Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Najgorszy jest poniedziałek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2021
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Najgorszy jest poniedziałek - ebook

W Warszawie w 1973 roku ginie mały Januszek. Mecenas Mieczysław Ruszyński na zlecenie matki pomaga milicji w odnalezieniu chłopca Januszka. Adwokat to elegancki mężczyzna w okolicach sześćdziesiątki, który w weekendy odreagowuje stres pracy śledczego. Klasyczny przykład polskiej powieści milicyjnej, gdzie precyzyjnie oddano klimat czasu i miejsca.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-4946-4
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Zły dzień mecenasa

Najgorszy jest poniedziałek. A zwłaszcza we wrześniu, kiedy Warszawa kipi ruchem i gwarem setek tysięcy tych, którzy właśnie wrócili z wakacji i z wczasów. Ludzie odrabiają zaległości letnich miesięcy. Dokonują zakupów, załatwiają najrozmaitsze sprawy. Także i takie, gdzie potrzebna jest pomoc adwokata.

Toteż długi i szeroki korytarz, spełniający w sto czwartym zespole adwokackim rolę poczekalni, był w ten poniedziałek pełen klientów. Zabrakło nawet krzeseł i woźny, pan Franciszek, musiał je przynosić z pokojów adwokackich. Prawdę mówiąc, nie były to pokoje, tylko niewielkie boksy powstałe w ten sposób, że dużą salę podzielono drewnianymi ściankami na przechodzący środkiem korytarzyk i ciągnące się po jego obu stronach niewielkie pomieszczenia; starczało tam miejsca na małe biureczko i najwyżej trzy krzesła. Ściany nie sięgały sufitu, boksy nie miały drzwi, nie więc dziwnego, że w zespole huczało jak w ulu, z którego mają wyroić się pszczoły.

W ostatnim na prawo boksie siedział za biurkiem mężczyzna krępej budowy, o twarzy opalonej raczej na czerwono niż na brąz, siwej czuprynie i młodych, niebieskich oczach. Wyglądał na pięćdziesiąt lat, chociaż przyjaciele wiedzieli, że adwokatowi Mieczysławowi Ruszyńskiemu stuknęła już sześćdziesiątka.

Dzisiaj Miecio, jak go nazywali znajomi, był w fatalnym humorze. W ogóle nie znosił września z jego kipiącym ulicznym ruchem i przepełnionymi sklepami, lokalami, a nawet poczekalniami adwokackimi. Nie lubił też poniedziałków, które uważał za najgorszy dzień tygodnia.

A ten poniedziałek był najgorszy z najgorszych. Przed adwokatem stała na wpół napełniona szklanka i już pusty syfon.Woda niewiele jednak pomagała. W głowie Miecia co najmniej tysiąc diabelskich kowali waliło młotami w kowadła, a w gardle ciągle sucho. Jeszcze nieznośniejsze było samopoczucie.

Kto jak kto, ale żeby on, Mieczysław Ruszyński, dał się przerobić jakiemuś Szwedowi? To wprost niepojęte. Od początku zresztą postępował nie jak mężczyzna, który, jak to się mówi, „z niejednego pieca chleb jadał”, tylko jak młokos, idący na swoją pierwszą randkę.

A było to tak. Miecio słynął w szerokich kołach stołecznego highlife’u jako wybitny znawca nie tylko kodeksu cywilnego i karnego, lecz również płci pięknej. I właśnie w ubiegłym tygodniu poderwał ślicznego kota. Zgrabna, wysoka prawie jak on i o rudych — może nawet naturalnych — włosach? — „Rude” były słabą stroną Miecia.

Zamiast dziewczynę wywieźć od razu w niedzielę gdzieś za miasto swoim samochodem, choćby do słynnej z pstrągów knajpki w Olsztynku, a później wstąpić na paschę do kawiarni w zamku w Niedzicy, gdzie w razie pomyślnego rozwoju wypadków można przenocować w zamkowym hotelu, Miecio umówił się ze swoją rudowłosą pięknością dopiero w południe. „Dumny i blady” z nowej zdobyczy, nie miał już lepszego pomysłu, jak zaprowadzić dziewczynę do „Grand-Hotelu” na obiad. Tutaj sprytne dziewczę, grające pierwszą naiwną — jak teraz mądry po szkodzie przypuszczał — zauważyło z niewinną minką, że jeszcze nigdy w życiu nie piło koktajlu. Więc Ruszyński rycersko zaprowadził swojego kota do małego barku. Tam już siedział jakiś Szwed. Bardzo miły przyjacielski.

