Najlepsze opowiadania - ebook
Najlepsze opowiadania - ebook
Raphael Aloysius Lafferty jest uważany za jeden z najoryginalniejszych głosów we współczesnej literaturze. W swojej karierze był wielokrotnie nominowany do nagród i nagradzany, zdobył między innymi World Fantasy Award za całokształt twórczości. Ten zbiór zawiera 22 niezwykłe i niewiarygodne opowiadania, w tym:
nagrodzone Hugo: Matka Euremy ze wstępem Roberta Silverberga,
nominowane do Hugo: Ciąg dalszy na następnej skale ze wstępem Nancy Kress i Niebo ze wstępem Gwendy Bond,
nominowane do Nebuli: Na naszej ulicy ze wstępem Neila Gaimana,
oraz wiele innych opowiadań przedstawianych przez innych współczesnych mistrzów fantastyki, przyznających, że R. A. Lafferty był dla nich ważną inspiracją oraz liczącą się literacką siłą.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-679-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nie wspominając o laffertym
PRZEDMOWA DOŚĆ OSOBISTA, NEIL GAIMAN
Obiektywizm to dobra rzecz. Wymagamy go od naszych krytyków, komentatorów, obserwatorów. Obiektywny krytyk to dobry krytyk, podobnie obiektywny recenzent. Mamy do nich zaufanie, kiedy mówią nam o książkach, filmach, muzyce i pisarzach.
Ale kiedy ja wam będę mówił o Laffertym, nie możecie liczyć na mój obiektywizm. To jak wymagać od struny nastrojonej na G obiektywnej opinii o strunie o oktawę niższej. Kiedy usłyszy drugie G, będzie radośnie rezonować razem z nim. Tak to już jest.
Kiedy miałem dziewięć lat, ktoś zostawił w naszym domu egzemplarz antologii _SF-12_ Judith Merril. Nie wiem kto. Możliwe, że mój ojciec. Ktokolwiek to był, przywłaszczyłem sobie zbiór i pozwoliłem, aby wywracał mi mózg na nice. William Burroughs, Samuel R. Delany, Carol Emshwiller, Kit Reed, Brian Aldiss, Harvey Jacobs, John Updike, Tuli Kupferberg, J. G. Ballard i Hilary Bailey, Sonya Dorman, Tommaso Landolfi – tych autorów by się dziewięciolatkowi automatycznie nie poleciło. Czytałem ich opowiadania i brałem z nich, co się dało. Zyskałem całą masę nowych ulubionych autorów. I nowe zasady, jak powinna wyglądać literatura. Opowiadanie Briana Aldissa _Confluence_ było słownikiem. A jedno z dwóch opowiadań R. A. Lafferty’ego miało postać programu szkolnego.
Nosiło tytuł _Szkoła podstawowa u Camiroich_ i było programem nauczania podstawowego u obcej rasy – uczniowie uczyli się tam, jak tworzyć życie i zarządzać planetami. Było naprawdę zabawne i trafiło w parę moich czułych punktów. Bo byłem przekonany, że i w naszej szkole powinni uczyć takich rzeczy.
Drugie opowiadanie, _Wąska Dolina_, było jednym z najlepszych w tym zbiorze i po dziś dzień zalicza się do moich ulubionych. To typowa historia niewiarygodna – o pięknej dolinie, która jest, no… wąska. Dowiedziałem się z niego wiele o Ameryce, o rdzennych Amerykanach, o naukowcach, o różnych sposobach patrzenia na świat, nawet o magii. Przemawiało to do mnie i sprawiało mi radość.
Gdy skończyłem dziesięć lat, tato kupił mi trzy tomy _World’s Best Science Fiction_ Carra-Wollheima, ściągnięte prosto z Ameryki. Przeczytałem _Dziewięćset babć_ i _Na naszej ulicy_. Oraz _Tak oto się krzyżuje szyki Karolowi Wielkiemu_. I zakochałem się.
Miałem też dużo szczęścia. Dotąd jest dla mnie zagadką, skąd biblioteka w małej mieścinie w Sussex, gdzie mieszkałem, miała wszystkie książki R. A. Lafferty’ego wydane w Wielkiej Brytanii. Ktoś, kto je zamawiał, miał dobry gust. Tak podejrzewam. No, ale były. Przeczytałem i polubiłem _Fourth Mansions_ (historię o tajnych stowarzyszeniach, zwierzętach i ludziach o włochatych uszach), _The Reefs of Earth_ (o rodzinie obcych-dzieci zagubionych na Ziemi) oraz _Space Chantey_ (czyli kosmiczną wersję Odysei). (Wszystkie te opisy są w najlepszym razie niekompletne, a w najgorszym – mylące). Pamiętam, jak mój świat stanął dęba, kiedy dotarło do mnie, że spis treści _The Reefs of Earth_, czyli tytuły rozdziałów, rymują się i tworzą wiersz. To odkrycie sprawiło mi niezmierną radość.
Pierwszy własny zbiór opowiadań Lafferty’ego, _Nine Hundred Grandmothers_, kupiłem w księgarni Dark They Were And Golden Eyed na Berwick Street w Londynie¹. I zmuszałem wszystkich znajomych do przeczytania go. W mojej opinii Lafferty był najciekawszym autorem na świecie, uwielbiałem to, co wyczyniał ze słowami, zachwycała mnie melodia jego zdań, to, jak śpiewały, tańczyły; podobała mi się radość, którą czerpał z zabawy nimi.
W roku 1978 na Gwiazdkę dostałem od rodziców _Encyklopedię Science Fiction_ pod redakcją Petera Nichollsa i Johna Clute’a. Nie miałem wtedy pojęcia, że zarówno Peter, jak i John zostaną kiedyś moimi bliskimi i cenionymi przyjaciółmi. Ani że razem z Johnem będę autorem hasła o Laffertym do drugiego wydania tej encyklopedii. Dowiedziałem się za to o całej masie książek Lafferty’ego, których nie czytałem – bo nawet nie wiedziałem, że istnieją. Całe lata spędziłem na ich radosnym tropieniu, nie mając pojęcia, że wówczas większość z nich była nieopublikowana, co mocno dezorientowało Clute’a i Nichollsa.
