Najczęściej nie do śmiechu - ebook
Najczęściej nie do śmiechu - ebook
„Najczęściej nie do śmiechu” to zbiór sześciu opowiadań, w których narratorem jest mężczyzna (wykształcony, erudyta, matematyk/fizyk, niespełniony literat) z problemami psychicznymi (łagodna psychoza), opisujący swoje zauroczenia/platoniczne miłości do spotykanych kobiet, z reguły młodszych: raz jest to autorka opowiadania o życiu codziennym z mężem schizofrenikiem (konkurs literacki organizowany przez szpital psychiatryczny, w którym oboje zdobywają nagrody); raz barmanka w szpitalu, do którego chodzi na terapię; raz uczennica, której udziela korepetycji z fizyki i matematyki (wyobraża sobie, że jest Johannem Wolfgangiem von Goethem, a ona Ulriką von Levetzow, ostatnią miłością poety); raz córka kolegi szkolnego spotkana na zjeździe w rocznicę zdania matury (wspomina lata szkolne, kolegów, profesorów, liceum w Nysie, wygłasza na tym spotkaniu wykład matematyczny - dosłownie!).
Opowiadanie piąte to minidziennik narratora – opisuje swoją fascynację kobietą spotkaną na przystanku, dygresje o literaturze, kinie. Ostatnie opowiadanie – za autorem: opis zdarzeń zaistniałych w naszym mieście w przyszłości – Wrocław w latach 2050 -2060.
Jest to druga, po "Aberracjach" książka Waldemara Kubasa, wydana nakładem Pana Wydawcy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67473-57-6 |
Rozmiar pliku: | 1 023 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobre wieści w moim życiu to już odległa przeszłość. Miałem sen, że złośliwy dżin zamknął ją w butelce i wyrzucił na morze, bym przypadkiem nie zapomniał, że kiedyś istniała. Dziś każda nowa wiadomość budzi przedwczesny lęk. Kiedy jednak tamtego jesiennego przedpołudnia, które wyłaniało się powoli z pochmurnego i dżdżystego poranka i w którym zaczęła się ta historia, wyjąłem ze skrzynki pocztowej list, którego się nie spodziewałem, to zanim otworzyłem kopertę i obejrzałem go pobieżnie, miałem niezbite przeświadczenie, że nie przynosi złych wieści. Rzut oka na stempel pocztowy pozwalał się zorientować, że to list miejscowy, wysłany na adres 25 października. Przyszedł następnego dnia. Widomym znakiem pomyślnych wiadomości były skreślone na odwrocie koperty (pod nazwiskiem nadawcy) trzy znamienne słowa: UWAGA: wyniki konkursu. Można jeszcze do tego dodać priorytetowy charakter przesyłki, który z jakichś powodów napawał optymizmem. Nadawcą była znana mi Aneta D. w szpitalu prowadząca biblioterapię. Biblioterapia to jedna z gałęzi szerokiego wachlarza środków wspomagających, stosowanych przy leczeniu psychoz o łagodniejszym charakterze. Różnych tego typu terapii jest sporo i do wspomnianej już biblioterapii można na przykład dorzucić: muzykoterapię, choreoterapię (leczenie tańcem) czy też na ogół lubiane przez pacjentów zajęcia plastyczne.
Jak chodzi o samą Anetę D., przybyła do metropolii przed sześcioma, siedmioma laty. Uzyskawszy świadectwo dojrzałości wyruszyła ze swojego rodzinnego miasteczka na prowincji i przybyła do wielkiego miasta na studia określane mianem terapii zajęciowej. I już tu została. Po ukończeniu studiów, w wynajętym pokoju sublokatorskim mieszkała najpierw sama, a potem krótko wraz z mężem, młodym człowiekiem, byłym pacjentem szpitala psychiatrycznego, w którym się zatrudniła. Leczył się z urojeń. Ale nie trwało to długo. Przerywając hospitalizację, wyszedł po dwóch miesiącach na własne żądanie. Aneta D. żyła z nim aż do przedwczesnej i tragicznej śmierci, którą sprowadził na nią jako „potępiony duch Otella” – tak o sobie mówił w czasie rozprawy sądowej. Czy trzeba dodawać, że targnął się na jej życie opętany bezpodstawną, urojoną zazdrością, która wykluła się w jego chorej głowie? To w jej następstwie udusił swoją młodą żonę w czasie snu.
Z byłym pacjentem szpitala psychiatrycznego ślub zawarła w tajemnicy przed rodzicami, stąd też o tym, za jakiego człowieka wyszła za mąż, mieli się dowiedzieć dopiero w owym pełnym łez pamiętnym dniu, gdy powiadomieni o tragicznym i okrutnym zdarzeniu przybyli do metropolii po jej ciało, chcąc młodą córkę pochować w rodzinnych stronach.
Ale wybiegłem w swojej relacji znacznie do przodu. Należałoby się cofnąć.
Aneta w swoim domu na prowincji cieszyła się przywilejami jedynaczki; chociaż jako mała dziewczynka pragnęła mieć kogoś z rodzeństwa, brata lub siostrę; kiedyś w czasie rozmowy wyznała, że gdyby można było wybierać, wolałaby jednak siostrę. Jej rodzice żyli i pracowali w jednym z niedużych miasteczek ściany wschodniej i należeli tam do kręgu ludzi szanowanych i dość zamożnych. Aneta w szpitalu dała się poznać z jak najlepszej strony i dzięki właściwemu podejściu do podopiecznych, fachowej wiedzy i umiejętnościom zyskała uznanie i szacunek nie tylko w gronie pacjentów. Dziedzinę, którą uprawiała z pełnym zaangażowaniem i która zapewniała jej środki do życia, nie wybrała z przypadku. Biblioterapia świetnie korespondowała z jej zainteresowaniami literackimi, które następnie przyoblekły się w materię wymiernych rezultatów, o czym świadczył chociażby fakt, że została laureatką jednego z konkursów poetyckich o stosunkowo dużej randze. Zachęcona sukcesem czyniła potem starania, by wydać swój pierwszy tomik poezji.
