Najlepszy prezent - ebook
Najlepszy prezent - ebook
Laurę Cunningham dręczą wspomnienia z przeszłości, od których nie potrafi uciec. Dziewczyna pragnie tylko spokojnego, ułożonego życia – wystarcza jej to, co ma, czyli stabilny związek i mała firma jubilerska. Wszystko zmienia się w dniu, w którym w jej pracowni pojawia się Rob Blake, by zlecić wykonanie naszyjnika z zawieszkami mającego opowiedzieć historię życia jego żony Cat.
Prowadząc rozmowy z członkami jej rodziny i przyjaciółmi Laura wkracza do ich świata – zaczarowanej krainy, w której weekendy spędza się w Verbier, powietrze pachnie lawendą, ludzie są ekstrawaganccy, pełni pasji i zazdrości, a wielka miłość rywalizuje z równie wielką namiętnością.
Laura odkrywa kolejne sekrety i w miarę tworzenia zawieszek coraz bardziej wsiąka w oszałamiające życie Cat. Pod koniec pracy nad naszyjnikiem jej przemiana jest już niemal całkowita. Jednak ostatnia historia, którą należy opowiedzieć, odmieni życie wszystkich, a Laura będzie musiała dokonać wyboru między tym, kim naprawdę jest, a tym, kim chciałaby być.
Najlepszy prezent to znakomita świąteczna powieść pióra Karen Swan, autorki popularnych tytułów: Lato u Tiffany’ego i Miłość u Tiffany’ego.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-378-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lipiec 1981
Moje ukochane,
nie istnieją łatwe pożegnania – zwłaszcza po takim powitaniu jak nasze. Cóż to był za wspaniały dzień, gdy ujrzałam wasze identyczne różowe buzie. Patrzyłyście na mnie niczym dwie stare dusze, które przybyły na ten świat, by razem ze mną przeżyć wiele przygód. Urodziłam Was przecież bardzo młodo. I dzięki Bogu za to! Wykradłyśmy sześć cennych lat, których mogłyśmy nie mieć wcale, i uczyniłyśmy z nich nieustające święto, prawda?
Już od pierwszej chwili wiedziałam, że jesteście powodem, dla którego moje serce bije i oczy się otwierają, moja skóra oddycha, a dusza śpiewa. Jesteście moim sercem, duszą, miłością, życiem. Czerpałam radość z każdej minuty z Wami – nie tylko patrząc na Wasze zachwycone miny na widok prezentów w Wigilię, ale też na inne małe cuda: gdy piegi na Waszych noskach rozkwitały niczym kwiaty w lecie czy gdy zanosiłyście się śmiechem, ponieważ Was łaskotałam – nigdy o tym nie zapominajcie, nawet jako dorosłe kobiety. Te wspomnienia zawsze przywołają Wasz uśmiech.
Za czym jeszcze będę tęskniła? Za zapachem Waszych główek – gdybym mogła, zamknęłabym go w butelkach i używała jak perfum. Mówiłam, że to zapach nieba, i miałam rację. Będzie mi brakowało dotyku Waszych dłoni w mojej ręce. Spania całą trójką w jednym łóżku, wiercących się i splątanych niczym hibernujące niedźwiedzie, zwłaszcza gdy nikt nas nie budził i mogłyśmy wylegiwać się do późna. Proszę, pamiętajcie, żeby zawsze się wysypiać. To ważne. I myjcie zęby dwa razy dziennie. I jedzcie owoce.
Istnieje wiele rzeczy, które nie są istotne, choć dorośli twierdzą inaczej, takich jak niewchodzenie w butach na dywan czy jedzenie brokułów. Nie ma też znaczenia, czy polubicie cukinię. Przekonałam się do quiche dopiero rok temu i wcale mi to nie zaszkodziło – przynajmniej myślę, że to nie jest powód, dla którego muszę pisać ten list. (Przepraszam, słaby żart).
Po prostu starajcie się otwierać na nowe doznania – chyba taką chcę Wam przekazać mądrość. Życie jest oszałamiające, hałaśliwe, ekscytujące i kolorowe, ale czasami też trochę przerażające, musicie więc być odważne. Nawet jeśli ludzie Was zawiodą i złamią Wam serce – a niestety tak się stanie – idźcie dalej naprzód i nigdy się nie poddawajcie. Pozbieracie się. Dałam Wam siłę.
Marzyłam o tym, że wybierzemy się razem w podróż dookoła świata, kiedy trochę podrośniecie, może jak skończycie dziesięć lat. Chciałam was zabrać ze szkoły (wiem, wyluzowana mama) i sama was uczyć. Miałyśmy zwiedzić Azję i Amerykę Południową, ale cioci Lisie raczej się to nie uda ze względu na pracę wujka Martina. Zatem gdy tylko podrośniecie, zacznijcie podróżować i poznawać świat.
Tak przy okazji, Wasze szare oczy są rzadkością – wiedziałyście o tym? Odziedziczyłyście je po tacie. Gdy Anglią rządziła królowa Elżbieta I, szare oczy uważano za najwyższy standard piękna. Dlatego starsza z Was otrzymała imię Lilibet. Lauro, miałaś być Florą, gdyż widziałam w Tobie wszystkie barwy ogrodu, ale imię zaczynało się na inną literę niż Twojej siostry, a chciałam, żebyście stały się sobie bliskie niczym cienie. Zatem jesteście Lilibet i Laurą, moimi elżbietańskimi pięknościami.
Wiem, że będziecie smutne przez jakiś czas, może nawet dość długo, ale postarajcie się śmiać chociaż raz dziennie. I śpiewajcie – zdziwicie się, jak bardzo śpiew poprawia samopoczucie. To, że pozwolicie sobie na radość, nie oznacza, że o mnie zapomnicie albo że przestaniecie mnie kochać. Najbardziej na świecie pragnę, byście były szczęśliwe.
Wiem, że sobie poradzicie, ponieważ macie siebie nawzajem. Gdy tylko się dowiedziałam, że urodzę bliźnięta, poczułam ogromną wdzięczność. Kiedyś cieszyłam się, że możecie towarzyszyć sobie w zabawie, ale teraz uważam, że w ten sposób Bóg zadbał też o to, by żadna z Was nigdy nie została sama. Dopóki macie siebie, wszystko się ułoży. Bądźcie dla siebie dobre, wspierajcie się i starajcie się nie kłócić. Ciocia Lisa zrobi wszystko, żeby ułatwić Wam życie, więc pozwólcie jej na to.