Potem miałem dwadzieścia jeden lat i nie wiedziałem, co chcę robić i kim chcę być, choć podejrzewałem, że chciałbym być pisarzem. Jedyne opowiadanie, jakie dotąd ukończyłem, było pastiszem Lafferty’ego. Na tyłach tej samej biblioteki, w której znalazłem jego książki, było _Pisarskie Who Is Who_. Sprawdziłem go w nim, przekonany, że go tam nie będzie. Był podany jego adres, w Tulsie w Oklahomie. W życiu nie ośmieliłbym się napisać do agenta lub wydawcy, ale to wyglądało mi na adres domowy.
Napisałem do niego list i załączyłem swoje opowiadanie.
Adres był oczywiście nieaktualny, ale ktoś mu ten list przesłał, w każdym razie dotarł do niego, a on ku mojemu niebotycznemu zdumieniu odpisał, dziękując mi za „całkiem niezły szkic czy pastisz, czy coś takiego, ale jednakowoż nie opowiadanie, choć tak ma na stronie tytułowej. Może się udać je sprzedać, zależy to od klimatu rynkowego, kiedy będzie je pan wysyłał. Jak ktoś kiedyś powiedział, dobry kawałek budzi w każdym sercu iskrę uznania. A w tym przypadku iskra jest nie byle jaka”. Dodał też: „Może napisze pan kolejny kawałek albo dwa? Pisanie jest fajne i to wystarcza za cały powód”.
Mój ulubiony pisarz napisał mi, że powinienem pisać dalej, więc to zrobiłem.
Chciałem napisać o nim artykuł, ale w tamtym czasie nikt go nie chciał wydać. Mimo to korespondowaliśmy przez dłuższy czas. Zadawałem mu bezczelne pytania o pisanie, o jego pracę, a on odpowiadał na nie, najlepiej jak umiał.
Takich autorów, którzy po prostu budzą we mnie radość, jest zaledwie garstka. Są tacy, którzy dają mi do myślenia albo męczą, ale w pozytywny sposób, albo każą się przejmować losami swoich bohaterów. Lafferty robił to wszystko, i to bardzo sprawnie. Już zaczynając czytać jego opowiadanie, uśmiecham się radośnie. Raduje mnie sam sposób opowiadania, sam głos narratora.
Nie znam nikogo, z kim można by go było porównać – Avram Davidson pisał trudne do sklasyfikowania i wspaniałe opowiadania, wiedział też więcej o świecie, ale jego teksty nie miały klimatu opowieści niewiarygodnych, nie były też fantastyczną blagą opowiadaną z kamienną twarzą. Irlandzki powieściopisarz Flann O’Brien (vel Myles na Gopaleen, prawdziwe nazwisko Brian O’Nolan) pisał udatne opowieści niewiarygodne i kłamał z pokerową twarzą, ale nie zabierał nas w miejsca nie z tego świata. Gene Wolfe jest głęboki, ale rzadko równie śmieszny.
Przeczytałem wszystko Lafferty’ego, co dało się zdobyć. Śledziłem, jak robi się mroczniejszy, a potem bardziej osobisty, od dużych wydawnictw po mniejsze, a potem wydania broszurowe. Przeczytałem to, co rozumiałem, a potem to, czego nie rozumiałem (podejrzewałem, że pisze to sam dla siebie, ale i tak delektowałem się samymi zdaniami i przedstawieniem świata). Widziałem drzwi do jego gabinetu, wystawione w muzeum w Tulsie.
Co jeszcze chcielibyście wiedzieć? Kiedy piszę te słowa, przyszło mi do głowy, że pominąłem wszystkie te biograficzne informacje, ważne rzeczy, na pewno potrzebne w tego typu przedmowie.
Raphael Aloysius Lafferty, dla przyjaciół Ray, pochodził z Tulsy w Oklahomie. Wykształcił się na inżyniera elektryka i pracował w zakładzie energetycznym, dopóki nie zrezygnował z tej pracy w wieku 45 lat i nie został zawodowym pisarzem. Był nim, aż w końcu przestał pisać. Był katolikiem („Katolicyzm odgrywa w moim życiu bardzo wielką rolę. Bez niego znalazłbym się w rynsztoku. A tak jestem w nim tylko jedną nogą”) i alkoholikiem („Picie miało bardzo duży i zły wpływ na moje pisanie. Jestem alkoholikiem i w ogóle nie powinienem pić. Ale raz czy dwa razy na rok zapominam o tym, a skutki przeważnie są opłakane. Picie częściej rujnowało moje pisarstwo, niż je poprawiało. Ale ten króliczek musi gdzieś być, a gonienie go to cała kwintesencja gry. Gdzieś na świecie, nie wiadomo gdzie, musi być ten poszerzający umysł eliksir! Tego typu urojenia to samo życie. Gdy byłem młodszy, alkohol przynosił mi towarzystwo i przyjemność, ale raczej nie kreatywność”).
W czasie II wojny światowej był w armii, wysłano go na Południowy Pacyfik, ale twierdził, że w wieku 28 lat był o dziesięć lat za stary, by mieć z tego frajdę i to docenić.
W roku 1960 opublikował pierwsze opowiadanie fantastyczne, _Day of the Glacier_, w magazynie „Original Science Fiction Stories”. Miał wówczas 46 lat. „Odniosłem umiarkowany sukces”, mówił o swoim pisarstwie. „Wielkiego bogactwa się nie dorobiłem, ale niewielkiego – tak”.
W roku 1973 zdobył nagrodę Hugo za opowiadanie _Matka Euremy_, prawda, dobre opowiadanie, ale zdarzyło mu się nic nie dostać za lepsze, a najbardziej udanych tekstów ludzie nominujący do nagród w ogóle nie zauważyli. Zrezygnował z pisania w roku 1984, po wydaniu ponad dwustu opowiadań i ponad dwunastu powieści.
W roku 1994 miał udar, a pod koniec życia Alzheimera. Zmarł w roku 2002, w domu opieki w Broken Arrow w Oklahomie, dwadzieścia minut drogi od Tulsy.
W krótkiej notce, którą skreślił jako podpis pod swoim zdjęciem w roku 1985, do książki Patti Perret zatytułowanej Faces of Science Fiction, powiedział tak: „Kiedy miałem czterdzieści pięć lat, próbowałem zostać autorem. Zostałem najlepszym autorem opowiadań na świecie. Powtarzam to ludziom od dwudziestu lat, ale niektórzy mi nie wierzą”.
