upadek Kunduzu przyspieszył exodus z Afganistanu, już dość gorączkowy, odkąd jesienią w Europie otwarto granice.
Kiedy odjeżdżaliśmy z lotniska, zacząłem opowiadać Omarowi o tak zwanym korytarzu humanitarnym przez Bałkany, utworzonym dla uchodźców, ale wiedział o tym wszystko, bo oglądał tutaj wiadomości. Cud utorował nam drogę, a jednak przyjaciel powiedział mi, że wciąż nie złożył propozycji rodzinie Lajli ani nie zorganizował wyjazdu własnych rodziców. To było skomplikowane, potrzebował więcej czasu. Powiedziałem mu, że nie ma problemu, bo chciałem, żebyśmy razem przygotowali ostatni artykuł z Afganistanu. Podczas upadku Kunduzu doszło do wstrząsającego incydentu: oddział amerykańskich sił specjalnych walczący o odzyskanie miasta razem z wojskami afgańskimi wezwał na pomoc samoloty, które zbombardowały szpital Lekarzy bez Granic, zabijając czterdzieści dwie osoby¹. Wojsko uznało to za wypadek, ale wiedziałem, że lokalne władze od dawna mają za złe tej placówce, że leczy rannych talibów. Chciałem przeprowadzić dziennikarskie śledztwo i potrzebowałem Omara jako kierowcy. Pojedziemy do Kunduzu, a potem dokończę pisać artykuł, podczas gdy on załatwi sprawy z Lajlą. Nie musieliśmy się spieszyć. Wierzyłem, że opuścimy Afganistan razem, bez względu na wszystko. Wspólna podróż byłaby ukoronowaniem naszej przyjaźni, ponieważ miałem wrażenie, że od pierwszego spotkania zawsze się wspieraliśmy.
Pracowałem z Omarem od pierwszego artykułu do czasopisma, jaki napisałem w Afganistanie ponad sześć i pół roku wcześniej. To była wiosna 2009 roku, a ja miałem dwadzieścia cztery lata. Właśnie dostałem zlecenie od „Harper’s Magazine”, by przedstawić sylwetkę pułkownika Abdula Raziqa², komendanta służby granicznej; kluczowego sojusznika armii amerykańskiej, według krążących pogłosek uwikłanego w handel narkotykami. Zamierzałem się udać do położonej na linii frontu prowincji Raziqa, Kandaharu, ale „Harper’s” nie mógł sobie pozwolić na żadnego z uznanych stołecznych fikserów³, którzy brali setki dolarów dziennie za pracę na niebezpiecznym południu, jeśli w ogóle zechcieli tam pojechać.
Zatrzymałem się w hotelu Mustafa w centrum Kabulu, a kiedy zwierzyłem się ze swoich kłopotów Abdullahowi, ponuremu menedżerowi, powiedział, że zna właściwego faceta, byłego tłumacza wojskowego, który też zaczynał pracę w dziennikarstwie. Gdy pewnego dnia wszedłem do holu, czekał na mnie chłopak w moim wieku – Omar. Zerwał się na równe nogi i uścisnął swoją szorstką dłonią moją dłoń.
– Miło cię poznać, bracie – powiedział. – Pojadę z tobą do Kandaharu, nie ma problemu.
Było południe; zapytał, czy jestem głodny. Wyszliśmy na odgrodzoną ulicę, dzieloną przez hotel Mustafa z ambasadą Indii, miejsce, które chroniło gości przed porwaniami, ale nie przed przypadkową bombą w samochodzie. W pobliżu stała zaparkowana corolla Omara. Pojechaliśmy do niezbyt odległej restauracji, lecz utknęliśmy w korku, więc poruszaliśmy się w żółwim tempie pełnymi kolein, zakurzonymi ulicami obok parku Szahr-e Nau.
– Kandahar jest popierdolony – powiedział mi. Jego prawie płynny angielski był naszpikowany koszarowymi wyrażeniami, których nauczył się od żołnierzy. – Pracowałem tam z siłami koalicji.
Od kilku lat tłumaczył na południu, zatrudniany przez Amerykanów, Kanadyjczyków i Brytyjczyków. Zmęczyły go już niebezpieczne patrole i nuda życia w bazie i chciał pracować na własną rękę jako fikser w Kabulu, gdzie wówczas roiło się od cudzoziemców.