Kiedy byłam w Waszym wieku, bardzo chciałam mieć siostrę bliźniaczkę, zostać księżniczką lub wróżką. Niestety moje pragnienia się nie spełniły, ale choć nie zobaczycie mnie ani nie usłyszycie, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyście mnie czuły. Będę motylem w Waszym brzuchu, gdy zdenerwujecie się przed Dniem Sportu. Dreszczem przebiegającym po plecach, gdy wyjdziecie z basenu. Łaskotaniem w gardle, gdy będzie się Wam chciało śmiać z wąsów pana Bentona w szkółce niedzielnej. A pewnego dnia, kiedy staniecie się już starszymi paniami – o wiele, wiele starszymi niż ja dzisiaj – spotkamy się znów w niebie. Zamierzam czekać na Was tuż przy bramie, moje ukochane, tak jak pod szkołą. A do tego momentu będę kochającym aniołem unoszącym się nad Waszymi ramionami
Mama xxxxxROZDZIAŁ 1
Laura spojrzała na buty, które trzymała w ręku, i jeszcze zanim sprzedawczyni wróciła z odpowiednim rozmiarem, poczuła, że kupi je, nawet gdyby nie pasowały. Były czerwone i to wystarczyło. Wszyscy znali jej słabość, a Jack ciągle się z nią droczył: „Znasz to powiedzenie: Kto nosi czerwone buty, nie nosi majtek”. Oczywiście doskonale wiedział, że nigdy w życiu nie wyszłaby z domu bez bielizny. Może dlatego wydawało mu się to takie zabawne. W każdym razie wolała to niż jego drugą reakcję, czyli zniecierpliwienie. „Masz już prawie pięćdziesiąt par!” – wykrzyknął ostatnio, ale na widok miny Laury szybko okazał skruchę i zapewnił, że bardzo podoba mu się jej specyficzny znak rozpoznawczy.
Sprzedawczyni wróciła, przepraszająco kręcąc głową.
– Został tylko rozmiar trzydzieści sześć. Trzydzieści osiem nie ma w ogóle, nawet w innych kolorach.
Laura przygryzła wargę i przez chwilę stała bez ruchu, podczas gdy kobieta odstawiała buty na półkę.
– Hmm… Mimo wszystko je wezmę – wymamrotała, odwracając wzrok i sięgając do torebki po kartę kredytową. – Mają świetną cenę. Może komuś je podaruję…
– Rozumiem. – Sprzedawczyni zerknęła wymownie na jej czerwone skórzane mokasyny. Tego ranka Laura tak je wypolerowała, że ich spojrzenia mogłyby się spotkać na lśniącej niczym lustro powierzchni.
Minutę później Laura z ulgą zamknęła za sobą drzwi i stała przez chwilę na chodniku, przyzwyczajając się do jasnego światła i zmiany tempa na zewnątrz. Miasteczko już wyraźnie rozbudziło się i ożyło. Listopadowe słońce świeciło na niebie, choć nie dawało ciepła, miejscowi przedsiębiorcy spieszyli dokądś z kawami na wynos chlupoczącymi pod plastikowymi pokrywkami, emeryci pchali wózki ze spożywczego do mięsnego, narzekając na cenę karkówki. Grupka matek z wózkami zebrała się pod witryną piekarni, namawiając się nawzajem na pączki z dżemem i mocną kawę, mające zadośćuczynić za zarwaną noc.
Laura odwróciła się – zadowolona, że nie ma takich problemów – i ruszyła ulicą w przeciwnym kierunku, wymachując torbą w takim samym rytmie, w jakim kołysały się jej długie jasnobrązowe włosy spływające na plecy. Pracownia znajdowała się w przerobionej wieży portowej, tuż za starą stocznią jachtową, osiem minut drogi z centrum. Ludzie zazwyczaj mieli romantyczne wyobrażenia, gdy mówiła, gdzie pracuje, ale wieża wcale nie była ładna. Wysoka i niezgrabnie przycupnięta na palach, górowała nad warsztatami z blachy falistej i rozpadającymi się hangarami na łodzie stojącymi na nabrzeżu. Kwadratowa bryła na szczudłach wyglądała, jakby wzniósł ją architekt, który uczył się na klockach lego. Deski całkowicie zmurszały, czego nie dało się zauważyć na pierwszy rzut oka, ponieważ poprzedniego lata wynajęła studenta z klubu jachtowego, potrzebującego zastrzyku gotówki, by je odmalował. Jednak Laura uwielbiała to miejsce. Czuła się tu jak w domu.
Skręciła z głównej ulicy i pomaszerowała brukowanymi uliczkami, mijając małe, kryte strzechą chatki rybaków w pastelowych kolorach – obecnie w większości wykupione przez zamożnych londyńczyków na domki weekendowe – a następnie przez betonową pochylnię i utwardzoną ścieżkę holowniczą prowadzącą do jej studia na wzniesieniu na środku ujścia rzeki. Jack nazywał je „górą Świętej Laury”. Podczas wysokich wiosennych przypływów brązowa woda omywała drewniane słupy wieży, a ścieżką dało się przejść tylko w czasie odpływu, dlatego Laura mogła sobie dziś pozwolić na późniejszy start. Szczerze mówiąc, gdyby naprawdę zależało jej na pracy od dziewiątej do siedemnastej, musiałaby kupić szalupę, ale tak naprawdę lubiła dziwne pory, które wymuszała na niej natura. Lecz bardziej jeszcze – i nigdy nie przyznałaby się do tego Jackowi – lubiła, gdy od czasu do czasu morze odcinało ją na noc, kiedy pochłonięta pracą nie zwracała uwagi na dzwonek budzika i woda zalewała ścieżkę. Po pierwszym takim incydencie wyposażyła się w kołdrę, poduszkę i torbę z niezbędnymi rzeczami, by przygotować się na podobną ewentualność. Jack tego nienawidził. Uważał, że to jej umożliwia dalszą, zbyt wytężoną pracę, kiedy powinna już skończyć i wrócić do domu.
Odpływ pozostawił po sobie lśniące jak lukier łachy piachu, po których stąpały, jakby nic nie ważyły, szablodzioby i bąki, ale Laura nawet nie przystanęła, by je podziwiać. Ich wzajemna fascynacja przygasła jakiś czas temu i współistnieli teraz w spokojnej harmonii. Laura szybko pokonała dwa biegi metalowych schodów i otworzyła drzwi. Jack twierdził, że powinna lepiej zabezpieczyć pracownię. W końcu przechowywała tam materiały warte tysiące funtów.
Rzuciła torebkę na podłogę i ostrożnie wyjęła z pudełka za małe buty, po czym ustawiła je na parapecie. W zupełnie białym wnętrzu kojarzyły się z dwiema kroplami krwi. Szerokie deski podłogowe zostały pomalowane, a następnie polakierowane tak, że wyglądały na lśniące i znacznie droższe niż w rzeczywistości. Potrzeba było ponad dwudziestu próbek, zanim Laura – niemal doprowadziwszy Jacka na skraj załamania nerwowego – znalazła idealny odcień bieli na ściany. Nie chciała, żeby wyglądał chłodno w zimie, ale jej wysiłki spełzły na niczym. Niewiele istnieje rzeczy mogących wygrać z szarym światłem zimy w Suffolk. Nad oknami zamontowali rolety z materiału w piaskowe pasy, takiego jak na leżakach plażowych, które miały nieco ocieplić wnętrze. Udało się, ponieważ okna biegły dookoła całego pomieszczenia. Jack martwił się, że Laura jest zbyt wyeksponowana w pracy – można ją było zobaczyć ze wszystkich stron i przekonać się, że znajduje się sama w zatoce. Ale ona twierdziła, że ani znudzone nastolatki, ani zagorzali ornitolodzy w ogóle się nią nie interesują.
