Najlepsza inwestycja pana Harringtona - ebook
Najlepsza inwestycja pana Harringtona - ebook
Poznali się w Paryżu, spędzili kilka godzin na szczerej rozmowie. Podczas gdy Owen wciąż szuka swego miejsca w życiu, Phoebe ma ambitne plany i śmiało je realizuje. Umawiają się, że po dwóch latach spotkają się w tym samym miejscu, ale gdy Owen się nie zjawia, Phoebe odnajduje go w Londynie. Teraz są zupełnie innymi ludźmi, ciężko doświadczonymi przez los. Zgorzkniały Owen rozpamiętuje wypadek, który odbił się na jego zdrowiu, a marzenia Phoebe legły w gruzach. Kiedy Phoebe prosi Owena o pomoc w znalezieniu pracy, on proponuje jej korzystniejszy układ. Zainwestuje w jej przedsięwzięcie i poślubi ją, by zamknąć usta plotkarzom. Są zgodnymi partnerami w interesach, ale dla Phoebe to za mało. Postanawia zawalczyć o miłość męża…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7647-4 |
Rozmiar pliku: | 698 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Zawsze będziesz moim ideałem – w kuchni i nie tylko_.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
_Paryż, sierpień 1828r._
Choć było dawno po północy, upalne powietrze nie chciało się ochłodzić, uwięzione pomiędzy rozgrzanymi murami wysokich, eleganckich kamienic, mijanych przez Owena Harringtona wałęsającego się bez celu po paryskich ulicach. Tylko z grubsza wiedział, gdzie jest. Jakiś czas temu skręcił spod katedry Notre Dame w kierunku Rive Gauche. Sekwana powinna być gdzieś po lewej. Starał się kierować na zachód, lecz wiele razy zdążył się przekonać, jak zwodnicze potrafią być ulice Paryża. Zamiast przecinać się pod kątami prostymi, tworząc przejrzystą sieć, niespodziewanie ostro skręcały i kluczyły, oszukując przechodnia i prowadząc go w zupełnie innych kierunkach. Miał wrażenie, że podobnie wyglądały rozmowy z mieszkańcami tego miasta.
Minęły niecałe dwa tygodnie od chwili, kiedy wyjechał z Londynu, a już czuł się tak, jakby tamto życie należy do innej epoki. To była słuszna decyzja. Owen nie próbował się wymigać od zobowiązania, które zmarły ojciec podjął w jego imieniu. Zamierzał je wypełnić, ale nie chciał, aby stało się dla niego jedynym celem w życiu. Miał jeszcze dwa lata karencji – czas, aby być sobą, aby robić, co zechce i określić sens swojego życia, uwzględniając jednak wolę ojca.
Nie miał pojęcia, jakie plany z tego wynikną, ale już teraz ekscytowała go mnogość wyborów i możliwości.
Nad głową miał atramentowe niebo usiane gwiazdami. Duszne, upalne powietrze, przesycone kurzem, zmuszało do leniwego tempa i spowolniało myśli. W pewnym momencie uwagę Owena przyciągnęła migocząca poświata. Kawiarniane lampy wydobywały z mroku wąski zaułek. Zdziwił się, gdyż o tej porze większość lokali zamknęła już na głucho drzwi i okiennice, lecz nagle poczuł się głodny i pomyślał, że dobrze by było coś przekąsić. Postanowił tam zajrzeć.
Sala Procope Café miała ciemną boazerię i była przesiąknięta dymem cygar. Dwóch mężczyzn spojrzało na niego badawczo znad szachownicy, na której zostało tylko pięć pionków. Inni, siedzący przy okrągłym stoliku, spierali się, kto ma zapłacić. Znudzony kelner przechwycił spojrzenie nowego klienta, który gestem pokazał, że miałby ochotę się napić, i wymownie spojrzał w górę. Owen zawrócił do holu i wszedł na antresolę po dość eleganckich schodach. Na piętrze było cicho; wszystkie drzwi do pokojów – prawdopodobnie osobnych salek dla gości – były zamknięte. Albo klienci już dawno poszli, albo cenili prywatność. Głośny wybuch śmiechu zwabił go jeszcze wyżej, na antresolę. To pomieszczenie rozciągało się przez całą długość budynku. Miało podłogę z czarno– białych kafelków, wąskie, otwarte okna patrzyły na nocny Paryż, a wzdłuż czerwonych ścian stały stoliki okupowane przez nocnych marków spragnionych wyszynku. Z belek dachu zwisały lampy rzucające różowawy blask na głowy gości, a może koloru nadawało im wino nalewane w fajansowe dzbany.
Nikt nawet nie spojrzał, kiedy Owen stanął w progu. To była jedna z rzeczy, które lubił w tym mieście – można się było w nie wtopić i nie zwracając niczyjej uwagi, chłonąć jego sekrety i przyglądać mu się do woli. Francuzi byli o niebo bardziej gadatliwi niż Anglicy. Z ogromną szybkością wyrzucali z siebie słowa, obficie gestykulując, przekrzykując się nawzajem, co i raz zbaczając z tematu, ale nigdy do końca nie tracąc wątku.