Podobnie jak moje, dorosłe życie Omara przypadło na okres wojny z terroryzmem. Wychował się na wygnaniu i wraz z rodziną wrócił wkrótce po amerykańskiej inwazji, chętny do wzięcia udziału w obiecanej epoce pokoju i odbudowy, ale w obróconym w perzynę kraju ciężko było znaleźć pracę. Słyszał, że zagraniczne armie płacą dobre pieniądze za niebezpieczne zadania w Kandaharze. Wreszcie w 2006 roku wsiadł do autobusu, nie powiedziawszy matce, dokąd się wybiera. Słabo znał pasztuński, język południa, jednak brakowało tam anglojęzycznych miejscowych, więc od razu zatrudniła go jedna z firm, która szukała tłumaczy dla cudzoziemców. Pierwsze zlecenie dostał od Kanadyjczyków; początkowa pensja wynosiła sześćset dolarów miesięcznie, sześć razy więcej, niż zarabiał zwykły afgański żołnierz⁴. Wraz z innymi tłumaczami zamieszkał w gigantycznej bazie zbudowanej na pustyni przy lotnisku za kilometrami wypełnionych ziemią umocnień Hesco i harmonijkowego drutu kolczastego, w jednym z kontenerów mieszkalnych, postawionych na nagrzanym słońcem pylistym żwirowym podłożu, od którego bił żar. Omar był urzeczony ogromnymi pojazdami pancernymi i odrzutowcami, których huk przy lądowaniu przyprawiał o szczękanie zębów. Fascynowały go generatory dniem i nocą pożerające paliwo, by zasilić klimatyzację w namiotach, i nieskończone ilości palet napojów i mrożonych steków przywożonych tu z portów w Pakistanie przez ciężarówki pokryte bajecznie kolorowymi wzorami.
Omar od wczesnego dzieciństwa oglądał ludzi z Zachodu w telewizji, ale teraz pierwszy raz zobaczył ich z bliska. Podobnie jak inni terpowie⁵ nauczył się okazywać swoją wiarygodność, mówiąc żołnierskim slangiem, gładko się goląc, nosząc okulary przeciwsłoneczne i przyjmując ich zasady, ich stosunek do tych złych. Przyszło mu to łatwo, bo lubił Kanadyjczyków. Wiedział, że pochodzą z krainy obfitości, ale wydawali się o wiele hojniejsi i uczciwsi niż ludzie, z którymi dorastał jako uchodźca w Iranie i Pakistanie, gdzie trudy życia i strach mogą zwrócić krewnych przeciwko sobie. Kanadyjczycy częstowali go papierosami, dali mu zimowe kurtki i buty wykonane z syntetycznych materiałów, których nigdy wcześniej nie dotykał. „Ich oczy były pełne”, jak mówi perskie przysłowie. Cudzoziemcy powiedzieli, że przyjechali walczyć z terroryzmem i pomóc jego krajowi. Omar im uwierzył.
Ale talibowie rośli w siłę na obszarach rolniczych wokół miasta. Z helikoptera dolina Pandżwaji wyglądała na jednolicie zieloną na tle pustyni, z kanałami w kolorze błota, ocienionymi przez morwy. Były tam rzędy sadów granatowych, a na każdej działce ogrodzonej wałem ziemnym krowa, kilka owiec hodowanych na własne potrzeby przez rolników, przeważnie dzierżawców, i pies. Pocąc się pod hełmami i kamizelkami kuloodpornymi, Kanadyjczycy schodzili po nasypach, w których miękkiej ziemi mogły się kryć kanistry z domowej roboty materiałem wybuchowym – nazywali to nożną loterią. Czasem musieli zastrzelić psy, gdy wkraczali do małych zabudowań, by przeszukać kilka blaszanych kufrów oraz trochę pościeli, przeczesując podwórze za pomocą bagnetów i wykrywaczy metalu, podczas gdy kobiety i dzieci cicho szlochały obok ponurych młodzieńców o podejrzanie delikatnych dłoniach i starców, którzy kiedyś z taką samą rezygnacją przyglądali się Sowietom.
Za dnia duże grupy kanadyjskiej piechoty patrolowały teren w towarzystwie afgańskich żołnierzy i policjantów, jednak noc należała do rebeliantów i obcokrajowców, brodatych mężczyzn polujących na nich, widywanych czasem przez Omara w towarzystwie jeńców z zawiązanymi oczami – wiedział, że to jedna z tych rzeczy, o które lepiej nie pytać. Talibowie też brali jeńców, sądzonych przez mobilne sądy szariatu; kolaborantów takich jak Omar czekała śmierć. Trzech jego kolegów tłumaczy zostało zastrzelonych za miastem, a pięciu innych zginęło, gdy ich autobus został trafiony bombą w drodze do bazy⁶. Matka błagała go, aby zrezygnował, ale potrzebował pieniędzy, więc wracał do Kandaharu i Helmandu pracować z Royal Marines i zielonymi beretami. Terpowie nie przeszli szkolenia bojowego, lecz brali udział w wojnie. Niedługo po tym, jak zaczął pracę, przeżył swoją pierwszą bitwę, kiedy Kanadyjczycy rozpoczęli ofensywę w dolinie na zachód od Kandaharu⁷. Jego pluton dostał zadanie utrzymania kilku wałów ziemnych pośród winnic. Drugiej nocy spędzonej na próbach ogrzania się w pojeździe opancerzonym żołnierz powiedział Omarowi, żeby wysiadł, i wręczył mu karabin.