Anetę, z którą łączyły mnie stosunki na wpół towarzyskie, znałem ze swoich pobytów w szpitalu jako pacjent, ostatnim razem w takim właśnie charakterze gościłem tam przed niespełna rokiem. W czasie remisji nie zerwałem więzi z placówką i nadal uczęszczałem na prowadzone przez panią Anetę zajęcia z biblioterapii. Przychodziłem bardziej w charakterze osoby interesującej się literaturą niż byłego pacjenta. Aneta, gdy mnie ujrzała, witała zawsze z niekłamaną radością… No, a potem tamten jej list, z wiele mówiącym dopiskiem na kopercie.
Właściwie do chwili otrzymania owego listu zupełnie nie myślałem o konkursie. I można powiedzieć, że całkiem o nim zapomniałem. Pani Aneta parę miesięcy wcześniej, bez uprzedniej mojej zgody i poza moją wiedzą pozwoliła sobie wysłać na konkurs literacki, organizowany przez szpital o tym samym charakterze, lecz znajdującym się w innym mieście, jedno z moich krótkich opowiadań. Jakie miałem wyjście? Kiedy mnie już poinformowała o swojej samowolnej decyzji, podjętej zresztą w dobrej wierze, chcąc nie chcąc udzieliłem błogosławieństwa jej zbożnym poczynaniom. Jednak nie byłem do końca zadowolony z takiego obrotu sprawy. Do konkursu wybrała króciutkie, niespełna dwustronicowe opowiadanie, z którym miałem jednak pewne kłopoty i, nie przezwyciężywszy ich w pełni, nie paliłem się do tego, by ten akurat tekst jako pierwszy opuścił moją szufladę i wyszedł na nieco szersze wody.
Moja proza z założenia jest statyczna i pozbawiona akcji. W tym kontekście moi liczni wrogowie utrzymują, że piszę rozwlekle i bez polotu. Prędzej słońce zagaśnie, z prochu powstaną mury Jerycha i przejrzą ślepcy, babilońska ladacznica stanie się dziewicą, niż ja napiszę krótkie opowiadanie. Tak zgodnie twierdzą moi zapiekli wrogowie. Stało się jednak inaczej. Wbrew ich przewrotnym proroctwom. Spod mojego pióra wyszła krótka forma, najzwyklejsza miniatura, bo cóż to jest ta jedna czy dwie raptem stroniczki? Następnie poza moimi plecami, jak już to wcześniej wzmiankowałem, rzecz została po cichu przejęta i rozdysponowana przez życzliwą mi osobę, powiedzielibyśmy opiekuńczego ducha, no i proszę, mamy rezultaty!
Gdy po niejakim namyśle otworzyłem tamten niespodziewany list, nie pomyliłem się co do swoich przewidywań, wysnutych w oparciu o wyżej sygnalizowane widome znaki pomyślnych wieści. Mało tego. To, o czym donosiły owe wiadomości, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Krótki list pani terapeutki brzmiał:
Witam!
Chciałam poinformować, że zajął Pan I miejsce w konkursie Meandry Rzeczywistości, w dziedzinie prozy. Odbiór nagrody (uroczysty!) 28 X o godz. 10 w szpitalu w sali biblioterapii. Fajny prezent, no i za rok drukowanie w tomiku. Gratuluję!
Aneta D.
Konkurs, o którym tutaj mowa, odbywał się w L. już od kilku lat i był ogólnopolskim konkursem literackim. Jednak adresowany był do pewnego, nazwijmy to, specyficznego kręgu osób. Organizowała go istniejąca przy tamtejszym szpitalu i rekrutująca się z lekarzy oraz psychologów Koalicja na rzecz Zdrowia Psychicznego. W bieżącym roku była to już VIII edycja konkursowa.
Kiedy 28 października przybyłem do szpitala na uroczyste rozdanie nagród, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wcześniej jedna z pielęgniarek oddziałowych została wydelegowana przez szpital i wysłana do L. po odbiór nagród. Jak się bowiem okazało, nasz ośrodek popisał się w tym względzie i prócz nagrody głównej, którą przyznano w konkursie piszącemu te słowa, zaszczytnymi wyróżnieniami uhonorowano paru jeszcze innych uczestników. Już tu na miejscu, w czasie uroczystości rozdania, dyplomy i nagrody rzeczowe wręczała pani Aneta D. Całej uroczystości szpital starał się nadać odpowiednią rangę. Pani Anecie towarzyszył dyrektor szpitala oraz psycholog kliniczny, pani mgr Anna J.-H. Zaproszone czy nie, stawiły się jak jeden mąż wszędobylskie media.
Ale nie widziałem tej całej ceremonii na własne oczy. Wiem to wszystko z późniejszej relacji zaprzyjaźnionej terapeutki. Mimo że przybyłem na uroczyste rozdanie nagród, nagle zdjął mnie paniczny strach i po chwili, zanim spektakl rozpoczął się na dobre, zwyczajnie nawiałem. Nie wytrzymałem ogromu napięcia wiążącego się z osobliwą sytuacją, zniewalającego mnie ceremoniału, który nie pytając, zapuszczał swoje śliskie macki w zwykle niedostępne i wolne zakamarki mojego umysłu. Nie mogłem pozwolić na to. I nie zważając na nic, czym prędzej dałem drapaka.
W tych okolicznościach dopiero za jakiś czas, przy okazji kolejnego spotkania się w placówce z Anetą D., która wybaczyła mi tamtą ucieczkę, otrzymałem z jej rąk ładny w swej szacie graficznej dyplom, który zwieńczał mój skromny sukces literacki. Do tego dołączony był barwny tomik poezji i prozy, w którym wydrukowano teksty laureatów konkursu poprzedniej edycji. Tomik nosił tytuł Meandry rzeczywistości i wydała go oficyna księgarska pod nazwą Polihymnia. Zarówno ciekawa ilustracja na okładce, jak i grafiki pomieszczone w środku książki firmowali profesjonalni artyści, co niewątpliwie podnosiło rangę i nominalną wartość tomiku.