Nie było wolnych miejsc. Rozczarowany Owen już chciał odejść, kiedy dwóch młodych mężczyzn wstało od stolika. Odsunął się, aby przepuścić ich w drzwiach, ale zatrzymali się przy stoliku, przy którym siedziała samotna kobieta. Nie widział jej twarzy, gdyż usadowiła się tyłem do wejścia. Pochylona nad stolikiem, pisała coś w notesie, całą postawą sygnalizując, że sobie nie życzy, aby jej przeszkadzano. Niestety nieskutecznie. Dwóch podchmielonych birbantów zaczęło ją zagadywać, nie zważając, że młoda dama stanowczo kręci głową. Owen tylko domyślał się, że musi być młoda, gdyż nie widział jej twarzy. Czyżby była kobietą lekkich obyczajów? W Londynie obecność młodej kobiety samej w takim miejscu byłaby jednoznaczna, ale zdążył już zauważyć, że w Paryżu nikogo nie dziwiły panie bez towarzystwa, spożywające posiłki w lokalach lub wpadające tam na kawę albo kieliszek wina. Jednak pora była bardzo późna dla samotnej damy nawet w dekadenckim Paryżu.
Owen rozejrzał się, lecz nikt poza nim nie zauważył damy w opresji. Jeden z podchmielonych mężczyzn właśnie się do niej przysiadł, a drugi poufałym gestem położył jej dłoń na ramieniu. Kiedy się zerwała, usiłując strząsnąć jego rękę, brutalnie popchnął ją z powrotem na krzesło. Zanim Owen zdążył pomyśleć, ruszył jej z pomocą. Co prawda istniała obawa, że niepotrzebnie wdaje się w przepychanki pomiędzy kobietą z półświatka a jej klientami, ale kimkolwiek była nieznajoma, wyraźnie nie życzyła sobie towarzystwa.
Nie wątpił, że wyszedłby zwycięsko z bójki, lecz nie miał ochoty puszczać w ruch pięści. W nadziei, że ślicznotka – to już zdążył zauważyć – odgadnie jego intencje, powitał ją szerokim uśmiechem.
– Przepraszam, że musiałaś czekać – powiedział po francusku. – Stokrotnie wybacz, _ma chérie_. Panowie_,_ jestem wam wdzięczny za opiekę nad moją towarzyszką, ale skoro już się pojawiłem, sami rozumiecie, że wasza rola się skończyła, nieprawdaż?
Uśmiech Owena stał się groźny, kiedy wyprostował się, górując nad nimi wzrostem, z pięściami zaciśniętymi i czujnie opuszczonymi wzdłuż boków. Przez jedną, pełną napięcia chwilę bójka wisiała w powietrzu, lecz Owen spokojnie ją przeczekał, Za moment pierwszy z mężczyzn ze wzruszeniem ramion podniósł się z krzesła, klepnął kumpla w plecy i popchnął go ku drzwiom.
– _Bon nuit_ – pożegnał ich uprzejmie Owen. Odczekał, aż znikli na schodach, po czym znów zwrócił się do nieznajomej: – Czy pozwoli pani, abym przez chwilę dotrzymał jej towarzystwa, na wypadek, gdyby ci natręci wrócili?
– Tak, naturalnie, proszę usiąść. Ogromnie dziękuję za pomoc_._ Czy mogę zaproponować panu wino? A może woli się pan napić sam?
Uśmiechnęła się do niego nieśmiało i Owen znów musiał przyznać, że ma przed sobą nie lada piękność. Bujne włosy miały kolor starego złota, przetykanego rozbłyskami ognia. Oczy o kształcie migdałów i gęstych, długich rzęsach również wydały mu się złote, choć zapewne były orzechowe. Nieznajoma miała uroczo zadarty nosek, kuszące usta, a w skromnym dekolcie sukni kryły się równie kuszące krągłości. Gdyby miał zdolności poetyckie, zacząłby w tym momencie zacząć opiewać jej urodę.
Niestety nie uraczył jej zgrabnym rymem i nawet zdołał oderwać od niej spojrzenie.
– Nie, skądże – odrzekł. – Na wszelki wypadek zapytałem o pozwolenie, gdyż widząc, że nie życzy pani sobie towarzystwa, nie chciałbym się narzucać.
– Istotnie, czekam na kogoś – przyznała.
– W takim razie, za pani przyzwoleniem, chętnie wcielę się w rolę opiekuna do czasu, aż ów ktoś się pojawi – powiedział, przysuwając sobie krzesło. – Jestem Owen Harrington – przedstawił się z lekkim ukłonem.
– Ach, więc jest pan Anglikiem?
– Tak jak i pani, sądząc po akcencie, z jakim mówi pani po francusku – płynnie, lecz akcent jest słyszalny. – Owen usiadł, z ulgą przechodząc na ojczysty język.
– Ja zaś nazywam się Phoebe Brannagh i jestem Irlandką. – Nalała mu wina. – _À votre santé_, panie Harrington.
– _À la vôtre_, pani Brannagh.
– Panno – poprawiła go.
– Panno Brannagh. – Trącili się kieliszkami i wypili. Wino okazało się całkiem zacne. Owen oceniał swoją towarzyszkę, skrycie taksując ją spojrzeniem. Wyrażała się w sposób kulturalny i z widoczną erudycją, a jej strój musiał być drogi, podobnie jak zegarek z kopertą zdobioną niebieską emalią, na który od czasu do czasu zerkała. Teraz już mógł z całą pewnością stwierdzić, że panna Phoebe Branngah nie należy do półświatka. Tym bardziej dziwiła jej obecność w tym miejscu o tak późnej porze. – Czeka pani na przyjaciela czy krewnego? – ośmielił się zapytać.
Zamknęła wieczko zegarka i z westchnieniem wsunęła go do torebki.
