- promocja
- W empik go
Nagle trup - ebook
Nagle trup - ebook
Kiedy spłoszony praktykant znajduje w toalecie świeże zwłoki redaktora współpracującego, w wydawnictwie JaMas nie robi to na nikim większego wrażenia. Ojca dyrektora zajmują głównie ciasteczka, dział redakcji walczy z rękopisem grozy, kierowniczka chce dotrwać do zasłużonej emerytury, a nowy szef promocji (bez handlu) doprowadza wszystkich na skraj apopleksji, usiłując wykreować bestseller momentalny.
W tych oto warunkach dwaj zdezorientowani policjanci próbują dojść, kto wykończył Pawła Chojnowskiego. I to możliwie szybko, gdyż w kark dyszy im autorka wspomnianego bestsellera oraz była komendantka policji w jednej imponującej osobie. Bo mało co tak psuje kobiecie premierę jak męski trup na sedesie.
Wszyscy są zgodni wyłącznie co do jednego. To nie ma sensu…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964582-1-6 |
Rozmiar pliku: | 788 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ROLI TYTUŁOWEJ, TO JEST TRUPA:
PAWEŁ CHOJNOWSKI – redaktor współpracujący z wydawnictwem JaMas.
W ROLACH GŁÓWNYCH:
STARSZAKI – starszy sierżant Jerzy Pozgonny i starszy posterunkowy Michał Mogiła, czyli śledczy na tropie zbrodni w toalecie pracowniczej wydawnictwa JaMas.
ARKADIUSZ KRAWCZYK – sekretarka w typie krasnoludzkim, miłośnik tatuaży, rzeźby (wraz z masą) oraz feminatywów.
BARBARA ŻYWNY – wieloletnia kierowniczka redakcji, obecnie u progu emerytury i alkoholizmu.
KASIA GRZYMSKA – zastępczyni Barbary, miłośniczka pieczenia ciast i toksycznych mężczyzn.
GRAŻYNA SŁAWIŃSKA (GŁAZINA) – sekretara redakcji, niewzruszona jak głaz narzutowy i podobnie dynamiczna.
GRZESIEK STALÓWKA – grafik, informatyk, spec do spraw technicznych i motania niemowląt w chustach.
WOJCIECH SZUMSKI (SZTYWNY) – nowy kierownik pecha, ulubieniec tłumów (tyle że nie).
DANIELA MAJEWSKA – promotorka, cięta na szefa i PKP, podwładna Szumskiego.
OLAF HANZEL – nieustannie spłoszony student polonistyki w pierwszym dniu praktyk.
W POZOSTAŁYCH ROLACH:
JUSTYNA CHAMANOWICZ (JUCHA) – była komendantka powiatowej policji, obecnie autorka debiutująca w wydawnictwie JaMas.
JACEK MASTALERCZYK – właściciel wydawnictwa JaMas. Lubi ciasteczka.
AGATA BICZYN-CHOJNOWSKA – była żona denata, tłumaczka zaangażowana.
FILIP URWA – tak zwany support __ z przyziemnej życiowej konieczności, z namaszczenia zaś nadzieja literatury polskiej i branży eventowej.
ROMAN TYMCZAK – technik, że tak powiem.
DANUTA GŁUCHOWA – nad wyraz skłonna do konwersacji sąsiadka Chojnowskiego.
ARMANI GŁUCH – syn Danuty, zaznajomiony z miejscowym wymiarem sprawiedliwości zarówno w teorii, jak i w praktyce.
KRYSTIAN BULIŃSKI (BULI) – prokurator, który jedzie.
PAN PARAGON – obecny narzeczony Kasi.
W ROLI CHÓRU:
mundurowi i ci z warsztatów.PROLOG
Redaktor Chojnowski spoczywał na sedesie w pozie niedbałej, będąc wyraźnie pod wpływem grawitacji. Głowa opadła mu ciężko na pierś, okulary zatrzymały się tuż przed czubkiem nosa, a wystająca spod rozpiętej wiatrówki koszula w radosne wzory wydęła na brzuchu. Pewnie zsunąłby się całkiem na podłogę, gdyby nie jego nogi w szarych bermudach, które zatrzymały się jednym kolanem na załomie ściany, drugim zaś na umywalce, działając jak blokada. W rezultacie mężczyzna na pierwszy rzut oka przypominał skomplikowane skrzyżowanie żaby z ludzkim paragrafem. Jedynie stopy w mokasynach z czerwonego zamszu prezentowały się stylowo – bez skarpetek, jak należy. Lecz i ten przebłysk męskiej elegancji bladł nieco wobec faktu, że redaktor Chojnowski, choć w pozie swobodnej, na sedesie prezentował się przede wszystkim niezaprzeczalnie sztywno.
Przedstawiciele wydawnictwa w osobach zastygłego w drzwiach praktykanta Olafka oraz wyzierającej mu spod pachy Kasi przyglądali się sparagrafowanym zwłokom w głębokim oniemieniu.
– No, jak to mówią – wymamrotała w końcu Kasia – kiedy deadline wejdzie zbyt mocno…ROZDZIAŁ 1
Brama wjazdowa była wciśnięta między nadgryzione zębem czasu kamienice, które ciągnęły się wzdłuż całej ulicy, i nie prezentowała się zbyt zachęcająco. Prawdę mówiąc, robiła wrażenie wręcz zniechęcające. Była głęboka, ciemna i trochę za wąska, żeby dało się w nią wjechać swobodnie czymkolwiek szerszym od malucha.
Starszy posterunkowy Michał Mogiła zatrzymał służbowy samochód w połowie skrętu w prawo i czekając z włączonym migaczem, aż chodnik przed nim opustoszeje, spojrzał pytająco na swojego pasażera. Ten w odpowiedzi pokiwał głową, że owszem, to właśnie tutaj. Tak mu podpowiadała dobra znajomość miejscowej topografii oraz jeszcze lepsza nawigacja w telefonie.
Przepuściwszy ostatniego pieszego, który w ten dość wczesny sierpniowy poranek kroczył przez świat krokiem ewidentnie wczorajszym, Michał ruszył pomalutku.
– Zmieścisz się, zmieścisz – zapewnił go pasażer, kiedy Mogiła przeciskał samochód centymetr za centymetrem między odrapanymi murami, modląc się w intencji służbowych lusterek.
– A jak nie?
– Będzie słychać.