Tak się zaczęło. Jeden, drugi koktajl, później obiad przy wspólnym stoliku. Szwed był spragniony jak gąbka, przynajmniej dziesięć lat nie stykająca się z wodą. Z miejsca też narzucił ostre tempo. A poza tym mieszał trunki. Najgorszy był chyba ten „benedyktyn”, który obaj panowie pili już po kawie, zakąszając kufelkiem piwa. A potem znowu przyszły jakieś koniaki. Szwed zapłacił bajoński rachunek, ale dopiął swego...

Ostatni obrazek, jaki Miecio zapamiętał przed „przerwą w życiorysie”, to była szeroko uśmiechnięta gęba Szweda, ostrożnie pakującego swojego nowego przyjaciela do taksówki. A dziewczynę naturalnie, mecenas był pewien, że od początku tamtemu o to chodziło, Szwed poholował jak swoją do pokoju na górze.

Tak się dać przerobić! — Miecio, rozmyślając nad wydarzeniami ubiegłej niedzieli, aż się złapał za głowę. — Ci Szwedzi to cholerny naród. Nie dość, że kiedyś oblegali Częstochowę, dzisiaj podrywają nam dziewczyny. I skąd taki mocny łeb? A forsy miał jak lodu. To powinno być zabronione ustawowo...

Adwokata Ruszyńskiego znano w zespole z tego, że nie rozpieszcza klientów. Potrafił przerywać ich wywody w pół słowa i mówiąc, że już wszystko rozumie, po prostu wypraszać z „gabinetu”. Tak szumnie bowiem nazywał adwokackie klitki stary woźny Franciszek.

Tego dnia mecenas pobił jednak wszystkie rekordy. Żaden z interesantów nie zabawił u niego dłużej nad trzy minuty. Najszczęśliwsi byli ci, których żegnał słowami:

„Niech pan przyjdzie w środę, teraz jestem zajęty” — i pozwalał wpłacić zaliczkę do kasy zespołu.

Pomimo to Ruszyński uznał, że dłużej nie wytrzyma w tym rojnym i gwarnym kotle, jakim bywał w pierwszy dzień tygodnia zespół adwokacki. Postanowił pójść do Łazienek i tam posiedzieć z godzinkę w kawiarni na świeżym powietrzu. Może ten huczący ból głowy choć na chwilę przejdzie albo przynajmniej trochę się zmniejszy?

Szybko chował leżące na biurku akta. Dopił resztkę wody ze szklanki i już miał wstać z fotela, kiedy do boksu zajrzał woźny.

— Panie Franciszku — wyjaśnił Ruszyński — wychodzę. Gdyby do mnie ktoś przyszedł lub telefonował, będę jak zwykle w środę.

— Kiedy, panie mecenasie, w poczekalni jest jeszcze jedna pani do pana mecenasa.

— Niech ją diabli wezmą!

— Czeka pół godziny...

— Niech przyjdzie w środę.

— Ja jej tłumaczyłem, że pan mecenas dzisiaj bardzo zajęty, ale ona uparła się. Co miałem z nią robić?

— W środę — adwokat zamknął na klucz szuflady biurka.

— Panie mecenasie, to śliczna dziewczyna. Taka, jak pan mecenas lubi. Ruda!

— Klientka jest tylko klientką — oburzył się Ruszyński. — Powiedziałem w środę.

— Ja wiem, dla pana mecenasa klient rzecz święta. Ale niech ją pan przyjmie.

— Ja się zabiję — jęknął Miecio zbolałym głosem — albo Franciszka zamorduję. Każdy sąd mnie uniewinni.

Woźny wiedział już, że wygrał, ale nadal dyplomatyzował.

— Ta dziewczyna jeszcze z dziesięć minut poczeka. A ja panu mecenasowi przyniosę nowy syfon i aspirynkę. Aspirynka dobrze robi na takie przemęczenie. Pan mecenas musiał się wczoraj trochę przeziębić. Ta pogoda wrześniowa jest taka zwodna.

— Właśnie! Chyba się przeziębiłem. Ale dlaczego Franciszkowi tak zależy, żebym przyjął tę panią?

— Żal mi jej. Ona, pani mecenasie, tak wygląda, jak by miała za chwilę się rozpł ać albo, broń Boże, z szóstego piętra skoczyć na bruk.