– Bardzo się spóźnia, jak zawsze – stwierdziła z naganą. – Czekam na Pascala Solignaca – wyjaśniła.
Wymówiła nazwisko z wielką atencją. Owen zawstydził się, że nie zna tego człowieka.
– Bardzo mi przykro, ale nie…
– Pascal jest słynnym szefem kuchni. Pan zdaje się od niedawna w Paryżu?
– Od tygodnia.
– I nie jadł pan w La Grande Taverne de Londres? Na Boga, więc gdzie pan jada?
– Głównie w takich miejscach jak to.
– Och, Procope jest dobre, jeśli chce pan zaspokoić apetyt za rozsądną cenę, ale umówmy się, panie Harrington, do Paryża nie przyjeżdża się jeść, tylko jadać. Nie słyszał pan o panu Beauvilliersie, autorze _L’art Du Cuisinier,_ biblii francuskiej kuchni? Siostra kupiła mi pierwsze angielskie wydanie. Jaki czas temu, po śmierci mistrza, jego restaurację zamknięto. Na szczęście La Grande Taverne de Londres odrodziła się pod wodzą Pascala, czyli Pascala Solignaca, o którym wspomniałam i który dodał jej jeszcze większego splendoru. Cały Paryż tam chodzi i nie mogę uwierzyć, że pan tam nie był. Może w lokalach woli pan raczej celebrować picie niż jedzenie?
– Po prostu jem, aby żyć, raczej nie żyję dla jedzenia, toteż zapewne w pani oczach jestem kulinarnym prostakiem.
Phoebe zaśmiała się.
– A ja kocham sztukę kulinarną i kocham jeść. Gdyby nie kuchenny żar i cała ta bieganina oraz konieczność stania na nogach przez kilkanaście godzin, już dawno byłabym tłusta.
– Na Boga, chyba nie jest pani szefem kuchni?
– Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że już niedługo spełnię to marzenie. Miałam ogromne szczęście, że przed dziewięcioma miesiącami udało mi się zatrudnić w kuchni u Pascala. W tej chwili pracuję w dziale cukierniczym.
Owen był kompletnie zaskoczony.
– Nie znam się na gastronomii, ale nie wydaje mi się, aby w Londynie jakakolwiek kobieta była szefem kuchni. Hm, chyba trzeba raczej powiedzieć szefową, prawda?
– Owszem, to wielka rzadkość, nawet w Paryżu. Jestem jedyną kobietą w kuchennej ekipie Pascala .
– A jak reszta załogi traktuje piękną kobietę, w dodatku Angielkę? Przepraszam, Irlandkę. Bo jak się domyślam, pozostali są Francuzami, a wszak każdy Francuz traktuje sztukę kucharską jak religię.
Znów się roześmiała.
– Przeszłam twardą szkołę, zaczynając od obierania całych ton cebuli i ziemniaków. To prawdziwy bojowy chrzest w kuchni, panie Harrington. Na szczęście moje oczy nie są wrażliwe i nie łzawią, dlatego już w domu, kiedy byłam o, taka mała – pokazała blat stolika – zatrudniano mnie do tej roboty.
– Zadziwia mnie pani, gdyż sądząc po akcencie, musi pani być osobą dobrze urodzoną.
Wzruszyła ramionami.
– Owszem, mogę się poszczycić pochodzeniem, ale dla mnie nie liczy się kolor krwi w żyłach, tylko dążenie do życia, które kocham. Chciałabym je przeżywać pełną piersią, tak, jak mi się podoba. Mam to po mamie.
– Rozumiem, że mama nie ma nic przeciwko takiej pracy?
Uśmiech panny Brannagh znikł jak zdmuchnięty.
– Gdyby żyła, na pewno by mi sprzyjała, ale przed sześciu laty straciłam oboje rodziców i młodszego brata. Wierzę, że byłaby ze mnie dumna, bo w ciągu krótkiego czasu udało mi się osiągnąć dużo więcej, niż się spodziewałam. Zapewne pan nie wie, że w restauracyjnych kuchniach panuje ścisła hierarchia. Trzeba sobie ciężko zapracować na swoją pozycję i radzić sobie bez żadnego wsparcia. Praktycznie się nie zdarza, aby po dziewięciu miesiącach praktyki dotrzeć do działu cukierniczego. Są takie chwile, kiedy muszę się uszczypnąć, aby uwierzyć, że to nie jest sen.
Oczy jej zabłysły, a w głosie zabrzmiała duma.
– Widzę, że jest pani prawdziwą pasjonatką swojego zawodu – zauważył Owen z nutą zazdrości.
Panna Branngah momentalnie się rozpromieniła.
– Zawsze chciałam takiej pracy, marzyłam o niej, ale do zeszłego roku były to tylko marzenia. Gdyby nie hojność mojej siostry, nie byłoby mnie w Paryżu na stażu u Pascala.
Pascal. W głosie panny Brannagh słychać być podziw i uwielbienie dla mentora. Szczęściarz z niego, pomyślał Owen. Miał nadzieję, że pan Solignac – do którego w niewytłumaczalny sposób natychmiast poczuł awersję – docenia swoją protegowaną i nie wykorzystuje jej nieskrywanej atencji wobec jego osoby.
– Ta sama siostra, od której dostała pani tę słynną książkę kucharską? – podchwycił.