Na tym nie koniec upominków. Jako drugą nagrodę rzeczową (obok tomiku) otrzymałem odtwarzacz kompaktowy z kompletem płyt do nauki języka angielskiego. Tym niemniej mam w dalszym ciągu mieszane uczucia, jak idzie o mój udział w konkursie i wiążące się z tym konsekwencje. Z jednej strony moja chwilowa radość z wyników konkursu i należny szacunek dla organizatorów i sponsorów całego przedsięwzięcia, z drugiej zaś pełna udręki świadomość znikomości owego spektaklu i mojego w nim udziału ograniczającego się do roli zbiegłego aktora.
A zatem po tamtej niefortunnej dla mnie uroczystości, niefortunnej bez wątpienia z mojego powodu, zaprzyjaźniona terapeutka, okazując zrozumienie dla wybryków chimerycznego delikwenta i wychodząc naprzeciw jego skrywanym oczekiwaniom, postanowiła przeznaczone dla niego nagrody rzeczowe wręczyć mu całkiem kameralnie, w atmosferze pełnej intymności. Nie trzaskały tym razem aparaty fotograficzne i nie rozszalały się kamery w świetle jupiterów. Nie przepychali się pismacy ze swoimi obleśnymi mikrofonami, gotowi zniekształcić, sprofanować i wykoślawić każdą prawdę. Było zatem jak należy, bez zbędnego hałasu czy też jazgotu.
Już na drugi czy trzeci dzień, od owego kameralnego wręczenia mi nagród rzeczowych przez Anetę D., miałem przeczytany w całości tamten dołączony do upominków tomik poezji i prozy. Urzekła mnie szczególnie poezja zawarta w tomiku. A osobliwie wiersze zamieszczonych tam poetek. Jest to ze wszech miar słuszne i zrozumiałe. W całokształcie i obrazie świata dostrzegam przede wszystkim kobiety, które często wiodą prym. W rezultacie co najmniej kilka z nich zasługiwałoby na to, by je tu wymienić. Muszę się jednak streszczać, moi zaprzysięgli wrogowie już zacierają ręce, abym tylko popadł w grzech nieumiarkowania i rozsadził przyjętą formę pisemnej wypowiedzi do granic nieprzyzwoitości. A poza tym mój cel jest zgoła inny. Czyniąc zadość zamysłowi, pragnę opowiedzieć o młodej kobiecie, która w konkursie wyróżniona została nagrodą specjalną. Tę nagrodę jury przyznało w kategorii prozy i otrzymała ją debiutantka, która ukryła się pod pseudonimem literackim: Isia. O ile wszystkie nagrody ufundowano z myślą o osobach z doświadczeniem choroby psychicznej, o tyle wyróżnienie specjalne pomyślane zostało dla członków rodzin osób dotkniętych chorobą psychiczną. Tak to właśnie sformułowano w odpowiednich zapisach regulaminu konkursowego przyjętego przez koalicję.
Przywołana tu laureatka, w ramach konkursu posługująca się nickiem Isia, nie była zatem pacjentką. Była natomiast autorką tekstu, który, ujmując to najkrócej, opisywał prawdziwą historię choroby i miłości. Dzięki niewątpliwemu talentowi autorki jej historia, zatytułowana Bezkrólewie pustych nocy, jawi się jako autentyczna, mało tego, w swym realizmie do głębi poruszająca. Zresztą rzecz owa nie była (nie jest) żadnym zmyśleniem udającym prawdę, jest rzetelnym zapisem sprawdzalnych faktów, jednocześnie bardzo powściągliwym i oszczędnym w środkach. Ten autobiograficzny zapis to historia miłości i szczęścia rodzinnego, które nagle zły los zaczyna podkopywać.
Już w pierwszych słowach tej historii dowiadujemy się, z jakimi bohaterami przyjdzie nam obcować. Że kobieta, główna protagonistka ma dwadzieścia dziewięć lat, jej mąż trzydzieści jeden, i mają dwóch synów. Młodszy jest w trzeciej, a starszy w piątej klasie. Z kolejnej porcji informacji wynika, że niedługo po tym, jak mąż kobiety stracił pracę, zaczął chorować na schizofrenię paranoidalną. Przytoczone w tekście daty wskazują na to, że jego choroba trwa już prawie sześć lat. Owe podstawowe fakty, rozpamiętywane teraz przeze mnie, jawią nam się na początku, już w pierwszym, krótkim akapicie opowiadanej przez młodą kobietę historii.
W dalszym ciągu swej opowieści narratorka przywołuje tamtą noc, kiedy to wszystko się zaczęło. Mąż opowiadał mi różne „dziwne” rzeczy, a ja patrzyłam na niego z niedowierzaniem i myślałam, że jest pod wpływem środków odurzających, mówiąc wprost – narkotyków. I dalej następuje drobiazgowy opis wydarzeń, które potem miały miejsce, zarówno w tę noc, jak i następnego dnia. I systematycznie, krok po kroku narratorka Isia szczegółowo relacjonuje dramatyczne wydarzenia kolejnych dni, które nieuchronnie miały nadejść: Na stanowcze polecenie męża budzenie dzieci w środku nocy i ucieczka z domu, w którym są jakoby podłożone bomby. Następnie podróż do L., a stamtąd do szpitala w pobliskich Abramowicach. Jej pierwsza wizyta w szpitalu u chorego męża, potem na wizycie już razem z dziećmi; powrót do domu i łzy, bo nie mogłam uwierzyć w to, że mój mąż jest w szpitalu i to w dodatku w „takim szpitalu”.
Ale któregoś dnia ma miejsce powrót chorego męża z zakładu do domu. Oczywiście jest już wtedy podleczony. Jednak stan remisji nie trwa długo, było to około pół roku i znowu dręczony urojeniami, zamknięty w świecie omamów i głosów, trafił do szpitala.