Po drugiej stronie wąska gardziel otwierała się na wewnętrzne podwórko służące za chaotyczny parking. Pośrodku, w cieniu dwóch dorodnych drzew, pyszniła się bura bryła murowanego śmietnika z zadaszeniem. Stopień zakratowania okien na wysokości parteru oraz upstrzenia elewacji tabliczkami w różnych kolorach i kształtach wyraźnie zdradzał, że w budynkach po prawej mieściły się lokale mieszkalne, zaś w tych po lewej i na wprost lokale usługowe i warsztaty. Sam przejazd prowadził dalej prosto, do kolejnej bramy. Kawałek przed nią, dokładnie pod wymalowanym wielkimi wołami napisem NIE PARKOWAĆ, jeden za drugim stały dwa radiowozy. Mogiła zatrzymał się zaraz za nimi.
– Z rejonowej ktoś już jedzie? – rzucił do swojego pasażera.
– No. Podobno Buli.
– Buli? – powtórzył Michał, szczerze zdziwiony.
– Uhm.
O ile Michał Mogiła kojarzył, prokurator Buliński, zwany pieszczotliwie Bulim, ciałem, duchem, doświadczeniem i dyspozycją zawodową co prawda wciąż przynależał do prokuratury rejonowej, ale tylko do połowy sierpnia. Od następnego poniedziałku miał kontynuować karierę w prokuraturze okręgowej, oddalonej stąd o prawie sto kilometrów. Podobno zdążył już nawet przewieźć do nowego mieszkania wszystkie swoje rzeczy; w starym zostały mu tylko ciuchy na zmianę, szczoteczka do zębów i kubek. Jeżeli ta sprawa się przeciągnie, Bulego czeka sporo jeżdżenia. Bulego… albo ich.
Wysiedli z samochodu i rozejrzeli się po podwórku. Żadnych gapiów, a to świetnie. Cisza i dyskrecja z zasady dobrze robiły śledztwom.
– Weź ogarnij te tamte – rzucił Pozgonny i ruszył w stronę pilnowanych przez mundurowego drzwi wejściowych z białego PCV.
Michał Mogiła skinął głową. Przez te ostatnie dwa lata zdążył się trochę przyzwyczaić, poza tym od początku nie miał żadnych złudzeń. Nie dostał tej roboty ani za wybitną służbę, ani za piękne oczy, ani nawet za nazwisko. Stałby teraz z suszarką za jakimś krzakiem i suszył ku chwale lokalnego budżetu, jak na żółtodzioba przystało, gdyby czystym zrządzeniem losu nie był jedynym policjantem w powiecie, którego starszy sierżant Jerzy Pozgonny nie przyprawiał o ciężką nerwicę. Mało tego. Mogiła nie tylko znosił lakoniczność wyższego szarżą ze stoickim spokojem, ale też chwytał w lot rzucane półgębkiem komunikaty, wydobywając z nich pokłady ukrytych treści.
Jak teraz. „Te tamte” oznaczało świadków w liczbie trzech, z którymi należało się w miarę szybko rozmówić. Siedzieli na krawężniku w cieniu drzewa, z dyskretną asystą mundurowego, i w trybie przyspieszonym mierzyli się z koncepcją śmiertelności rodzaju ludzkiego, którą postanowiła im zaprezentować rzeczywistość. I to podobno z bliska.
Mogiła skinieniem głowy najpierw poprosił mundurowego na bok.
– Więc tak – zaczął mundurowy, posiłkując się notatkami. – Grzymska Katarzyna, Hanzel Olaf i Krawczyk Arkadiusz. Pracują w tej tutaj kamienicy, ulica Górnicza trzydzieści pięć a, w wydawnictwie… Ja… Mas. JaMas. Dziwna nazwa.
– Który to Krawczyk, a który Hanzel?
– Krawczyk to ten większy. Dużo większy.
– Zauważyłem. I kto znalazł zwłoki?
– Grzymska i ten mniejszy. Hanzel.
– I te zwłoki znaleźli w… – Michał Mogiła dobrze pamiętał treść zgłoszenia, które otrzymali kwadrans przed ósmą rano, wolał się jednak upewnić.
– W toalecie pracowniczej – dopowiedział mundurowy.
Tak, to by się zgadzało. No, mniej więcej. „Zwłoki w toalecie” brzmiały bardziej neutralnie niż zgłoszony dyspozytorowi rozhisteryzowanym głosem „trup na kiblu”.
– Znamy już może tożsamość? Tych zwłok?
– Świadkowie byli zgodni, zwłoki zostały zidentyfikowane jako niejaki Chojnowski. Paweł bądź… Piotr. No, w kwestii imienia zdania są podzielone – zakończył mundurowy i zamknął notatnik.
Szczęśliwi znalazcy zwłok Chojnowskiego Pawła vel Piotra siedzieli na murku otaczającym niegdyś trawnik, obecnie zaś szare klepisko, i gapili się na ceglaną elewację kamienicy przed sobą.
– Dzień dobry, starszy posterunkowy Michał Mogiła, komenda powiatowa policji – przedstawił się funkcjonariusz. – Chciałbym zadać państwu kilka pytań, jeżeli są państwo w stanie…
Katarzyna Grzymska i Olaf Hanzel – słodkie dziewczę w zwiewnej sukieneczce w kwiatki i białych tenisówkach oraz klasowy prymus odprasowany w kancik – nie wyglądali na szczególnie obecnych umysłem czy duchem. Na pracowników wydawnictwa zresztą też nie za bardzo. Raczej na dwoje licealistów, którzy urwali się z pierwszej lekcji, zostali przyłapani na gorącym uczynku i właśnie się zastanawiają, jak to teraz wytłumaczą rodzicom. Hanzel tulił nawet do piersi granatowy plecaczek, tylko blacha z ciastem, którą piastowała Kasia, trochę psuła wrażenie.
– Nie, widzę, że państwo dwoje raczej nie są w stanie – stwierdził Mogiła po krótkim namyśle, po czym zwrócił się do Krawczyka: – Pan może jest?
Arkadiusz Krawczyk ewidentnie urwał się z zupełnie innej bajki niż tamtych dwoje. Takiej o krasnoludkach, które odkryły odżywki białkowe i martwy ciąg. Miał jakieś dwa metry wzrostu, modną brodę na drwala, tatuaże od nadgarstków po łokcie i obiecująco przytomne spojrzenie. Dłonie trzymał nonszalancko w kieszeniach krótkich dżinsów. W odpowiedzi na zadane mu pytanie skinął głową. Powoli.
– Świetnie. Państwo tu pracują, tak? W wydawnictwie… JaMas?