– Tak, Eloise jest moją starszą siostrą. Lady Fearnoch. – Phoebe Brannagh zachichotała. – Boże, ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że jest wicehrabiną. Ponad rok temu znakomicie wyszła za mąż, dzięki czemu mogła przeznaczyć małą fortunę na wsparcie mnie i Estelle.
– To kolejna siostra?
– Tak, moja bliźniaczka. – Jej uśmiech złagodniał. – Do niedawna byłyśmy małym rodzinnym kółkiem, trzymającym się razem. Estelle nazywała nas czarownicami z Elmswood. Byłam ja, Eloise, Estelle i ciocia Kate, lady Elmswood, która poślubiła naszego wuja. To ona przygarnęła nas, kiedy straciłyśmy rodziców. Przez pięć lat żyłyśmy w jej posiadłości jak w rajskim azylu, dopóki Eloise nie wyszła za mąż.
– Rozumiem, że z czasem raj zaczął tracić swój urok?
Panna Brannagh odpowiedziała śmiechem.
– Choć kocham ciotunię Kate całym sercem, za nic nie zostałabym w Shropshire, mając do wyboru Paryż i pogoń za tęczą.
Owen był oczarowany. Jakże chciałby sam pogonić za tęczą!
– Jakiż to garniec ze złotymi monetami jest zakopany na drugim końcu tęczy, jeśli wolno spytać? Marzy pani, aby zostać najlepszym szefem kuchni w Paryżu?
– Mój cel? Pragnę zostać drugą po Bogu i prowadzić najlepszą paryską restaurację wspólnie z Pascalem. – Uśmiech panny Branagh nieznacznie przygasł. – Niestety właściciel La Grande Taverne de Londres nie jest zbyt otwarty na nowości. Chcielibyśmy odkupić od niego lokal, aby geniusz Pascala mógł się rozwijać bez żadnych zahamowań, a jeśli się nie zgodzi, pomyślimy o kupieniu czegoś innego i budowaniu naszej pozycji od zera.
– Nie przeszkadza pani, że pan Salignac grałby w tym interesie pierwsze skrzypce?
– Przeciwnie, będę się czuła zaszczycona! Nigdy nie prześcignę Pascala, który jest szalonym geniuszem, a co jeszcze ważniejsze, uwielbia, kiedy się go wielbi i mówi o nim przy każdym stoliku, a prasa poluje na jego najnowsze przepisy. Estelle, moja bliźniaczka, też świetnie się odnajduje w takich klimatach, nawet Eloise by sobie poradziła, bo jest pewna siebie, zupełnie jak ciocia Kate. Ja zaś nie lubię blasku świateł i najlepiej się czuję przy garnkach i kuchennym piecu.
– Jednak będąc jedyną kobietą w kuchennej dżungli, musi pani bezustannie walczyć o życie – zauważył Owen.
– Owszem, ale kuchnia jest moim naturalnym żywiołem, w którym czuję się pewnie. Co innego, kiedy mam do czynienia z obcymi ludźmi.
– Ja jestem obcym człowiekiem i muszę przyznać, że zachowuje się pani zupełnie swobodnie.
Zarumieniła się.
– Może dlatego, że pan nie należy do tego kuchennego świata. I ma pan w sobie coś takiego, co skłania do zwierzeń. Pewnie pan uważa, że za dużo mówię. I słusznie. Proszę mi wybaczyć.
– Jestem absolutnie zachwycony naszą konwersacją – zapewnił żywo. – Pierwszy raz spotykam tak wyjątkową osobę jak pani, panno Branagh.
– Jestem bliźniaczką, a więc istnieje jeszcze jedna taka wyjątkowa osoba.
– Jesteście podobne jak dwie krople wody?
– Och nie, choć na pierwszy rzut oka trudno nas odróżnić. Estelle jest bardziej utalentowana ode mnie. Ma wyjątkowe zdolności muzyczne i nawet aktorskie. Słynie z tego, że genialnie parodiuje innych. Daleko mi do niej.
– A co siostra sądzi o pani ambitnym planie?
– Cóż… poniewczasie zdałam sobie sprawę, że Estelle ma bardziej tradycyjne poglądy niż ja. Na szczęście nie próbuje mnie nawrócić. – Upiła kolejny łyk wina i nieznacznie zmarszczyła czoło. – A pan, panie Harrington, ma jakieś rodzeństwo? Braci, siostry? Nie? W każdym razie siostry mają to do siebie, że uwielbiają udzielać rad i lubią z góry przesądzać o pewnych sprawach. Urodziłam się dwadzieścia minut później niż Estelle. Po śmierci naszego brata zajęłam jego miejsca jako najmłodszy rodzinny beniaminek. Estelle i Eloise uważają, że muszą się mną opiekować, a moja kucharska pasja jest tylko chwilowym zauroczeniem. Nie mówią tego głośno i Eloise wspiera mnie finansowo bez żadnych zastrzeżeń, ale wiem, że według nich mój przyjazd do Paryża był błędem.
– A pani chce im za wszelką cenę udowodnić, jak bardzo się mylą? – zapytał domyślnie.
– Tak pan uważa? Cóż, rzeczywiście utwierdzam się w przekonaniu, że słusznie zrobiłam. Zresztą nie ma co ukrywać, idzie mi zadziwiająco dobrze, aż się sama dziwię. Szkoda, że siostry nie do końca wierzą w mój sukces. Z czasem im udowodnię, że dobrze było w pewnym momencie opuścić wygodne rodzinne gniazdko.