W jednym z kolejnych akapitów znajdujemy opis wszystkich tych trudnych dni, kiedy następuje nawrót choroby. Pełne niepokoju dni poprzedzają każdorazowy powrót młodego człowieka do zakładu. Ten powrót jest którymś już z kolei. Jego żona tak o tym pisze: Najgorszy w tej całej chorobie jest nie sam pobyt w szpitalu, lecz wszystko, co dzieje się wcześniej. Ja już nawet nie pamiętam, jak można żyć „normalnie” i spokojnie. Ten strach i niepokój, który towarzyszy mi od początku choroby, tkwi we mnie tak głęboko, że nawet w stanie remisji, gdy zobaczę u męża „dziwne” zachowanie, to drżę na samą myśl, że może to być nawrót choroby. A gdy zaczyna się nawrót, to jest prawdziwy horror. Mąż wtedy zachowuje się niepoczytalnie. Na chybił trafił wyrzuca z domu co popadnie, mówi od rzeczy i opowiada jakieś niestworzone historie. Ja mam świadomość, że to są urojenia, ale nie mogę mu tego przetłumaczyć, jak jest w takim stanie, gdyż święcie w nie wierzy. I dalej: Najgorszy jest ten strach, strach przed tym, co może się wydarzyć, zważywszy na fakt, że niekiedy mąż zachowuje się agresywnie. Noce są upiorne, nie śpię, obserwuję, co on robi, gdzie wychodzi, z czym wraca, przytłacza mnie lęk, boję się zasnąć, boję się odezwać, bo nie wiem, jaka będzie jego reakcja. Jak podejrzewam jakieś zagrożenie, biorę dzieci i nieważne, czy jest to dzień, czy noc, uciekam do mamy. Nasze dzieci jeszcze nie rozumieją, jaka to choroba, ale jej piętno już się odcisnęło na ich młodym życiu i z tym będą już dorastać. Nie potrafią zrozumieć, dlaczego tata robi takie dziwne rzeczy, których nie pojmują. Niemniej zdają sobie sprawę, że w domu źle się dzieje, ten wiszący w powietrzu strach czyni z nich ofiary… I kontynuując: Mąż, gdy wychodzi ze szpitala i jest w stanie remisji, stara się być pomocny w domu, opiekuje się dziećmi, jest dla nich dobry, ale one czasami dają mu odczuć, że nie rozumieją jego wcześniejszego zachowania i biorą mu za złe, że się go bały… Dla mnie bolesne jest to, że w gruncie rzeczy, chociaż mam rodzinę, przyjaciół, znajomych, zostaję tak naprawdę sama z tym problemem. W innym miejscu czytamy: Każda choroba zwykle budzi lęk, ale ulegając innej chorobie niż psychiczna, człowiek jest tego świadom, chce się leczyć, a schizofrenia jest nieprzewidywalna, nie wiadomo, co może się stać za pięć minut. Jak już pisałam, najgorsze są te nieprzespane noce, kiedy ja nie śpię, bo się panicznie boję zasnąć, a mąż nie śpi, bo w stanie chorobowym nie może zmrużyć oka. Jak trafia do szpitala, to ja zawsze potem odchorowuję, po prostu jestem tak psychicznie zmęczona, udręczona wcześniejszą sytuacją, że przez jakiś czas nie mogę nic robić, tracę apetyt i nie chce mi się jeść, jestem bezwolna i rozbita, nie potrafię sobie znaleźć miejsca, pozbierać się ani dojść do siebie. Początkowo jestem zła na męża, że nie brał leków i tak to się skończyło, że musiał pójść do zakładu, potem sama sobie tłumaczę, że to przecież choroba i on wtedy nie myślał logicznie. Gdzieś po tygodniu jego pobytu w szpitalu zaczynam za nim tęsknić, ale za nim takim „normalnym”. Czasami idąc chodnikiem i patrząc na małżeństwa z dziećmi, chce mi się płakać, że u mnie w rodzinie jest inaczej, czuję pustkę wokół siebie, jakbym w gruncie rzeczy była sama.
Ustawiczne zmaganie się z cierpieniem i nieszczęściem, które spadło na tę rodzinę, w ustach młodej kobiety, żony i matki, znajduje też taki wyraz: Choroba mojego męża zmieniła bardzo wiele w naszej codziennej egzystencji, mówiąc wprost, wywróciła całe dotychczasowe życie do góry nogami. Moje marzenia o szczęśliwej rodzinie legły w gruzach. Została po nich gorycz, został strach, złość i niepewność. Myślałam o studiach psychologicznych, co w obecnych realiach nijak nie może się spełnić. Na razie żyjemy w zawieszeniu, bez widocznej perspektywy i każdy kolejny dzień remisji jest sukcesem. Nawet nie będę próbowała liczyć tych przepłakanych nocy, kiedy nie śpiąc, zastanawiam się nad przyszłością moich dzieci i swoją własną, strach mnie ogarnia na samą myśl, jak duże piętno odciśnie ta choroba w ich późniejszym życiu, a niemożliwością jest, żeby wszystko, co przeżywały w dzieciństwie, obeszło się bez echa. To jest egzystencja pełna lęku, trwanie w nieustannym stresie, ciągła obawa, co się jeszcze może wydarzyć. Nawet gdy biorę dzieci z domu i uciekam z nimi do mamy, to tam też nie jestem spokojna, gdyż cały czas myślę, jak to będzie, gdy już wrócę. No i co mąż podczas mojej nieobecności wyprawia w domu. A gdy potem wracam, to paraliżuje mnie jeszcze większy strach, serce podchodzi do gardła na samą myśl, co tam zastanę, czy wszystko będzie w porządku i czy mąż sobie czegoś złego nie zrobił.