Kolejne przytaknięcie, równie powolne co poprzednie.
– Tak nie za wiele was – rzucił Mogiła niezobowiązująco. – Trzy osoby? Na całe wydawnictwo?
– No nie. – Wbrew krasnoludzkiemu imidżowi Arkadiusz Krawczyk miał głos niski i aksamitny, mruczący niczym Barry White wieczorową porą. Aż się w człowieku budziła tęsknota za pościelą, miękkim blaskiem zapalonych świec i aktywnością fizyczną.
Znaczy w każdym z wyjątkiem Michała Mogiły. W nim obudziły się przeczucia.
– Co „nie”?
– Nie trzy.
No i cały efekt diabli wzięli. Mogiła nabrał pomału powietrza.
– Reszta na urlopach? Spóźniona? Pracują na zmiany? – podrzucał z wprawą opcję za opcją, wypatrując śladu reakcji ze strony Krawczyka.
– Jeszcze nie przyszli.
– A kiedy przyjdą?
– Zależy. Tak… różnie.
– Rozumiem. Czyli nie wszyscy pracownicy zaczynają pracę o tej samej godzinie. – Tu śledczy urwał na moment, żeby Krawczyk mógł potwierdzić lub zaprzeczyć. Albo chociaż mrugnąć.
Nic.
– W takim razie poprosiłbym o przekazanie listy wszystkich pracowników, takiej z kadr. Razem z godzinami.
– A co dzisiaj mamy?
– Poniedziałek.
– Aha. – Krawczyk ściągnął usta w ciup i cmoknął. – To nie.
– W poniedziałki nie ma listy?
– Nie ma kadr – odparł Krawczyk, tym razem dorzucając czasownik gratis. – Kadry są wyłącznie we wtorki i czwartki.
– To czy w takim razie mógłby mi pan podyktować nazwiska?
– Mógłbym.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy z taką intensywnością, że Barry White jak nic westchnąłby z ukontentowaniem. Michał Mogiła już miał wstąpić na wyżyny autorytetu i napomknąć coś o utrudnianiu śledztwa i związanych z tym przykrościach, kiedy podeszła do nich kobieta w musztardowym kombinezonie na ramiączkach. Pod pachą trzymała wielki bidon z wodą, w jednej ręce sporą torbę, chyba z jakimś sprzętem, w drugiej zaś telefon z podłączonym kłębowiskiem słuchawek. Sądząc po intensywnym rytmicznym łoskocie, który z nich dobiegał, słuchała albo metalu, albo nagranych odgłosów z torowiska na linii dalekobieżnej.
– Areczku, z oblachowania wynika, że ten pan raczej nie jest telemarketerem. Czyli możesz z nim rozmawiać po ludzku – obsztorcowała delikatnie Krawczyka, by zaraz wyjaśnić Mogile: – Pan się nie jeży, Areczek jest sekretarką z przykrym doświadczeniem i odruchami.
– Chyba raczej sekretarzem?
– Sekretarką – powtórzył brodaty Krawczyk z wyżyn swej wyrzeźbionej cielesności. – Feminatyw to nie anabolik, jądra się od niego nie kurczą.
– No dobra, jądra jądrami, ale tak w ogóle to co tu się dzieje? Skąd tu policja? – dopytywała kobieta w musztardzie i wtedy jej wzrok padł na dwoje szczęśliwych znalazców wciąż siedzących na krawężniku. – Kasiu, wszystko gra? – zwróciła się do kwiecistego dziewczęcia. – Coś się stało?
Dziewczę nie było jednak zdolne do wydania z siebie jakiegokolwiek komunikatu. Zamiast tego chlipnęło, zadrżało i zaniosło się cichutkim bekiem.
Kobieta w musztardzie, widząc to, z miejsca zmieniła ton.
– Kasiu? To on? Nie mów, że to on? To on. Co on znowu zrobił?!
– Nie, nie, on… nic… on… – wychlipała Kasia. Uwolniła jedną rękę spod blachy i machnęła nią chaotycznie w kierunku nieokreślonym. – Sztywny… tam… w kiblu… amen…
– Ale… ale że co w tym kiblu?
– Sztywny… no… SZTYWNY! NA ŚMIERĆ!!!
– Sztywny… na śmierć… – Kobieta w musztardzie powtórzyła słowa dziewczęcia z takim rozmarzeniem w oczach i głosie, z taką błogością, że Mogiła zdębiał. Chciał zaprotestować, że to chyba nie wypada tak radośnie o nieboszczyku, zwłaszcza świeżym, lecz wszystko popsuł cięty na telemarketerów Arkadiusz Krawczyk.
– Sorry, Daniela, ale nie ten sztywny. Tamten już dzwonił i pyszczył o ten potykacz.
– Szlag by go ciężki… Przecież mówiłam, że mają urlop i wyślą dopiero drugiego! Ty, czekaj – zreflektowała się nagle. – To skoro nie ten, to który?
– Chojnowski.
– Chojnowski? W sensie, że… kaput?
– Kaput.
– No wie pan. – Już nie tak rozmarzona Daniela odwróciła się z powrotem do Mogiły. Włosy miała krótkie, ufarbowane na rubinową czerwień i obcięte nowocześnie, jakby od linijki, ze wsparciem cyrkla i kątomierza. Gęsta grzywka zachodziła jej aż na brwi, co trochę maskowało ich aktywność. Jasnych oczu, pełnych ewidentnej urazy, już nie sięgała. – Nieładnie tak robić ludziom nadzieję.
– Starszy posterunkowy Michał Mogiła, dzień dobry – wyrecytował, jednocześnie walcząc z narastającym poczuciem przytłoczenia, bo wyraźnie nie nadążał. – Obawiam się, że nie rozumiem.
– Proszę się przyzwyczajać. Daniela Majewska.
– I pani też tu pracuje, tak? – Mogiła czym prędzej uchwycił się bardziej dla siebie zrozumiałych konkretów, zanim ta rozmowa całkiem wymknie mu się spod kontroli. – W wydawnictwie JaMas?
– Zgadza się, w wydawnictwie JaMas.
– Od kiedy?
– Od dwa tysiące ósmego.
– Od kiedy… w sensie zegarowym. Od której godziny?
– A to już zależy od łaski PKP. Mieszkam na wsi i dojeżdżam do pracy pociągiem – wyjaśniła Majewska, bo mina Mogiły świadczyła dobitnie, że pytania nie przestawały w nim pączkować. – Najwyraźniej PKP uważa, że w obliczu wakacji wszyscy powinni być równi i albo wstawać razem z kurami, albo powstrzymać się od życia zawodowego, i radośnie zawiesza część połączeń. Dlatego w roku szkolnym pracuję od godziny ósmej, poza rokiem szkolnym od dziewiątej.