– Umiesz się tym obronić? – zapytał Kanadyjczyk z niepokojem w głosie. – Wokół jest wielu złych facetów.
Omar chwycił zimny plastik C7. W Iranie wraz z kolegami z klasy nauczył się strzelać z kałasznikowa, na wypadek gdyby kiedyś Amerykanie najechali kraj. Ten karabin nie różnił się od tamtego aż tak bardzo.
Umieścili go na linii obrony z resztą plutonu, trzydziestoma kilkoma mężczyznami i sanitariuszką. Gdzieś w mroku czaiła się niewiadoma liczba talibów, gromadzących się, by opanować ich odosobniony bastion. Omar przykucnął za nasypem. Ktoś krzyknął, że powstańcy próbują ich oskrzydlić, i zaczęła się strzelanina; wybuchy nad głową i ogłuszający ogień powrotny Kanadyjczyków, dwudziestopięciomilimetrowe pociski z pojazdów bojowych wydawały łoskot jak kafary.
Omar wystrzelał magazynek w ciemność. Dzwoniło mu w uszach i czuł posmak prochu. W końcu usłyszeli przeciągły ryk nadlatujących odrzutowców. Wybuchy bomb rozświetliły noc, ukazując twarze wokół niego. O świcie przybyły kanadyjskie czołgi. Ziemia dudniła, gdy przejeżdżały. Po skończonej bitwie pluton ruszył do przodu i znalazł w winnicach i zrujnowanych domostwach ciała młodych ludzi w przesiąkniętych krwią tunikach, z pasami amunicji. Rodaków Omara.
Z trudem przypominałem go sobie jako nieznajomego tamtej wiosny 2009 roku, w dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, a on w czasie lunchu opowiadał mi o swojej pracy w Kandaharze. Pamiętam bujną roślinność w restauracyjnym ogródku, w którym siedzieliśmy, zajadając szaszłyki z grillowanej baraniny. Kiedy Omar zapytał, czy to moja pierwsza wizyta w Afganistanie, powiedziałem, że byłem tu już zeszłej jesieni, podczas wędrówki z plecakiem przez Azję Środkową.
Po ukończeniu studiów w 2006 roku przeprowadziłem się do domu rodziców w Nowej Szkocji. Chciałem zostać pisarzem i pomyślałem, że gdzieś w świecie znajdę materiał, którego brakowało mi w sobie. Po kilku latach prac dorywczych zaoszczędziłem wystarczająco dużo, by wiosną 2008 roku kupić bilet na samolot do Paryża. Stamtąd pojechałem autostopem na Bałkany. Przerysowałem mapy drogowe do notatnika, obok nazw miast, które zapisałem wielkimi literami, żeby stojąc na poboczu, pokazywać kierowcom kartki: „Trydent”, „Lublana”, „Nowy Sad”. Lato spędziłem w Chorwacji, pływając w błotnistych rzekach i pijąc śliwowicę z grupą punków poznanych na festiwalu muzycznym. Spałem na sofach i cieszyło mnie wszystko, co spotykałem na swej drodze. Kiedy nadeszła jesień, postanowiłem dostać się drogą lądową do Indii, więc ruszyłem do Azji Środkowej, co oznaczało, że musiałem przejechać przez Turkmenistan lub Afganistan. W Taszkencie okazało się, że łatwiej dostanę wizę afgańską, dlatego w październiku przeszedłem na południe przez most Przyjaźni, którym dwadzieścia lat wcześniej wycofały się ostatnie sowieckie czołgi.
W dole płynęła Amu-daria, szeroka i mulista. Nie zdążyłem dojść do połowy mostu, gdy jakiś kierowca zwolnił, by mnie zabrać. Był handlarzem w drodze powrotnej do Mazar-e Szarif, miasta, do którego zmierzałem. Większość ludzi na północy Afganistanu mówi w dari, perskim dialekcie, miałem więc okazję wypróbować pierwszych kilkanaście słów z rozmówek.