Ja wierzę.
Możliwe, że i wy uwierzycie po przeczytaniu tego zbioru.NUDNA WTORKOWA NOC – PRZEDMOWA, MICHAEL DIRDA
nudna wtorkowa noc
PRZEDMOWA, MICHAEL DIRDA
R. A. Lafferty, choć przeważnie zaliczany do pisarzy science fiction, co jest trochę naciągane, był autorem jedynym w swoim rodzaju. Jego opowiadania, o surrealistycznej intrydze i szalonym tempie, lubują się w nadmiarze, obfitości dygresji i wszelkich możliwych dziwactwach. Wielbiciele Lafferty’ego rzadko mają pojęcie, dokąd te narracje zmierzają, ale komu to przeszkadza? Atrakcją jest sama jazda.
(…)
Ja zapoznałem się z Laffertym w latach 80., dzięki Gene’owi Wolfe’owi. Robiłem z nim wywiad z okazji wydania _Księgi Nowego Słońca_ i zapytałem, jakich współczesnych autorów lubi. Natychmiast odpowiedział; „R. A. Lafferty”, więc zrozumiałe, że od razu kupiłem sobie zbiór _Nine Hundred Grandmothers_. Z jakiegoś powodu, może ze względu na tytuł, jako pierwszą przeczytałem właśnie _Nudną wtorkową noc_. I to wystarczyło. Czytałem ją z takim samym zachwytem, jak w latach nastoletnich opowiadania fantasy ze zbiorków _Jorkens Remembers Africa_ lub _The Most of S. J. Perelman_ lorda Dunsany’ego. Znacie to uczucie, kiedy śmiejecie się bezgłośnie i powtarzacie sobie: „Ale dobre!”?
Energii kipiącej z tego opowiadania nie odda żadne streszczenie. Lafferty miesza koturnowo-dworski styl z nazwiskami z komiksów, budzi oczekiwania i natychmiast je burzy, stopniowo odmalowując świat, który jest nam aż za dobrze znajomy. W roku 1965, gdy _Nudna wtorkowa noc_ ukazała się pierwszy raz, w „Galaxy”, było to oczywiste wykorzystanie amerykańskiej obsesji na punkcie szybkości do krytyki naszego kultu bogactwa, statusu i sławy. Natomiast czytane dzisiaj, to opowiadanie w niepokojący sposób przepowiada wirusową internetową kulturę.
W otwierającej opowiadanie scenie do spacerującej pary podchodzi żebrak. „Szczęść Boże – mówi i uchyla kapelusza – czy dobrzy państwo nie przekazaliby mi tysiąca dolarów, żebym mógł odzyskać swoją fortunę?”. Fraza kojarzy się tu z oficjalnym językiem W. C. Fieldsa albo Wimpy’ego z Popeye’a. Ani żebrak, ani para nie uznają tego za dziwne, że prosi o tysiąc dolarów. I szybko dowiadujemy się dlaczego – po usunięciu z mózgów ludzi „blokady Abebaiosa”, ludzie odkryli, że „rzeczy, które kiedyś trwały miesiące i lata, zajmowały teraz zaledwie minuty i godziny”, a „w ciągu ośmiu godzin człowiek mógł zrobić jedną lub kilka całkiem skomplikowanych karier”.
I zaraz wszystko – absolutnie wszystko – zaczyna działać dużo, dużo szybciej, co oznacza też, że nic zbyt długo nie trwa. Ten żebrak, nazywający się Basil Bagelbaker, „za półtorej godziny miał zostać najbogatszym człowiekiem na świecie. Miał zdobyć – i stracić – cztery majątki w ciągu ośmiu godzin. I to nie były zwykłe majątki, jakich dorabiają się zwykli ludzie, ale te największe, przeogromne”.
Ildefonsa Impala, najpiękniejsza kobieta w mieście, w ciągu jednego wieczoru bierze kilka ślubów. Jej podróż poślubna ze świeżo wzbogaconym wynalazcą Freddym Fixico jest kiczowata do obłędu – „Recyrkulowana woda w słynnych wodospadach była barwiona na złoto; skały wokół nich projektował Rambles, a wzgórza – Spall”. Po tej pełnej przepychu godzinie Ildefonsa patrzy na „wskaźniki trendów” i widzi, że wynalazek Freddy’ego zaraz wyjdzie z mody, a z nim przepadnie jego bogactwo, więc natychmiast się z nim rozwodzi. „To z kim ja teraz wezmę ślub?”, pyta sama siebie w tę nudną wtorkową noc.
Tymczasem Basil kombinował na Rynku Pieniężnym. „Doprowadził do upadku pewne imperia przemysłowe, które powstały w ciągu ostatnich dwóch godzin, i sprawnie połączył ich masę upadłościową w jedną całość”. Jego żona, Judy, oczywiście jest „uznana za jedną z najlepiej ubranych kobiet w okresie, kiedy modny był styl _frou-frou_, jakoś koło drugiej”. W tak efemerycznym świecie sztuki i filmy trwają maksimum sześć minut, a Stanley Schwindel może zostać obwołany „topowym aktorem-imago środkowych godzin nocy”. Maxwell Mauser, postanowiwszy napisać arcydzieło filozoficzne, gotowy jest na to poświęcić siedem minut. Korzysta z „elastycznych konspektów oraz indeksów idei”, włącza „aktywator”, aby generował odpowiednie słownictwo, zapuszcza „mieszalnik do nowatorskich porównań”, kalibruje „stopień nasycenia autorskim stylem”. Powstała praca szybko zyskuje wirusową popularność jako „jedno z największych filozoficznych dzieł, jakie powstały podczas wczesnych i środkowych godzin tej nocy”, o świcie jednak zostaje zlekceważona i zapomniana.
W _Nudnej wtorkowej nocy_ Lafferty – konserwatysta polityczny i gorliwy katolik – odmalowuje społeczeństwo bezsensownie płynne i nietrwałe, nieposiadające przywiązania do miejsca ani poczucia duchowości. Ludzie poddają się chwili, nic nie wydaje się ważne, żadne serce nie jest złamane na dłużej. Ale cały ten powierzchowny blichtr wynika tylko z jednego, za to wspaniałego spostrzeżenia – jeśli się odpowiednio przyśpieszy świat, wszystko zaczyna przypominać szaloną końcówkę farsy o policjantach i złodziejach.