Serce się kraje, gdy tak krok po kroku czytamy te przejmujące wyznania. Jednocześnie napawa nas bólem świadomość własnej bezradności. Niestety nie widać też, by ktoś inny potrafił coś zaradzić, zdołał naprawdę pomóc, ulżył jakoś tej nieszczęsnej, skrzywdzonej przez los istocie. Nawet znowelizowana Ustawa o ochronie zdrowia psychicznego, jak na ironię, zdaje się nie tylko nie dopomagać w temu podobnych trudnych przypadkach, lecz wręcz przeszkadza. Najlepiej o tym świadczy taki fragment tekstu tej młodej kobiety, która jest w tym przypadku stroną słabszą, ofiarą splotu niepomyślnych okoliczności: Przerażająca jest ta bezradność, jak mąż nie chce brać leków i gdy będąc w złym stanie, nie chce jechać do szpitala, gdzie bez jego zgody nie mogą go przyjąć. Ta niemoc jest okrutna, wiem, że powinien trafić do zakładu, swoim zachowaniem terroryzuje całą rodzinę, a nic nie potrafię zrobić, aby znalazł się na oddziale. Z doświadczenia wiem, że nie mogę wtedy liczyć ani na pomoc pogotowia, ani policji, wszyscy zasłaniają się przepisami, mówiąc, że bez sądowego nakazu nie mogą zabrać pacjenta, który nie wyraża zgody na leczenie. Rozumiem, że chora osoba powinna mieć prawo do decydowania o swoim życiu, ale zupełnie nie potrafię pojąć, jak człowiek w tak okropnym stanie psychicznym, w jakim często znajduje się mój mąż, ma sam decydować o tym, czy jest mu potrzebne leczenie szpitalne, czy nie. I to jest takie błędne koło, z jednej strony potrzebuje leczenia, ale nie wyraża zgody, więc nie może być przyjęty do zakładu, jego stan się pogarsza, a wszystko inne stoi w martwym punkcie. Czasami tygodniami, co kosztuje mnie bardzo wiele wysiłku i zdrowia, przekonuję męża, że musi być hospitalizowany, bo inaczej może się to skończyć tragicznie, tym bardziej że często miewa myśli samobójcze. On wścieka się, nie chce słyszeć o szpitalu, dopiero jak jego stan jest beznadziejny i już nie może sobie poradzić sam ze sobą, decyduje się tam pojechać.
W tej opłakanej, niezwykle trudnej sytuacji można zadać pełne niepokoju pytanie, jak długo da się żyć w ten sposób, skąd ta w istocie słaba kobieta ma czerpać siły do życia, zyskiwać wiarę i niezbędną energię na to, by wychować swoje dzieci? Aby po udręce nieprzespanej nocy, spędzonej na czuwaniu w lęku i strachu, rano, jak gdyby nigdy nic, wyprawić dzieci do szkoły, a samej pójść do pracy? W swojej historii, opowiedzianej tak przejmująco, klarownie i dogłębnie, niejednokrotnie dowodzi nam, że jest nie tylko młodą kobietą wrażliwą i inteligentną, ale także obdarzoną życiową mądrością. I właśnie częściową odpowiedź na dręczące nas pytanie znajdujemy w jej pełnej mądrego spojrzenia, skrupulatnej relacji: Oczywiście w moim życiu są też powody do radości. Chociażby to, że mam zdrowe, mądre dzieci. Mam mamę, do której mogę zwrócić się o pomoc, przyjaciół, znajomych oraz bliskich sąsiadów, którzy rozumieją moją sytuację i zawsze chętnie mi pomagają; sama świadomość, że za ścianą jest ktoś, kto może i chce mi pomóc w tych kryzysowych chwilach, jest czymś bezcennym. Jednak nie możemy czuć się całkiem uspokojeni. Nasza troska, niepokój niestety po chwili odżywają. Bowiem zaraz potem narratorka Isia dodaje: Ale tak jak napisałam wcześniej, w gruncie rzeczy i tak zostaję sama z tym strasznym problemem. No właśnie, chciałoby się powiedzieć z najgłębszym współczuciem: no właśnie… Nam pozostaje wierzyć, że los jeszcze uśmiechnie się do niej, Opatrzność o niej całkiem nie zapomni, odwróci nieszczęście albo przynajmniej doda sił, by młoda kobieta mogła znosić przeciwności losu. Można mieć taką nadzieję, tym bardziej że jej duża wyobraźnia i inteligencja nie chcą pozostawać bierne i formułują i kierują pewien niezwykle ciekawy, jak się zdaje, i godny uwagi apel czy pomysł w stronę środowisk związanych ze szpitalem. Mianowicie pisze ona tak: Myślę, że powinno działać coś takiego, taki program terapii dla rodzin, które mają pośród swych członków osoby chore psychicznie, że byłoby to bardzo pomocne, taka wymiana doświadczeń z kimś, kto też przechodzi coś podobnego.
Od tamtej chwili, kiedy tomik Meandry rzeczywistości trafił do moich rąk, wielokrotnie przeczytałem zawarte w nim piękne i poruszające opowiadanie I., że tak krótko nazwę jego autorkę. Opowiadanie wciąż przykuwa moją uwagę i pozostaje dla mnie skarbnicą nader ważkich treści. Zrobiło na mnie wrażenie od samego początku, jako że opisana w nim historia jest autentyczna, bez domieszki fikcji literackiej, i opowiedziana prosto i bez retuszów. Ale żeby w ten sposób opowiadać, trzeba poczuć w sobie iskrę bożą. Autorka Isia najwyraźniej ją poczuła i szczęśliwie dla nas sięgnęła po pióro.
To są więc z grubsza prawdziwe czynniki, dla których jej tekst ma taką siłę rażenia. Jednak dopiero ostatnio uświadomiłem sobie z całą mocą, że jest jeszcze coś poza tym, co mnie tak przykuło do niego. Odkryłem mianowicie niewątpliwe podobieństwo jej losu z losem mojej matki, kiedy była młoda i miała jej lata. Przedwieczny Stwórca, który dopuszcza na świecie cierpienie i wszystko stwarza tak, by było z gruntu niepowtarzalne, jednocześnie nie rezygnuje z podobieństw. Podobieństwami zdaje się szafować szczególnie łatwo i hojnie. Zarówno jeśli chodzi o rzeczy materialne, jak i też struktury, formy i konstrukcje z dziedziny abstrakcji i ducha. A w tym szerokim spektrum zawierają się przecież także losy ludzkie.
