- W empik go
Najlepszy trener na świecie. Wywiad rzeka z Jackiem Gmochem - ebook
Najlepszy trener na świecie. Wywiad rzeka z Jackiem Gmochem - ebook
Trener Gmoch, który z taką swadą komentuje najważniejsze piłkarskie rozgrywki na antenie stacji telewizyjnych, to jednaz największych osobowości w środowisku piłkarskim, nie tylko w skali Polski.
O piłce, zawodnikach i trenerach, dawnych i obecnych, politycznych i biznesowych relacjach w sporcie, pracy trenera w Europie i w Ameryce Jacek Gmoch potrafi mówić jak nikt inny: zajmująco, zawsze w punkt i bez ogródek. Z jego wspomnień wyłania się barwny, żywy obraz środowiska piłkarskiego, przede wszystkim polskiego i greckiego, oraz całej epoki tej dyscypliny sportu, kiedy to reprezentacja Polski należała do światowej czołówki. Ten wywiad rzeka może jednak zainteresować nie tylko miłośników piłki nożnej, bo Gmoch równie interesująco opowiada o swoim życiu poza sferą sportowej rywalizacji.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5614-5 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Agia Marina dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od Aten, willa Stefanii i Jacka Gmochów
Dzień 1 (26 września), godz. 12.35
Jacek Gmoch: Muszę wam powiedzieć, że ciekawe życie miałem…
Dobrze się zaczyna.
Na ogół tokuję jak cietrzew. Tak już mam. Proszę mi czasem przerywać.
Będziemy asertywni. Na początek mamy dla pana zagadkę. Równo dziesięć lat temu otrzymał pan taki oto list: „Wywiad wyszedł bardzo, bardzo długi (aż za długi). Niestety nie udało nam się zmieścić wszystkich wątków. O Panu trzeba najwyraźniej napisać książkę…”. Kto to napisał?
Andrzej Jucewicz? Kiedyś chciał ze mną pisać książkę… Poproszę o jakąś podpowiedź.
Wystarczy się rozejrzeć.
Wy?!
My. To był wywiad dla „Playboya”.
Wiem z własnego doświadczenia, że jak się w życiu bardzo czegoś chce, to samo przychodzi. Wystarczy pomarzyć. Bez marzeń życie jest bardzo smutne. Mam nadzieję, że nam będzie wesoło. Pamiętam, że nawet żonie podobała się tamta rozmowa.
A żony zawsze mają rację.
Święte słowa. Stefania na początku w ogóle nie znała się na piłce. Skupiała się na nauce na Politechnice, chyba że ja jej przeszkadzałem, uruchamiając swoje miłosne emocje. Jeden rok powtarzaliśmy, bo Stenia była w ciąży…
Zaczyna pan tokować z grubej rury…
Jak znam życie, zaraz przyjdzie do nas Stefania i mnie uspokoi. Powie, żebym się napił wody. To taki nasz kod. Żona zawsze była moim pierwszym cenzorem. Zwykle rozmawialiśmy o najważniejszych sprawach w kuchni. Kuchnia mnie uspokaja, a zapachy kuchenne niebywale na mnie działają. To pewnie jakiś atawizm – poczucie bezpieczeństwa, ciepło rodzinne, ognisko domowe. Wszystkie kluczowe rodzinne decyzje zapadały w naszych kuchniach. A mieliśmy ich wiele, bo przez lata przeprowadzaliśmy się dobrych kilkanaście razy. Stefania pichciła, a ja tokowałem o swoich przeżyciach, ideach, problemach i rozterkach. Dzięki niej mogłem posłuchać samego siebie i dowiedzieć się, czy to, co mówię, jest spójne i logiczne. Kiedyś w kuchni przeczytałem jej mój artykuł o libero do „Piłki Nożnej”. Po paru dniach w biurze, w którym pracowała, pracownicy zaczęli się mądrzyć na różne piłkarskie tematy. Już wtedy każdy Polak mógł być trenerem reprezentacji (śmiech). Jak Stefania urządziła wykład o libero, to kopary im opadły i więcej już nie mędrkowali.
Czyli żona stała się ekspertem piłkarskim u pana boku.