Na sekretarce telefonicznej połyskiwało czerwone światełko, podeszła więc, żeby odsłuchać wiadomość. Po kilku latach samotniczej pracy, kiedy jedynie Radio Four dotrzymywało jej towarzystwa, nadal czuła zaskoczenie, że ludzie jej szukają i dzwonią ze zleceniami. Przejście od amatorskiej produkcji biżuterii do zawodowego jubilerstwa dokonało się przypadkowo dzięki publikacji zdjęcia naszyjnika z zawieszkami, który zrobiła dla mamy Fee. Ponieważ Laura ignorowała nalegania przyjaciółki, żeby lepiej się rozreklamowała, w końcu ta, choć młoda, wzięła sprawy w swoje ręce i zamieściła ogłoszenie w „Charrington Echo”. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności redaktorka „Financial Times” przebywała wówczas na wakacjach w pobliskim Walberswick i zauważyła je przypadkowo, przeglądając gazetę podczas oczekiwania na zamówienie w pubie. Godzinę później zapukała do drzwi pracowni i Laura wykonała szybki skok na prestiżowe miejsce na stronach „FT” poświęconych modzie.
Dziś miała dwie wiadomości, obie od Fee, która mianowała się jej menadżerką i specjalistką od PR, czym zajmowała się w chwilach wolnych od pracy w recepcji centrum rekreacji. Na tle pisków i głośnego klaskania poinformowała ją o terminach spotkań z trzema potencjalnymi klientami. Wczoraj pojawił się kolejny, a minęło już kilka tygodni od publikacji artykułu. Zanotowała daty i godziny w kalendarzu, dziwiąc się, że zlecenia wciąż napływają. Artykuł dotyczył jubilerów młodego pokolenia, a wzmianka o Laurze, najskromniejsza, została wciśnięta w ostatniej chwili. Zapomniała o niej chwilę po tym, jak ją zobaczyła, ponieważ zdjęcie przycięto tak, że nie było widać jej butów. Jednak najwyraźniej sporo osób postąpiło inaczej, ponieważ czerwona lampka migotała radośnie prawie każdego ranka, gdy w końcu przypływ wpuszczał ją do pracowni.
Podeszła do swojego warsztatu i spojrzała krytycznie na pracę z poprzedniego dnia – naszyjnik na ślub mający się odbyć w przyszłym tygodniu. Kątem oka zauważyła czaplę siwą przelatującą za wschodnim oknem i wiedziała już, że przybył klient umówiony na jedenastą. Porządna kumpela z tej Siwuchy. Sprawdzała się lepiej niż monitoring przemysłowy. Godzinami wystawała w szuwarach, a zrywała się do lotu tylko wtedy, gdy jakiś jej gość wchodził na ścieżkę do pracowni. Natomiast ją, podobnie jak szablodzioby i bąki, teraz zupełnie ignorowała.
– Halo? – rozległ się męski głos, a po nim kroki na ryflowanych metalowych stopniach.
– Zapraszam na górę! – zawołała Laura i odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Wsunęła niedokończony naszyjnik do szuflady i napełniła czajnik, ze zgrozą zauważając, że kamienny osad w środku zaczyna już przypominać rafę koralową.
– Halo? – powtórzył głos tym razem bliżej.
Laura przywołała uśmiech na usta i się odwróciła.
– Dzień dobry – odpowiedziała, gdy w drzwiach pojawił się elegancki mężczyzna.
Zatrzymał się – albo zaskoczony, albo przerażony jej wyglądem. Zgodnie ze swoją buntowniczą zasadą „akceptuj mnie taką, jaka jestem” (w przeciwieństwie do stylu Fee „bierz mnie, należę do ciebie”) była ubrana w niechlujne dżinsy boyfriendy opadające tak nisko, że ukazywały górną część kości biodrowych, i wyblakły czarny sweter Armani A/X należący do Jacka. Jedyne, co w niej lśniło, to zęby i wyglansowane czerwone mokasyny.
– Pani Cunningham? – upewnił się mężczyzna, wyciągając dłoń.
– Laura – odpowiedziała, witając się z nim gestem tak szybkim, że jej ręka zdążyła się prawie całkiem wyślizgnąć, zanim zacisnął dłoń, więc przytrzymał tylko czubki jej palców.
Wyprostował się i odsunął.
– Robert Blake. Czekała pani na mnie?
Może w marzeniach…
Miał pewne ruchy, które wyrażały poczucie absolutnej kontroli i celowości. Laura od razu doszła do wniosku, że nic w jego życiu nie dzieje się przez przypadek ani bez powodu. Wydawał się niezwykle władczy, a jednocześnie dziwnie chłopięcy – jakby w jego dorosłej twarzy nadal dało się dostrzec cień dwunastolatka. Intrygująca sprzeczność.
Był po trzydziestce, mierzył ponad metr osiemdziesiąt, miał głęboki głos, miedzianobrązowe oczy, szerokie, pełne usta i niezwykle równe zęby. Włosy starannie zaczesał do tyłu, ale Laura przeczuwała, że wystarczy wschodni wietrzyk wiejący na zewnątrz, żeby uwolnić strzechę brązowych loków… i wywołać swobodny uśmiech. Szyta na miarę koszula i kosztowny garnitur zdradzały, że jest człowiekiem obytym, natomiast błysk w oczach mówił, że uwodził kobiety na wszystkich kontynentach.
Skinęła głową, czując, że się rumieni.
– Oczywiście. Miło mi pana poznać.
Rozejrzał się po pracowni. Jego wzrok spoczął na nowych, za małych czerwonych butach stojących na parapecie.
– Mam nadzieję, że trafił pan bez problemu? – zapytała szybko i wykonała zapraszający gest, by usiadł na jednej z dwóch wielkich białych sof.
– W sumie tak, choć w pewnej chwili uznałem, że nawigacja płata mi figle. Trochę trwało, zanim uwierzyłem, że naprawdę dotrę do pani tą wąską ścieżynką. Zazwyczaj nie muszę zabierać kaloszy na spotkania – dodał z żartobliwym uśmieszkiem, który potwierdził jej przeczucia i sprawił, że żołądek wykonał salto.
Mężczyzna usiadł, a ona dostrzegła błysk jedwabnej ostrygowej podszewki jego marynarki i ręczne szwy butów. Teraz już nie widziała w nim nawet śladu dwunastolatka.