Pierwszym podobieństwem, jeśli idzie o losy obu kobiet, mojej matki oraz samej I., to są wspomniane już wczesne lata małżeństwa każdej z nich. Również moja matka miała dwadzieścia kilka lat, jak zachorował psychicznie jej mąż a mój ojciec. Ale oczywiście, gdyby podobieństwo kończyło się na tym, to nie byłoby w ogóle sensu dzielić włos na czworo. Uderzających podobieństw jest znacznie więcej. Drugim może być zdecydowanie męska linia potomstwa obu kobiet. I. ma dwóch chłopców na wychowaniu, podobnie moja matka rodziła samych synów. A że to był wczesny czas powojenny i wszystkie kobiety wydawały na świat potomstwo chętniej i częściej, stąd nas, braci, było pięciu. Dziś mógłby ktoś powiedzieć, że aż pięciu. Dlatego to drugie podobieństwo między obu kobietami jest być może trochę naciągane. Ale nie martwmy się, są jeszcze dalsze analogie. Nigdy nie widziałem I. i nie mogę nic powiedzieć na temat ewentualnych podobieństw fizycznych tych dwóch pań. Zapoznawszy się natomiast z autobiograficznym tekstem naszej bohaterki, mam pewne wyobrażenia co do jej charakteru i przymiotów ducha. I tak w niektórych aspektach nasuwa mi się podobieństwo z moją matką, ale że są to wszystko cechy dość trudne do nazwania i niejednoznaczne, więc raczej nie będę wyraźnie na nie wskazywał. Zwrócę uwagę na coś innego, co jest z gruntu uchwytne i bardziej oczywiste. Moja matka, kiedy zachorował jej mąż a nasz ojciec, miała wyłącznie oparcie w swojej matce, naszej babci. Mówi się tu oczywiście o takim oparciu, na jakie można liczyć zawsze, każdego dnia i w każdej godzinie. Zresztą mieszkaliśmy wtedy na wsi, razem z naszą dobrą babcią we wspólnym gospodarstwie. Mając dwadzieścia trzy lata, owdowiała i już nigdy potem nie wyszła za mąż i nie związała się z żadnym mężczyzną. Na równi z naszą matką bez reszty poświęciła się wychowaniu nas, kiedy byliśmy dziećmi. Z relacji I. dowiadujemy się, że ona też ma prawdziwe oparcie w swojej matce. Na matkę może zawsze liczyć i o tym wyraźnie pisze. Natomiast ani słowem nie wspomina o swoim ojcu. Czyżby jej ojciec nie żył, a może tylko jej rodzice są rozwiedzeni? W każdym razie i tu, i tam matka i jednocześnie babcia albo odgrywała, albo nadal odgrywa szlachetną rolę, której nie sposób przecenić.
Kolejna sprawa: rodzice męża. I tu znowu rysują się uderzające podobieństwa. Nie sposób dociec, w jakim stopniu zasadnie, w każdym razie przez szereg lat nasza matka była obwiniana przez rodzinę swojego męża za jego chorobę; że właśnie przez nią popadł w obłęd. Oczywiście skutkowało to nieprzyjaźnią obu rodzin, w konsekwencji brakiem pomocy ze strony rodziny naszego ojca. Podobnie zdaje się być w przypadku rodziny męża I. Zresztą niech przemówi sama: Myślę, że bardzo duże znaczenie ma pomoc rodziny, szczególnie w sensie wsparcia psychicznego. U nas to wygląda trochę inaczej, rodzice mojego męża obarczają mnie winą za jego chorobę i nie pomagają nam w tych najgorszych chwilach. Nie było tak zawsze, gdyż kiedyś na samym początku jego choroby byli bardzo pomocni, a to znaczyło dla mnie wiele i z mniejszym strachem wszystko przeżywałam. Ale tak jak napisałam wcześniej, teraz to się zmieniło, podejrzewam, że przerosła ich cała sytuacja i wolą być „z daleka”. Nie byli nawet na komunii naszych dzieci, co, jak myślę, też mogło mieć poważny wpływ na stan psychiczny mojego męża. Niewątpliwie przykre to jej wyznanie. Ale zarazem jakże bardzo prawdziwe!
I na koniec, co się tyczy tropionych przez nas podobieństw. Jakaś wprawdzie tylko częściowa, ale jednak zbieżność nazw miejscowości, gdzie się leczyli, z jednej strony mąż mojej matki, mój ojciec, z drugiej zaś, mąż I. Czyż owa zbieżność jest przypadkowa? Te odległe od siebie miejscowości, w których znajdują się szpitale psychiatryczne, to Branice oraz Abramowice.
Reasumując, podobieństw jest sporo. Z jednej strony wczesne lata małżeństwa mojej matki, z drugiej zaś bieżące małżeńskie życie nieznanej mi bliżej I. Ale to właśnie ona, I., z niedocieczonych wyroków nieba sprawiła, że to, czego nie umiałem zrozumieć w swoich wcześniejszych, młodych latach, ów brak miłości, serca i współczucia dla cierpiącej matki – wszystko to miało się teraz odmienić, oblec w swoje własne przeciwieństwo i niejako zastępczo zwrócić w pełni ku osobie wcale nie bliskiej, właściwie nieznajomej, ku młodej kobiecie, której nie widziałem na oczy. I gdy nie wiedzieć po raz który biorę do ręki jej wyznania i przebiegam wzrokiem po linijkach tekstu, gdzie jest napisane: Nawet nie będę próbowała liczyć tych przepłakanych nocy, kiedy nie śpiąc, zastanawiam się nad przyszłością moich dzieci i swoją własną, strach mnie ogarnia na samą myśl, jakie piętno odciśnie ta choroba w ich późniejszym życiu, a niemożliwością jest, żeby wszystko, co przeżywały w dzieciństwie, obeszło się bez konsekwencji, to jakbym widział i słyszał moją matkę sprzed lat, która musiała przeżywać to samo i tak samo cierpieć, lecz jej ból i zmartwienia były wówczas dla mnie niedostępne.