W _Siedmiu strasznych dniach_ Lafferty wspomina „zagracony apartament, wyglądający, jakby należał do pijanego sułtana”. To piękne porównanie, ale także niezły opis jego własnego chaotycznego stylistycznego bogactwa. W opowiadaniach Lafferty’ego uwielbiamy właśnie radosną narrację, zabawę słowami, szalone zwroty fabuły i porozumiewawcze mrugnięcia okiem. Spodziewać się po nich innej logiki niż bajkowa, to przegapić całą atrakcję. W końcu, jak mówi rabelaisowski bohater _One at a time_, jeśli upierasz się przy realizmie i zdrowym rozsądku, „narzucasz opowieści nienaturalne warunki”. Jestem przekonany, że jego twórca by się z tym zgodził.
NUDNA WTORKOWA NOC
Żebrak zastąpił drogę młodej parze spacerującej wieczorem ulicą.
– Szczęść Boże – powiedział, uchylając kapelusza – czy dobrzy państwo nie przekazaliby mi tysiąca dolarów, żebym mógł odzyskać swoją fortunę?
– Dałem ci tysiąc w piątek – powiedział młody człowiek.
– Istotnie – odparł żebrak – i przed północą oddałem panu dziesięć razy tyle, przez posłańca.
Młody człowiek dał mu zatem tysiąc dolarów, a on uchylił kapelusza z podziękowaniem i poszedł zająć się odzyskiwaniem swojej fortuny.
Gdy szedł na Rynek Pieniężny, minął Ildefonsę Impalę, najpiękniejszą kobietę w mieście.
– Cześć, Ildy, wyjdziesz za mnie dzisiaj wieczorem? – zapytał wesolutko.
– Nie wydaje mi się, Basil – odpowiedziała. – Wychodzę za ciebie całkiem często, ale dziś wieczorem wygląda, że nie mam żadnych planów.
Lecz kiedy poszedł, zapytała sama siebie:
– Ale za kogo ja wyjdę wieczorem?
Żebrak nazywał się Basil Bagelbaker i za półtorej godziny miał zostać najbogatszym człowiekiem na świecie. Miał zdobyć – i stracić – cztery majątki w ciągu ośmiu godzin. I to nie były zwykłe majątki, jakich dorabiają się zwykli ludzie, ale te największe, przeogromne.
Kiedy z umysłów ludzi usunięto blokadę Abebaiosa, ludzie zaczęli szybciej – i często lepiej – podejmować decyzje. Wcześniej było tak, jakby ich umysł się jąkał. Gdy zrozumieli, co to takiego, i że nie pełni żadnej użytecznej funkcji, zaczęto ją usuwać już w dzieciństwie, prostym zabiegiem metachirurgicznym.
Transport i produkcja stały się wtedy niemal natychmiastowe. Rzeczy, które kiedyś trwały miesiące i lata, zajmowały teraz zaledwie minuty i godziny. W ciągu ośmiu godzin człowiek mógł zrobić jedną lub kilka całkiem skomplikowanych karier.
Freddy Fixico właśnie wynalazł moduł manusowy. Freddy był Nyktalopem i ten moduł był typowy dla nich. Ludzie, zgodnie ze swą naturą i upodobaniami, podzielili się na Auroran, Hemerobian i Nyktalopów, zwanych też Świciarzami, bo ich najaktywniejsze godziny wypadały pomiędzy czwartą rano a południem, Dzienniakami, którzy zajmowali niszę od południa do ósmej wieczór oraz Ciemniakami, których cywilizacja rozkwitała od ósmej wieczorem do czwartej rano. Każda z tych grup miała nieco inną kulturę, inne wynalazki, inny rynek i inne upodobania. Freddy, jako Nyktalop, właśnie zaczął swój dzień pracy – o ósmej wieczorem w nudny wtorkowy wieczór.
Wynajął sobie biuro i kazał je umeblować. Zajęło to minutę, a negocjacje, wybór i instalacja nie trwały prawie nic. Potem wynalazł moduł manusowy, co zajęło kolejną minutę. Kazał go wyprodukować i rzucić na rynek; po trzech minutach był w rękach kluczowych nabywców.
I chwycił. Bo to był atrakcyjny moduł. Zamówienia zaczęły napływać po trzydziestu sekundach. O ósmej dziesięć każda licząca się osoba miała jeden moduł i pojawił się trend. Moduł zaczął się sprzedawać w milionach sztuk. Był jedną z najciekawszych mód tego wieczoru i nocy… a przynajmniej wczesnego wieczoru.
Moduły manusowe nie miały żadnego praktycznego zastosowania, nie bardziej niż wiersze ludu Sameki. Były atrakcyjne, miały psychologicznie satysfakcjonujący kształt i wielkość i można je było trzymać w dłoniach, postawić na stole albo włożyć do wnęki na moduły na ścianie.
Oczywiście Freddy stał się bardzo bogaty. Ildefonsa Impala, najpiękniejsza kobieta w mieście, zawsze interesowała się świeżo wzbogaconymi mężczyznami. Przyszła do Freddy’ego około wpół do dziewiątej. Ludzie szybko podejmowali decyzje, a ona przyszła, mając ją już podjętą. Freddy także szybko się zdecydował i rozwiódł się z Judy Fixico w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych. Pojechali z Ildefonsą do kurortu Paraiso Dorado.
Było wspaniale. Wszystkie małżeństwa Ildy takie były. Sceneria była przepiękna i podświetlona. Recyrkulowana woda w słynnych wodospadach była barwiona na złoto; skały wokół nich projektował Rambles, a wzgórza – Spall. Plaża była idealną kopią plaży z Merevale, a najmodniejszym w tej części wieczoru drinkiem był niebieski absynt.
Lecz widok – obojętnie, widziany pierwszy raz czy powtórnie po jakimś czasie – porusza tylko przez krótką chwilę. Nie jest przeznaczony do dłuższego podziwiania. Jedzenie, wybrane i natychmiast podane, spożywa się z intensywną i szybką radością, a i absynt budzi wrażenia tylko swoją nowością. Miłość, dla Ildefonsy i jej ukochanych, była szybka i wszechogarniająca, a powtórzenia nie miały sensu. Poza tym wzięli sobie tylko godzinną luksusową podróż poślubną.