– Rozumiem. To jeszcze pan. – Mogiła wskazał długopisem na Krawczyka. – O której godzinie pan zaczyna pracę?
– O siódmej – odparł sekretarka prawie bez ociągania, bo Majewska w musztardzie nie odrywała od niego karcącego spojrzenia. – Przychodzę pierwszy.
– A ci państwo? – Teraz policjant wskazał długopisem za siebie na wciąż oszołomionych młodych ludzi siedzących na krawężniku.
– Kasia i Olafek są z redakcji – wyjaśniła Daniela. – Oni tam zaczynają o ósmej.
– Też – mruknął brodacz.
– Areczku, nie komplikuj, pan jest wystarczająco zmieszany.
Michał Mogiła przez grzeczność nie zaprzeczył.
– Dobrze. Czyli pan przychodzi pierwszy, na godzinę siódmą. Potem państwo z redakcji na ósmą. Są wakacje, więc pani pracuje od dziewiątej. A w jakim dziale?
– W pechu.
– W czym? Przepraszam, nie orientuję się w tajnikach branży.
– W tak zwanym pechu. Pech, od pe-ha, czyli promocja i handel. Ja robię za pe – uściśliła Daniela.
Naraz od strony ulicy dobiegł ich zniecierpliwiony dźwięk klaksonu. Kilka sekund później rozległ się ponownie i zaraz znowu, tyle że tym razem bliżej i donośniej. Chwilę potem z wąskiej bramy wjazdowej wyłoniło się zgrabne clio w kolorze strażackiej czerwieni. Zza kierownicy ledwo wystawała głowa – niewątpliwie damska, choć połowę twarzy zasłaniały okulary przeciwsłoneczne. Nad nimi wznosiła się chmura jasnych włosów, natapirowanych na wysokość w naturze całkowicie nieosiągalną i utwardzonych lakierem.
Centymetry za clio, trąbiąc raz po raz, jechało kolejne auto. A na samym końcu sznureczka sunął, wyjątkowo cierpliwie, van policyjnych techników.
Mimo to kobieta za kierownicą clio nawet na moment nie przyspieszyła. Minęła radiowozy i zniknęła za drugą bramą, a za nią wciąż trąbiący samochód. Van techników dołączył do kolegów z policji, blokując na amen co najmniej połowę przejazdu.
– Niechby to… – Daniela Majewska spojrzała na zegarek i aż syknęła. – Tu się zaraz rozpęta piekło jak nic. Czy możemy wejść do środka i tam… kontynuować?
– Przed wyjściem techników? – Mogiła pokręcił głową. – Nie sądzę.
Trąbienie, które jeszcze przez chwilę niosło się echem z głębi podwórka, w końcu ucichło. Teraz dla odmiany w ich stronę zbliżał się dynamiczny stukot.
Źródłem tego nowego dźwięku ponownie okazała się kobieta w okularach przeciwsłonecznych, która po chwili wyłoniła się z bramy. Szła po nierównych płytach chodnikowych z taką swobodą, jak gdyby miała na stopach trampki, nie zaś niebotyczne szpilki z odkrytym palcem.
– A wy co tu tak stoicie, moi drodzy? – zapytała, kiedy już dotarła do zebranych przy krawężniku. – Przecież już prawie dziewiąta.
Michał Mogiła tylko rozdziawił usta, chwilowo oszołomiony serią następujących po sobie odkryć. Kobieta była ubrana w luźną sukienkę w kolorze chyba najwścieklejszej fuksji, jaką zdołał wytworzyć przemysł odzieżowy. A do tego miała najlepsze nogi, jakie kiedykolwiek widział – i prawdopodobnie mogłaby być jego matką. No, pod warunkiem że wstrzymałaby się z porodem tak mniej więcej do czterdziestki.
Arkadiusz Krawczyk i Daniela Majewska spojrzeli najpierw po sobie, potem na Kasię z Olafkiem, wciąż niezdolnych do interakcji głębszej niż tulenie akcesoriów, i wreszcie na damę w fuksji. Krawczyk z wrażenia aż wyciągnął ręce z kieszeni.
– Bo widzi pani, pani Barbaro, zdarzyła się pewna przykrość… – zaczął, po czym urwał.
– Boże jedyny, co tym razem? Znowu wybiło z kanalizacji? – Pani Barbara skinęła głową na policyjnych techników, którzy wysiedli już z nieoznakowanego vana i pomału zakładali gustowne wdzianka ochronne.
– W sumie… w sumie można to tak ująć.ROZDZIAŁ 2
Za sprawą pucułowatej fizjonomii i aury dobrodusznego misiaczka, którą roztaczał, starszy sierżant Jerzy Pozgonny bardziej niż twardego stróża prawa i okolic przypominał Kubusia Puchatka – tyle że bardziej w spodniach. Problem polegał na tym, że był z natury dość oszczędny w słowach, a w kontaktach międzyludzkich stawiał przede wszystkim na presję niewerbalną. Wychodził bowiem z założenia, że w przytłaczającej większości przypadków wystarczy uważnie słuchać. Ludzie mają to do siebie, uważał Pozgonny, że kiepsko słuchają, za to bardzo lubią mówić i zwykle mówią chętniej i więcej, niż powinni. Wystarczy dać im okazję i przestrzeń. Dlatego zamiast naciskać, drążyć i przypilać, jak to mieli w zwyczaju inni śledczy, on składał ręce na brzuchu, po czym przystępował do emanowania oczekiwaniami. Emanował tak i emanował, aż po drugiej stronie konsternacja sięgała zenitu. Fakt, była to metoda dość czasochłonna, ale prędzej czy później nawet najtwardsi odpalali nerwowy monolog, gotowi wsypać Bogu ducha winną matkę staruszkę, byle tylko ten facet zaczął znowu mrugać.
Aż dziw, że zastygły na sedesie denat w czerwonych mokasynach nie zaczął się przed nim tłumaczyć.