Droga na południe biegła przez rozległy obszar szarych wydm, gdzie obozy namiotowe i stada wielbłądów pojawiały się i znikały w odległej mgle. Kiedy dotarliśmy do wiosek na obrzeżach Mazaru, wyjrzałem przez okno na ściany domów z suszonej cegły i brodatych mężczyzn w turbanach. W betonowych posowieckich miastach, z których tak niedawno wyjechałem, ludzie pili wódkę w kawiarniach nawet podczas ramadanu. Najbardziej zaskoczył mnie widok kobiet odzianych od stóp do głów w burki – czy ta szata nie trafiła do lamusa wraz z klęską talibów?
W centrum Mazaru wznosi się Błękitny Meczet, którego bramy i wielkie kopuły są pokryte tysiącem turkusowych płytek. Lokalna legenda głosi, że spoczywa tam Ali, zięć proroka Mahometa. Po południowej stronie placu znalazłem hotel o nazwie Aamo. Trzypiętrową ruderę odwiedzali kierowcy ciężarówek i pielgrzymi, na korytarzach walały się fusy z herbaty i niedopałki papierosów. Za dziesięć dolarów dostałem pokój z widokiem na Błękitny Meczet i czterema wysłużonymi łóżkami tylko dla siebie. Tej nocy siedziałem przy oknie i próbowałem się przyjrzeć temu wszystkiemu: chociaż plac świecił neonami jak kasyno w Vegas, łącznie z migającymi palmami, był całkiem pusty i nie mogłem się pozbyć uczucia przygnębienia, myśląc o dotkliwej biedzie, którą tamtego dnia widziałem po raz pierwszy, o małych dzieciach grzebiących w śmieciach pośród ścieków.
Mój przyjazd dostarczył wspaniałej rozrywki grupie młodych pracowników hotelu. Był wśród nich Jawed, który wziął mnie za rękę swoją pokrytą henną dłonią, gdy szliśmy w skarpetkach po marmurowym dziedzińcu meczetu. Kamran, pełen entuzjazmu, zabrał mnie na lody i frytki i wykręcił mi nadgarstek, kiedy dałem mu się namówić na siłowanie na rękę. Ibrahim, z piwnymi oczami i gęstymi wąsiskami, mówił doskonałą angielszczyzną i prowadził recepcję.
– Znasz Briana Tracy’ego? Myślę, że jest sławny w twoim kraju – zagaił. Czytał poradnik pod tytułem _Zjedz tę żabę!_ – Pokazuje ci, jak nie marnować czasu.
W wolnych chwilach studiował zarządzanie biznesem i programowanie komputerowe. Zapytał mnie, jak mógłby wyemigrować do Kanady. Nie miałem pojęcia. Czy to w ogóle było możliwe? Ibrahim znał jeden sposób: oszczędzał pieniądze na opłacenie przemytnika. „To naprawdę proste – napisałem w swoim pamiętniku. – Pochodzę z miejsca, do którego oni chcieliby pojechać, ale nie mogą. Ja bym oszalał w takiej sytuacji, lecz dla nich to po prostu fakt”.
W Kanadzie, nawet pracując w restauracjach lub na budowach, zarabiałem więcej w jeden–dwa dni niż oni w ciągu miesiąca. Między nami była przepaść, jednak pomyślałem, że możemy ją przekroczyć, spotykając się po prostu jako ludzie. Mimo wszystkich różnic kulturowych czułem się swobodnie w ich towarzystwie. Bliskość, którą oferowali, różniła się od męskiej więzi znanej mi z okresu dorastania, pijackich wygłupów i samczych żartów – tutaj o kobietach prawie się nie wspominało, w ogóle nie widywało się ich w miejscach publicznych takich jak _czajchany_, herbaciarnie na rynku. Afgańscy mężczyźni otwarcie okazywali sobie nawzajem uczucia. To było tak, jakby wykluczywszy kobiety, zacieśniali więzi między sobą. Chłopcy zabrali mnie na bazar i pomogli kupić gotowy _piran tombon_, tunikę do kolan i luźne pantalony, czyli tradycyjny afgański ubiór. Kiedy rozpakowałem spodnie w swoim pokoju, wybuchłem śmiechem. Myślałem, że kupiliśmy zły rozmiar – w pasie były tak szerokie jak rozpiętość moich ramion. Ale nie, Jawed przyszedł i pokazał mi, co trzeba z nimi zrobić: wystarczyło ścisnąć je mocno bawełnianym paskiem, a cała tkanina wydęła się wokół mnie. Kiedy zszedłem wystrojony, chłopcy gwizdnęli z uznaniem. Owinęli czarno-biały wzorzysty szalik jak turban wokół mojej głowy, a potem ze zdumieniem odkryłem, że wyglądam jak prawdziwy Afgańczyk.