Freddy chciał kontynuować związek, lecz Ildefonsa zerknęła na wskaźniki trendów. Moduł manusowy utrzyma popularność tylko przez trzecią część nocy. Liczący się ludzie już się go pozbywali. Poza tym Freddy Fixico nie odnosił regularnych sukcesów – udawało mu się zrobić karierę może raz na tydzień.
Wrócili do miasta i do dziewiątej trzydzieści pięć rozwiedli się w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych. Zapasy modułów zostały przecenione i upłynnione, a resztki trafiły do Świciarzy-łowców okazji, którzy kupią wszystko, co się rusza.
– To z kim ja teraz wezmę ślub? – zapytała sama siebie Ildefonsa. – Zapowiada się nudny wieczór.
– Bagelbaker kupuje – rozniosło się po Rynku Pieniężnym, ale zanim się na dobre rozniosło, Bagelbaker już sprzedawał. Uwielbiał robić pieniądze i aż miło się na niego patrzyło, kiedy dominował na parkiecie Rynku, i cedząc przez zęby, w okamgnieniu zatrudniał kompetentnych ludzi i chłopców na posyłki. Jednego od razu posłał, żeby dwudziestokrotnie więcej odpłacił młodej parze, która pożyczyła mu awansem tysiąc dolarów. Kolejnego – z o wiele hojniejszym prezentem – do Ildefonsy Impali, cenił sobie bowiem relacje z nią. Przejął kontrolę nad Centrum Wskaźników Trendowych i zainstalował w nim pewne falsyfikacje. Doprowadził do upadku pewne imperia przemysłowe, które powstały w ciągu ostatnich dwóch godzin, i sprawnie połączył ich masę upadłościową w jedną całość. Już od kilku minut był najbogatszy na świecie. Był tak ociężały od pieniędzy, że nie był już w stanie manewrować z elastycznością, jaką miał jeszcze godzinę temu. Stał się wielkim, tłustym zwierzem, już okrążanym przez stado wyspecjalizowanych wilków, czyhających, aby go powalić.
I bardzo szybko stracił tę pierwszą fortunę tego wieczoru. Jego sekretem było to, że kiedy napchał się pod pokrywkę, spektakularna utrata pieniędzy sprawiała mu radość.
Pewien myśliciel, Maxwell Mauser, właśnie wydał pracę z zakresu aktynicznej filozofii. Napisanie jej zajęło mu siedem minut. Do pisania dzieł filozoficznych używało się elastycznych konspektów oraz indeksów idei; ustawiało się aktywator na konkretne wyrażenia w każdym rozdziale, uczeń włączał zasilanie paradoksami oraz mieszalnik do nowatorskich porównań; potem kalibrowało się bilans konkret-ogół oraz stopień nasycenia autorskim stylem. Dzieło musiało być znakomite stylistycznie, bo to było automatyczne minimum dla tego typu tekstów.
– Dorzucę trochę rodzynek do ciasta – powiedział Maxwell i pociągnął za odpowiednią dźwignię. To rozsiało po tekście garść słów w rodzaju „chtoniczny”, „heurystyczny” i „prozymeides”, żeby nikt nie wątpił, że chodzi o dzieło filozoficzne.
Wysyłał gotowy tekst do wydawców i za każdym razem dostawał go z powrotem po trzech minutach – razem z analizą i uzasadnieniem odrzucenia. Przeważnie mówiło, że ktoś już coś podobnego zrobił, tylko lepiej. W ciągu trzydziestu minut dostał dziesięć takich odmów i zaczął się zniechęcać. A potem nastąpił przełom.
W ciągu ostatnich dziesięciu minut hitem stała się praca Ladiona i teraz już wszyscy widzieli, że monografia Mausera jest dla niej odpowiedzią oraz uzupełnieniem. Przyjęto ją i opublikowano w niecałą minutę później. Recenzje z pierwszych pięciu minut były ostrożne, a potem wybuchł prawdziwy entuzjazm. Uznano ją za jedno z największych filozoficznych dzieł, jakie powstały podczas wczesnych i środkowych godzin tej nocy. Niektórzy twierdzili nawet, że zyska sobie trwalsze miejsce i docenią je nawet Świciarze o następnym poranku.
Oczywiście Maxwell stał się bardzo bogaty i oczywiście około północy Ildefonsa przyszła się z nim zobaczyć. Jako filozof rewolucyjny myślał, że dogada się z nią na jakiś wolny układ, ona jednak upierała się przy małżeństwie. Maxwell rozwiódł się więc z Judy Mauser w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych i poleciał za Ildefonsą.
Owa Judy, choć nie tak piękna jak Ildefonsa, podrywała najszybciej w mieście. Chciała mieć każdą gwiazdę chwili, tylko na chwilę, i zawsze docierała do nich przed Ildefonsą. Ildefonsa uważała, że podbiera Judy mężczyzn, Judy – że Ildy dostaje po niej spady i nic poza tym.
– Ja go miałam pierwsza! – drwiła Judy, przelatując przez sąd.
– Rany, co za wredota! – stękała Ildefonsa. – Ona nawet moje fryzury nosi przede mną!
Maxwell Mauser z Ildefonsą Impalą polecieli w podróż poślubną do ośrodka Górska Pozytywka. Było przepięknie. Szczyty były z zielonego śniegu, projektu Dunbara i Fittle’a. (A tymczasem na Rynku Pieniężnym Basil Bagelbaker zdobywał swoją trzecią i największą fortunę tej nocy, która mogła być nawet większa od jego czwartej fortuny z zeszłego czwartku). Domki alpejskie były bardziej szwajcarskie niż w Szwajcarii i w każdym pokoju miały żywe kozy. (A Stanley Schwindel właśnie okazywał się topowym aktorem-imago środkowych godzin nocy). Najmodniejszym drinkiem w tej części nocy był glotzenglubber z owczym serem i reńskim winem na różowym lodzie. (Liczący się Nyktalopi w mieście robili sobie tymczasem północną przerwę w klubie Elita).