Niestety, dokładnie tę samą metodę Jerzy Pozgonny zwykł stosować nie tylko wobec świadków oraz podejrzanych o najcięższe przestępstwa przeciwko życiu i mieniu, ale też współpracowników. Na przykład żeby ustalić, kto wziął ostatnią saszetkę kawy instant trzy w jednym i zostawił w szafce puste tekturowe pudełko. Fakt, wszyscy szybko nauczyli się utylizować opróżnione opakowania, ale gdyby załoga komisariatu była zgrają piątoklasistów na lekcji wuefu i grała w zbijaka, nikt nie wybrałby Pozgonnego do drużyny. A potem na przerwie błagaliby, żeby dał im spisać zapomniane zadanie domowe z matmy.
Oczywiście miał przy tym sporo zalet, zwłaszcza w oczach komendanta. Komendant był wielkim miłośnikiem stanowiska, które z upodobaniem piastował od trzech lat, ale najbardziej kochał dane statystyczne. Zwykł dla uspokojenia zszarganych nerwów nucić Międzynarodową Klasyfikację Przestępstw na melodię Chopinowskiego _Życzenia_. A Pozgonny, choć stwarzał szkodliwe dla zdrowia psychicznego warunki pracy, swój udział w statystykach wykrywalności przestępstw miał niezaprzeczalny. W skali krajowej może bez szału, w skali lokalnej – nie do przecenienia.
No i jego żona pracowała w prokuraturze rejonowej. Stąd właśnie znali się z Bulim jak dwa łyse konie, co oznaczało między innymi, że Buli wiedział, jak należy rozmawiać z Jerzym Pozgonnym, żeby nie wyjść za bardzo z siebie.
Dwaj technicy we wdziankach usiłowali zmieścić się w łazience przewidzianej co najwyżej na półtora człowieka i jeszcze zrobić zdjęcia, na których byłoby cokolwiek widać. Przyglądając się ich wygibasom, Pozgonny sięgnął do kieszeni po dzwoniącą komórkę. Odchrząknął.
– Tak?
– Jak to wygląda? – Sądząc po pogłosie, Buli wstał już od biurka i siedział teraz w samochodzie, gdzie darł się do głośnika.
– No trup.
– Coś, co by wstępnie wskazywało na udział osób trzecich?
Pozgonny przechylił głowę w bok, nie spuszczając wzroku z denata wraz z technikami towarzyszącymi. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało mu to na miejsce krwawej jatki. Ale to samo można by powiedzieć o pierwszym lepszym przedszkolu. Przedszkolaki bywały nieobliczalne, zwłaszcza tuż przed drzemką.
– Niby nic – stwierdził oględnie. – Gadać czy czekać?
– Gadać, gadać. Ja się zaraz zbieram, będę u was za… no, powiedzmy, jakąś godzinę z hakiem – zapowiedział Buli, po czym się rozłączył. W tej kwestii prokurator i policjant zawsze byli zgodni – obaj nie zwykli praktykować grzecznościowych formułek po próżnicy.
Pozgonny schował komórkę, splótł ręce na piersi i oddał się swojemu ulubionemu zajęciu, mianowicie niespiesznym rozważaniom wewnętrznym.
Zaczął od podstaw, czyli od miejsca zdarzenia. Górnicza trzydzieści pięć a, kamienica mniej więcej stuletnia, narożna. Jedyne wejście od strony podwórka, w rogu wewnętrznym. Domofon cyfrowy, jakaś bardziej zaawansowana wersja. Klatka schodowa widna i kręta, z oknami na półpiętrach, kondygnacje wysokie. Parter i dwa piętra. Żadnych kamer, żadnego monitoringu. Gdyby nie włączniki światła na korytarzu, można by z łatwością ulec wrażeniu, że czas się tutaj zatrzymał mniej więcej w międzywojniu.
Wbrew zgłoszeniu toaleta z denatem wcale nie znajdowała się w wydawnictwie. Nie tak dosłownie. Wyglądała raczej jak przerobiony schowek na miotły, do którego wchodziło się prosto z klatki schodowej. Pozgonny postanowił się nieco rozejrzeć, póki technicy robili swoje. Nawet gdyby chciał im wisieć nad głową, i tak by się tam nie zmieścił.
Natomiast siedziba wydawnictwa JaMas, w której doszło do niefortunnego zgonu z przyczyn jak dotąd niewyjaśnionych, mieściła się na piętrze pierwszym, za kolejnymi drzwiami z PCV wyposażonymi w zwykły zamek, nawet nie zatrzaskowy. Ich dolna część składała się z pełnego panelu, zaś górną szybę zajmowała naklejka z matowej folii, w której wycięto nazwę i proste logo. Przy zamkniętych drzwiach nie dało się za bardzo zajrzeć na drugą stronę, ktoś jednak zostawił je na wpół otwarte.
Za uchylonymi drzwiami rozciągał się korytarz wyłożony drewnianą klepką, starą i miejscami wytartą aż do szarości. Niósł się po nim stłumiony dźwięk stacjonarnego telefonu – najwyraźniej ktoś próbował się właśnie dodzwonić do wydawnictwa. Stojący pod ścianą na wprost wejścia mundurowy rozpoznał Pozgonnego i dał szybko znak, że pusto, panie sierżancie. Można węszyć.
Biegnący w lewo odcinek korytarza po kilku metrach kończył się otwartym pomieszczeniem. Szeroki kontuar sugerował recepcję czy też sekretariat. Po drodze widniały drzwi podpisane REDAKCJA. Jerzy Pozgonny zatrzymał się przed nimi na moment i nadstawił uszu. Tak, to stamtąd dobiegało dzwonienie. Nacisnął łokciem klamkę i zajrzał do środka. Po ślepym korytarzu ten pokój robił wręcz radosne wrażenie. Co prawda farba na ścianach i parkiet błagały, by zakończyć ich męczarnie, za to był przestronny i jasny, z oknem na całą ścianę. Stąd przechodziło się dalej, do pomieszczenia obok, urządzonego podobnie, acz z mniejszą dozą bałaganu.
Pozgonny pokiwał głową. Tak mniej więcej wyobrażał sobie wydawnictwo: zapach tonera i kawy, biurka zawalone wydrukami, z których sterczały setki kolorowych karteczek, no i książki, wszędzie książki – na regałach, na parapecie, na podłodze, na przewijaku…
Hm.
No tego akurat sobie nie wyobrażał, ale fakt był faktem. Całkiem nowy przewijak w pingwinki spoczywał na szafce przy jednym z biurek. Obok, na podłodze, ustawiono plastikowy śmietniczek z klapką w kształcie żabiej główki.