Wkrótce potem, jak z rąk terapeutki Anety D. odebrałem w miejscowym szpitalu swoją nagrodę i od deski do deski przeczytałem tomik Meandry rzeczywistości, wysłałem do L. list z podziękowaniem za zaszczyt, jaki mi przypadł w udziale, gdy niespodzianie dla mnie przyznano mi w konkursie I nagrodę w dziedzinie prozy. List wysłałem dokładnie 3 listopada. Napisałem też, jak wiele radości dostarczyła mi lektura tomiku, a w szczególności zawarta w nim poezja. Jednak to, co zrobiło na mnie największe wrażenie – donosiłem w liście – to tzw. wyróżnienie specjalne (dla członków rodzin) za pracę pod pseudonimem Isia. Tekst ten, zatytułowany Bezkrólewie pustych nocy, bardzo mnie poruszył. Z wielu różnych względów jest materiałem nad wyraz wartościowym. Ma tak wiele zalet, że trudno byłoby go przecenić. W swoim piśmie nie omieszkałem gorąco pogratulować koalicji pomysłu, by w swoich tomikach pokazywać również tę niejako „drugą stronę medalu”. I już na sam koniec wyraziłem prośbę: Byłbym wdzięczny, gdybyście Państwo umożliwili mi kontakt listowny z Isią. Chciałbym napisać do niej parę słów.
Jednak nie otrzymałem żadnej odpowiedzi na swój list.
Pod koniec stycznia następnego roku, w czasie jakiejś luźnej rozmowy z Anetą D., wspomniałem o I. i jej opowiadaniu. Pani Aneta zainteresowała się bliżej sprawą i z własnej inicjatywy telefonicznie skontaktowała z L. i tamtejszym zespołem koalicjantów. Przez telefon rozmawiała z zastępcą przewodniczącego zespołu. Uzyskała od niego nazwisko pani psycholog Barbary G.-D., do której powinienem się tymczasem zwrócić ze swoją prośbą odnośnie do nawiązania z I. kontaktu listownego. Pani psycholog miałaby być ewentualnie pośredniczką. Oczywiście dalej wszystko zależałoby już tylko od I., czy zechciałaby odpowiedzieć na mój list. Jednocześnie pan doktor, z którym rozmawiała Aneta, wyraził żal i polecił mnie przeprosić za brak odpowiedzi na mój wcześniejszy list, co tłumaczył natłokiem wielu różnych spraw, które się tak niekorzystnie spiętrzyły w ostatnim czasie.
Naturalnie zastosowałem się do proponowanej mi procedury czy też drogi. Niebawem wysłałem do pani psycholog w jednej dużej kopercie dwa listy. List przewodni skierowany był do niej, natomiast drugi list w środku, w zaklejonej i niezaadresowanej kopercie (miałaby to ewentualnie zrobić pani psycholog), na którym nakleiłem jedynie znaczki kwalifikujące list jako polecony, przeznaczony był dla I. W liście dla pani psycholog krótko przedstawiłem motywy swojej chęci nawiązania kontaktu z I. Napisałem, że przede wszystkim chciałbym jej podziękować za historię tchnącą prawdą i autentyzmem, którą dzięki talentowi umiała opowiedzieć w sposób poruszający, językiem prostym i jednocześnie pięknym. I dodałem: Mam podziw dla jej zmysłu obserwacyjnego oraz nie tak znów częstej u ludzi umiejętności jasnego formułowania myśli. Od jakiegoś czasu próbuję swoich sił w twórczości literackiej i wydaje mi się, że mógłbym na tej płaszczyźnie znaleźć z nią wspólny język. I już na koniec ponowiłem swoją prośbę o umożliwienie mi kontaktu listownego z I. Natomiast w liście do I. opisałem krótko, jak natrafiłem na jej Bezkrólewie pustych nocy, jak ten tekst poruszył mnie do głębi, gdy go tylko wziąłem do ręki, jak zapragnąłem jej o tym powiedzieć i nade wszystko podziękować za prawdziwą historię opowiedzianą prosto i bez upiększeń. I dodałem: Ale żeby tak właśnie opowiadać, potrzebna jest do tego spora doza talentu. Pani go posiada i sądzę, że nie przypadkiem sięgnęła Pani po pióro. Serdecznie gratuluję i życzę na tym polu wielu dalszych sukcesów.
Może jednak przede wszystkim życzę Pani oraz Pani mężowi – kontynuowałem swą listowną wypowiedź – by jego choroba, która tak niespodzianie zaczęła od jakiegoś czasu burzyć spokój i podkopywać Wasze szczęście małżeńskie i rodzinne, wycofała się i ustąpiła na dobre. Jesteście bliskimi sobie młodymi ludźmi, kochacie się i potrzebujecie nawzajem, macie wspólne dzieci. I tym bardziej pragnę i życzę Wam z całych sił, by wszystko złe obróciło się ku dobremu!
W odpowiedzi na mój list, skierowany do pani psycholog, otrzymałem SMS, w którym mi donosiła, że ma wiele adresów, ale I. akurat nie. Że będzie się musiała skontaktować z doktorem M. (patronem i kierownikiem konkursów literackich), który prawdopodobnie dysponuje adresem interesującej mnie osoby. By wyrazić wdzięczność i podziękować za SMS, zatelefonowałem do pani psycholog. Rozmowa telefoniczna upewniła mnie o jej życzliwości oraz przychylnym nastawieniu do całej sprawy. Odniosłem wrażenie, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by uczynić zadość mojej prośbie. Ale musimy poczekać – pisała – kolega teraz akurat się przeprowadzał, mieszka trochę na walizkach, musi się pan uzbroić w cierpliwość.
Potem jeszcze parokrotnie kontaktowałem się przez telefon z panią psycholog. Naturalnie zawsze w jej wolnym czasie. A nie miała go nigdy pod dostatkiem. Rozmowy nasze były krótkie i często urywane. Próbowałem w nich poruszyć interesujące mnie tematy. Dotyczyły różnych kwestii.
Ale przede wszystkim w żywo interesującej mnie sprawie I. dowiadywałem się zawsze czegoś nowego. Żebym był dobrze zrozumiany! Naturalnie ani ja ze swej strony nie wypytywałem o nic, co z oczywistych powodów musiało pozostać dla mnie zakryte, ani też pani psycholog nie zamierzała wyjawiać czegoś, co przynależało do tajemnicy lekarskiej, co mogło sprzeciwić się dobremu obyczajowi, jak też sprzeniewierzyć ochronie danych osobowych.