Było wspaniale, jak w każdej podróży Ildefonsy, ale za filozofią nigdy nie przepadała, dlatego zaplanowała tylko specjalną trzydziestopięciominutową podróż. Dla pewności zerknęła na wskaźniki trendów i stwierdziła, że jej aktualny mąż wypadł już z obiegu, a jego wielkie dzieło określają teraz szyderczo mianem „Mausoleum Mausera”. Wrócili do miasta i rozwiedli się w Sądzie do Drobnych Spraw Cywilnych.
Członkostwo klubu Elita było płynne. Wymagany był do niego sukces. Basila Bagelbakera ze trzy do sześciu razy na noc przyjęto by, awansowano na prezesa i wykopano jako brudnego żebraka. Ale wstęp miały tylko osoby ważne albo cieszące się krótką chwilą ważności.
– Na Świciarzach ja chyba trochę się prześpię – powiedział Overcall. – Może przejdę się do tego nowego miejsca, Koimopolis, na godzinkę. Mówią, że nieźle tam jest. A ty, Basil, gdzie będziesz spał?
– W noclegowni.
– Ja chyba prześpię się godzinę Metodą Midiana – powiedział Burnbanner. – Mają świetną nową klinikę. I może jeszcze godzinę Procesem PRasenki i godzinę według Dormidio.
– Crackle codziennie śpi godzinę metodą naturalną.
– Niedawno spałem tak przez pół godziny – powiedział Burnbanner. – Ale godziny bym na to nie poświęcał, za dużo. Basil, a ty próbowałeś naturalnej metody?
– Ja? Zawsze. Naturalna metoda i butelka taniej whisky.
Stanley Schwindel od tygodnia był najbardziej meteorytowym aktorem-imago. Oczywiście dorobił się wielkich pieniędzy i około trzeciej nad ranem Ildefonsa Impala poszła go odwiedzić.
– Ja go miałam pierwsza! – poniósł się po sądzie drwiący głos Judy Schwindel.
A Ildefonsa i młody Stanley polecieli w podróż poślubną. Zawsze miło zakończyć dzień z aktorem-imago, akurat najbardziej rozchwytywanym w show-biznesie. Mają w sobie coś takiego młodzieńczego i prostackiego.
Liczył się też rozgłos. Ildefonsa go uwielbiała. Fabryki plotek. Wytrzymają dziesięć minut? Trzydzieści? Godzinę? Będzie to jedno z tych rzadkich małżeństw Nyktalopów, które trwają do końca nocy, albo i zachodzą na kolejny dzień? Może, jak niektóre, dotrwa do kolejnego wieczoru?
A naprawdę trwało około czterdzieści minut, czyli prawie do końca nocy.
Była to nudna wtorkowa noc. Niewiele się działo. Na rynku swój cykl życia zakończyło kilkaset nowych produktów. Było może z dziesięć spektakularnych przebojów, trzy- i pięciominutowych kapsułkowych dramatów i parę sześciominutowych długometrażowych. Wydawało się, że _Na Nocnej dziewięć_ – wyjątkowo obrzydliwa sztuka, będzie przebojem całej nocy, chyba że zdarzy się jeszcze jakiś szalony hit nad ranem.
Po raz kolejny wzniesiono, zasiedlono, wysiedlono i wyburzono stupiętrowe budynki. Trzeba było zrobić miejsce na nowocześniejsze budowle. Tylko miernoty korzystałyby z tego, co zostało po Dzienniakach czy Świciarzach albo wręcz Nyktalopach z poprzedniej nocy. Podczas ośmiogodzinnej zmiany miasto trzy razy przebudowywało się praktycznie w całości.
Zmiana dobiegała końca. Basil Bagelbaker, najbogatszy człowiek na świecie i urzędujący prezes klubu Elita, imprezował ze swoją świtą. Jego czwarty majątek tej nocy był papierową piramidą, która wzniosła się na niesamowitą wysokość. Sam śmiał się do siebie, myśląc o przekręcie, na którym była zbudowana.
Stanowczym krokiem podeszło do niego trzech klubowych ochroniarzy.
– Won, brudny menelu – powiedzieli mu brutalnie. Zdarli z niego togę bogacza i z drwinami rzucili mu łachmany żebraka.
– Wszystko już poszło? – zdziwił się Basil. – Przewidywałem, że jeszcze pięć minut.
– Poszło – potwierdził posłaniec z Rynku Pieniężnego. – Dziewięć miliardów w pięć minut, a jeszcze paru innych za sobą pociągnęło.
– Wywalcie szmaciarza na ulicę! – wykrzyknęli Overcall, Burnbanner i reszta świty.
– Zaraz, Basil, oddaj jeszcze pastorał prezesa, zanim cię wykopią. Przecież i tak jutro go będziesz miał. Kilka razy.
Zmiana dobiegła końca. Nyktalopi odpłynęli do klinik snu albo innych kryjówek na odpoczynek. Obrót wydarzeń przejęli Auroranie, czyli Świciarze.
Teraz to się będzie działo! Świciarze to naprawdę szybko podejmują decyzje. Na założenie biznesu nawet minuty nie poświęcą.
Zaspany żebrak napotkał na ulicy Ildefonsę Impalę.
– Szczęść Boże, Ildy – powiedział. – Wyjdziesz za mnie wieczorem?
– Możliwe, że tak, Basil – odparła. – A wczoraj nie brałeś ślubu z Judy?
– Nie jestem pewien. Nie dałabyś mi dwóch dolarów?
– Nie ma mowy. Wydaje mi się, że niejaka Judy Bagelbaker została uznana za jedną z najlepiej ubranych kobiet w okresie, kiedy modny był styl _frou-frou_, jakoś koło drugiej. Po co ci dwa dolary?
– Jeden na łóżko, drugi na tanią whisky. W końcu przesłałem ci dwa miliony z mojego drugiego biznesu.
– Ja tych dwóch rachunków nie łączę. Proszę, Basil, masz dolara. I idź już sobie! Jeszcze mnie ktoś zobaczy, jak rozmawiam z brudnym żebrakiem.
– Dzięki, Ildy. Napiję się whisky i prześpię się w jakimś zaułku. Szczęść Boże.
I Bagelbaker poczłapał, pogwizdując _Nudną wtorkową noc_.