Uniesiona brew śledczego ledwo zdążyła opaść, a znowu musiała powędrować w górę czoła, kiedy Pozgonny, przeszedłszy do niewielkiego sekretariatu, zatrzymał się przed kontuarem i zobaczył kolejne drzwi do kolejnych pomieszczeń. Poczuł się trochę jak we wnętrzu budowlanego odpowiednika matrioszki. SALA KONFERENCYJNA, przeczytał na pierwszej tabliczce. Druga informowała, że tu oto urzęduje DYREKTOR JACEK MASTALERCZYK we własnej osobie. No, to przynajmniej wyjaśniało nazwę wydawnictwa, uznał Pozgonny.
Za to nic nie wyjaśniało ołtarzyka.
Nijak nie dało się tego nazwać inaczej – i nijak nie dało się przejść obok obojętnie, nie tylko dlatego, że instalacja artystyczno-panegiryczno-nagrobna zajmowała w sekretariacie poczesne miejsce, między pełnowymiarową kserokopiarką a niewiele mniejszym ekspresem ciśnieniowym. Część centralną stanowiło czarno-białe zdjęcie kobiety w ciężkiej ramie, złoconej i zdobionej z rozmachem, od którego plomby dzwoniły człowiekowi w zębach. Lecz to najwyraźniej nie wystarczyło. Wokół portretu pyszniła się gęsta girlanda ze sztucznego iglaka ułożona w kształt wielkiego koła, w którą wpleciono ledowe światełka w kolorze białym, przez co kompozycja przypominała coś między wieńcem dla zwycięskiej klaczy a zapomnianą przez ludzi i bóstwa świąteczną ozdobą. Poniżej zaś, na podłodze, stały bukiety sztucznego kwiecia w cmentarnych wazonach z lastryka.
Ołtarzyk jak w mordę strzelił. Tylko ofiar z ludzi brakowało.
Chociaż…
Pozgonny nie bez żalu zawrócił i opuściwszy część redakcyjno-ołtarzową, kontynuował pobieżny rekonesans po przeciwległej stronie piętra. Tam korytarz zakręcał pod kątem prostym, układając się w ślad za starą kamienicą w kształt litery L. Pozgonny zajrzał za załom i znów zobaczył drzwi, tym razem podpisane PROMOCJA I HANDEL. Te dla odmiany były zamknięte na cztery spusty. W kącie korytarza stał sztuczny fikus, na szczęście już bez dodatkowych elementów w klimatach nagrobnych. Rozczarowujące.
Po tym wstępnym rozpoznaniu miejsca zdarzenia Pozgonny postanowił wrócić do niefortunnego denata. Na klatce schodowej zastał jednego z techników, wciąż w pełnym szeleszczącym wdzianku i goglach.
– Chojnowski Paweł Karol – odezwał się zza maseczki na widok śledczego.
– Kto?
– Chojnowski Paweł Karol – powtórzył głośniej technik i uniósł wyżej dłoń z dowodem osobistym. – Urodzony dwudziestego drugiego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku. Adres miejscowy, Rudacka.
Pozgonny pokiwał głową. Od razu rozpoznał głos i połączył z właściwym nazwiskiem. Roman Tymczak, solidna firma.
– Na ziemi, między stopami denata, leżały klucze, już zdjęliśmy z nich odciski. Denat miał przy sobie telefon komórkowy i portfel męski składany w wewnętrznej kieszeni wiatrówki – ciągnął Tymczak. – W portfelu znaleźliśmy dowód osobisty, kartę płatniczą i trzy karty biblioteczne. Do biblioteki miejskiej, wojewódzkiej i uniwersyteckiej. Ta z uniwersyteckiej jest ze zdjęciem, zgadza się ze zdjęciem z dowodu. Na wszystkich kartach też to samo nazwisko co w dowodzie.
Pucułowate oblicze Pozgonnego wyrażało miarowe zainteresowanie.
– Do tego dwa banknoty, trochę bilonu – ciągnął Tymczak. – Dwa stare paragony, obydwa z czerwcową datą. Razem z banknotami była schowana karteczka. Nic szczególnego, wygląda na zwykłą listę zakupów. „Pasta do zębów, herbata, ręczniki, warzywa na krem” – odczytał. – Ładne pismo jak na faceta, że tak powiem.
Zainteresowanie nie ustawało.
Tymczak westchnął i obejrzał się przez ramię na denata.
– Obawiam się, że na razie nie powiem ci nic konkretnego – przyznał. – Nie widać żadnych obrażeń zewnętrznych ani śladów walki. Czasu zgonu teraz nie określę, ale tak między nami… nie sądzę, żeby tak siedział przez cały weekend.
– A w życiu – wtrącił drugi technik z łazienki, gdzie zabezpieczał dowody.
– Bo? – wyrwało się z Pozgonnego.
– Bo – powtórzył Tymczak, zachwycony tą intensywną interakcją ze śledczym – widzisz, Jureczku. Co prawda w takich starych kamienicach jak ta zazwyczaj jest chłodniej, ale nie na tyle, żeby zahamować naturalny proces rozkładu czy go jakoś tam znacząco spowolnić, że tak powiem. No, zimą to jeszcze, ale latem to już bez szans. A na dodatek od dwóch tygodni mamy falę upałów po trzydzieści pięć stopni w cieniu – podkreślił.
– No i nasz szanowny denat zasiada w małym zamkniętym pomieszczeniu bez okna czy jakiejkolwiek wentylacji – dorzucił drugi technik. – Doba, może pół. Góra półtorej.
Tymczak przytaknął.
– Też tak obstawiam. Musiałbyś zapytać świadków – zwrócił się do Jerzego Pozgonnego. – Wiesz, czy coś poczuli, kiedy otworzyli tę łazienkę. Ale naprawdę nie sądzę. Byłoby tu więcej sprzątania, że tak powiem.
– Oj tak. I to nie tylko po denacie…
Pozgonny spisał sobie PESEL ze znalezionego przy denacie dowodu osobistego, żeby sprawdzić potem dane adresowe, i zbiegł na dół. Trzeba rozmówić się z Mogiłą. Mogłoby się zdawać, że sprawa była prosta: ot, zgon jako przykry skutek uboczny siedzącego trybu życia, znanego również jako ostry niedobór ruchu. Pewnie serce.
Michał już na niego czekał w cieniu bramy.
– Słuchaj, jest taka sprawa – wypalił od razu na widok starszego sierżanta. – Zeszli się pracownicy i robi się tak jakby nerwowo.
Pozgonny zerknął na zegarek i wzruszył brwią. Ludzie. Zbrodnia. Bywa.
Lecz Mogiła stanowczo potrząsnął głową.