Ze swoimi ciemnymi włosami i azjatyckimi oczami przekroczyłem granicę koloru gdzieś nad Atlantykiem. W Europie nie zaliczałem się już do białych. W Anglii ktoś nazwał mnie _Paki_; we Francji byłem _arabe_. Ale podróż przez Azję Środkową przypominała zbliżanie się do lustra; w północnym Afganistanie, z jego mieszanką Hazarów, Tadżyków i Uzbeków, odnalazłem swój fenotyp. Ludzie widzieli swoje twarze w mojej.
W herbaciarniach chłopcy mieli niezły ubaw, kiedy wołali przechodzącego znajomego i nakazując mi gestem milczenie, zmuszali go do zgadywania, z której prowincji pochodzę.
– To obcokrajowiec! – wykrzykiwali w końcu.
– Ale dlaczego wygląda tak afgańsko? – pytał chłopak ze zdumieniem.
Wyjaśniałem w łamanym dari, że mój ojciec jest Kanadyjczykiem o europejskich korzeniach, a moja mama urodziła się w Ameryce, lecz jej dziadkowie byli Azjatami.
– Japonia tu, a Kanada tam – mówiłem, trzymając dwa palce osobno, a następnie łącząc je i się uśmiechając. – A Afganistan pomiędzy.
Z Mazaru pojechałem autobusem do Kabulu, gdzie zameldowałem się w hotelu Mustafa, masywnym wieżowcu zbudowanym w latach sześćdziesiątych, niegdyś popularnym miejscu postoju na szlaku hipisów. W czasach talibów Mustafę przekształcono w halę targową, ale po amerykańskiej inwazji został ponownie otwarty jako jeden z pierwszych hoteli i wszyscy, których nie było stać na InterContinental, zatrzymywali się tutaj. Kiedy przyjechałem do Kabulu pod koniec 2008 roku, miałem już do wyboru wiele czystszych miejsc, jednak za dwadzieścia dolców za noc Mustafa pozostawał najtańszym bezpiecznym dla obcokrajowców hotelem. Klientela wywodziła się z najniższych warstw ekspatriantów, pracowników kontraktowych bez szans na zatrudnienie, freelancerów szukających zleceń w organizacjach humanitarnych i niedoszłych pisarzy takich jak ja. Siedząc przy barze z różowego onyksu, poznałem oschłego najemnika, który powiedział mi, że pochodzi z Rodezji. Inny gość, pochodzący ze Szwajcarii korespondent o smutnych oczach, zwierzył się, że przez ostatnich dziesięć lat walczy z uzależnieniem od heroiny. Siedzieliśmy w salonie, słuchając wycia ulicznych psów po tym, jak wszyscy poszli spać, a wtedy on wyjął fajkę i pokazał mi, jak topi się kulkę opium i wdycha wonne opary, które rozeszły się po moich kończynach i uniosły mnie do łóżka korytarzami odbitych w lustrach bazarowych straganów.
Moja miesięczna wiza turystyczna się kończyła i chciałem jechać do Iranu, ale główna droga, autostrada 1, która biegła na południe przez Kandahar do granicy, była zbyt niebezpieczna – talibowie mogliby zatrzymać autobus i mnie porwać. Jednak latanie to coś dla turystów. Wiedziałem także o istnieniu mniej uczęszczanej trasy przecinającej pasmo Hindukuszu; tyle że musiałbym korzystać z lokalnego transportu i zatrzymywać się w herbaciarniach, które pełniły też funkcję przydrożnych zajazdów. Od przybycia do Mazaru mówiłem ludziom, że jestem Kazachem, ilekroć nie czułem się bezpiecznie, i postanowiłem udawać migrującego robotnika zmierzającego do Iranu w poszukiwaniu pracy⁸.