– Wszyscy moi klienci mają ten kłopot przy pierwszej wizycie. Zapewne powinnam się przenieść w jakieś bardziej cywilizowane miejsce, ale… lubię przebywać blisko wody. – Wzruszyła ramionami, zmęczona tą rozmową o niczym. – Ma pan ochotę na herbatę? Albo kawę? Jest tylko rozp…
– Nie. – Przerwał jej i łagodniejszym tonem dodał: – Dziękuję.
Laura wzięła notatnik z warsztatu i skierowała się do sofy naprzeciwko, która stała odrobinę za daleko, musiała więc przysiąść na krawędzi poduchy.
Głęboko zaczerpnęła powietrza do płuc, po czym gwałtownie je wypuściła. Im szybciej to załatwi, tym szybciej się go pozbędzie. Nawet w najlepszym nastroju niezbyt swobodnie się czuła przy ludziach, zwłaszcza wyglądających tak jak on.
– W czym mogę pomóc? Czego pan szuka? – zapytała.
Odwrócił wzrok i chwilę milczał, przyłożywszy zwiniętą pięść do ust, jakby zamierzał odkaszlnąć.
– Prezentu dla żony – odpowiedział znacznie ciszej niż poprzednio, jakby jego żona ukrywała się na schodach. – Zbliża się Boże Narodzenie, ale też jej urodziny, dwudziestego trzeciego grudnia. Potrzebuję czegoś wyjątkowego.
Pokiwała głową z rezygnacją. Oczywiście chciał odebrać zlecenie przed świętami. I oczywiście był żonaty.
– Zdąży pani? Nie jest pani zbyt zajęta? – zaniepokoił się.
– Mam urwanie głowy. Wszyscy chcą dostać zamówienia przed świętami – odrzekła, zapisując jego nazwisko w notesie.
– To przez ten artykuł w „FT”?
– Tak. Pan też go czytał?
– Dzięki niemu do pani trafiłem.
– Tak jak trzydzieści innych osób – mruknęła, opierając się chęci wzniesienia oczu ku niebu. – Oczywiście nie narzekam. – Zauważyła, że mężczyzna intensywnie się w nią wpatruje. Chyba wydała mu się dziwna. Po kroju garnituru rozpoznała, że kobiety w jego świecie noszą naszywane kryształami dżinsy w dziecięcych rozmiarach. – Co chciałby pan dać żonie? – zapytała.
– Chcę zamówić naszyjnik. Z siedmioma zawieszkami.
Laurę zaskoczyła pewność siebie mężczyzny. Większość klientów nie miała pojęcia, czego chce.
– Dość konkretne wymagania. Dlaczego siedem?
– Po prostu tyle chcę – odrzekł zdecydowanym tonem.
– Rozumiem. – Laura wstała i odłożyła notatnik na stolik kawowy. – Mam kilka zawieszek, które mogę pokazać, żeby zorientował się pan mniej więcej, jak wyglądają moje prace. – Podeszła do mebla przypominającego szafkę na akta, wyjęła płytką szufladę i postawiła na stoliku przed nim. Miniaturowe przywieszki leżały w rzędach na czerwonym aksamicie niczym maleńka armia. – Oczywiście, jeśli zależy panu na czymś szczególnym, mogę to zrobić na zamówienie.
Usiadła ponownie, czekając na jego reakcję na te małe skarby – kolekcja była niewielka, lecz wyrafinowana – ale on nawet na nie nie spojrzał.
– Cały naszyjnik musi zostać wykonany na zamówienie – oznajmił stanowczo.
Laura wyprostowała plecy.
– Obawiam się, że będzie to trudne do zrobienia przed świętami.
– Zostały jeszcze cztery tygodnie – odrzekł, również się prostując.
– Owszem, ale, tak jak wspomniałam, mam teraz mnóstwo pracy.
– Nie może jej pani komuś zlecić?
– Pracuję sama – wyjaśniła, a jej naciągnięta do granic możliwości uprzejmość zrobiła się cienka niczym pajęcza nić.
Przez chwilę wpatrywał się we wschodnie okno, które miał naprzeciwko. Po tym, jak napięły się mięśnie na jego twarzy, widać było, że próbuje zapanować nad irytacją.
– Dobrze. Pozwoli pani, że wyjaśnię dokładnie, na czym mi zależy – powiedział, pochylając się do przodu, opierając łokcie na kolanach i składając dłonie. Wyglądał jak prezydent, który przyjechał poczytać przedszkolakom. – Urodziny mojej żony wypadają dwudziestego trzeciego grudnia. Ona tego nienawidzi. Co roku organizujemy wielkie przyjęcie urodzinowe i otwieramy drzwi ludziom mówiącym: „Wesołych świąt!”. Odczuwam ogromną presję, by znaleźć coś wyjątkowego, dzięki czemu jej urodziny staną się ważniejsze od świąt. Mogę na panią liczyć?
Laura zmarszczyła brwi. Z całą pewnością nie. Może facet i był fantastyczny, ale jego protekcjonalny ton włączał wszystkie alarmy w jej głowie.
– Kiedy przeczytałem artykuł o pani, o autorskiej biżuterii z zawieszkami, wpadłem na pomysł idealnego prezentu: naszyjnika, ale innego niż wszystkie. Nie chcę, żeby miała tylko ładną pamiątkę z kolejnych urodzin. Każda zawieszka musi symbolizować relację z najważniejszymi ludźmi w jej życiu. Dlatego ma być ich siedem. I dlatego nie mogę po prostu… wybrać ich z ekspozycji. Muszą zostać stworzone specjalnie dla niej.
Zaintrygowana Laura pokiwała głową.
– Wspaniały pomysł – pochwaliła. – Wykracza daleko poza zlecenia, które zazwyczaj otrzymuję. Najczęściej ludzie proszą o zawieszki na ważne wydarzenia życiowe, takie jak chrzest, osiemnastka, rocznica ślubu i tym podobne. Nigdy nie poproszono mnie o… cóż, opowiedzenie historii życia. Z zawodowego punktu widzenia byłby to ekscytujący projekt i mogę zagwarantować, że żona otrzymałaby coś absolutnie wyjątkowego. Ale to bardzo pracochłonne zlecenie. Gdyby zechciał pan poczekać na…
– Nie, nie ma takiej możliwości.
– W takim razie zastanówmy się… Jeżeli ograniczymy liczbę do, powiedzmy, trzech lub czterech zawieszek, wystarczy cza…
– Nie – odparł zdecydowanie, znów jej przerywając.
Laura wyprostowała ramiona, zirytowana i urażona. Facet nawet nie próbował silić się na uprzejmość.
– W takim razie obawiam się, że jesteśmy w sytuacji patowej, panie Blake. Po prostu nie zdążę przeprowadzić wywiadu z pana żoną do tak wielu zawieszek.
– I tak nie może pani z nią rozmawiać – oznajmił kategorycznie. – To niespodzianka. Ona nie może się o niczym dowiedzieć.
Laura ponuro ściągnęła usta. Projekt – choć ambitny – szybko tracił urok. Mężczyzna był miły dla oka, ale nie miała najmniejszej ochoty na kilka godzin w jego towarzystwie i wysłuchiwanie opowieści o zapewne dwudziestojednoletniej żonie.