– Tak, wiem, ludzie i tak dalej, ale nie o to chodzi. Mówi ci coś termin „zamieszki”?ROZDZIAŁ 3
Podczas gdy Jerzy Pozgonny zwiedzał, a technicy zawierali znajomość z denatem, przed wejściem do kamienicy przy Górniczej trzydzieści pięć a zdążyło się rozwinąć dynamiczne widowisko typu pretensje i dźwięk.
Kilkanaście osób w wieku urozmaiconym zebrało się na podwórku i w sposób stanowczy i zdecydowany życzyło sobie dostać się do środka i świadczyć pracę. Niestety, wstępu do kamienicy bronili im niewzruszeni mundurowi. Radiowozy i van techników równie skutecznie blokowały zaś drugą bramę, za którą – jak się okazało – znajdował się parking dla coraz bardziej poirytowanych pracowników. W rezultacie na podwórku powstał korek sięgający głównej ulicy. Telefony w kieszeniach i torebkach dzwoniły, klaksony trąbiły, ludzie się wściekali, a mundurowy, który własną piersią wciąż strzegł bezpośrednich świadków, tęsknym wzrokiem wypatrywał wezwanych posiłków.
– Więc tak. Jeżeli dobrze zrozumiałem… a mogłem coś przekręcić, bo tu się rozgrywa mała Sodoma z Gomorą – zastrzegł półgłosem Mogiła, gdy razem z Pozgonnym przyglądali się temu zbiegowisku. – Więc część tych ludzi jest z pierwszego piętra, to są ci nasi. A część jest z drugiego. Dwie firmy, chyba z różnych branż. I te firmy na dodatek mają ze sobą o coś kosę. Wiesz, pracownicy mijają się na schodach, sycząc wściekle i wydzielając toksyczne opary, od których krowy przestają dawać mleko, a cena benzyny w powiecie skacze do dziesięciu złotych za pół litra.
– O.
– Nadciągnął też element lokalny – kontynuował Mogiła, wskazując na dwóch dziarskich emerytów w szortach.
Jeden przez drugiego kategorycznie domagali się usunięcia z terenu wspólnoty mieszkaniowej zaparkowanych pojazdów niebędących własnością mieszkańców tejże wspólnoty, o czym dobitnie świadczył brak właściwych identyfikatorów, numerowanych i laminowanych dzięki uprzejmości sąsiedzkiego punktu ksero KRYSTYNA. Właściciele pojazdów równie kategorycznie oponowali, twierdząc, że oni tu nie parkują, tylko mają zastawiony przejazd na parking praktycznie służbowy i żeby się, za przeproszeniem, członkowie wspomnianej wspólnoty zainteresowali w podskokach czymś innym.
– Przydałoby się… – Pozgonny wykonał bliżej nieokreślony gest. – No.
– Nie no, gdzie, przecież jeszcze nie ma ofiar – obruszył się Mogiła.
– To może…
Naraz przez podniesione głosy tłumu przebiły się do nich słowa, których prawdopodobnie nigdy nie spodziewaliby się w miejscu potencjalnej zbrodni:
– PRZEPRASZAM, ALE MNIE SIĘ DZIECKO OBSRAŁO.
Obaj śledczy niczym wół w malowane wrota wpatrywali się przez chwilę w młodego faceta ze zniecierpliwieniem wypisanym nie tylko na twarzy, ale też w całej posturze. Na piersi miał zamotaną fachowo chustę w kolorowe paseczki, której końce dyndały mu nad biodrem.
– Naprawdę nie chciałbym epatować stolcem w obliczu śmierci – podjął facet, widząc, że skutecznie przykuł ich uwagę – ale mam tu dziecko w chuście. Panowie widzą?
Istotnie, z chusty wystawało niemowlę w ażurowym kapelutku z falbankami, co czyniło dramatyczny przekaz znacznie bardziej rzeczywistym i wiarygodnym. Oraz nieco przerażającym.
– Śliczne – palnął Mogiła, jako że nic mądrzejszego nie przyszło mu w tych okolicznościach do głowy.
– Bardzo śliczne, tylko że właśnie spuściło ładunek. I ten ładunek zaraz wyjdzie mu bokami bodziaka, a przy odrobinie szczęścia nawet i górą.
Jakby na potwierdzenie jego słów niemowlę w kapelutku poruszyło się sugestywnie. Obaj śledczy odruchowo zrobili kroczek w tył.
– Więc czy ja mógłbym wejść do środka i dostać się do przewijaka? TERAZ? Może być pod bronią, naprawdę, tylko dajcie mi ją przewinąć.
– Pan…?
– Stalówka. A poza tym to Grzegorz.
– I pan pracuje…?
– W wydawnictwie JaMas.
– I pan się zajmuje…? – Pozgonny zawiesił głos, patrząc to na mężczyznę, to na niemowlę. Nagle znajdujący się w redakcji przewijak w pingwinki zaczął zyskiwać całkiem logiczne uzasadnienie.
– Grafiką. Składem. Stroną internetową wydawnictwa. Konserwacją sprzętu komputerowego.
– Znaczy, pan taki techniczny? – podsumował Michał Mogiła.
– Ja? W ogóle.
– Obawiam się, że nie rozumiem.
– Proszę się przyzwyczajać – poradził Stalówka z czymś na kształt życzliwości.
– A ja już to dziś chyba słyszałem…
– I jeszcze się pan nie przyzwyczaił?
– Zaczynam się właśnie zastanawiać, jakim cudem ta firma w ogóle działa… – wymamrotał pod nosem Mogiła, spoglądając to na grafika z rozładowanym niemowlęciem, to na kłębowisko pracownicze za jego plecami.
– Pewnie jak wszystko w tym kraju – obstawił Tymczak, który stał tuż za nim. – Siłą rozpędu i przyzwyczajenia, że tak powiem.
Właściwa odpowiedź na to pytanie brzmiała jednak inaczej – i oto nadciągała przez zatłoczone podwórko niczym walkiria przez pole bitwy.
Krzyki, klaksony i telefony umilkły jak nożem uciął, a ludzie – czy to ze wspólnoty, czy też spoza – rozstąpili się niczym owieczki przed swym pasterzem. Nawet samochody jakby drgnęły, składając potulnie lusterka, by zrobić przejście postawnej blondynie. Wzrostu średniego, w czarnej sukience w tycie kolorowe flamingi i czarnych tenisówkach na grubszej podeszwie nie rzucała się za bardzo w oczy, a jednak… Na tle wzburzonego pracowniczego tłumu w barwach wszelakich zdawała się opoką, ostoją, głazem niewzruszonym, posągiem człowieka na posągu świata.