Tak, ale ostatnio ma kryzys. Kompletnie mnie ignoruje i nie mogę się jej wygadać. Uważa, że w moim przypadku to już tylko oddział zamknięty. Ma dosyć piłki. Dlatego mamy dwa telewizory. Ja zawsze wędruję przed ten gorszy, a ona ogląda jakieś śpiewające bzdety na lepszym. A przecież nic nie może się równać z porządnym meczem…
Czy była jakaś decyzja sportowa bądź personalna, którą podjął pan pod naciskiem żony?
Nie! Ani Stefania, ani syn – za co jestem im bardzo wdzięczny – nie wtrącali się do moich spraw zawodowych. Chyba że o coś ich pytałem, ale i wtedy byli ostrożni. Zlatko Čajkovski – twórca potęgi Bayernu Monachium – został swego czasu trenerem AEK-u Ateny. Na każdym treningu była jego żona. Greccy dziennikarze od razu napisali, że to ona wyjmuje zawodników z kapelusza i ustawia mu całą jedenastkę!
Pan nie miał takich problemów?
Nigdy. Ale co sprytniejsi wyczuli, że jakiś wpływ ta moja Stefania jednak na mnie ma! I dzwonili do niej, żeby coś załatwić albo się czegoś dowiedzieć. Nawet prezes Panathinaikosu, Yiorgos ¹*, wolał rozmawiać z nią niż ze mną. Sugerował, że to ona tak naprawdę rządzi.
Nie wierzymy, że małżonka nigdy nie przekonała pana do jakiejś decyzji.
Raz coś takiego rzeczywiście się zdarzyło. Kiedyś żal ją ogarnął, bo wyrzuciłem jakiegoś zawodnika. Szkoda jej było człowieka i dlatego interweniowała. Ale o kogo chodziło? Jak sobie przypomnę, dam znać… Jednak poza tą jedną sprawą ani Stefania, ani Paweł nie wtrącali się do mojej pracy, za to często mi pomagali, robiąc briefing prasowy. A w Grecji każdy klub ma swoją gazetę. I żeby obiektywnie wiedzieć, co w trawie piszczy, należało przeczytać przynajmniej trzy tytuły, czyli gazety związane z AEK-iem, Panathinaikosem i Olympiakosem. Każdy tam sobie zaprzeczał, a ja próbowałem się w tym odnaleźć i mieć swoje zdanie. Do dzisiaj lubię czytać skrajne gazety typu „Tygodnik Katolicki Niedziela” i „Gazeta Wyborcza”. Wtedy czuję, że jestem pośrodku. Poza tym wreszcie mam na to czas. Wy nie macie i czytacie tylko to, co lubicie. Ja tak nie muszę. Nie chodzę na skróty.
Z żoną Stefanią i synem Pawłem w Zakopanem, początek lat 70.
Jest pan pewien? A kto powiedział: „Jak się gra w piłkę, to trzeba się wcześnie ożenić”?
Cały czas się pod tym podpisuję. Poszukiwanie towarzyszki w celu zwolnienia napięcia seksualnego jest trudne i czasochłonne, dlatego przeszkadza w sporcie. My, mężczyźni, często dzielimy kobiety na kandydatki na żony i kandydatki na kochanki. W związku z tym, jak się spotka dziewczynę, która według naszego instynktu i niewielkiej wiedzy, jaką ma młody człowiek o sprawach damsko-męskich, idealnie nadaje się i na matkę naszych dzieci, i na kochankę, to od razu trzeba „atakować”. Towarzyszka doli i niedoli jest kluczowa, bo w życiu sportowca różnie bywa. Ktoś musi przecież wysłuchiwać tych wiecznych utyskiwań. W moich czasach piłkarzom wczesny ożenek zwykle się udawał. Dzisiaj jest znacznie gorzej. Trochę się wszystko zachwiało. Pewnie dlatego, że zawodnicy są bardziej na świeczniku i nie należą do najbiedniejszych. Wystarczy, że pójdą do klubu nocnego na „ury-bury”, coś wezmą i widzą kolorowo. Na takich frajerów czekają atrakcyjne panie. Zaczyna się od szybkiego numerku, a kończy bankructwem.
Pan nigdy nie chodził na „ury-bury”?
A i owszem. Tańczyłem na deskach w parku Sokoła albo parku Potulickich w rodzinnym Pruszkowie. Państwo ludowe dbało o kulturę i organizowało w niedzielne popołudnia potańcówki z orkiestrą na żywo. Budowano podest i dawaj! Nikt jednak nie myślał o takich ekscesach z panienkami jak dzisiaj. My byliśmy kulturalni i emocje rozładowywaliśmy inaczej. Po dobrej zabawie zawsze była dobra bitwa. Na sztachety. Zmagania sportowe w czystej postaci (śmiech).