– Mniemam – rzekł Owen – że dla kogoś, kto jak pani raczej nie wyjeżdżał za granicę, wyprawa do Paryża musiała być niemałym wyzwaniem?
– Nie Paryż, a kuchnia była dla mnie chrztem bojowym. W Paryżu z miejsca się zakochałam. Pasuje mi tutejszy styl życia, tak bardzo różny od angielskiego. Kocham moje siostry i ciocię Kate, ale one wszystkie są silnymi kobietami. Niewiele ode mnie oczekiwały i źle się z tym czułam, rozumie pan?
– Tak, rozumiem – odparł szczerze. – Sam nie posiadam bliskiej rodziny, która by mnie oceniała, ale męczy mnie własna reputacja.
– No właśnie! Mam nadzieję, że Paryż pana wyzwoli, tak jak mnie. Jest najpiękniejszym miastem, jakie sobie można wyobrazić. W każdą niedzielę je zwiedzam, idąc tam, gdzie mi się spodoba. Wstępuję do kafejek na kawę albo po prostu siadam w parku i przyglądam się ludziom. To moje ulubione zajęcie. Przyznam, że gdy patrzę na pana, odruchowo i próbuję odgadnąć, jakie są pana ulubione potrawy.
– I co pani podpowiada gastronomiczna intuicja?
– Każdy Francuz powiedziałby, że „rozbif”, ale pan nie wydaje się typowym Anglikiem. – Przyglądała mu się uważnie orzechowymi oczami, podpierając ręką podbródek. – Moim zdaniem dla pana najważniejszym posiłkiem jest śniadanie. Jajecznica, być może ze śmietaną, pyszna i delikatna. Szynka gotowana w przyprawach, na zimno. Świeże bułeczki i solone masło. Kawa. Koniecznie kawa. Dobrze zgadłam?
– Nawet jeśli pani się myli, ta propozycja brzmi tak smakowicie, że gotów jestem natychmiast zrezygnować z gulaszu z sarniny.
– Dobrze, teraz pana kolej. – Z błyskiem w oku zaproponowała wyzwanie. – Proszę powiedzieć, co ja lubię jeść.
Owen wykorzystał okazję, aby zlustrować wzrokiem swoją uroczą rozmówczynię równie uważnie, jak wcześniej ona jego. Po raz kolejny zachwyciła go oszałamiająca uroda tej kobiety i bezpośredni, czarujący sposób bycia.
– Kolację – odparł z uśmiechem. – Posiłek po długim dniu, kiedy wreszcie nie musi pani szykować dań dla klientów. Mogą to być szparagi z sosem holenderskim i z jajkiem w koszulce, do tego kieliszek szampana. Potrawa z ducha angielska, lecz z francuskim polotem, choć oczywiście wiem, że jest pani Irlandką. Czy zgadłem?
Uśmiechnęła się.
– Teraz ja odpowiem komplementem, panie Harrington. Nawet jeśli pan nie trafił, wzbudził pan we mnie apetyt na taką kolację. Zabawna gra, prawda? Dawno się w nią nie bawiłam i wcale się nie wstydzę, że teraz to robimy. Bardzo mi się podoba, że w Paryżu, po raz pierwszy w życiu, mogę być sobą i nie zważać na niczyje opinie. Dlatego tak kocham moje wolne paryskie niedziele.
– Sama pani wędruje po Paryżu?
– Tak, i uwielbiam te wędrówki. Pascal spędza niedziele na eksperymentowaniu z nowymi potrawami albo odsypia pracowity tydzień. Ja zaś nie zaprzyjaźniłam się z nikim z załogi naszej kuchni. Praktycznie nie mam na to czasu. Jednak nie tęsknię do towarzystwa. Samotność jest dla mnie wyzwalająca, bo zawsze byłam młodszą połówką Estelle. Tak, wiem, to okropnie brzmi. Kocham moją siostrę – obie siostry – i wiem, że miały dobre chęci, ale stały się nadopiekuńcze i za bardzo chciały rządzić moim życiem.
– Absolutnie panią rozumiem. Sam rozmyślałem o podobnych sprawach, zanim wstąpiłem do tego lokalu. I dobrze się stało. Prawdę mówiąc, cieszy mnie, że pan Solignac jest takim spóźnialskim człowiekiem. – Owen był już prawie pewien, że ów Francuz jest dla pani Brannagh kimś więcej niż szefem i mentorem. Jego niechęć do owego „szalonego geniusza” kuchni pogłębiła się. – Rozumiem, że on nie ma środków, aby założyć własną firmę? – zagadnął niewinnym tonem.
– Istotnie, nie ma – potwierdziła ochoczo, nieświadoma jego sceptycyzmu. – Ale to nie stanowi przeszkody. Pascal jest znany i ceniony, a ja posiadam środki finansowe. Dobrze się składa, nie uważa pan?
Dla Francuza na pewno, pomyślał Owen, patrząc, jak nowa znajoma po raz kolejny wyciąga zegarek.
– Pewnie wymyślił jakieś nowe danie i teraz je wypróbowuje. W tygodniu jest tyle pracy, że nie ma czasu na wprowadzanie w czyn swoich pomysłów. Proszę mi wierzyć, dania Pascala są wyborne. Opiera je na tradycyjnych przepisach, które ulepsza po swojemu. Taka klasyka z powiewem nowości, można by rzec. Kiedy już będziemy mieli własną restaurację, w menu znajdą się potrawy, jakich świat nie widział, a na pewno nie próbował!