— One wszystkie tak wyglądają. A później z byle Szwedem... — tu Miecio nagle uciął, aby nie powiedzieć zbyt wiele.

— Ta pani naprawdę ma bardzo smutne oczy. Ją spotkało chyba jakieś wielkie nieszczęście. Znam się trochę na ludziach przychodzących do naszej kancelarii.

— Pewnie się z mężem pokłóciła i chciałaby w trzy dni rozwód dostać.

— To bardzo ładna pani i bardzo nieszczęśliwa.

— Co mi tu Franciszek ciągle wychodzi z tym „ładna, ładna”. Guzik mnie obchodzi uroda klientki.

— Ja wiem, panie mecenasie, że zawsze lepiej mieć do czynienia z miłą twarzą niż z taką, jak ta Rozbicka, która nas nachodzi dwa razy w tygodniu.

— Jezus, Maria! — przestraszył się Ruszyński. — Jeszcze mi dzisiaj tylko tej czarownicy brakowało.

— Nie przyjdzie. Telefonowała, ale powiedziałem jej, że pan mecenas ma sprawę w Sądzie Najwyższym i nie wróci do zespołu — pochwalił się woźny. — Obiecała, że nas odwiedzi w piątek.

— Czego chce ta baba? Przecież zakończyłem jej sprawy. Wszystko uregulowane.

— Mówiła mi przez telefon, że ktoś tam umarł i dostała duży spadek.

— Takiej to dobrze — Miecio westchnął. — Ona będzie miała forsę, a ja i sądy będziemy się z nią męczyli. Sędzia Maciąg mi groził, że jak ją ponownie zobaczy, oknem wyskoczy.

— To pan mecenas przyjmie tę panią? Żeby i ona nie zrobiła nam takiego kawału.

— Co ja z wami mam! — jęknął adwokat. — No, dawaj ją pan. Ale najpierw trochę wody. Może być zwykła, byle zimna.

— Dla pana mecenasa schowałem syfonik w lodówce. Zaraz przyniosę. A także i dwie aspirynki... — Franciszek szybko znikł, aby adwokat nie zdążył zmienić decyzji.

Po paru minutach w progu stanęła „protegowana” woźnego.

Miecio musiał przyznać, że Franciszek nie kłamał. Słowo „ładna” zbyt słabo określało jej urodę. Śmiało można ją było nazwać pięknością. Miecio ocenił jej wiek na dwadzieścia pięć, najwyżej trzydzieści lat. Zgrabna. O regularnych rysach twarzy, ładnym wykroju warg i prostym nosku. Ale największą ozdobą tej kobiety były włosy. W kolorze, starego złota z dodatkiem miedzi, jakiego się nie osiąga za pomocą „Igotinu” czy innej — choćby najlepszej farby.

A oczy miała naprawdę przerażająco smutne. Urzekająco smutne. Woźny nie mylił się. Tę kobietę sprowadziło do zespołu adwokackiego wielkie zmartwienie. Może nawet tragedia?

Ruszyński podniósł się z krzesła. Kac i ból głowy nagle zniknęły. Klientkę witał adwokat, czujny na każde jej słowo i gest, gotowy służyć jej całą swoją wiedzą i doświadczeniem człowieka, który sam także w życiu dużo przeszedł.

— Jestem Ruszyński — powiedział wyciągając rękę. — Czym mogę pani służyć?

— Helena Kowalska.

— Proszę, niech pani siada — adwokat wskazał jej krzesło stojące naprzeciwko biurka.

Kobieta usiadła. Milczała. Ruszyński nie przerywał jej milczenia. Cisza panująca w boksie dziwnie kontrastowała ze szmerem rozmów prowadzonych w innych pomieszczeniach zespołu adwokackiego. Wreszcie przerwała ją klientka. Złożyła ręce jak do modlitwy.

— Panie mecenasie — powiedziała — niech pan ratuje mnie i moje dziecko.

To mówiąc, wybuchnęła płaczem.ROZDZIAŁ II

Nikt nic nie wie

Adwokat zerwał się z miejsca. Szybko napełnił szklankę wodą i podsunął ją płaczącej kobiecie.

— Proszę, niech się pani uspokoi. Na pewno poradzimy coś w tej sprawie.