Ilu pan zna piłkarzy, którym kariery złamały kobiety?
Uuu, bardzo wielu. Proszę zobaczyć, co się dzieje w Premier League. Nałogi, złe inwestycje, niedobre dziewczyny. Często młodzi piłkarze, którzy dorobili się milionów, pozostają bez środków do życia. Za naszych czasów też to się działo, ale nie w takiej skali. Ja zawsze chciałem mieć żonę spoza środowiska. Nie miałem zamiaru być z kobietą tylko dlatego, że miała duże… „bicepsy”. Dziś takie panienki robią spore kariery. Ale ja wiedziałem, że taka dziewczyna nie mogłaby być matką moich dzieci. Takie tam pruszkowskie zasady.
Wzięliście państwo ślub, mając po dwadzieścia jeden lat.
Niedługo stuknie nam sześćdziesiątka: diamentowe gody. Wesele mieliśmy w mieszkaniu teściów w Żyrardowie. Pan Górski wraz z inżynierem Włodzimierzem Kuliniczem z Legii – kierownikiem drużyny – wręczyli nam dwunastoosobowy serwis do kawy jako prezent od kolegów z klubu. Kulinicz był wysokim mężczyzną z drewnianą protezą nogi. Na głowie miał zawsze kapelusik z piórkiem, jak włoski faszysta. Lubił epatować swoim inżynierstwem. Zaznaczał je w co drugiej wypowiedzi: „ja jako inżynier”, „my inżynierowie” i tak dalej. Oczywiście nie do końca podobało się to piłkarzom, którzy w kółko robili sobie z niego jaja. A to Henryk Grzybowski nasmarował mu słuchawkę od telefonu czarną pastą do butów, a to Stasio Fołtyn przybił ten sławny kapelusik gwoździem do wieszaka i w konsekwencji denko oddzieliło się od reszty. Jak człowiek młody, to głupi… O czym to ja?
Ostatnio byliśmy na pańskim weselu.
Kulinicz umiał wypić, podobnie pan Kazio. I nic po nich nie było widać, a pili szlachetnie i dostatnio: od piątku do niedzieli rano. Tymczasem w niedzielę na jedenastą był wyznaczony trening. Widziałem, jak bawił się pan Kazimierz, więc byłem więcej niż pewien, że na bocznym boisku poklepiemy „w dziada” i będzie po treningu. Doczłapałem się na tę jedenastą ledwo żywy. Tymczasem pan Górski wkroczył raźnym krokiem, w dresiku i nawet na mnie nie spojrzał.
To się nie mogło dobrze skończyć.
Wpadłem na minę. Zaczęliśmy od rozgrzewki w stylu gimnastyki szwedzkiej, a potem trener przeszedł do swojego słynnego „świńskiego” truchtu. To właśnie temu biegowi pan Górski zawdzięczał ksywkę „Sarenka”. I tak truchtaliśmy za nim po Łazienkach bite półtorej godziny! Chapeau bas. Potem ledwo dojechałem do domu. Trener był ewidentnie na dopingu (śmiech).
Wróćmy do początków znajomości z panią Stefanią.
Za pierwszym razem nie dostałem się na polibudę. Fizyka i matematyka poszły dobrze, ale trójka za wiedzę o świecie i marksizmie to było za mało. Gdybym się lepiej sprawił, to prawdopodobnie nie poznałbym małżonki. Czyli warto było być nieprzygotowanym… Na studiach zawsze trzymaliśmy się we czterech: dwóch Jacków i dwóch Maćków. Pierwszy Jacek, jeden z przyszłych konstruktorów torów pod TGV, mieszkał przy ulicy Poznańskiej i to tam była nasza przystań, nasza baza. Piliśmy trochę winka, zbieraliśmy butelki, a jak kończyły się pieniądze, to się je sprzedawało, żeby jakoś przeżyć… Miałem wówczas jedynie pół stypendium: sto dwadzieścia pięć złotych. Dlaczego tylko pół? Przez moje nieodpowiednie pochodzenie. Ojciec był przedsiębiorcą budowlanym, czyli prywatną inicjatywą – osobnikiem z gruntu podejrzanym. W ogóle byliśmy podejrzani, bo w naszej paczce był Maciej Mazur – syn wysoko postawionego członka powojennego PSL. Stefanię nazywaliśmy między sobą „Badylarą”.
Bo z rodziny kwiaciarzy?
A skąd! Ale tak nam się wydawało, bo stale z pieniędzmi chodziła. Połączyliśmy to z jej żyrardowskim pochodzeniem i nagle wszystko stało się jasne. Oczami wyobraźni widzieliśmy całe hektary pod szkłem (śmiech). Pamiętam, że miała wtedy piękny, lazurowy płaszczyk ze straszną liczbą guzików. Dużo za dużo. Któregoś razu chłopcy mnie podpuścili, żebym do niej podszedł i pożyczył parę groszy, bo brakowało nam na napoje rozrywkowe. Do dziś pamiętam, jak wyjmowała kolejne banknoty z przepastnych kieszeni tego płaszcza. Pożyczyłem stówę, wróciłem do kolegów i machając banknotem, powiedziałem: „Widzicie, frajerzy? Trzeba mieć podejście do człowieka, a nie wyzywać od badylar!”. A oni zaczęli się wyśmiewać, żebym nie podskakiwał, bo to za wysokie progi na moje nogi. Pomyślałem sobie: „Jeszcze wam pokażę!”. Łatwo nie było.
Pani Stefania była nieprzystępna czy raczej wyniosła?
Przede wszystkim ambitna! Stale blada chodziła, bo za dużo się uczyła. Podobnie jak jej kandydat na męża… Tam już było teoretycznie wszystko pozamiatane. Ale jak pewnie wiecie, ja się łatwo nie poddaję. Stówkę oddałem w pięćdziesięciogroszówkach. Przyniosłem cały worek bilonu (śmiech). Taki pruszkowski żart. Stefcia była obruszona.
Na taras wchodzi pani Stefania.
Stefania: Jacuś, wy nigdy nie skończycie tej książki, jak będziesz takie rzeczy opowiadał. Bez plotek proszę.
Jacek: A co? Nieprawdę mówię? Kieszenie miałaś zawsze wypchane banknotami. Byłaś dla nas córką badylarza.
S: Mój tata był po prostu bardzo zdolny. Skończył szkołę oficerską przy Bagateli i zawsze miał otwartą głowę. Umiał o nas zadbać. Czy wiecie panowie, że na Politechnice było wówczas bardzo mało dziewcząt?
To się do tej pory nie zmieniło.
S: Prawdopodobnie chłopcy nadal są tam tacy namolni. Och, jak oni mnie denerwowali! Nie mogłam czasami wytrzymać. Któregoś dnia krzyknęłam, że mają się nie zbliżać i muszą być co najmniej pięć metrów ode mnie. Na to Jacek od razu wypalił: „Wielka mi dama! Nie usłyszysz ode mnie nawet słowa”. Obraził się (śmiech). Najwidoczniej jednak trochę mu się to spodobało. Spytajcie go…
Pani Stefania wychodzi.
J: Potwierdzam, tak było.
Potwierdza pan również, że założył się z przyszłą żoną o to, że jeśli strzeli pan bramkę z Polonią Bytom, to pani Stefania pójdzie z panem na randkę do kina?
Strzeliłem dwie (śmiech) i dlatego wyszły nam chyba dwa seanse. A potem już tak zostało do końca życia.
Co się stało z niedoszłym narzeczonym?
Obie rodziny znały się od dawna, wszystko było zaplanowane. Chodzili razem do liceum. Wartościowy, przystojny chłopak. Grał na gitarze, śpiewał, był koszykarzem – dziewczyny się ustawiały w kolejkach. Po prostu perfekt, nic złego nie mogę o nim powiedzieć. Ale moja żona nie bardzo daje się prowadzić. Od zawsze była trudna. Wiecie, taka liberation woman. Gdyby była aktywistką, to ho, ho! W pierwszej linii z najbardziej radykalnymi feministkami! Już sam fakt, że poszła na politechnikę, był wydarzeniem w rodzinie. Dziewczyna na techniczne studia? Tutaj jednak oddaję honor Leszkowi, czyli niedoszłemu narzeczonemu. Bo to właśnie on najbardziej wspierał ją w wyborze studiów. Zależało mu, żeby była niezależna.
Dopiął swego.
Na swoje nieszczęście. Kobiety mają instynkt. Najlepiej wiedzą, z kim warto mieć dzieci, a z kim nie.
I już? Tak po prostu?
No pewnie. Okazało się, że byłem lepszym materiałem na reproduktora (śmiech). Panowie, nie ma co drążyć tematu. Czar kobiety polega na tym, że nie do końca wiadomo, o co chodzi. A my nigdy nie dowiemy się, dlaczego, za co i po co. Stefcia skończyła uczelnię i pracowała w zawodzie. Jako inżynier budowała drogę Konstancin-Jeziorna–Góra Kalwaria. Potem pracowała w biurze projektów przy Mysiej, vis-à-vis cenzury. I wreszcie, kiedy trzeba było wybierać, poświęciła swoją karierę na rzecz mojej.
Wypominała to panu kiedyś?
Nigdy. Stefania to piękne i kochane kobiecisko. Ma w sobie coś z faceta – posiada wiele cech męskich. Pewnie miała być chłopczykiem. Silna osobowość i twardy partner do życia. Czasem sobie powtarzam: „Niech ona ma rację, bylebym ja miał święty spokój”. Może przerwa, panowie? Zasłużyliśmy na relaks. Popływamy w basenie… Rano woda miała dziewiętnaście stopni, teraz już pewnie ma ponad dwadzieścia. W sam raz. Pływanie, a potem obiad.
Proponujemy pół godziny rozmowy, a potem pływanie i obiad.
Jak trzeba, to trzeba, ale ja nie lubię tak długo siedzieć.
Słyszeliśmy, że trenując greckie zespoły, nie potrafił pan wysiedzieć na ławce i miał ponoć z tego powodu sporo problemów.
Takie były durne przepisy, że trenerzy nie mogli podnosić się z ławek. Obok boksu stał zawsze cywil z policjantem i tego pilnowali. A ja ciągle wstawałem (śmiech). Musieli mi co chwila zwracać uwagę. Kiedy byłem trenerem Arisu Saloniki , chcieli mnie z tego powodu wyrzucić z boiska. Policjant wrzeszczał: „Dlaczego pan tak nam utrudnia pracę? Dlaczego w kółko pan wstaje?”. Odkrzyknąłem tak, żeby słyszeli mnie kibice siedzący za moimi plecami: „Bo mam hemoroidy!”. Po chwili cały stadion rżał ze śmiechu, a oni dali mi święty spokój. Następnego dnia wszystkie greckie gazety pisały o hemoroidach Gmocha.
Z rozbitą głową na rękach kibiców po meczu Panathinaikosu z Iraklisem, sezon 1983/84
Z pana w ogóle był niezły numer. Grecka prasa co chwila miała używanie.
Zaczęło się już na samym początku, kiedy trenowałem swój pierwszy tutejszy klub – PAS Janinę . Strzeliliśmy bramkę Panathinaikosowi na wyjeździe, ale sędzia jej nie uznał, bo piłka wyleciała przez dziurę w siatce. Boczny wskazał, że był gol, a ten karawaniarz główny oświadczył, że piłka wyszła w aut. Zerwałem się z ławki i przebiegłem całe boisko przy ogłuszającym wyciu kibiców Koniczynek. Przez cały czas gonili mnie policjanci. W końcu dopadłem do tej siatki i drąc się na sędziego, zacząłem ją rwać, powiększając jeszcze dziurę. Była afera na pół Grecji. Potem przed każdym meczem na wyjeździe sprawdzałem wszystkie siatki. Kibice gospodarzy tego nie znosili. Wyli i przeklinali, a ja spokojnie oglądałem siateczki. Niestety pewnego razu nie zrobiłem dobrego uniku i od rozeźlonego kibica Iraklisu dostałem kamieniem w lewe oko. Ale i tak tam zdobyłem mistrzostwo. Do dzisiaj soczewka w tym oku nie rozszerza się i nie kurczy tak, jak powinna. Co robić! Jak się odwalało takie numery…
Jadło się też żywe ślimaki.
Pyszne. Prosto z Rembertowa! Byliśmy tam z reprezentacją na zgrupowaniu. Wszyscy zawodnicy musieli dojechać do ośrodka przygotowawczego od razu po meczu ligowym. Byli zmęczeni i zniechęceni, do tego pogoda marna – deszcz i zimno – ale i tak musieli wyjść na trening. Chłopaki narzekali, ledwo biegli, aż się z tyłu ogon maruderów utworzył. Cały czas myślałem, co by tu zrobić, żeby obudzić tych frajerów, jakoś ich rozruszać. Raptem przybiega do mnie „Tomek” , który krzyczy: „Trenerku, mam tu coś dla pana!” i niesie winniczka. „Zjadłby pan takiego surowca?”. Kiedyś im opowiadałem, jak jadłem ślimaki we Francji, i postanowili trochę sobie poużywać. Mówię: „Zjem, ale wy stawiacie dziesięć tysięcy. W tej chwili”. Oczywiście byłem przekonany, że nic przy sobie nie mają, bo byli w samych spodenkach. Czułem się bezpiecznie. Ale Tomaszewski to sprytna bestia. Wiedział, że Zbyszek Boniek tydzień wcześniej za setny mecz w Widzewie dostał złoty sygnet ze swoimi inicjałami. Szybko namówił go, żeby dał ten pierścionek w zastaw. W ten sposób znalazłem się pod ścianą. No, ale słowo się rzekło. Podniosłem ślimaka, oczyściłem z piachu i chlup do dzioba. Kazali mi potem usta otwierać, bo nie wierzyli, że połknąłem. Wziąłem sygnet, zawodnicy uchachani, napięcie rozładowane, można było trenować. Oczywiście wiedziałem, że Zbyszek to „Szkot” i da sobie rękę uciąć, żeby odzyskać swoje trofeum. Po treningu ktoś puka do mojego pokoju. Zbysio: „Trenerku, oddaj mi ten pierścionek”. Włożyłem sygnet na palec, pasował idealnie. „Zobacz, Zbyszek, jak pięknie wygląda. Spodobał mi się. Nie chcę już nawet pieniędzy”. Jęczał aż do nocy. W końcu uległem, bo miałem dość jego cierpiętniczej miny. Najważniejsze było to, że osiągnąłem swój cel – odbyliśmy udany trening, a morale w drużynie znacznie się poprawiło.
W Alchemii futbolu napisał pan, że rok pracy z reprezentacją kosztował pana więcej niż pięć lat gry na boisku.
A wiecie, jaka jest różnica między trenerem a zawodnikiem? Zawodnik wyładowuje całą energię podczas meczu, a trener, mimo podobnego pobudzenia, nie może nic ze swoimi emocjami zrobić. Teraz i tak się poprawiło, bo można wyjść z boksu, chodzić, gestykulować, krzyczeć, gwizdać. Dawniej siedziało się jak w kojcu i czuło, że wszystko więdnie. Rozwadniałem ten potworny stres, pijąc duże ilości wody. Taki prosty, chłopski, pruszkowski sposób. Nie paliłem, więc musiałem coś zrobić z rękami. Dziś wszyscy trenerzy cały czas popijają wodę. Zastanawiam się tylko, co miał w butelce Alex Ferguson? Patrząc na kraj, z którego pochodzi, i kolor nosa…
Biorąc pod uwagę wszystkie stresy, które pan przeżył, to ile ma pan dzisiaj lat?
Proszę obliczyć to w sposób, w jaki wylicza się wiek kota albo psa. Powinno zadziałać. Głowę mam jednak jak trzydziestoletni młodzieniaszek. Ogieniek cały czas tam płonie. Gorzej z formą fizyczną, czasu nie oszukam. Ale jak mawiał mój tata: „Muszę dożyć setki, bo wtedy będę miał pięć tysięcy emerytury” (śmiech).
Kiedyś powiedział pan: „Nie czuję swojego wieku, choć wiem, że jest dojrzały”.
W pewnych elementach już trochę przejrzały. Panta rhei!
Nadal chciałby pan umrzeć na ławce trenerskiej?
Mecz piłki nożnej to ersatz wojny. Wodzowie umierają w czasie bitew, a trenerom zdarza się umierać na ławkach. Kilku tak skończyło. Taka śmierć ich nobilituje. Tylko arystokraci mogą tak cudownie pożegnać się z życiem. To piękny koniec, choć teraz dla mnie niedostępny, ale przecież mogę znaleźć jakąkolwiek ławkę, nie musi być koniecznie trenerska. I fiknę sobie tam, oddając ostatnie tchnienie. Ława dla trenera to narkotyk – jest najważniejsza. Byle nie siedzieli za nią przysięgli… Tym optymistycznym akcentem zakończyłbym naszą pierwszą odprawę. Zarządzam pływanie!