Bałem się, ale kiedy wsiadłem do busa w Bamianie, nie mogłem już wyjść z tej roli. Całymi dniami jechaliśmy po drogach gruntowych ku pokrytym śniegiem szczytom. To był dach świata, łańcuchy gór ciągnęły się aż do Tybetu, a panorama wydawała się snem, którego nie potrafiłem zinterpretować. Ciągle zwracałem na siebie uwagę, popełniając błędy takie jak sikanie na stojąco zamiast w kucki lub modlenie się jak szyita, choć powiedziałem, że jestem sunnitą. Mimo to, chociaż musiałem się wydawać osobliwym kazachskim migrantem, nikt z towarzyszy podróży nie odgadł dziwniejszej prawdy. Wszyscy i tak byli wobec siebie podejrzliwi i ukrywali swoje pochodzenie oraz cele podróży, bojąc się tego, co może się wydarzyć na drodze, gdzie czyhali bandyci i rebelianci. Nocą, kiedy kładliśmy się pokotem na podłodze herbaciarni, podróżni szeptem opowiadali o niedawnych ścięciach i porwaniach. Jak wielu młodych ludzi wychowanych w bezpiecznym otoczeniu intrygowała mnie śmierć. Oto była wokół nas.
Tydzień po tym, jak wyruszyłem z Kabulu, nasza furgonetka dotoczyła się doliną rzeki do przygranicznego miasta Herat. Z ulgą, że dotarłem tam żywy, szarpnąłem się na hotel z ciepłą wodą. Kiedy stałem pod prysznicem, zostawiłem otwarte drzwi, żeby oglądać telewizor stojący w rogu pokoju. Barack Obama właśnie został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wygłaszał w Chicago swoje pierwsze po zwycięstwie wyborczym przemówienie. Pogłośniłem odbiornik tak, że słyszałem go przez szum wody:
wszystkim tym, którzy oglądają to dziś wieczorem gdzieś poza naszymi brzegami, w parlamentach i pałacach, tym, którzy gromadzą się wokół odbiorników radiowych w zapomnianych zakątkach świata, że nasze historie są indywidualne, ale nasze przeznaczenie jest wspólne, a nowy świt amerykańskiego przywództwa jest na wyciągnięcie ręki⁹.
Zamknąłem oczy pod strumieniem wody.
Nadchodzącej wiosny, po tym, jak skończyliśmy z Omarem przedstawiać się podczas lunchu, przeszedłem do sedna sprawy.
– Czy wiesz, kim jest Abdul Raziq? – zapytałem.
– Oczywiście, że tak – odparł.
Raziq jeszcze nie cieszył się sławą w całym kraju, ale każdy, kto pracował w Kandaharze, znał srogiego pana Spin Boldak, głównego przejścia granicznego z Pakistanem na południu. Choć miał dopiero trzydzieści lat i chłopięcą twarz, był już pułkownikiem straży granicznej. Raziq budził strach i podziw z powodu bezwzględnego stosunku do talibów, ale nieustannie pojawiały się zarzuty, że handluje opium i morduje swoich plemiennych przeciwników. Dziennikarskie śledztwo w jego sprawie wiązało się z ryzykiem. Musiałem powiedzieć Omarowi o jeszcze jednej rzeczy: odwiedziłem już Spin Boldak z ludźmi Raziqa, nie zdradzając im do końca swojej tożsamości.
Zeszłej jesieni, po tym, jak przemierzyłem cały Afganistan i dotarłem do Heratu, wjechałem do Iranu ze swoim kanadyjskim paszportem i przez kilka miesięcy podróżowałem po tym kraju. Wróciłem do przyjemności wędrowania z plecakiem – wizyta w niemal pustym Persepolis, świąteczna kąpiel w cieśninie Ormuz – i wojna w Afganistanie wywietrzała mi z pamięci. Zacząłem myśleć o złożeniu papierów na studia, może na dziennikarstwo, i nadal trwałem w przekonaniu, że cel mojej podróży leży w Indiach. Aby dostać się tam drogą lądową, musiałem przejechać Pakistan trasą przez przygraniczne miasto Kweta, niebezpieczne miejsce – mniej więcej w tym czasie został tam uprowadzony Amerykanin pracujący dla ONZ. W dniu, w którym przyjechałem z Iranu, szedłem ulicą, czując, że rzucam się w oczy w zachodnim stroju, kiedy podjechał luksusowy SUV. Przyciemniana szyba opuściła się i dwóch młodych mężczyzn w tunikach, ze zmierzwionymi czuprynami, przywołało mnie skinieniem.
– O, jesteś turystą? – zagadnął jeden po angielsku, uśmiechając się.
Zaprosili mnie na lunch. Zawahałem się, ale w ich szczerej ciekawości było coś, co sugerowało, że nie zamierzają mnie porwać. Wsiadłem do samochodu i spędziłem z nimi następny tydzień, paląc haszysz i strzelając z pistoletów. Zaczęli zdradzać mi swoje sekrety, na przykład opowiadali o kochankach ukrywanych przed swoimi rodzinami. Moi dwaj przyjaciele, dobrze obeznani z podziemnym światem Kwety, pokazali mi szpital, w którym leczono rannych talibów. Pakistan miał być sojusznikiem USA, ale armia grała na dwie strony, wspierając rebelię w Afganistanie. Kweta kipiała od ukrytych wojen: sekciarze zabijali szyitów, beludżystańscy separatyści atakowali rząd, a do tego dochodziły jeszcze mafijne i plemienne wendety.