Blackberry w jego kieszeni cicho zabrzęczał i mężczyzna wyjął telefon.
Laura przyglądała mu się z rosnącą złością. Przeczytał wiadomość, marszcząc brwi, po czym schował komórkę. Od samego początku zachowywał się arogancko i agresywnie.
– Nie będzie miała się o czym dowiedzieć – oświadczyła, zamykając notes i sugerując w ten sposób, że spotkanie dobiegło końca. – W każdym razie nie ode mnie. Przykro mi, że pana rozczaruję, ale muszę realistycznie podchodzić do terminów zleceń i dotychczasowych zobowiązań wobec klientów.
– Chce pani powiedzieć…
– Chcę powiedzieć, że może są to urodziny pana żony, ale też święta Bożego Narodzenia dla wszystkich innych. Skoro nie chce pan poczekać ani zgodzić się na kompromis, nie mogę panu pomóc.
Patrzyli na siebie wrogo, a Laura dopiero po chwili poczuła, że czerwona mgła opada. Nigdy się nie oszukiwała, że może pretendować do tytułu Miss Sympatyczności. Doskonale wiedziała, że jest trudna. Ale nawet ona potrafiła być bardziej skłonna do ustępstw i uprzejmości niż on.
Robert Blake jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał, najwyraźniej równie rozgniewany jak ona, a potem wstał – ale nie skierował się w stronę drzwi. Podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Wzrok Laury podążył za jego spojrzeniem. W ujściu rzeki zauważyła kolejne odsłonięte przez morze łachy piachu schnące w słońcu. Za cztery godziny przypływ zacznie powoli skradać się z powrotem, szeleszcząc sitowiem i pokrywając błoto, które chciwie wchłonie wodę.
Mężczyzna zerknął na stojące na parapecie buty i wziął jeden z nich do ręki. Nadal miał w środku prawidło i był owinięty w bibułę.
– Dla pani córki? – zapytał.
– Nie mam córki – odparła sucho.
– Syna?
– Co? Nie! – warknęła, rozdrażniona tymi osobistymi wycieczkami.
Mężczyzna ostrożnie odstawił but. Swobodnie wsunął dłonie do kieszeni i ruszył w jej kierunku.
– Źle zaczęliśmy – powiedział zupełnie bez ironii. – Może powinienem uprzedzić, że zapłacę podwójną stawkę.
– Podwójną stawkę? – powtórzyła.
– Zgadza się – potwierdził, a Laura dostrzegła błysk triumfu w jego oczach, świadczący o niezbitym przekonaniu, że to załatwi sprawę. Święta i tak będą należały do jego żony. Jako biznesmen przywykł do wygrywania. Niewątpliwie samochód, który zaparkował w zaułku, to volante albo carrera. Niewątpliwie miał kochankę, która już ostrzyła pazury na pozycję kolejnej pani Blake’owej. I niewątpliwie przyjechał po prezent tutaj, zamiast grasować po sklepach przy Bond Street, ponieważ już podarował swojej wybrance najlepsze trofea, takie jak zegarek Cartier Tank, diamentowa bransoletka od Aspreya, brylantowy klucz od Theo Fennela czy pierścionek wiecznej miłości od Tifanny’ego.
Laura się wyprostowała.
– To nie jest kwestia ceny – odpowiedziała z imponującym zdecydowaniem, rozkoszując się tym drobnym zwycięstwem. Wybrał sobie niewłaściwą osobę do rozstawiania po kątach. Teraz rozpoczęła się walka charakterów. Sama chciała wybierać, na które zlecenia się decyduje. Wygra w tej potyczce. – Mam innych klientów. Nie mogę ich zawieść.
– Nie będzie pani musiała. Poleciłem pani asystentce, by skontaktowała się z nimi dziś rano i przełożyła terminy. – Zerknął na zegarek. – Oczywiście pokryję koszty honorariów, które pani straci w wyniku tej zmiany.
– Fee przełożyła moje zamówienia? Na pańskie polecenie? – spytała chrapliwym głosem. Ze złości zakręciło jej się w głowie.
– Obecne terminy są dla pani znacznie korzystniejsze.
Wstała raptownie, mając nadzieję, że Fee nie zainstalowała kamer monitoringu w celach szkoleniowych. Czuła na sobie jego wzrok, gdy maszerowała w stronę drzwi. Nie pozostało już nic więcej do dodania. Okazała rozsądek, zachowała uprzejmość, a teraz wyczerpała zapasy jednego i drugiego.
– Proszę wyjść! Przykro mi, że nie mogłam panu pomóc – powiedziała zimnym tonem, otwierając drzwi i wyciągniętą ręką wskazując mu drogę. – Mam nadzieję, że gdzie indziej lepiej panu pójdzie odwołanie Bożego Narodzenia na rzecz pana żony.
To nim wyraźnie wstrząsnęło.
– Chwileczkę! Nie słyszała pani, jakie warunki zaoferowałem? Płacę podwójną stawkę.
– Nie musi się pan do mnie zwracać jak do kretynki. To pan nie słucha, panie Blake.
– Takiej oferty nie można odrzucić!
– Mam inne zdanie. To moja firma i pracuję tylko dla tych, dla których chcę, a nie zaliczają się do nich osoby przestawiające mój terminarz ze względu na swoje zepsute żony. Bez wątpienia zaskoczy pana informacja, że nie robię tego dla pieniędzy.
Zapadła lodowata cisza, gdy rejestrował jej gniew i zdecydowany gest, którym wskazywała otwarte drzwi.
– Dobrze, obraziłem panią, rozumiem – powiedział, szybko zmieniając taktykę. – Ale jest pani jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. – Najwyraźniej doszedł do wniosku, że pochlebstwo będzie najlepszą formą ataku.
– Trudno mi w to uwierzyć. Jest wielu jubilerów, a część z nich ma większe doświadczenie ode mnie.
– Ale zawieszki… nikt inny nie robi tego, co pani. Latami kupowałem Cat wszystko… Zegarki, brylanty, co tylko można wymyślić. Ale ten naszyjnik prawdopodobnie jako jedyny będzie miał prawdziwe znaczenie. Proszę. – Głos nagle mu się załamał. – Tym prezentem zamierzam udowodnić, jak bardzo… ile dla mnie znaczy. – Zamilkł na chwilę, patrząc na nią wzrokiem, który jeszcze przed chwilą był triumfalny, a teraz stał się chłopięcy i błagalny. – Wszystko od tego zależy.
Laura pozostała nieugięta.
– Miał pan czelność polecić mojej asystentce, żeby przełożyła zlecenia, a to według mnie grube naruszenie zasad. Powiem jeszcze raz: proszę wyjść. Muszę zadzwonić do moich klientów.
Oboje wiedzieli, że wygrała. Powoli podszedł do wyjścia i zatrzymał się u szczytu schodów.