– Podczas gdy mistrz tworzy, pani musi cierpliwie czekać, tak?
– Geniusz ma specjalne prawa – odparła lekko urażonym tonem. – I wymaga troski.
Owen nie miałby nic przeciwko temu, aby panna Brannagh zatroszczyła się o niego. Od dawna żadna kobieta tak go nie pociągała. Gdyby spotkali się w innych okolicznościach, postarałby się ją lepiej poznać. Phoebe go urzekła nie tylko urodą, ale i osobowością. Emanowała z niej prawdziwa _joie de vivre_, tak ceniona przez Francuzów radość życia. Coś, co on sam stracił. Czuł się zmęczony i wypalony, więc wyjechał za granicę, aby poszukać sensu życia, radości istnienia, czegoś nowego i ożywczego.
– Za pani sukcesy! – Owen uniósł kieliszek w toaście.
– Dziękuję. – Stuknęli się. – Dopiero teraz zauważył, że jego rozmówczyni ma krótko obcięte paznokcie i zniszczoną skórę na rękach, naznaczoną szramami i śladami oparzeń. Widząc, że przygląda się jej dłoniom, szybko schowała je pod stół. – W tej robocie nie da się zachować białych rączek – powiedziała tonem usprawiedliwienia.
– Moich nie zniszczyła żadna praca – powiedział, pokazując jej dłonie.
– Mój Boże, ma pan ręce rzeźbiarza. Takie piękne, długie palce!
– Nie mam żadnych artystycznych talentów. Wolę bardziej praktyczne zajęcia.
Panna Brannagh z uśmiechem upiła łyk wina.
– Kocham Paryż, ale dobrze jest czasem pogadać w ojczystym języku. Brakuje mi pogaduszek z Estelle, Eloise i ciocią Kate. Może dlatego zbyt często mówię do siebie. Niech mi pan powie, panie Harrington, co słychać w drugim mieście mojego życia?
– Zaraz powiem, ale najpierw spróbuję przywołać kelnera, żeby nam przyniósł nowy _pichet._ Niestety nie raczy mnie zauważać. Chyba będzie szybciej, jak sam pójdę po wino.
Phoebe patrzyła, jak Owen się oddala. Czy nie za dużo mu zdradziła? Czy już się domyśla, że ona i Pascal są kochankami? Romans był świeży i rozkwitł na fali jej zachwytu tym ekscytującym miastem. O dziwo już dawno przestała się martwić, że Pascal się spóźnia. Zastanawiała się, co pan Harrington sobie pomyślał, kiedy zobaczył ją samotnie popijającą wino w restauracji, w dodatku grubo po północy. Bez względu na wszystko zachowywał się z nienaganną galanterią. Jeśli nawet coś podejrzewał, wydawał się raczej zaintrygowany niż zbulwersowany.
Większość ludzi uznałaby jej romans za skandal. Dlatego Phoebe tak się pilnowała, aby nie pisać za dużo o Pascalu w listach do Eloise i cioci Kate. Bardziej szczera była z Estelle, licząc, że bliźniaczka lepiej ją zrozumie, lecz ku jej zdumieniu siostra okazała się dość konserwatywna. Zamiast pochwalić odwagę Phoebe, oburzyła się i nawet czyniła aluzje do równie gorszącego prowadzenia się ich matki.
Biedna mama! Phoebe zawsze wiedziała, że Eloise jej nie zrozumie, lecz nie miała żalu, bo starszą siostrę najbardziej dotknęła beztroska postawa ich matki względem wychowania dzieci. Nic dziwnego, wszak mama była wolnym duchem! Eloise nie potrafiła zrozumieć, jak bardzo matkę krępowały małżeńskie zobowiązania i sztywne społeczne reguły.
Ich rodzice byli nieszczęśliwym, niedopasowanym małżeństwem, a przez to cierpiały dzieci. Jednocześnie wyjątkowa osobowość mamy jaśniała jak gwiazda, której nie można oceniać według sztywnych przyjętych reguł. Zmuszanie tej czarującej, wyzwolonej istoty do życia w okowach konwenansów, przypominało zamknięcie pięknego motyla w słoju.
Jednak reakcja Estelle na nieśmiałe wyznanie Phoebe o jej romansie z Pascalem była stanowcza i jednoznaczna. Starsza siostra była zdania, że Phoebe nie jest zakochana, a tylko niezdrowo zafascynowana uwodzicielskim Francuzem. Zarzucała jej, że jest ślepa i nie ma własnego rozumu.
Trzeba przyznać, że Phoebe nie pozostała obojętna na słowa siostry i sama zaczęła się zastanawiać nad stosunkiem Pascala do niej. Doszła nawet do wniosku, że prawdopodobnie Francuz jej nie kocha. Nawet jej się nie śniło, że wielki francuski szef kuchni raczyłby zauważyć młodą angielską podkuchenną, a tymczasem Pascal dał Phoebe do zrozumienia, że bardzo go pociąga. To jej pochlebiało, choć sądziła, że zainteresowanie z czasem osłabnie i szef znajdzie sobie nowy obiekt uczuć. Myliła się. Pascal coraz bardziej ją emablował i wkrótce połączyła ich wyjątkowa, miłosno-zawodowa więź. Tym bardziej ją bolało, że bliźniaczka jej nie rozumie. Niestety najwidoczniej Estelle nie odziedziczyła wolnego ducha mamy i Phoebe musiała to przyjąć do wiadomości. Miała tylko nadzieję, że kiedy Estelle przyjedzie do Paryża i zobaczy, jak szczęśliwa jest młodsza siostra i jaki odniosła sukces, zmieni zdanie i przestanie ją namawiać do powrotu do Londynu. Jednak do tego czasu będą się często spierać i nie było na to rady. Dlatego Phoebe postanowiła, że będzie bardziej ostrożna w listach do Estelle. A już na pewno nie napisze jej o spotkaniu z tym uroczym Anglikiem!