A Świciarze już dobrze rozkręcili środowy ranek.ANI WYSP Z WAPIENIA – PRZEDMOWA, MICHAEL BISHOP
ani wysp z wapienia
PRZEDMOWA, MICHAEL BISHOP
Lafferty każdemu czytelnikowi wyda się kimś sui generis – od razu widać, że nie ma drugiego takiego. Ale jest też wybitnie sobą – styl ma tak oszałamiający i wybuchowy, że można by to nazwać laffertyzmami.
Popatrzcie na pierwszy akapit _Ani wysp z wapienia_, opowieści wynikłej z jego zainteresowania geologią, mineralogią, zbieraniem kamieni, wydobywaniem narracji oraz architektonicznymi i literackimi lapidariami. (To rozbrajające, że miał talent do uchodzenia za eksperta w każdej możliwej -logii).
Ten akapit brzmi: „Lapidariusz to ktoś, kto tnie, poleruje, graweruje i oprawia drobne kamienie. Jest także skrybą o chaotycznym stylu, który tu i ówdzie utyka kamienie lub ich kawałki, próbując utworzyć z nich mozaikę”.
Tym podejrzanym wstępem nasz kobold z Oklahomy nie tylko definiuje nieznany nam termin, ale także przywołuje misterną architektoniczną mozaikę, kojarzącą się z metodą literacką, na bazie której skonstruowane jest całe opowiadanie.
Posłuchajcie opowieści, którą sprzedawca kamienia zachwala swój towar przed salą pełną miejskich urzędników: „chcemy, żeby nas odwiedzali, ale jakoś nikt nie chce. Teraz mój kraj jest o jakieś pięć kilometrów stąd” (wyróżnienie moje).
Ta gadka kojarzy się trochę z „Podróżą do Laputy”, trzecią częścią mojej najukochańszej książki na świecie, _Podróży Guliwera_. Sterowane magnetytem latające wyspy Laputy po raz pierwszy oszołomiły mój wygłodniały nastoletni umysł w Tulsie w Oklahomie w roku 1958.
Dlatego w roku 1984 wybrałem to właśnie opowiadanie, by reprezentowało R. A. Lafferty’ego w antologii zatytułowanej _Light Years and Dark: Science Fiction and Fantasy Of and For Our Time_. A tak je w niej zaanonsowałem:
„Jak pięćdziesięciokilowa dziewczyna może zbudować w sześć godzin Różową Pagodę, która waży trzydzieści milionów ton? R. A. Lafferty opowie wam o tym w tym wspaniałym «artykule» o latających wapiennych wyspach i nieustraszonej pannie Phosphor McCabe, której niesamowite zdjęcia niebotycznej Sztucamucy (plansze I do XXII) niestety nie są zamieszczone w tekście”.
„Bowiem Lafferty jest słynny – choć może osławiony byłoby lepszym słowem – z niepoprawnej nieortodoksyjności swoich pomysłów na opowiadania i strategii fabularnych. Jego teksty rozpoznaje się od razu – o wielu innych pisarzach nie da się tego powiedzieć”.
„Jest tak charakterystyczny, że wydawałoby się, że naraża się na łatwe parodiowanie, a jednak jest tak obłędnie oryginalny, że każda próba parodii staje się bladym pastiszem jego metody pisarskiej, a tym samym hołdem raczej niż parodią”.
„Nowa Fala? Stara Fala? A czy to ważne? Lafferty jedzie na grzbiecie takiej fali, że tylko on jeden wie, kiedy ona się załamie i jak na niej surfować”.
I do dziś jest w zasadzie tak samo. To prawda, ci, którym udają się nieco przyzwoitsze parodie lub hołdy dla Lafferty’ego (jak Neil Gaiman), przeważnie robią to dzięki wiedzy, jak pisać takie opowiadania, oraz świadomości, dlaczego nikt nie buduje swojej kariery na naśladownictwie jedynego w swoim rodzaju Raphaela Aloysiusa Lafferty’ego.
ANI WYSP Z WAPIENIA
Lapidariusz to ktoś, kto tnie, poleruje, graweruje i oprawia drobne kamienie. Jest także skrybą o chaotycznym stylu, który tu i ówdzie utyka kamienie lub ich kawałki, próbując utworzyć z nich mozaikę.
Ale jak nazywamy kogoś, kto tnie, szlifuje i oprawia bardzo duże kamienie?
Weźmy dla przykładu taki mały lapillus, czyli kamyk:
Początki malarstwa jako sztuki w Grecji łączą się z konkretnymi historycznymi osobami, natomiast początki rzeźby giną w mrokach legend. Jej autentyczna historia zaczyna się dopiero około roku 600 p.n.e. Uważano ją wtedy za sztukę przekazaną ludziom przez bogów; taką bowiem ideę sugeruje wierzenie, że pierwsze rzeźby spadły z nieba.
_Słownik klasycznej literatury i starożytności_
_wydawnictwa Harper_
Ten kamyczek osadzimy sobie w jednym rogu, choć kryje w sobie niezrozumienie, co spadało z nieba. Nie były to gotowe rzeźby.
Potem osadzimy kolejny kamyczek:
(Tutaj nie mamy dokładnego cytatu. To jest od Charlesa Forta⁴ lub któregoś z jego naśladowców).
Pewien uczony nie chciał uwierzyć, że parę odłamków wapienia spadło z nieba, choć dwóch chłopów widziało, jak spadają. Nie mogły spaść z nieba, upierał się uczony, bo w niebie nie ma wapienia. (I co by zrobił taki uczony, gdyby musiał zmierzyć się z kwestią Wielorybów na Niebie?)
Ten kamyczek mądrości osadzimy w drugim rogu. I rozejrzymy się za kolejnymi.
***
Handlarz wapieniem zachwalał swój towar miejskim urzędnikom. Zachwalanie szło mu słabo, bo był słabym sprzedawcą. Z argumentów miał tylko cenę – był dobrze ponad dziesięć razy tańszy od pozostałych oferentów, i lepszą jakość. Ale nie wyglądał dobrze. Miał gołą pierś (i potężnie sklepioną). Miał tylko krótką narzutkę na ramionach i spódniczkę w dole. Na nogach miał crepida, czyli sandały Hermesa, wykonane na oko z koźlej skóry – głupi wygłup. Miał spaloną słońcem skórę i włosy, ale nasada włosów i skóra sugerowały, że są jasne. Miał blond brodę, ale w całości pokrytą (jak wszystko inne) kredowym lub wapiennym pyłem. Był spocony i brzydko pachniał. Był to dość złożony zapach: wapień, ostry brąz, kozy, koniczyna, miód, ozon, soczewica, zsiadłe mleko, obornik i śmierdzący ser.