– Popełnia pani ogromny błąd.
– Moja strata. Żegnam – odpowiedziała twardo, zatrzaskując za nim drzwi. – I krzyżyk na drogę.
Była niemal pewna, że to usłyszał.ROZDZIAŁ 2
– Cześć, Tom – rzuciła Laura ponurym tonem, opierając się o wysoki mahoniowy bar i rozglądając po zatłoczonym lokalu. W jej pracowni najważniejsze były artystyczne światło i wyrzucone przez morze drewno, natomiast Tom w swoim barze Owoce Morza i Szampan potraktował marynistyczny motyw zupełnie inaczej, zbierając materiały bezpośrednio w stoczni. Wypolerowaną na wysoki połysk podłogę wykonano z drewna tekowego, grube liny cumownicze służyły za barierki, rolety uszyto z brązowego płótna żaglowego, a mosiężne knagi zastępowały wieszaki. Zabarwione sepią zdjęcia szkunerów rodem z _Gatsby’ego_ zdobiły ściany, postawione pionowo połówki łodzi wyposażono w półki i zaadaptowano na regały na szkło. Spora część stolików została już zajęta, a większość klientów usadowiła się przodem do panoramicznych okien, by móc podziwiać zmierzch rozkwitający niczym postrzępiona piwonia na tle waniliowego nieba.
Korpulentny barman uniósł wzrok znad kieliszków, które polerował.
– Cześć, Lauro – przywitał ją.
– Spory ruch dzisiaj – zauważyła.
– No. Nowy szef kuchni ściąga klientów. Jego tagliatelle z homarem to niebo w gębie. Świeży szafran, białe mięso krabowe…
Laura z uznaniem pokiwała głową.
– Skusisz się?
Tym razem przepraszająco pokręciła głową, a jej gęste włosy zafalowały na ramionach.
– Chciałabym, ale Jack już przygotował kolację. Spieszę się. Widziałeś może…
– Nie, nie widziałem jej – odrzekł szybko Tom, otwierając butelkę crème de cassis i nalewając do dwóch kieliszków.
Laura uniosła brwi i położyła złączone dłonie na kontuarze.
– Gdzie jej nie widziałeś?
– No na pewno nie za tym filarem – odpowiedział, wyjmując korek z szampana i dolewając go do crème de cassis.
Laura zrobiła dwa kroki w prawo i ujrzała chudą kostkę kołyszącą się rytmicznie obok stojącej na podłodze plastikowej torby Hello Kitty.
– Przyniesiesz nam dwa kieliszki, jak będziesz miał chwilę?
– Jasne. Chcesz tego spróbować? Kir royale?
Laura zerknęła podejrzliwie na drinka.
– Tylko jeśli stawiasz. Jak nie, poproszę to, co zwykle.
Ostrożnie ruszyła między stolikami, starając się nie strącić niczyjego drinka przewieszoną przez ramię torbą. Im bliżej była, tym szybciej ruszała się chuda kostka, niemalże jakby wyczuwała jej obecność.
– Skąd wiedziałaś, że to ja? – zapytała Laura, spoglądając na drobną świeżą twarz, na której widniała przymilna minka.
– Skrzypisz…
Laura zerknęła na swoje czerwone kalosze marki Hunter. Nadal lśniły po przejściu przez wodę w drodze z pracowni, a do szwu wokół kostki przyczepił się wąs wodorostów.
– Tom tylko tobie pozwala tu wchodzić w kaloszach. Znów pracowałaś do późna?
– Przez ciebie – odparła uszczypliwie Laura, kładąc torbę z butami na podłodze i zajmując wolne krzesło.
Fee nerwowo sięgnęła po drinka, którego sączyła od przyjścia, wdzięczna, że jest zbyt wielu świadków, by Laura przeprowadziła zamach na jej życie.
– Słuchaj, Laur, wiem, że możesz być trochę zła… – zaczęła.
– Trochę?
– No dobrze, może nieco bardziej niż trochę…
– Wściekła jak szerszeń!
– Dobra, dobra, wiem, że możesz być wściekła jak szerszeń, bo przyjęłam zlecenie, nic ci nie mówiąc, ale daję słowo, działałam w twoim interesie.
– Serio? I na tym polega twoja praca, tak?
– Tak, jako twojej menadżerki.
– Samozwańczej menadżerki. Ani cię o to nie prosiłam, ani mnie na to nie stać – przypomniała jej Laura.
– Teraz już tak. – Fee puściła oko w nadziei, że sprowokuje ją do uśmiechu. Nic z tego. – W każdym razie robię to z miłości, wiesz?
Laura spojrzała na swoją radosną, pełną życia przyjaciółkę. Maleńka i chuda jak chart, o twarzy w kształcie serca, wyrazistych niebieskich oczach i długich do ramion blond włosach delikatnych niczym wata cukrowa, stanowiła jej całkowite przeciwieństwo. Fee, pogodna, promienna, powabna i postrzelona, miała też wszystkie inne pozytywne cechy na P. Laura była ponura, porywcza, pesymistyczna. Zawsze stąpała po ziemi mocniej niż jej lekka jak piórko przyjaciółka, jakby szła przez życie z ciężkim sercem – albo przynajmniej w kaloszach.
– To nie ty ani nie klienci decydujecie o tym, jak prowadzę firmę.
– No cóż, niechętnie o tym wspominam, ale gdyby nie ja, nie miałabyś żadnej firmy. Nie zawsze wiesz, co jest dla ciebie najlepsze. Nadal byś dłubała przy broszkach, których nikt nigdy by nie zobaczył, gdybym nie zamieściła tej reklamy z naszyjnikiem mamy.
– To zupełnie inna sprawa.
– To prawda. I dlatego tak dobrze ci teraz idzie. – Fee oparła chude ramiona na blacie stolika. – Daj spokój, Laur, facet złożył ofertę, której nie można odrzucić.
– To zabawne, bo właśnie to zrobiłam.
– Jesteś po prostu… – Dziewczyna zamilkła z szeroko otwartymi ustami. – Co?!
– Spławiłam go. Nie wchodzę w to. Całe popołudnie ponownie umawiałam terminy.
– Och nie, nie mogłaś tego zrobić – jęknęła Fee i ukryła twarz w dłoniach, prezentując nowy kolor paznokci, intensywnie liliowy, pasujący raczej do sypialni małej dziewczynki. – Laur, dlaczego nie omówiłaś tego ze mną?
– Dlaczego ty ze mną tego nie omówiłaś? – syknęła Laura. – Jak mogłaś wpakować mnie w taką sytuację i pozwolić, żeby się po mnie przejechał? Wiesz, jak nie znoszę poznawać nowych ludzi. Z tego powodu nie chciałam się zajmować tym zawodowo. A ty mnie zostawiłaś na pastwę jakiegoś protekcjonalnego bogacza, który wparował do pracowni i oznajmił, że wyczyścił mój terminarz!
– Myślałam, że będziesz przeszczęśliwa… – wymamrotała Fee, przeczesując palcami delikatne jasne włosy.