Moi gospodarze należeli do potomków lokalnych klanów pasztuńskich, głęboko uwikłanych w przemyt; mniej więcej sto lat wcześniej Brytyjczycy narysowali granicę, rozdzielając ich wielkie rodziny. Niektórzy z krewnych przystali do talibów, jeden wujek był zastępcą szefa policji w Kwecie. Moi nowi przyjaciele szczycili się swoimi sukcesami i powiedzieli mi, że co miesiąc wysyłają dwie tony opium z Afganistanu do Iranu, za każdym razem zarabiając na czysto mniej więcej ćwierć miliona dolarów. Dobrze uzbrojony konwój land cruiserów pędził przez kamieniste pustkowia, pogranicze trzech krajów. Od irańskiej straży granicznej należało się trzymać z daleka, natomiast Pakistańczycy łatwo dawali się przekupić, jak poinformowali mnie nowi przyjaciele. Ale najważniejszy był afgański łącznik.
– Kto to jest? – zapytałem.
– Wielki szef. Abdul Raziq.
Powiedziałem im, że jestem pisarzem, jednak nie przyznałem się do dziennikarskich ambicji. Kiedy wyjaśnili, że Raziqa wspiera amerykańska armia, zwęszyłem ciekawy temat. Gdy dowiedziałem się, że moi gospodarze kupili małego tygryska w prezencie dla Raziqa, zapytałem ich, czy zabraliby mnie następnym razem, kiedy będą jechać do Spin Boldak. Zgodzili się. Nie jestem pewien dlaczego, może po prostu z powodu przyjaźni i dla rozrywki. Zaufali mi, tak jak ja zaufałem im. Znali gliniarzy na granicy, więc łatwo mogłem się przedostać do Afganistanu bez konieczności okazywania paszportu. Przejechaliśmy przez pola makowe na obrzeżach miasta; prawie całość nielegalnego opium na świecie pochodziła z tego kraju¹⁰. Granica przynosiła zysk. W Spin Boldak były slumsy zbudowane z kontenerów transportowych zamienionych na mieszkania i sklepy, w których mężczyźni i chłopcy w pocie czoła rozładowywali używane kuchenki mikrofalowe, piekarniki, gitary, odtwarzacze DVD, rowery, piece propanowe, zmotoryzowane wózki inwalidzkie, prądnice, zabawki dla dzieci i samochody, mnóstwo używanych samochodów. Większość tych towarów importowano tanim kosztem do Afganistanu, a potem przemycano do Pakistanu, gdzie obowiązywały wysokie cła. Przemytnicy i policjanci często byli tymi samymi ludźmi, a podkomendni Raziqa nakładali podatki na wszystkie towary, legalne i nielegalne.
Musiałem spędzić tam dziesięć dni, czekając, aż Raziq wróci na pogrzeb babki ze strony matki. Podczas ceremonii mój przyjaciel wskazał jednego z gości, krzepkiego brodatego mężczyznę.
– To Rahmatullah Sangaryar – szepnął. – Siedział w Guantanamo.
Podszedłem do podium; Raziq nie wyglądał nawet na swoje trzydzieści lat. Miał krótko przyciętą brodę i wdowi szpic wystający spod czapki. Był ubrany w prostą białą tunikę i prążkowaną kamizelkę. Uścisnął mi dłoń, uśmiechnął się grzecznie i odwrócił do następnego gościa. Wróciłem do Pakistanu.
Miałem dowód na powiązania Raziqa z handlarzami narkotyków, ale musiałem jeszcze nad tym popracować. W Pakistanie dostałem afgańską wizę, poleciałem do Kabulu i zameldowałem się w Mustafie, gdzie po raz pierwszy spotkałem Omara.
Po wyjaśnieniu mu całej sytuacji powiedziałem, że zrozumiem, jeśli zmienił zdanie na temat wyjazdu do Kandaharu. Raziq może się nie ucieszyć na mój widok. Ale Omar nie miał oporów. Polecieliśmy razem na południe, gdzie zrobił, co w jego mocy, tłumacząc z pasztuńskiego, a ja zrobiłem, co w mojej mocy, aby przetłumaczyć nasze wywiady do artykułu w magazynie. Czasami, słysząc, jak rozmawiamy ze sobą po angielsku, miejscowi sądzili, że Omar w swojej koszulce oraz okularach przeciwsłonecznych jest cudzoziemcem, a ja w swojej tunice jego tłumaczem, co zawsze niezmiernie go bawiło.