Helena Kowalska upiła łyk. Z wolna opanowała się. Wytarła oczy chusteczką, a nawet próbowała, co zresztą niezbyt się udało, uśmiechnąć się.

— Bardzo pana mecenasa przepraszam za moje zachowanie, ale naprawdę spotkało mnie straszne nieszczęście. Moje dziecko, czteroletni synek, Januszek, zaginął.

— Jak to: zaginął?

— Stał przed supersamem i później już nikt go nie widział. Nikt nic nie wie i nikt nie chce mi pomóc.

Kobieta bliska była nowego wybuchu płaczu. Żeby do tego nie dopuścić, Ruszyński szybko zadał pytanie:

— Kiedy to się stało?

— We wtorek, ósmego czerwca. Około jedenastej rano.

— Na Puławskiej? Przed supersamem?

— Nie. Na Solcu. Tam też jest duży pawilon samoobsługowy. Wprawdzie mniejszy od tego przy Puławskiej, ale wszyscy na Powiślu nazywają go „supersamem”.

— To było przed przeszło trzema miesiącami — zdziwił się adwokat. — Chyba szukała pani dziecka? Dała pani znać milicji?

— Tego samego dnia. Zawiadomiłam naszą komendę dzielnicową. Początkowo zajęli się tym bardzo energicznie. Nawet były komunikaty w radio i w telewizji. Wszystko na próżno. Nie znaleziono najmniejszego śladu. A dzisiaj rano otrzymałam to przez pocztę...

Kobieta sięgnęła do torebki. Mecenas doskonale wiedział, co mu klientka za chwilę pokaże: urzędowe zawiadomienie o umorzeniu śledztwa.

— Kiedy dostałam ten papier, myślałam, że mi serce pęknie. Albo że najlepiej będzie od razu z szóstego piętra skoczyć na bruk. Wtedy jeden z kolegów opowiedział mi o panu. Jakie pan mecenas zawikłane sprawy rozwiązuje i jak pan bardzo ludziom pomaga.

— No — przyznał adwokat — coś niecoś w życiu się zrobiło... — Fałszywa skromność nie była wadą Miecia.

— Pomyślałam wtedy, że w panu mecenasie mój jedyny ratunek. Jeśli pan mi nie pomoże, nie ma dla mnie już życia.

— Na pewno pomogę — potwierdził adwokat. Naprawdę zrobiło mu się żal młodej kobiety. Takiej ładnej i takiej zrozpaczonej.

— Panie mecenasie — zapewniła żarliwie Kowalska — nie jestem bogata, ale nie ma sumy, której bym nie zapłaciła. Dam tyle, ile pan zażąda.

Sławny adwokat aż się żachnął. Najwidoczniej facet, który podał jej adres zespołu, musiał narobić jakichś głupich plotek.

— O wysokości honorarium będzie pani rozmawiała z kierownikiem zespołu — wyjaśnił zimno. — Najpierw muszę dokładnie poznać całą sprawę i wtedy zastanowimy się, co można zrobić. Na odwrocie dokumentu, który pani przysłano, jest zaznaczone, że od tej decyzji przysługuje odwołanie.

— Ja nie chcę odwołania! Chcę, żeby znaleziono moje dziecko! Błagam pana mecenasa, żeby pan wziął spraw w swoje ręce — kobieta najwidoczniej zrozumiała, że przed chwilą strzeliła głupstwo. — Tyle o panu słyszałam. Mam bezgraniczne zaufanie do pana mecenasa.

Miecio nie umiał oprzeć się czarowi pięknej pani, jej prośbom i... jej prawdziwej tragedii. Sam przecież miał córkę. Wprawdzie już dorosłą, doktora medycyny, ale czyż w uczuciach rodzicielskich wiek dziecka odgrywa rolę?

— Wobec tego niech mi pani wszystko od początku opowie — zadecydował.