W końcu zatrzymała się przed Pozgonnym i Mogiłą. Pani Barbara w okamgnieniu przypadła do niej na szpilkach.
– Grażyno, ty coś zrób! – zażądała. – Chojnowski nam zszedł w łazience! Uwierzysz? Przed deadline’em!!!
Blond opoka spojrzała ku oknom na pierwszym piętrze.
– W łazience, tak?
– W łazience! Uwierzysz?
Unikając deklaracji w temacie wiary, opoka przesunęła wzrok na starszego sierżanta Jerzego Pozgonnego.
Starszy sierżant Jerzy Pozgonny powolutku zmarszczył czoło.
– Jezu… – wyrwało się zduszonym szeptem Tymczakowi, a Michał Mogiła ledwo się powstrzymał, żeby mu nie zawtórować. Wezbrało w nim przeczucie równie nieokreślone co bardzo niepokojące…
– Zrobimy tak – odezwała się blond opoka po jakimś stuleciu milczenia. – Schody są szerokie. Wy się odgrodzicie fachowo, a my sobie przemkniemy boczkiem do pomieszczeń służbowych.
– Zanieczyszczenie miejsca zdarzenia… – zaczął Mogiła bardzo stanowczo. Bardzo, jak gdyby wcale nie czuł tej strużki potu, która sunęła właśnie w dół jego pleców.
Nic z tego.
– Folijka.
– Ale państwo mogą nanieść…
– Folijka.
– Ale na balustradzie mogą…
– Więcej folijki. Pan niepotrzebnie komplikuje.
– Taki zawód – skwitował Michał i wskazał na wyższego szarżą. – Starszy sierżant Jerzy Pozgonny, starszy posterunkowy Michał Mogiła, komenda powiatowa policji. A pani…?
– Grażyna Sławińska – odparło niewzruszone zjawisko. – Sekretara redakcji.
Mogiła zerknął na Pozgonnego, ale nie został zaszczycony reakcją. W końcu to on tu był od czynnej interakcji z czynnikiem ludzkim, prawda? Nawet jeśli ten czynnik zdawał się nie wykazywać żadnych oznak układu nerwowego.
– Ja panu pomogę, tylko pan sobie pozwoli pomóc – rzuciła opoka we flamingi, błyskawicznie dostrzegając wahanie niewinnej ofiary. Była to opcja niezmiernie kusząca, chociaż cuchnęła Mogile pułapką na kilometr.
– Czy pan Chojnowski miał jakąś rodzinę? – zapytał ostrożnie. – Żonę, dzieci?
– Żonę miał byłą – doprecyzowała sekretara. – O dzieciach nigdy nie wspominał, a ludzie o dzieciach wspominać lubią. Z zasady. Rudacka trzynaście mieszkania osiem.
– Pani tak pamięta? – zdziwił się Mogiła.
– Ja wszystko pamiętam, proszę pana. Taki zawód.
Michał przełknął odruchowo ślinę, bo z jakiegoś powodu zabrzmiało mu to trochę jak groźba.
– Hm – zauważył nagle Pozgonny.
– Tak, jasne. – Michał sięgnął do kieszeni i wręczył mu kluczyki do służbowego samochodu. – To ty… tam, a ja się wstępnie… zorientuję tutaj.
Michał Mogiła nabrał głęboko powietrza, sunąc wzrokiem po zebranych na podwórku pracownikach wydawnictwa. Miał ich na wyciągnięcie ręki – świadków zarówno smutnego końca, jak i życiowych perypetii denata, a kto wie, może nawet potencjalnego mordercę? Nie mogli przecież tak po prostu odesłać wszystkich do domów. Schody rzeczywiście były szerokie… a dziecko w chuście rzeczywiście wierciło się coraz bardziej.
A co najważniejsze, w tej samej chwili dotarły upragnione posiłki.
– No dobra. – Nie mógł tak stać i dumać do jutra, musiał podjąć jakieś decyzje, zanim prokurator przyjedzie i go opieprzy za opieszałość. – To zrobimy tak. Technicy zabezpieczą miejsce, mundurowi zabezpieczą przejście, a państwo z wydawnictwa… zabezpieczą się. Na stanowiskach pracy. Proszę się nie przemieszczać ani nie kontaktować z nikim z zewnątrz w sprawie zajścia…
– Zejścia – poprawiła Daniela Majewska.
– Zajścia z zejściem – dorzucił Arkadiusz Krawczyk.
– …ani między sobą, ani z nikim z zewnątrz – dokończył myśl Mogiła, a kolejna strużka spłynęła mu wzdłuż kręgosłupa. Spokojnie, Michaś, spokojnie, powtarzał sobie, to tylko szok i emocje, oni na pewno są całkiem normalni i zorganizowani. Na pewno. – Zwłaszcza pani Grzymska i obaj panowie – podkreślił głośno, na co mundurowy towarzyszący przytaknął. – A pani… pani sekretara wskaże nam tymczasem pomieszczenie, gdzie będziemy mogli…
– Nas przesłuchać?
– Przesłuchać lub też spokojnie z państwem porozmawiać. – Mogiła złagodził nieco komunikat. – Żeby wstępnie ustalić okoliczności zdarzenia. Robimy… różne takie. Rzeczy. Tak.
Kawałek po kawałku, powtarzał w duchu, kawałek po kawałku i jakoś to ogarniemy. Na wzmiankę o przesłuchaniu pracownicy przycichli, emeryci odstąpili od roszczeń, a mundurowi wzięli się do roboty.
– Jednego nie pojmuję, że tak powiem. Jakim cudem ty go rozumiesz? – zapytał Tymczak, patrząc w ślad za Pozgonnym, który zdołał wreszcie wyjechać z podwórka.
– Chyba dobrze odczytuję sygnały niewerbalne – uznał po namyśle Mogiła i z ulgą skrył się w chłodzie kamienicy. Albo za dużo przebywał ze starszym sierżantem, albo naprawdę przedawkował interakcję międzyludzką. A zaraz czekała go kolejna dawka… W tych okolicznościach chwila sam na sam w małym pomieszczeniu z denatem jawiła mu się niczym raj na ziemi.
– Pustynia nadaje więcej sygnałów niewerbalnych niż ten człowiek… – wymamrotał Tymczak i poszedł do vana, żeby znaleźć tę folijkę do owinięcia wszystkiego. Dużo, dużo folijki.