Nasłuchaliśmy się dużo o handlu opium, ale pojawiały się także mroczniejsze historie – o porzuconych na pustyni przez ludzi Raziqa ciałach, które nosiły ślady tortur¹¹. Tłumacząc nagły sukces watażki, ludzie wciąż wracali do jego bliskich relacji z Amerykanami oraz częstych wizyt w bazie CIA i sił specjalnych w mieście. Ameryka potrzebowała sojuszników, szczególnie na strategicznych trasach, takich jak Spin Boldak. Pierwsze brygady żołnierzy wysłane przez nowego prezydenta już rozlokowały się na południu; do końca następnego roku liczba amerykańskich żołnierzy w Afganistanie się potroi¹². „To wojna, którą musimy wygrać”¹³ – powiedział Obama.
Nocą w naszym hotelu w Kandaharze leżeliśmy z Omarem obok siebie w ciemności w dwóch jednoosobowych łóżkach, słuchając strzelanin na przedmieściach. Talibowie byli na skraju miasta. Obaj próbowaliśmy zrozumieć usłyszane tego dnia historie o plemionach, krwawych waśniach i transakcjach biznesowych. Znacznie lepiej wyjaśniały one fraktalny wzór wojny niż dwuwymiarowy obraz, z jakim tu przyjechałem – policja i przestępcy, talibowie i rząd, Zachód i terroryzm. Ale jak to wytłumaczyć ludziom w domu, którzy zbyt późno zainteresowali się najechanym przez nich odległym krajem? Kiedy zmęczyliśmy się dyskutowaniem o dniu pracy, zaczęliśmy z Omarem rozmawiać o sobie, o przeszłości i przyszłości, przy akompaniamencie terkotu karabinów w oddali.
– Jak jest w Kanadzie, bracie?
– Zimno.
– W porządku – powiedział, a ja mogłem sobie wyobrazić jego oczy wpatrujące się w ciemność. – Lubię zimno.
¹ M. Aikins, _Doctors with Enemies_, „The New York Times Magazine”, 17.05.2016.
² Tenże, _The Master of Spin Boldak_, „Harper’s”, grudzień 2009.
³ Fikser w tym kontekście oznacza osobę, która dzięki posiadanej wiedzy i kontaktom pomaga w pracy dziennikarzom, zazwyczaj korespondentom zagranicznym. Fikserzy służą również często jako tłumacze (przyp. tłum.).
⁴ _Report on Progress toward Security and Stability in Afghanistan_, Departament Obrony USA, czerwiec 2008, s. 20.
⁵ _Terps_ (ang.) – slangowe określenie tłumaczy, od ang.: _interpreter_ (przyp. tłum.).
⁶ R. Khapalwak, C. Gall, _Taliban Kill Afghan Interpreters Working for U.S. and Its Allies_, „The New York Times”, 4.07.2006.
⁷ G. Smith, _The Dogs Are Eating Them Now. Our War in Afghanistan_, Toronto 2013, s. 55.
⁸ Opisałem tę podróż w: _Unembedded in Afghanistan_, „The Coast”, 1.10.2009.
⁹ National Public Radio, _Transcript of Barack Obama’s Victory Speech_, 5.11.2008.
¹⁰ United Nations Office on Drugs and Crime, _The Global Afghan Opium Trade. A Threat Assessment_, lipiec 2011.
¹¹ O zabójstwach dokonanych przez Raziqa pisałem w: _Our Man in Kandahar_, „Atlantic”, listopad 2011.
¹² Congressional Research Service, _Department of Defense Contractor and Troop Levels in Afghanistan and Iraq: 2007–2020_, 22.02.2021, s. 7.
¹³ M. Landler, _The Afghan War and the Evolution of Obama_, „The New York Times”, 1.01.2017.O AUTORZE
Matthieu Aikins od 2008 roku jest korespondentem z Afganistanu i Bliskiego Wschodu. Pisze do „The New York Times Magazine” i współpracuje z „Rolling Stone”, zdobył wiele wyróżnień, między innymi nagrody George’a Polka i Livingston. Był stypendystą Type Media Center, New America, Council on Foreign Relations oraz American Academy in Berlin. Aikins wychował się w kanadyjskiej prowincji Nowa Szkocja i uzyskał tytuł magistra studiów bliskowschodnich na Uniwersytecie Nowojorskim. _Nadzy nie boją się wody_ to jego pierwsza książka.