— Mieszkam w nowych blokach przy ulicy Kruczkowskiego — zaczęła pani Kowalska. — Mam tam pokój z kuchnią. Niewielkie jak to w nowym domu, ale bardzo przyjemne mieszkanko. Dorobiłam się go dzięki pomocy mojego zakładu pracy. W tym samym domu otrzymał przydział także kolega z biura. Właściwie to mój zwierzchnik, bo wiceprezes naszej spółdzielni. Ma dwoje dzieci. Pięcioletnią córeczkę Krysię i rocznego synka Zygmusia. Żona pana Derkowskiego nie pracuje zawodowo, zajmuje się wychowaniem tej dwójki. Jestem bardzo zaprzyjaźniona zarówno z Krzysztofem, jak i z Jadwigą. Mój mały, chociaż to normalne, dobrze rozwinięte dziecko, kiedy chodził do przedszkola, stale na coś chorował. A to zapalenie oskrzeli, a to grypa. Nawet zapalenie ucha wewnętrznego nie ominęło go. Więc Jaga zaproponowała mi, żebym Januszka zabrała z przedszkola, a ona, opiekując się własnymi dziećmi, zajmie się także i moim synkiem. To mi rozwiązało ręce, bo ciągle brałam zwolnienia z pracy dla pielęgnowania malca. Poważnie się bałam, że mam u personalnego kreskę.

— Syn przestał chorować? — zapytał adwokat, aby przerwać ten przydługi monolog nie wnoszący niczego istotnego do sprawy.

— Jak ręką odjął. Wychodząc rano do pracy, odprowadzałam Januszka do Derkowskich, a wracając gdzieś około czwartej po południu, zabierałam go z powrotem. Tego dnia, nigdy nie zapomnę tej chwili, we wtorek ósmego czerwca, Jaga zatelefonowała do mnie do spółdzielni, ze Januszek zniknął. Natychmiast przyjechałam. Sama szukałam wszędzie mojego dziecka. Bez skutku.

— Jak to się stało? Niech pani dokładnie opowie.

— Jak zwykle około jedenastej Jaga Derkowska zabrała dzieci na spacer. Zygmusia w wózku, Krysia i Januszek szli obok. Pogoda była tego dnia nie za ładna, więc dzieci były dość ciepło ubrane. Januszek w granatowym ubranku i w czerwonym bereciku. Doszli ulicą Kruczkowskiego do alei Trzeciego Maja i alejami do rogu Solca. Tutaj na małym placyku znajduje się właśnie nasz powiślański supersam.

— Znam ten sklep.

— Jaga postawiła wózek z boku i zostawiła przy nim dzieci, sama zaś weszła do supersamu. Robiła tak prawie codziennie. Jak już kupowała produkty dla swojego domu, to i dla mnie... Krysia i Januszek wiedzieli, że nie wolno im oddalać się od wózka z małym dzieckiem, i zawsze cierpliwie czekali na powrót Jagi. A tego dnia, pierwszy raz, Krysia opuściła braciszka i Januszka. Weszła do sklepu, odszukała tam matkę i zaczęła prosić, żęby Jaga kupiła jej jakieś cukierki. Kiedy Derkowska wyszła z supersamu, wózek stał na swoim miejscu, Zygmuś spał, lecz Januszka nie było. Szukając małego, obiegła całą okolicę. Na próżno. Zatelefonowała do mnie. Przyjechałam natychmiast. Szukałyśmy obie. Dopytywałyśmy się wszędzie. Nikt niczego nie zauważył. Po paru godzinach bezskutecznych poszukiwań zawiadomiłyśmy milicję. I ona dziecka nie odnalazła. Jak kamień w wodę...

— Wybaczy pani, że będę może brutalny, ale sama pani użyła wyrażenia „jak kamień w wodę”. Tam do Wisły blisko. Najwyżej sto metrów.

— Pan mecenas ma rację. Wisła tuż, tuż. Ale żeby do niej dojść, trzeba przejść przez bardzo uczęszczaną ulicę, Wybrzeże Kościuszkowskie, gdzie panuje wielki ruch samochodowy.

— Januszek na pewno nieraz tamtędy chodził ze swoją opiekunką na spacer.

— To prawda. Chodził. Ale nauczyłam dziecko, że nie wolno mu choćby tylko jedną nogą stanąć poza chodnikiem. Przechodził jezdnię trzymając za rękę osobę dorosłą. Na pewno więc i wtedy nie wbiegłby sam na jezdnię, nie zapuściłby się pod wiadukt i nie przeszedł drugiego pasa ulicy. To wykluczone! Obie pytałyśmy wędkarzy nad brzegiem rzeki, rozmawiałam też na pobliskiej przystani z obsługą statków pasażerskich... Nikt nie widział samotnie idącego dziecka, ubranego przecież tak znacznie, bo w czerwonym bereciku. Przyjmując najgorsze, gdyby Januszek nawet — Boże, broń — wpadł do Wisły, to ten beret płynąłby przecież z nurtem rzeki. Ludzi na wybrzeżu jest zawsze sporo. Wędkarze, spacerowicze, zakochane parki. Trudno przypuścić, żeby nikt niczego nie zauważył.