Uśmiechnęła się do pana Harringtona, kiedy wrócił, triumfalnie pokazując jej z daleka nowy dzbanek wina. Choć jej myśli zajmował Pascal, nie pozostała ślepa na urok Anglika. Z ciemnoblond włosami i chabrowymi oczami wyglądał bardziej na nordyckiego boga niż angielskiego dżentelmena, za czym przemawiał też bojowy, zdecydowany krok, jakim spieszył, aby ja ratować, nie zważając na liczebną przewagę przeciwników. Jego ubiór cechował rodzaj tej niedbałej elegancji, na jaką stać tylko ludzi zamożnych i pewnych siebie, a w uśmiechu krył się niezwykły urok. A może to tylko gra jej wyobraźni? Nie, jednak nie. Określenie „piekielnie atrakcyjny” pasowało jak ulał do tego mężczyzny.
Phoebe musiała przyznać, że gdyby nie Pascal, kusiłaby ją myśl, aby spędzić więcej czasu w towarzystwie Owena Harringtona. Nie tokował w galijskim stylu jak Pascal, ale to akurat się jej podobało, bo często czuła się zdominowana przez żywiołowy sposób bycia i barwną osobowość kochanka. Nie potrafiła sobie wyobrazić Harringtona, który na targu wygłasza liryczne peany na temat pierwszych prawdziwków w tym roku, a zarazem nie wierzyła, że Pascal tak skutecznie i spokojnie potrafiłby ją obronić przed natrętami. O ile w ogóle by zauważył, że jest napastowana!
W Harringtonie wyczuwało się dyskretną pewność siebie, o wiele bardziej skuteczną w działaniu niż krzykliwe szarże. Jednocześnie nie miał w sobie nic z nadętej wyniosłości, jaką zdaniem Francuzów charakteryzowali się Anglicy. Phoebe była pewna, że gdyby zechciał tu zostać, paryżanie by go polubili. W każdym razie ona na pewno.
– _Santé_! – powiedziała, unosząc kieliszek w toaście. – Można zapytać, co pana sprowadziło do Paryża?
Harrington spoważniał. Milczał przez chwilę, obracając w palcach nóżkę kieliszka.
– Jestem tu, bo mam dosyć Londynu i swojego życia w tym mieście – rzekł w końcu. – Wiem, że brzmię jak rozpieszczony narcyz, ale naprawdę tak jest.
– Czyli jak?
– Podobnie jak pani gonię za marzeniem, choć nie potrafię powiedzieć, jakie ono naprawdę jest. I bardzo chciałbym się dowiedzieć nie tyle, kim jestem, ile kim mógłbym być. Boże, to znów zabrzmiało pompatycznie.
– Przeciwnie, zabrzmiało interesująco – zaprotestowała.
Owen gorzko się roześmiał.
– O ile pustka może być interesująca. – Westchnął. – Zazdroszczę pani werwy. Pani dobrze wie, czego chce, i jest gotowa zaryzykować, aby spełnić swoje marzenia. Taka postawa jest dla mnie objawieniem i szczerze ją podziwiam.
– Mówi pan o mnie jak o buntowniczce!
– Bo myślę, że pani nią jest, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy. Zawsze uważałem siebie za buntownika, ale teraz widzę, że zachowuję się nie lepiej niż inni zepsuci, bogaci młodzi mężczyźni. W ciągu tej krótkiej rozmowy zdołała pani poszerzyć moje horyzonty, panno Brannagh. Dotąd nie miałem żadnych ambicji poza wygodnym życiem i przyjemnościami.
– Też bym chciała sobie dogadzać.
– Odziedziczyłem fortunę po ojcu, który zmarł dziesięć lat temu, kiedy miałem szesnaście lat. Gdy osiągnąłem pełnoletniość, stałem się gwiazdą każdego towarzystwa, uwielbianą przez wyższe i niższe sfery. Jeśli wierzyć niektórym gazetom, jestem najbogatszym, najbardziej szalonym, najdowcipniejszym, najprzystojniejszym i najodważniejszym mężczyzną w Londynie. Beze mnie nie mogło się odbyć żadne przyjęcie. Podejmowałem każde wyzwanie, a największą szkodą, jakiej doznałem, był złamany nadgarstek. Jednym słowem przez dwadzieścia sześć lat żyłem jak w bajce, a przynajmniej tak twierdzi mój serdeczny przyjaciel Jasper. Jednak parę miesięcy temu zacząłem się zastanawiać, czy moje życie nie jest płytkie i bezcelowe.
– Mój Boże! – wykrzyknęła Phoebe, zaskoczona i zaintrygowana. – Pan mówi poważnie?
– Nigdy nie jestem poważny, chyba że chodzi o praktyczne, przyziemne sprawy, jak na przykład moje interesy.
– Taka sama jest moja bliźniaczka, Estelle – powiedziała Phoebe. – Ucieka się do sarkazmu, gdy jest zakłopotana, albo kiedy mówi o czymś, na czym jej bardzo zależy.
– Mój problem polega na tym, że wszystko jest mi obojętne – wyznał gorzko.
– Nie wierzę!
– Taki uznany autorytet jak bulwarówka „John Bull” opisała mnie jako zdeklarowanego hedonistę z zamiłowaniem do śmiałych wyczynów, którego nie obchodzi nic poza zabawą.
Czy on sobie z niej kpi? W jego uśmiechu kryło się rozbawienie.
– Czyli znudzony wieczną zabawą przyjechał pan do Paryża, aby… No właśnie, nadal nie wiem, co spodziewa się pan tu znaleźć.
– Wiem tyle samo, co pani, panno Brannagh. Póki co zdążyłem zauważyć, że to miasto jest zupełnie inne od Londynu i bardzo się cieszę, że je wybrałem, bo inaczej nie poznałbym pani. Gdyby brakowało pani środków na zakup własnego lokalu, mógłbym zostać pani wspólnikiem, lecz – czego dowiaduję się z żalem – pani jest w stanie sama sfinansować swoje marzenie.
– Czemu nie miałby pan wydać pieniędzy na własne marzenie? Przecież musi pan mieć jakiś cel, panie Harrington. Każdy o czymś marzy.
– Naprawdę? – Owen jednym haustem opróżnił kieliszek. – Mam tylko pospolite marzenia, które mnie śmiertelnie nudzą. Prowadzę beztroski i bezmyślny żywot. Jestem niewdzięcznym, rozkapryszonym, aroganckim narcyzem i utracjuszem, który w głębi duszy pragnie, aby mu się powinęła noga, bo wtedy może by pojął, co ma do stracenia.
– Ostrożnie z takimi życzeniami, panie Harrington – ostrzegła Phoebe. – Niech pan będzie wdzięczny losowi za to, co panu dał.
– Dobrze powiedziane, panno Brannagh. Ma pani rację. Potrzebuję celu w życiu, choć jeszcze nie wiem, jaki on będzie i czy odkryję go w Wenecji, w Petersburgu, w Wiedniu czy w innym mieście.
– Po co szukać tak blisko? Skoro jest pan tak bogaty, jak mówi, mógłby pan poszukać sensu życia na innym kontynencie, powiedzmy w Brazylii czy w Argentynie.
– Albo w Chinach? – podsunął i nagle się ożywił. – Mam dla pani propozycję. Spotkajmy się tutaj, powiedzmy za rok, a wtedy zaprezentuję pani nowego, ulepszonego Owena Harringtona. Pani zaś będzie mogła mnie zaprosić na kolację do swojej nowej restauracji, która do tego czasu stanie się najmodniejszym lokalem w Paryżu.
– Nie jestem pewna, czy rok wystarczy, aby to się zdarzyło.
– Dobrze, w takim razie za dwa lata. Umowa stoi?
Jego uśmiech był zaraźliwy.
– Dwa lata od dzisiejszego dnia – powiedziała z uśmiechem. – Ma pan moje słowo, panie Harrington.
Owen wręczył jej swoją wizytówkę.
– A pani ma moje słowo. Proszę to wziąć na wypadek, gdyby zaszły okoliczności uniemożliwiające dotrzymanie umowy, choć nie sądzę, aby tak się stało. Mam szczerą nadzieję, że się spotkamy.
Phoebe, lekko rozbawiona, schowała wizytówkę do torebki. Owen nalał im resztę wina. Wznieśli kieliszki w toaście, ich spojrzenia się spotkały i nagle stało się coś niezwykłego.
Jakby czas zatrzymał się w miejscu. Jakby ta gwarna sala i ludzie wokół nich nagle się rozpłynęli i tylko oni dwoje zostali na świecie.
– Phoebe!
Zerwała się jak oparzona, rozlewając wino.
– Pascal!
– Kto to jest, do cholery?
Harrington szybko wstał i skłonił się.
– Owen Harrington, do usług. Spotkałem pannę Brannagh zupełnym przypadkiem, który zarazem okazał się szczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdyż mogłem jej przekazać wieści o jej siostrze, wicehrabinie Fearnoch, z którą jestem zaznajomiony. Miło mi pana poznać, panie Solignac.
Pascal odkłonił się krótko, mierząc go podejrzliwym wzrokiem.
– Pan Harrington przyszedł do lokalu, aby się posilić i zobaczywszy mnie, uznał, że nie powinnam tu siedzieć sama o tak późnej porze – wyjaśniła Phoebe. – Był uprzejmy dotrzymać mi towarzystwa, gdy czekałam, aż się pojawisz.
– W takim razie jestem mu wdzięczny, ale teraz, jeśli pozwolisz, ja będę ci towarzyszył.
Phoebe nie spodobał się jego agresywny ton i zamierzała załagodzić sytuację, ale Owen Harrington już wstał od stolika.
– Żegnam – rzekł, skinąwszy głową.
Położył na stoliku plik banknotów, wystarczająco dużo, aby zapłacić za wino dla całej sali, po czym oddalił się, jeszcze raz kurtuazyjnie skinąwszy głową wszystkim gościom.
Choć wyczekiwany niecierpliwie kochanek wreszcie przybył, Phoebe nie była zachwycona brutalnym i bezceremonialnym przerwaniem miłej rozmowy z grzecznym i interesującym panem Harringtonem.
– Jestem zmęczona, Pascal – powiedziała. – Zrobiło się bardzo późno, wypiłam za dużo wina i chciałabym wrócić do domu.