– Nie, nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli robić z panem interesy – mówił burmistrz miasta. – Inne firmy mają dobrą reputację i tradycję.
– Nasza też ma tradycję – powiedział handlarz wapieniem. – Działamy na tym samym… hm… wózku… od dziewięciu tysięcy lat.
– Bzdury – zawołali urzędnicy od ulic i kanalizacji. – Nie chce pan nawet podać adresu tej swojej firmy. I nie złożył pan oficjalnej oferty.
– Adres brzmi: Sztucamuca – odparł handlarz wapieniem. – I tyle, niczego więcej nie jestem w stanie podać. Bo niczego więcej nie ma. Oficjalną ofertę też złożę, jeśli mi pokażecie, jak to się robi. Proponuję wam trzysta ton najlepszego marmurowego wapienia, pocięte dokładnie według specyfikacji i dostarczone w wybrane miejsce, z gwarancją, że będzie odpowiadało wymaganiom, że kamień będzie bez wad, czysto biały lub różnobarwny; oferuję dostawę całości w godzinę, za cenę trzystu dolarów lub siedemdziesięciu kwintali kukurydzy.
– Bierzcie to, bierzcie! – zawołała panna Phosphor McCabe. – Po to was wybieramy, abyście potrafili tanio realizować zadania publiczne. Proszę nie przegapić tej okazji! – Phosphor McCabe była fotografką, która mieszała się do wszystkiego i we wszystko.
– Cisza, młoda damo, albo każę panią wyprowadzić z sali wysłuchań – powiedział urzędnik do spraw parków. – Proszę czekać na swoją kolej i nie wtrącać się w inne sprawy. Już się wzdrygam na samą myśl, z jakim wnioskiem pani dziś przychodzi. Nie ma chyba grupy bardziej udręczonej przez wariatów niż my.
– Pan ma bardzo kiepską reputację – powiedział urzędnik do spraw finansów – o ile w ogóle ktokolwiek o panu słyszał. Ale mówi się, że ten pana wapień czy marmur nie jest trwały, że stopi się jak grad. Mówi się nawet, że miał pan coś wspólnego z tym potwornym gradem przedostatniej nocy.
– Oj, po prostu sobie trochę poświętowaliśmy – powiedział handlarz wapieniem. – Za kamień, który dowieźliśmy do Arkansas, dostaliśmy kilkadziesiąt butelek wina z Tontitown i wypiliśmy je. Ale ten grad nikomu i niczemu nie zrobił krzywdy. No, niektóre bryłki były jak piłki do koszykówki, nieźle, co nie? Ale uważaliśmy, gdzie spadają. Jak często widzieliście takie gradobicie, które nie robi żadnych szkód?
– Nie możemy sobie pozwolić na to, aby wyjść na durniów – oświadczył urzędnik do spraw edukacji i kultury. – A ostatnio parę razy niestety wyszliśmy, nie do końca ze swojej winy. Nie możemy sobie pozwolić na kupowanie kamienia do tej budowy od kogoś takiego jak ty.
– Ale może moglibyście mi załatwić jakieś sto dwadzieścia ton porządnego różowego granitu? – zapytał uśmiechnięty różowawy facet.
– No nie, to jest zupełnie nie ta wyspa – powiedział handlarz wapieniem. – Ale jak ich spotkam, to przekażę.
– Panie Chalupa, co pan tu w ogóle robi? – rzucił burmistrz surowo do uśmiechniętego różowawego faceta. – Ma pan czekać na swoją kolej i nie wtrącać się do tej sprawy. Ostatnio wygląda, że co jedna komisja, to gorsi wariaci przychodzą.
– Ale przecież wy w ogóle nic nie ryzykujecie – powiedział handlarz do członków komisji. – Ja te kamienie przywiozę, potnę i ustawię, gdzie trzeba. Jeśli nie będziecie zadowoleni, nic nie płacicie, mogę też zabrać je z powrotem. A jeśli będziecie, płacicie mi trzysta dolarów albo siedemdziesiąt kwintali kukurydzy.
– Ja chcę pojechać z panem do pańskiego kraju – zawołała panna Phosphor McCabe. – Fascynujące rzeczy o nim słyszałam. Chciałabym zrobić o nim artykuł ze zdjęciami do magazynu geograficznego „Heritage”. Daleko jest teraz pana kraj?
– Nie ma sprawy – powiedział handlarz wapieniem. – Zaczekam na panią. Pójdziemy, jak tylko ja załatwię swoją sprawę, a pani swoją. My lubimy wszystkich i chcemy, żeby nas odwiedzali, ale jakoś nikt nie chce. Teraz mój kraj jest o jakieś pięć kilometrów stąd. Ostatnia szansa, drodzy panowie. Oferuję najlepszą cenę za znakomity wapień, nie znajdziecie takiej nigdzie, choćbyście żyli dwieście lat. A mam nadzieję, że wszyscy dożyjecie dwustu lat. My lubimy wszystkich i wszystkim życzymy, żeby żyli co najmniej dwieście lat.
– W żadnym razie – oświadczył burmistrz. – Robiąc interesy z kimś takim jak pan, stajemy się pośmiewiskiem całego stanu. Co to za kraj, o którym pan mówi, co jest pięć kilometrów stąd? To nieprawda. Marnuje pan swój czas i nasz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Dark They Were And Golden Eyed – słynna, największa w Europie księgarnia, specjalizująca się w fantastyce i komiksach, istniejąca do roku 1981 Nazwę wzięła od opowiadania Raya Bradbury’ego, w polskim przekładzie Zofii Uhrynowskiej-Hanasz noszącego tytuł Ciemnoskórzy byli i złotoocy (przyp tłum)
2.
Skidi – jedno z czterech plemion tworzących lud Paunisów (przyp tłum)
3.
Luftspiegelungthal (niem) – Dolina Fatamorgany (przyp tłum)
4.
Charles Fort – amerykański pisarz, „badacz” zjawisk paranormalnych, okultyzmu itd (przyp tłum)