— A co zrobiła milicja?

— Oni także przypuszczali, że dziecko mogło nieostrożnie podejść zbyt blisko brzegu i wpaść do wody. Pilotowali rzekę motorówkami, ciągnęli sieci, nawet sprowadzili dwóch płetwonurków, którzy szukali na dnie Wisły. Nie znaleźli. Na szczęście! Ja wiem, że Januszek żyje. On został porwany.

Cóż adwokat mógł odpowiedzieć matce, która nie chciała uwierzyć w śmierć jedynego dziecka?

— Sądząc z okoliczności, które mi pani opowiedziała, rzeczywiście synek mógł zostać porwany.

— On żyje. Jestem tego najzupełniej pewna. Nie dalej jak trzy dni temu śnił mi się. Wyciągał do mnie rączki i prosił: „Mamo, zabierz mnie stąd”.

Ruszyński taktownie nie zabierał głosu, zaś klientka ciągnęła dalej:

— Milicja jest przekonana, że Januszek utopił się. Jakiś kapitan z komendy dzielnicowej wręcz mi to powiedział. A ja wiem, że mi synka ukradli...

— Domyśla się pani, kto to mógł zrobić?

— Pojęcia nie mam. W Ameryce porywają dzieci dla okupa.

— Sama pani powiedziała przed chwilą, że nie jest pani bogata. Takie porwanie opłaca się przestępcy jedynie wówczas, kiedy może liczyć na naprawdę grube pieniądze w zamian za oddanie dziecka. Inaczej ryzyko jest zbyt wielkie. Prawo bardzo surowo karze kidnaping. Zresztą do tej pory, w ciągu przeszło trzech miesięcy, porywacze już by wystąpili ze swoimi żądaniami.

— Może Cyganie? — podsunęła zrozpaczona matka. — Zawsze słyszałam, że oni kradną małe dzieci, podchowają je i później każą im żebrać.

Ruszyński uśmiechnął się.

— Może tak bywało dawniej. Ale to chyba raczej legendy. Dziś, w 1973 roku, zupełnie wykluczone.

— Może jakieś bezdzietne małżeństwo?

— To już bardziej prawdopodobne — zgodził się adwokat — ale nie ma żadnych przeszkód, aby takie małżeństwo adoptowało sierotę z Domu Dziecka.

— Januszek wszystkim się bardzo podobał. To bardzo grzeczne, ładne i nad wiek mądre dziecko.

— Pani powiedziała, że mieszka sama, tylko z synkiem — adwokat dyplomatycznie zmienił temat rozmowy. Obawiał się, że pani Kowalska będzie się długo rozwodziła nad zaletami synka.

— Tak. Tylko we dwójkę.

— A pani stan cywilny?

Złotoruda piękność po raz pierwszy roześmiała się.

— Pan mecenas wziął mnie za pannę z dzieckiem?

— Nie widzę w tym niczego złego — zastrzegł się szybko adwokat — kobiet jest przecież więcej niż mężczyzn. Cóż więc dziwnego, że są takie, które chcą doświadczyć radości macierzyństwa nie zważając na głupie przesądy?

— Nie jestem jedną z nich. Sama zresztą nie wiem, czy jestem wdową, czy też rozwódką?

— Nie rozumiem... — przyznał szczerze Ruszyński.

— Banalna historia. Wyszłam za mąż. Po paru latach rozstaliśmy się. Przeprowadziliśmy formalny rozwód. Niedługo potem mój były mąż zmarł. Zostałam rozwiedzioną wdową albo, jak pan woli, owdowiałą rozwódką.

— Tylko rozwódką — adwokat był w sprawach prawnych zawsze bardzo ścisły. — Śmierć byłego męża nie zmienia stanu cywilnego rozwiedzionej z nim żony. To by miało znaczenie wyłącznie w prawie kanonicznym. Gdyby pani drugi raz wychodziła za mąż, mogłaby pani brać ślub także i w kościele, czego nie wolno rozwodzącym się.

— Nie mam zamiaru po raz drugi popełnić tego samego głupstwa.

— Może opowie mi pani trochę szerzej o waszym małżeństwie — zaproponował Ruszyński. — Podejmując się prowadzenia takiej sprawy, muszę być zorientowany we wszystkich szczegółach, jakie mogłyby mieć związek z zaginięciem małego Januszka.