Niemniej jednak, pamiętając o wszystkich tych ograniczeniach, któregoś dnia pani psycholog niepytana, z własnej inicjatywy wyjawiła, że I. mieszka w Z. A więc jednak miasto! – pomyślałem wówczas. – Tak jak moja intuicja podszeptywała mi to od samego początku. Wiadomość ta była dla mnie ogromną radością. I byłem oczywiście bardzo wdzięczny za jej udostępnienie. Rzecz miała miejsce w jakieś dwa tygodnie po tym, jak pani psycholog poinformowała mnie, że ma już adres I. Ta pierwsza wiadomość o posiadaniu adresu była dla mnie oczywiście znacznie ważniejsza i radośniejsza, choć zarazem pełna niepokoju. Naturalnie dokładny adres miał cały czas pozostawać w rękach pani psycholog. Dalsza strategia przyjęta przez nią, jakkolwiek w porozumieniu ze mną, polegała na tym, żeby teraz, dysponując adresem, uzyskać numer telefonu I., oczywiście o ile go posiada. Tą właśnie drogą pani psycholog chciała się najpierw rozeznać w sytuacji domowej i rodzinnej I., co zresztą było ze wszech miar słuszne i zrozumiałe. Po wielu zabiegach w tym względzie okazało się jednak, że I. nie posiada żadnego telefonu. Pojawiły się więc dodatkowe trudności i kłopoty. W końcu stanęło na tym, że pani psycholog będzie musiała, cały czas mając na uwadze wstępne rozeznanie się w sytuacji, wysłać do I. swój list, w następstwie którego najpierw sama spróbuje wyrobić sobie zdanie i uzyska pogląd w interesującej nas sprawie. A dopiero w dalszej kolejności poszedłby ewentualnie mój list, który tymczasem cierpliwie czekał u niej w L. na swoją dalszą podróż do Z.
Tak to mniej więcej wyglądało, było więc nad czym głowić się i pracować.
Ze spraw łatwiejszych pozostawała kwestia pełnego imienia I. Od początku było wiadomo, że Isia to prawdopodobnie zdrobnienie prawdziwego jej imienia. Równocześnie przewidywałem, że w rachubę może wchodzić: Agnieszka, Monika, Zdzisława itd., itp. W postscriptum listu do niej, który przesłałem w kopercie z listem dla pani psycholog, napisałem: Isia, którym to imieniem podpisała się Pani pod swoim pięknym tekstem, to, jak się zdaje, zdrobnienie od prawdziwego imienia. Ciekaw jestem, jak faktycznie ma Pani na imię? Czyżby Isia było skrótem od któregoś już zdrobniałego imienia, np.: Agnisia, Monisia, Zdzisia itd., itp.?
Czas pokazał, że byłem na dobrym tropie. Któregoś dnia, znowu bez jakichkolwiek moich starań w tym kierunku, a jedynie dzięki swojej wspaniałomyślności, pani psycholog była uprzejma zdradzić mi, że ona ma na imię Monika. Byłem podwójnie szczęśliwy. Że już w końcu wiem, jak się naprawdę nazywa i że właściwie niemal odgadłem jej imię w pełnym brzmieniu.
I na dziś to szczęście musi mi wystarczyć. Już na sam koniec w swojej pięknej i poruszającej historii Mon-Isia napisała: Moje teraźniejsze życie to jak siedzenie na bombie, która nie wiadomo, w której chwili może wybuchnąć. Mogę je też porównać do huśtawki, gdzie czasami łapię równowagę, ale jest to tylko jedna piękna, ale zawsze za krótka chwila.
Od tamtego dnia, kiedy w trakcie jednej z rozmów telefonicznych pani psycholog przekazała mi dobrą wiadomość, że już wysłała do I. swój list, upłynęły prawie dwa miesiące. Pod koniec kwietnia terapeutkę, Anetę D., pozbawił życia mąż szaleniec, były pacjent szpitala psychiatrycznego. Wiadomość ta była dla mnie prawdziwym szokiem. Niełatwo się pogodzić z okrutną i absurdalną śmiercią, która podkopuje wiarę i pozbawia nadziei. Tymczasem kończy się miesiąc maj. Pora roku szczególnie piękna. Dni wymarzone, słoneczne, rześkie, w sam raz ciepłe. W pobliskim parku, do którego przychodzę, siadam na ławce i w liniowanym brulionie spisuję historię, której główną bohaterką jest I. Wokół roztacza się biel i młoda zieleń i czuję aromatyczną woń kwitnących akacji. Opowieść moja dobiega końca. Przez te niespełna dwa miesiące, kiedy pani psycholog wysłała do I. swój wstępny list, nie otrzymała od niej żadnej odpowiedzi, choć w swoim liście na swój sposób starała się okazać zrozumienie dla jej problemów, jak się zdaje z wielką troską wyszła naprzeciw wcześniejszym jej oczekiwaniom wyrażonym w Bezkrólewiu pustych nocy, i zaproponowała odpowiednie stowarzyszenia działające tak w L., jak i na miejscu w Z., gdzie I. mogłaby w jakimś stopniu odreagować dokuczliwe stresy wiążące się z jej sytuacją życiową. W zaistniałych okolicznościach, których to deprymujący brak odpowiedzi popsuł nieco szyki, mój list nie dostał zielonego światła i z konieczności utkwił w L. W rezultacie nie wiadomo, co się dzieje z ową trochę tajemniczą I., jakie ewentualnie zmiany czy wydarzenia zachodzą w jej rodzinie i życiu. Jednak całość nie wygląda optymistycznie. Oby moje złe przeczucia nie okazały się prawdą.
I to już wszystko. Moi zaciekli wrogowie niechaj świętują Noc Walpurgii z okazji, że znowu wysmażyłem beznadziejnie długie, nudne i pozbawione akcji opowiadanie. Że sztuczna i wydumana historia została opowiedziana językiem ciężkim i niestrawnym, za pomocą zdań ponad miarę rozwlekłych i mało ekonomicznych. Udławcie się kością niezgody pozbawieni wyobraźni, złośliwi i podli nikczemnicy!