– Bo co? Bo zaproponował podwójną cenę?
– Właściwie więcej niż podwójną. – Dziewczyna położyła dłonie płasko na stole. – Gdy tylko mu powiedziałam, że jesteś zajęta aż do świąt, od razu zaproponował podwójne honorarium, a nawet nie podałam mu twojej stawki. – Lekko wzruszyła ramionami. – Podniosłam więc cenę zawieszki z ośmiuset na tysiąc dwieście.
– Tysiąc dwieście? – Głos Laury nagle przycichł.
Fee pokiwała głową.
– A on zamierzał zapłacić dwa razy tyle. Nie rozumiesz, Laur? To twoje największe zlecenie do tej pory. Zarobiłabyś prawie siedemnaście kawałków na rękę.
Siedemnaście kawałków?
Kobiety patrzyły na siebie, jedna z rosnącym przerażeniem, druga z rozpaczą.
– Ale ja… to znaczy… ja… nie miałam pojęcia, że aż tyle – wyszeptała Laura. Chwyciła kieliszek Fee i pociągnęła spory łyk. – Kurde…
– No właśnie – mruknęła dziewczyna, wyrywając jej drinka i wypijając do końca. – Mogłabym spłacić kartę kredytową moimi trzydziestoma procentami prowizji.
– Trzydziestoma procentami? – Laura spojrzała na nią ostro. – A skąd to się wzięło?
Fee wzruszyła ramionami.
– Zwykła stawka. – Lekko poklepała przyjaciółkę po dłoni. – Nie przejmuj się tak, pokrywa zarówno PR, jak i usługi menadżerskie.
– Boże, nie wierzę, że go pogoniłam…
Fee spojrzała na nią pogodnie.
– Jak bardzo go pogoniłaś? To znaczy, o czym mówimy? Cisnęłaś jego neseser do rzeki? Czy tylko użyłaś megawyniosłego tonu Królowej Lodu, który przybierasz, kiedy jesteś wkurzona?
– Wyrzuciłam go za drzwi, mówiąc: „Krzyżyk na drogę”.
– Czyli kombinacja obu. Doskonale. Świetna robota… – Fee ukryła twarz w ramionach opartych na stole.
Tom podszedł z tacą i postawił na blacie dwa smukłe kieliszki oraz butelkę prosecco, które uchodziło za „pozasezonowy” szampan.
– Co z wami, dziewczyny? Nie mówiłaś przypadkiem, że zamierzacie coś świętować, Fee? – zdziwił się.
Kobieta pokręciła głową.
– Wykopała klienta. Nici z tego.
Tom spojrzał na Laurę, która bezradnie wzruszyła ramionami.
– Źle policzyłam.
– Raczej zwyciężył jej porywczy charakter. Lepiej zabierz butelkę, Tom. Dziś wystarczy nam jeden kieliszek.
Tom pokręcił głową.
– Szkoda – mruknął, odnosząc prosecco do baru.
– Dobrze, że go pogoniłam – stwierdziła w końcu Laura, kiedy obie osuszyły kieliszki i z roztargnieniem obracały je w dłoniach. – Przecież trzeba mieć zasady, prawda? Nie można dopuścić, by ktoś układał ci życie tylko dlatego, że jest bogatszy.
Fee uniosła brwi, zupełnie nieprzekonana.
– I to zamierzasz powiedzieć Jackowi? Że dlatego zrezygnowałaś ze zlecenia na jedną sztukę biżuterii kosztującą niemal tyle, ile on zarabia przez rok?
– Zarabia więcej – zaprotestowała Laura ze zniecierpliwieniem. – Nigdy nie miał tylu zleceń co teraz. Odnawianie mebli tapicerowanych to branża odporna na recesję.
– No ale chyba rozumiesz, o czym mówię. Nieważne, ile osób zechce sobie odświeżyć sofę, nigdy nie będzie mu szło tak dobrze, byście mogli sobie pozwolić na odrzucenie podobnych pieniędzy. Musielibyście się naprawdę nieźle naharować, żeby powąchać siedemnaście kawałków. Do tego tuż przed świętami.
Laura przesunęła ręce po stole i położyła głowę na wyprostowanych ramionach.
– Po prostu nic mu nie powiem – wymamrotała w blat stołu. – Po co go dręczyć czymś, co mogło się stać.
– Co się stało, chcesz powiedzieć. Kiedy skończyłam rozmowę z klientem, wszystko było ustalone. Nie miał żadnych wątpliwości ani zastrzeżeń.
– Tak, tak, dobrze! Możesz przestać mi to wypominać? – warknęła Laura, bardziej wściekła na siebie niż na przyjaciółkę. Fee miała rację. Dała się ponieść emocjom. – Nic już na to nie poradzę. Co się stało, to się nie odstanie.
Siedziały w pełnej przygnębienia ciszy, którą przerwał sygnał SMS-a w telefonie Laury. Przeczytała go i westchnęła.
– Kolacja gotowa. Muszę lecieć. – Wstała i spojrzała na Fee, która wyglądała na autentycznie przybitą. – Przepraszam, wynagrodzę ci to następnym razem.
Fee usiłowała się uśmiechnąć.
– Jasne.
– Słuchaj, należy się spieszyć powoli – dodała Laura, próbując ją pocieszyć. – Zawsze w to wierzyłam. Poradzimy sobie.
– Ty może tak. Masz Jacka. Mnie brakuje pięćdziesięciu funtów na czynsz w tym miesiącu.
Laura przyjrzała się przyjaciółce, która zapewne znów zje na kolację pop tarty. Sięgnęła do torby i wyjęła portfel, a z niego banknot dwudziestofuntowy i dwa pięciofuntowe.
– Niestety mam tylko tyle.
Fee posłała jej uśmiech pełen wdzięczności i trochę się rozpogodziła.
– Jesteś prawdziwą przyjaciółką – powiedziała.
– Myślisz? – mruknęła Laura. – Taką, która psuje twoją robotę…
– Nie, po prostu lubisz być zasadnicza i tyle. Niewiele spotyka się osób takich jak ty. – Objęła smukłymi palcami silną dłoń Laury. – Jesteś przeciwieństwem dobrej wróżki. Trzeba do ciebie przywyknąć, ale kocham cię, słońce.ROZDZIAŁ 3
Kiedy siedem minut później weszła do domu, Jack wprawnym ruchem siekał pietruszkę, a Arthur wyjadał ostatnie chrupki z błyszczącej miski. Mawiała o nich „dzielna drużyna”. Byli nierozłączni nawet w pracy: Arthur, terier irlandzki, spał twardo w warsztacie, podczas gdy jego pan wypychał, wyplatał i tapicerował rozklekotane fotele.
– Cześć, chłopaki – przywitała się, rzucając torebkę i pudełko z nowymi butami na sosnową ławkę na maleńkim ganku. Arthur podbiegł do niej w podskokach, rozsiewając po drodze sierść unoszącą się w powietrzu niczym pyłki mlecza na wietrze. – Przyszliście wcześniej.
– No cóż, wiedziałem, że jeśli chcę na kolację coś innego niż fasolka na toście… – zakpił Jack, przerywając siekanie i przechylając się nad blatem kuchennym, żeby dać jej całusa.
– Jak twój dzień? – zapytała. Przyglądała się, jak zgniata nożem ząbek czosnku. Jack był bardzo ładny, niemalże dziewczęcy ze swoją szczupłą sylwetką, potarganymi jasnobrązowymi włosami i delikatnym nosem. Tylko jasnoniebieskie oczy o nietypowo nakrapianych tęczówkach, które mrużył jak kot, przydawały mu drapieżności. Fee twierdziła, że wygląda jak muzyk z boys bandu, choć w wieku trzydziestu czterech lat mógłby raczej być jego menadżerem – ale uwaga była trafna.
– Skończyłem wreszcie tę sofę chesterfield. Straszna mordęga. Obicie w szkocką kratę? Z tymi wszystkimi guzikami? Głowa mnie boli, jak na nią patrzę.
– No tak, życzenie klienta naszym rozkazem…
– Aha. Ale uporałem się z tym, a przebieżka z powrotem do domu pomogła mi się otrząsnąć. Arthur był oczywiście zachwycony.
– Oczywiście. – Laura uśmiechnęła się i schyliła, żeby czule podrapać psiaka po szyi.
– Minus jest taki, że auto zostało pod warsztatem, muszę więc jutro wyjść wcześniej, żeby dotrzeć do pracy na piechotę.
– I znów Arthur wygrał! – zawołała ucieszona Laura, machając przednimi łapami psa w powietrzu.
Wyprostowała się i spojrzała na pokrojone składniki, umieszczone w osobnych miseczkach i ustawione według kolorów na blacie kuchennym.
– Pisałeś, że kolacja prawie gotowa?
– Tu mnie masz! – Kąciki jego ust uniosły się do góry. – Po prostu tęskniliśmy z Arthurem za tobą. Jeszcze pół godzinki. Poczytaj sobie gazetę, leży na stole. Przygotowałem już kąpiel i zaraz przyniosę ci kieliszek czegoś chłodnego.
– Oooo. – Laura uśmiechnęła się, podgryzając kawałek czerwonej papryki. – Rozpieszcza mnie pan, panie ambasadorze.
Powoli weszła na piętro i zajrzała do łazienki. Świeża, gęsta piana kusząco lśniła w wannie, a na parapecie stała zapalona lampka z wonnym olejkiem. Laura szybko się rozebrała i zanurzyła w wodzie, słuchając krzątaniny Jacka w kuchni na dole, po czym otworzyła gazetę.
Był czwartek, dzień ogłoszeń, a ona lubiła zaczynać lekturę od ogłoszeń drobnych na ostatniej stronie i szukać okazji. Większość tego, co posiadali, była „już raz kochana”, jak mawiała – szara lniana sofa firmy Habitat, którą adoptowali, ponieważ klient nie zgłosił się po odbiór, czarne metalowe łóżko w sypialni (to był błąd, trzeszczało jak kolano artretyka za każdym razem, gdy się poruszyli) czy francuska malowana szafa z siatkowym frontem w pokoju gościnnym, w której trzymali ręczniki.
Kilka minut później przyszedł Jack z kieliszkiem wina, jak zwykle słowny.
– Proszę – powiedział, całując ją w czubek głowy. – Coś ci się spodobało?
– Raczej nie. – Westchnęła. – Ale widzę, że tobie tak. – Wskazała zakreślone ołówkiem ogłoszenie u dołu strony.
– A, to – zbył ją. – To nic takiego.
– Dotyczy domku na plaży? – zdziwiła się Laura.
– Tak. Bezpośrednia sprzedaż. Dlatego zwróciło moją uwagę.
– Myślałam, że można je dostać tylko od miasta? Fee mówiła, że jest jakaś szalona lista oczekujących.
– W świecie Fee wszystko jest szalone. – Uśmiechnął się. – Ale tak, w tym wypadku ma rację. – Przysiadł na krawędzi wanny i zaczął delikatnie polewać jej ramiona wodą. – Musisz albo wpisać się na listę i czekać do późnej osiemdziesiątki, albo założyć hipotekę i odkupić od prywatnego sprzedawcy, tak jak tu.
– Hipotekę? Na taką altankę?
– Aha…
– Założę się, że sprawa jest przesadnie rozdmuchana. Napisali, że cenę podają zainteresowanym. Może zadzwonisz i dowiesz się, ile chcą? Na pewno niewiele. Przecież w tych chatach nie ma nawet bieżącej wody, prawda?
– Nie ma prądu – poprawił. – Dzwoniłem zaraz po powrocie do domu. Chcą piętnaście.
– Setek?
– Tysięcy.
– Piętnaście tysięcy? Nie! Przecież nikt nie wyda piętnastu tysięcy na taką budkę.
Jej wybuch rozbawił Jacka.
– I to jest okazja, uwierz mi. Musi być w kiepskim stanie. Te ładne kosztują dwa razy więcej. To dobra inwestycja, a do tego dziedzictwo rodzinne.
– Skąd tyle wiesz?
Westchnął.
– Od lat o tym marzę. Kiedy byłem dzieckiem, moja babka miała domek w Sandwich. Zawsze spędzaliśmy tam całe lato.
– Nie wiedziałam. Co się z nim stało? – zapytała.
Jack wzruszył ramionami, namydlając jej plecy.
– Nie wiem, pewnie został sprzedany. Wielka szkoda. Uwielbiałem go.
Po jego głosie Laura poznała, że naprawdę tak było.
– Chcesz pojechać i zobaczyć tę chatkę? – spytała po minucie. – Jeśli naprawdę o tym marzysz, mamy przecież oszczędności na czarną godzinę, po które możemy sięgnąć. Moja firma ruszyła, dysponujemy więc dodatkowym dochodem.
Jack pokręcił głową.
– Niestety, to by potrwało za długo. Jestem pewien, że domek zniknie już jutro przed obiadem. A następna okazja nie nadarzy się przez kolejne dziesięć lat.
– Nie!
– Pojawia się ich tyle, co kot napłakał. – Sięgnął w dół i delikatnie objął dłonią jej pokrytą pianą pierś. – W każdym razie przyszedłem tu tylko po to. – Uśmiechnął się, całując ją w usta. – Lepiej zejdę na dół i sprawdzę, czy Arthur nie siedzi w woku.
Laura westchnęła, gdy cicho zamknął za sobą drzwi. Jej wcześniejszy triumf z każdą chwilą smakował coraz bardziej gorzko: największa szansa w karierze, spłata Visy Fee, a teraz dziecięce marzenie Jacka – wszystko przepadło przez jeden napad złości. Tym razem porządnie namieszała. Zawaliła na całej linii.
A może jednak nie?