— To są moje prywatne przeżycia — broniła się klientka — zresztą przykre dla mnie. Wolałabym do nich nigdy nie wracać. Jaki mogą mieć związek z tym, co stało się ósmego czerwca?

— Przypuszczalnie żaden. Ale musimy szukać wszędzie.

— Jeśli pan mecenas tak uważa... — zgodziła się Kowalska. — Pochodzę z Puław. Mój ojciec jest listonoszem. Mam czworo rodzeństwa. Sam pan rozumie, że w domu nie przelewało się, a jednak rodzice zadbali, żeby każde z nas otrzymało przynajmniej średnie wykształcenie. Po maturze zdałam na Politechnikę Warszawską i tu śmiertelnie się zakochałam w koledze z wydziału. Był ode mnie rok wyżej. Moi rodzice niezbyt chętnie przyjęli wiadomość, że córka postanowiła wyjść za mąż jeszcze na studiach, jednakże nie protestowali. Natomiast matka mojego chłopca, bo jego ojciec już nie żył, szalała wprost ze złości. Nigdy zresztą nie przebaczyła mi, że „uwiodłam” jej syna.

— Skąd pochodzi pani mąż?

— Z Krakowa. Ale tam nie dostał się na politechnikę. Z większym szczęściem spróbował w stolicy. Z tego, co opowiadała teściowa, jej mąż był jakimś wysokim urzędnikiem w byłym cesarstwie austriackim. Podobno nawet radcą stanu. Karol był jedynakiem. Ukochanym dzieckiem i miał też „najdroższą mamusię”...

Adwokat ze zrozumieniem pokiwał głową.

— Imię „Karol” nie zdarza się często wśród dzisiejszych studentów. Czy mąż był znacznie od pani starszy? — zapytał.

— Nie. Zaledwie o trzy lata. Nazwano go Karolem, bo właśnie ten ostatni cesarz nieboszczki monarchii austriackiej nadał mojemu teściowi jakiś order. Do tej pory wisi on na honorowym miejscu w mieszkaniu przy Łobzowskiej. Teściowa stale powtarzała, jakie to wielkie wyróżnienie mnie spotkało i jaki wielki mezalians popełnił syn „rzeczywistego tajnego radcy dworu” żeniąc się z listonoszówną.

— Zdarzają się takie mamy.

— Bogiem a prawdą, kariery wielkiej nie zrobiłam. Karol, podobnie jak i ja, nie mógł liczyć na żadną pomoc z domu. Jego matka pobierała niewielką emeryturkę i trochę dorabiała jako chałupniczka. Wprawdzie mieszkanie miała załadowane najrozmaitszymi antykami, niektóre nawet znacznej wartości, widziałam tam także kilka dobrych obrazów, ale nie było mowy, aby coś z tego ruszyć i sprzedać. Na moje nieśmiałe propozycje, aby któryś z tych przedmiotów wymienić na pieniądze, usłyszałam, że „Karolek to wszystko dostanie po mojej śmierci”. Podejrzewałam, że teściowa ma również jakąś cenną biżuterię, ale nigdy mi jej nie pokazywała. Starsza pani była chorobliwie skąpa, a synowi, który się ożenił bez jej pozwolenia, ani myślała pomagać.

— Więc jak dawaliście sobie radę?

— On mieszkał w swoim akademiku, ja w moim. On miał stypendium, ja także. Tak przemęczyliśmy się prawie dwa lata. Miałam tego dosyć. Postanowiliśmy oboje z Karolem, że przerwę studia i znajdę jakąś posadę. Kiedy on już skończy politechnikę i zacznie zarabiać, wtedy przyjdzie kolej na mój dyplom. Taka dżentelmeńska umowa dwojga zakochanych ludzi.

— Z której nic nie wyszło? — domyślił się adwokat.

— Z której później nic nie wyszło. Ale początkowo byłam bardzo szczęśliwa. Udało nam się nawet tanio, bo za siedemset złotych miesięcznie, wynająć ładny pokoik na Marymoncie. Znalazłam posadę w spółdzielni pracy i szybko awansowałam. Wkrótce zarabiałam prawie trzy tysiące miesięcznie. To była fortuna w porównaniu z naszą poprzednią egzystencją.

— A potem przyszło dziecko?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: