- W empik go
Najmłodsi. Tom 1: powieść - ebook
Najmłodsi. Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 370 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród niezmierzonej przestrzeni stepowej rozsiadła się wielka, rozległa wieś, Oksaniną zwana. Dziwni ludzie, którzy tu zamieszkać chcieli! Jak okiem zasięgnąć pustka. Gdzieś tylko daleko za wsią majaczeją rzadkie drzewa, jedno od drugiego o kroków kilka. Stoją naprzeciw siebie i poważnie skłaniają od czasu do czasu szczytami swemi, szumiąc posępnie. Drzewa stare, ale się wszerz nie rozrosły, tylko wystrzeliły ku niebu wysoko.
Zresztą oko niema gdzie spocząć, chyba na małym wzgórku wśród wioski, gdzie wzniesiono przed laty cerkiew obszerną, drewnianą, z wysoką dzwonnicą. Dokoła tego wzgórka i cerkwi ciągną się szeregami chaty duże, porządne, z takiemiż zabudowaniami gospo – darskiemi. Chaty jedna od drugiej oddzielone znaczną przestrzenią; miejsca Bóg dał wiele, to tez ludzie nic szczędzili go sobie. Jest gdzie wznosić stogi zboża i siana, gdzie budować wielkie spichlerze, a co ważniejsza, jest co chować w tych spichrzach.
Bo ziemia to urodzajna nad podziw. Bez trudu niemal przynosi ona człowiekowi, czego mu tylko potrzeba, prace jego pierwotną, nie uczoną, wynagradzając stokrotnie.
Smutno tu, to prawda. Mieszkaniec górzystych lub lesistych okolic załamuje ręce, patrząc na to stepowe pustkowie. Ale bo on stepu tego nie widział może w jasny ranek wiosenny lub letni, gdy wszystkie kwiaty niezmierzonych łanów otworzą swe wonne kielichy ku promiennemu słońcu i przed zachwyconem okiem widza roztoczą róźnolite swe barwy; gdy krople rosy na nich w tęczowych rozpromienia się blaskach: gdy powietrze napełni się upajającym zapachem tego kwiecia, ziół i zbóż dojrzewających. Wzrok twój biegnie po tej kwiecistej przestrzeni aż do krańców widnokręgu, tam, kędy się on spływa w jedną całość z tym wzorzystym kobiercem, tchnącym pełnią życia i siły urodzajnej.
Stoisz zachwycony, a wokół ciebie krąży cały świat motyli, koników polnych, latających owadów różnych o skrzydełkach przejrzystych, a barwnych, jak kwiaty na ziemi. Nad twoją głową świegoce wesołe ptactwo, gwarliwe a śmiałe, swobodne wśród niezmierzonej przestrzeni, usiadające ze znużenia nieraz u stóp twoich i zrywające się znów do lotu z hałaśliwym świegotem.
I tobie także pierś się rozszerza, oddychając tem upąjającem powietrzem stepu. Z tych odgłosów, jakie wokół siebie słyszysz, ze świegotu ptastwa, co się dalekiem rozchodzi echem, z poświstu wichru, bujającego swobodnie, z szumu kolczastych burzanów i kłosów zboża kłaniających się ze szmerem przez rozstrzenie, tworzy się harmonia dziwna, która i w duszy twojej rozbrzmiewa i spływa się w ton melancholijnej dumki.
Rozumiesz w tej chwili tajemnicę tych pieśni, które się na tych stepach rodzą; rozumiesz tajemnicę tego przywiązania, które mieszkańcowi stepów nie daje o nich zapomnieć, nawet wśród najcudowniejszych tatrzańskich lub alpejskich widoków. Zniesie on z rezygnacyą smutek jesieni i straszliwą pustkę zimową, gdy wyschłe tylko łodygi burzanów lub martwe ścierniska, albo nie przebyte zaspy śniegowe, na kilka miesięcy go otoczą; zniesie on ten smutek, żyjąc nadzieją rozkosznych dni wiosennych i letnich, które po ciężkich dniach zimy nadejdą znowu, pełne czaru i woni, pełne słońca i ciepła.
A i smutek jesieni ma tu swój czar odrębny. W wieczór pogodny wiatr szumi posępnie i roznosi w powietrzu, rozsnuwa na kolcach burzanów długie, białe pasma pajęczyny, które barwami tęczy mienią się w blaskach różowych skłaniającego się ku zachodowi słońca. Tarcza jego olbrzymia, czerwona, jak rozżarzone ognisko, kłoni się coraz niżej i niczem nie skrywana, zapada, zda się, w ziemię, tam, u kresu widnej przestrzeni stepowej. Kołyszą się ku temu słońcu, powiewem wiatru poruszane, wysokie łodygi burzanów, oplecione pajęczyną jesienną, niby siecią, utkaną z różnobarwnych nitek jedwabnych. Ptactwo szybuje w powietrzu, lot swój zniżając ku ziemi, znużone. Urywanym, głośnym świegotem nawoływa się na spoczynek i szukając schroniska, kupi się gromadnie wokoło drzew przed chatami.
Słońce zapada coraz głębiej u krańców stepu; promienie jego, oblewające przed chwilą całą jeszcze przestrzeń, biegną coraz szybciej ku tarczy, do połowy już skrytej, a zmierzch wieczorny biegnie tuż za niemi ściga je aż na niebieskiem sklepieniu, które czerwoną mieni barwą, coraz to blednie, aż wreszcie ciemnym oblewa się błękitem.
W zimie krajobraz się zmienia, a ma także swoje niezwykłe piękności. Nieraz już w pierwszych dniach listopada spadają wielkie śniegi, a takich zawieruch, jakie się zrywają na stepach, gdzieindziej pojąć nawet nie można.
Nie daj Boże wyjechać wówczas dalej w stepy, człek żywym-by nie wrócił, a i ciała jego by nie odszukano, bo rozszarpałyby je wilki zgłodniałe, lub zaspy grubą warstwą pokryły. Nieustający wicher dzień i noc szaleje, że świata bożego nie dojrzeć; tylko ciągle niby mgła, biała a ostra, przysłania powietrze – czasem zaś jak zerwie się tuman śniegowy, zakręci w powietrzu i rozsypie na wszystkie strony z jękiem a hukiem, to w samo południe noc robi się ciemna, a człek tuli się do ogniska i prosi Boga, by wicher strzechy nie zerwał lub chaty nie zwalił.
Aż nareszcie, po kilku dniach takich, rozstępują się chmury i tumany, wicher jęczeć przestaje i na wypogodzone niebo wypływa promienne słońce, odbijające się brylantowemi iskrami na białym, jak puch śniegu.
Oczy mrużyć musi, kto spojrzy na te cuda… Wieś cała wygląda jak oszańcowany obóz, każda chata zdaje się być fortecą z wysokiemi wałami, które ją otaczają dokoła, a nieraz wyżej dachu sięgają. Wąskie przekopy, codziennie z wielkim naprawiane trudem, jedyne stanowią przejście. Biedne drzewa wyciągają połamane swe gałązie, na których grube warstwy zmarzniętego śniegu leżą, naginając je ku ziemi. Na dachach chat piętrzą się zaspy fantastycznych kształtów; jedne jak baszty wysokie, drugie wydrążone siłą wichru, niby jaskinie – inne znów smukłe jak wieże. A wszystko to w słońcu jaskrawemi promienieje blaskami i tając nieco, pokrywa się kryształową lodu powłoką.
Poza wsią step znika. Powstaje na nim, jakby cmentarzysko, mogiła za mogiłą. Czasem dolina biała, równa, a potem kurhan wysoki; dalej znów przepaście, fosy, a na powierzchni szklistej, zamarzniętej widać wyraźne ślady swawoli wichru, jak się po niej przesuwał smugami i podnosił tumany śniegu, które wirowały chwilę w powietrzu, a potem przypadły do ziemi i, schwycone mrozem, przylgnęły.
I teraz jeszcze, chociaż słońce jasno świeci, nie podobna puszczać się samemu w te zaspy. Zabłąkać się i zginąć w nich można bez śladu. W dzień taki zrana, po zawierusze, całe szeregi sań długich, a wąskich i niskich, wyjeżdżają ze wsi. Ludzie w świtach i kożuchach, w wysokich czapkach baranieli z szero – kiemi klapami na uszy, siedzą na tych saniach i powoli, ostrożnie torują drogę. Step rozbrzmiewa echem okrzyków, zachęcających konie do trudnego wśród zasp pochodu.
– A ho! a wiii! a prr! – rozlegają się nawoływania.
I zwolna, zwolna posuwa się szereg sań po szklistej powierzchni, torując szlak nowy wśród pustyni. Czasem wstrzymuje się szereg cały wobec większej przeszkody, a wtedy słychać głośną naradę co do dalszego kierunku i chwilami silny odgłos uderzeń rąk, skostniałych z zimna, o ramiona, dla rozgrzania.
Oksanina jest wsią niezwykle stepową. Inne wsie sąsiednie, niedaleko Humania, chociaż otoczone stepami, same jednak tworzą niby lesiste oazy, tyle w nich drzew, tyle ogrodów wokoło każdej chaty. W Oksaninie, oprócz owego oddalonego i rzadkiego gaju, lasem nazywanego, oprócz niewielkiego ogrodu przy dworze, oprócz kilku topól i brzóz przy cerkwi i mieszkaniu parocha, niema prawie drzewka. Chaty otoczone sporemi ogrodami warzywnemi; gdzieniegdzie tylko u wejścia, na dziedzińcu wyrasta przed chatą jedno lub dwa drzewka, kalina albo grusza dzika. A takie sieroty nierozwijają się dobrze: pali je skwar w lecie, a gnie ku ziemi i łamie wicher zimowy.
– Taka twoja dola, jak oksanińskiej kaliny – mówią tam na oznaczenie sieroctwa i opuszczenia.
Przez całą długość wsi ciągnie się szeroka droga, z odnogami węższemi ku kościołowi, ku dworowi i karczmie. Ta ostatnia, duża, długa, z szerokiemi po obu stronach wjazdowemi bramami, stoi w pośrodku wsi, na małej równinie i rozmiarami swojemi najprzód wpada w oko.
W lecie, jak dzień długi, siedziała tu przed laty, na wystającej dokoła budynku szerokiej przyzbie, niemłoda żydówka, w szafirowej spódnicy i brudnej koszuli, robiąc na drutach pończochę. Obok niej bawiło się kilku małych żydziaków, pół nagich, krzycząc głośno, a opodal stawał w milczeniu arendarz, poważny Icek odziany również niedbale: w łatanych spodniach szarej barwy i kamizelce spłowiałej z rękawami, z pod której zwisały z boku i z tyłu długie, białe sznurki. Stał i patrzał melancholijnie przed siebie, lakonicznie witając podróżnych.
Poza wsią, ukryty między drzewami ogrodu, stoi dwór, duży, stary, a niekształtnej budowy. Część jego główna, wychodząca na obszerny dziedziniec, trawą i zielskiem zarosły, w ziemię wlazła ze starości. Po obu stronach przybudowania nieco wyższe, wszakże o oknach małych i drzwiach niskich. Całość pod strzechą słomianą. W okół czuć pustkę i zaniedbanie.
Po lewej stronie dziedzińca widnieją zczerniałe ściany zabudowań gospodarskich, zupełnie snadź opuszczonych, bo nie widać tu nigdy żadnego ruchu. Tylko przed stajnią snuje się czasem postać parobka, w podartej siermiędze, prowadzącego dwa chude, mizerne konie do wody. Przed stajnią stoi tak zwane "bieda," wózek o dwóch kołach. Obok stajni wielka wozownia, zwykle na oścież otwarta, a obrócona snadź na skład niepotrzebnych rupieci. W kącie widać wysoką, starą najtyczankę, bez koła, na bok przekrzywioną, wspartą na osi. Obok obszarpany kocz na stojących resorach, z powybijanemi oknami; jeszcze jeden wózek z dyszlem złamanym i nic więcej.
Jeżeli wieś sama jest smutna, to dwór ten i jego otoczenie wywierają wrażenie prawdziwie przygnębiające. Od bardzo dawnych czasów nikt w tym dworze nie mieszkał, Właściele Oksaniny, państwo Czarnoszyńscy, mieli wspaniałą rezydencyę o milę ztąd, a w Oksaninie rządził, około roku 1860, samowładnie i niepodzielnie ekonom, pan Jędrzej. Sipajłło. I on wszakże w tym dworze nie mieszkał.
Na tak zwanym folwarku, wśród wsi położonym była siedziba ekonoma, powszechnie "panem rządcą" zwanego. Było tu daleko weselej i schludniej, niż we dworze. Domek wprawdzie niewielki, ale nowszy i starannie utrzymany, otoczony był porządnemi zabudowaniami gospodarskiemi, w około których panował ruch ciągły i żywy. W wozowni obok kilku mniejszych wózków i szarabanów, elegancki wcale powozik na resorach, którym pani Sipajłłowa wyjeżdżała co święto i niedziela do kościoła w Humaniu. W stajni stało kilkanaście koni rosłych, dobrze odżywionych i utrzymanych. Wreszcie i we wnętrzu urządzenie dworka, jakkolwiek skromne, znamionowało zasobność i pewną wykwintną staranność, która była niepodzielną zasługą pani Sipajłłowej.
Obowiązki pana rządcy nie były zbyt trudne. Raz na kwartał udawał się on do głównej rezydencyi swego jurysdatora, do Jurpola i zdawał z zarządu rachunki. Wykazywały one zyski, więc w szczegóły nikt też nie wchodził i nie brał za złe p. Jędrzejowi, ani się dziwił, że gospodarując od lat wielu w Oksaninie piękną uciułał fortunkę. Mógł śmiało pomyślećo dzierżawie, a nawet kupnie kawałka ziemi.
Ale pan Sipajłło był praktyczny.
– Na co mi się narażać? – mawiał. – Na cudzem człek, proszę łaski… panie teo… pewniejszy. Dobrze jest – no, to dobrze. Źle? zdam – panie teo – rraport i basta!
Pan Sipajłło pisał raport przez dwa r, dla większej, jak powiadał, mocy.
To przekonanie, że zdwojenie spółgłoski oznacza moc większą, objawiło się też i w pisowni nazwiska pana Jędrzeja, wraz z pewną w niem zmianą. Ekonom oksaniński nazywał się za czasów młodości Sapajło; nagłe na "rraportash" podpisywać się zaczął Sipajłło.
Stało się to wkrótce po ożenieniu się pana Jędrzeja.
Ożenił się ze szlachcianką. Nazwisko jej rodu wymienia Niesiecki, ona zaś nie sądziła nigdy, że będzie zmuszoną poślubić ekonoma. A jednak – fortuna kołem się toczy. Ojciec pani Natalii, niezamożny dzierżawca z okolic Oksaniny, zostawił umierając, swoją jedynaczkę bez żadnego zaopatrzenia. Matka nie żyła już także, więc dalsza rodzina wzięła z łaski sierotę i tę łaskę tak jej dotkliwie uczuć dawała, że gdy p. Jędrzej, oczarowany pięknemi, czarnemi oczyma panny, oświadczył się o jej rękę, biedna Natalka wahać się nie mogła. W chwili rozpaczy zapomniała o Niesieckim i tradycyach rodu i poślubiła ekonoma, aby się na swobodę wydostać.Źle natem nie wyszła. Pan Jędrzej, pomimo swej rubasznej prostoty, był dobrym, czułym i troskliwym mężem, który umiał pozyskać, jeśli nie serce, to uznanie i przywiązanie tej nie złej w gruncie, lecz przez rodziców pieszczonej, a potem dolą sierocą i łaską krewnych rozgoryczonej kobiety.
Pani Natalia przywiązała się do męża, chociaż nie zapomniała nigdy zupełnie o strasznym "mezaliansie" i nie mogła przebaczyć mężowi jego dziwnie brzmiącego nazwiska. To też zaraz w pierwszych latach pożycia, nazwisko to uległo zmianie, którą kornem sercem przyjąć musiał i na "rraportach" zastosować p. Jędrzej.
O Sipajłłach owych, wrzekomych przodkach męża, opowiadała odtąd pani Natalia cudowne historye: jako to była w księstwie żmujdzkiem niegdyś bardzo znaczna familia, o której w niewydanych herbarzach mnóstwo pięknych znajduje się rzeczy.
– Koleje losu, – mówiła, wznosząc ładne oczy ku sufitowi z westchnieniem – koleje losu! mój dziadek stryjeczny, panie, był krakowskim kanonikiem, a Sipajłłowie trzęśli wtedy całą Zmujdzią.
– Nie trzęśli, jeno młócili i nie na żadnej Żmujdzi, proszę łaski – mruczał pan Jędrzej, nie mogąc tak odrazu uwierzyć w świetność swego pochodzenia.
A jednak z czasem, jeśli nie uwierzył zupełnie to przywykł do tej myśli, i już bez protestów lub drwinek, które w początkach pożycia nieraz do rozp a czy, a zawsze do migreny doprowadzały panią Natalię, przyjął to, że nagle pokój bawialny ozdobiony został iakimś na strychu we dworze znalezionym portretem, który, wedle twierdzenia pani Jędrzejowej, miał przedstawiać jednego ze znakomitych antecesorów rodu Sipajłłów. Wizerunek to był szlachcica o wąsie sumiastym, groźnym wyrazie twarzy, w delii sobolowej.
Przybył później i ów znakomity kanonik, a wreszcie i brat kanonika, w prostej linii dziadek pani Natalii, mianowany przez nią starostą liwskim.
Gdy w paro lat po ślubie małżeństwo państwa Sipajłłów pobłogosławione zostało potomkiem płci męskiej, rozczulona pani Natalia, trzymając w powiciu kwilącą przeraźliwie przyszłą ozdobę rodu, lubiła, zwłaszcza przy gościach, upatrywać podobieństwo potomka swego do tych portretów.
– Uważasz Drusiu – mówiła pieszczotliwie do męża – nasz Jurek ma czoło liwskiego starosty, usta kanonika, a nos Sipajłłów.
– A hm… a hm – mruczał pan Jędrzej uśmiechnięty; kiwał głową, wyraźnie nie odpowiadał nic, a tylko gęstym dymem z fajki się otaczał.
Czasem jednak, gdy był kto z poufalszych gości, a pan Jędrzej w dobrym czuł się humorze, nie mógł się powstrzymać od żartu, i mrugając figlarnie dużemi, wypukłemi oczyma, szeptał na ucho, aby żona nie słyszała:
– Nie wierz, panie tego, ot bohomazy!… ani to starosta, proszę łaski, ani kanonik, ani Sipajłło. Czort wie kto, panie teo!
W miarę jednak, jak Jurek dorastał, pretensye rodowe małżonki zaczęły coraz bardziej dokuczać panu Jędrzejowi. Gniewało go to najwięcej, że pani Natalia nie umiała nigdy przejąć się należytemi uczuciami dla właścicieli Oksaniny, państwa Czarnoszyńskich, mówiła o nich nieraz z przekąsem, drwiąc z ich marnotrawnego gospodarstwa i wielkopańskich zwyczajów w Jurpolu.
– Przegospodarują oni to prędko! – mówiła z pewnem zawistnem zadowoleniem.
– A niechże Bóg broni! – wołał na to z oburzeniem pan Jędrzej, który od dziecka będąc sługą Czarnoszyńskich, podobnie, jak jego dziad i ojciec, przywiązał się do nich szczerze i serdecznie. – Nie godzi się nawet takich rzeczy mówić, panie teo, zwłaszcza nam, którzy ich chleb jemy.
– A twoja praca? – przerywała pani Natalia – nic nie znaczy? Do żadnej wdzięczności nie jesteśmy chyba obowiązani.
Ale na tym punkcie pan Jędrzej nie znosił dyskusyi. Przechowywał on tradycyjną cześć i przywiązanie do swoich państwa. Je/cli w zarządzie Oksaniny dbało swoje przedewszystkiem dobro, a w raportach niezawsze trzymał się ściśle rzeczywistych cyfr wydatków i dochodów, to uważał to niejako za naturalne zupełnie, dodatkowe wynagrodzenie swoich zabiegów i pracy.
– Mają oni – myślał – niech mam i ja.. żona szlachcianka, panie teo, wymaga różnych fanaberyj. Jurko, proszę łaski, eoraz większy drab, potrzebować będzie dużo, na czarną godzinę też odłożyć trzeba… państwu to bagatel, a dla nas majątek!
I takiem rozumowaniem uspokajał buntujące się czasem sumienie.
Zresztą życie w Oksaninie płynęło równo, cicho, spokojnie. Można tu było zapomnieć o świecie i dać o sobie zapomnieć.Żyło się z dnia na dzień, bez wzruszeń i wrażeń, to też każdy większej wagi wypadek wrażał się na zawsze w pamięć mieszkańców i opowiadany był przez długie lata.
Około roku 1860 zaszedł właśnie taki wypadek, o którym dziś jeszcze obiegają w Oksaninie rozmaite legendy.
Był to dzień letni, pogodny. Słońce zniżało się już ku zachodowi. Od strony Kumania szła zwolna gromadka, złożona z mężczyzny, kobiety i małej dziewczynki.
Mężczyzna był rosły, barczysty, odziany w kaftan długi, różniący się nieco krojem od zwykłych, w tej okolicy używanych siermięg; był dłuższy, wcięty w pasie, z szerokiemi, nieco fałdowanemi połami. Z pod wysokiej czapki wyglądała twarz o wybitnych rysach. Długa czarna broda, rozdzielona po środku, oczy żywe, bystre, przenikliwe, policzki mocno wystające, nadawały tej twarzy cechę charakterystyczną. Prawą ręką prowadził przytwierdzonego za nozdrza do łańcucha niedźwiedzia, a w lewej niósł wysoki kij żelazny, na którym się wspierał.
Zwierzę szło zwolna, ociężale, z głową w dół spuszczoną, widocznie znużone, senne. Dopiero, kiedy do wsi się zbliżono, niedźwiedź podniósł nieco łeb do góry, chrapy, przez które żelazne ogniwo łańcucha było przeciągnięte, rozdymał i ślepe oczy o zakrwawionych białkach otwierał szeroko, jakby niemi dopatrzyć chciał tego, co instynktem i węchem przeczuwał – bliskość sadyb ludzkich.
I naraz roztworzył paszczę i ryknął z pełnej piersi.
Chłop szarpnął silnie łańcuchem. Ryk niedźwiedzia przeszedł w jęk bolu, a zakończył się coraz cichszem, głębszem mruczeniem, niby skargą. Biedny ślepiec spuścił znowu łeb do ziemi i szedł zwolna z rezygnacyą niemą za przewodnikiem swoim, potykając się co krok na nierównej ścieżce, której garbów widzieć nie mógł. Chwilami, jakby z niecierpliwością, wstrząsnął wypłowiałemi rudemi kudłami, które bujne na grzbiecie, aż do skóry wydarte były na bokach, znać od częstych uderzeń żelaznego kija.
– Myś głodny – przemówiła ze współczuciem kobieta, idąca obok.
Była odziana jak zwykłe wiejskie kobiety, ale połatana jej świta i chustka stara, spłowiała, związana na głowie, zdradzały ubóstwo. Pomimo ciepła, drżała. Od czasu do czasu dreszcz ją chwytał gwałtowny, a twarz zsiniała świadczyła, że krew w niej krzepła. Twarz ta była wychudzona, mizerna, a nosiła ślady ciężkiego cierpienia, zwłaszcza w oczach, które, mgłą zasnute, podsiniałe, w głąb zapadłe, gasnąć się zdawały. Bezsilna, chwiejąc się na nogach, wytężając sił ostatek, wlokła się raczej niż szła i opierała się zlekka na grzbiecie niedźwiedzia, którego kudły gładziła od czasu do czasu kościstą ręką.
__ Psiawiara! – przerwał kacap. Nie głodny, ino mu się iść nie chce. Nie głodna bestya! wy chyba Maryno, coście od dwóch dni nic w ustach nie mieli.
– Nie mogę jeść – Mykoło – nie mogę! – odrzekła kobieta. Łamie mnie w rękach, w nogach i po całem ciele. Śmierć mnie już bierze.
– Matusiu! zawołało w tej chwili, z błagalną prośbą w głosie, idące obok dziewczę. Miało najwyżej lat dziesięć. Mizerne także było i wychudłe, ale młodość walczyła zwycięzko z głodem i nędzą. W koszulinie tylko i chustce starej, na krzyż na piersiach związanej, szła raźno, dużemi, ciemnemi, a bystremi oczyma patrząc przed siebie. Teraz te oczy, zwrócone ku matce, miały wyraz przejmującego lęku i rzewności.
– Ot nie gadalibyście głupstw, Maryno – wtrącił kacap po chwili. Wioska niedaleko, napijecie się kieliszek wódki, to i skrzepła krew się obudzi.
– Zarobek lichy – dodał po chwili – czort nas zapędził w te strony! W Humaniu do miasta nas nie puszczono, a na przedmieściu nie zarobisz nic, ino się wszystkim opłacać trzeba.
Splunął ze złością.
Szli dalej w milczeniu. Dziewczyna przysunęła się do matki, która objęła ją czule ramieniem i tuląc ku sobie, spoglądała na nią przygasłemi oczyma.
– Ola ty moja – Ola! szeptała z cicha, wzdychając.
– Ej, Maryno – ozwał się znowu Mykoła – żebyście ino na prawdą tu nie zachorzeli, bo do Żytomierza dybać jeszcze daleko, a wam, jak mówicie, tam koniecznie potrzeba.
Kobieta nie odpowiedziała nic, a Mykoła spozierał na nią siwem okiem z podełba.
– Trzeba nam to było z chersońskiej gubernii aż tu się zawłóczyć – ozwał się znowu po przerwie, z widocznem niezadowoleniem. Tam człowiek był przynajmniej między swoimi, a tu ani zarobku, ani poratowania. Skaranie Boskie!
Splunął znów z gniewu.
– Zawróciliście mi głowę swojem gadaniem, a ja głupi uwierzył. Włóczymy się, jak burłaki, a z waszych obietnic czartu pociecha.
– Czekajcie Mykoła, czekajcie! – szepnęła kobieta, – niedługo się przekonacie, żem nie kłamała.
– Kiedy z was już grzeszna dusza wyłazi – przerwał Mykoła – a tych waszych bogactw, ani ojca, ani męża nie widać.
– Cicho! – zawołała żywo kobieta, zbliżając się do Mykoły i błagalnym wzrokiem wskazując na idącą obok dziewczynko – niech mała nie słyszy!….
– Dlaczego? – odburknął chłop, – albo to ona nie zna, że nie mużyckie, ino pańskie jest dziecko. Niech zna! a gdybyście zmarli, to niech ojca szuka, ino ślad wskażcie, bo z tego waszego gadania trudno dojść prawdy.
Mówiąc to Mykoła ciągle z podełba patrzył na Marynę, jakby z jej twarzy wyczytać chciał, czy w tem mizernem ciele długo jeszcze dusza się utrzyma. Badanie to snadź nie było pomyślne, bo głową kiwał ciągle i spluwał od czasu do czasu.
Myśli jego pobiegły mimowoli w niezbyt daleką przeszłość. Przed laty siedmiu, czy ośmiu, poznał Marynę. Była to wówczas młoda i niezwykle urodziwa kobieta. Zkąd przybyła do małej wioski niedaleko Chersonii, Warwarówką zwanej, nie wiedział nikt. Jeden tylko stary Semen, u którego Maryna wraz z małem swem dzieckiem znalazła przytułek, wiedział zapewne, ale mówić nie chciał i ciekawe pytania opryskliwie zbywał.
– Czort wie zkąd… – mruczał. – Przyszła z małem dzieckiem na ręku i wprosiła się na służbę. A niech tam siedzi. Sam jestem, to mi czasem pomoże.
Ażeby to Semen czynił z dobrego serca, w to nikt wierzyć nie chciał. Znano go w całej okolicy jako niebezpiecznego człowieka, który sumienie miał twardej jak kamień. Przed laty przybył on do Warwarówki, także nie wiadomo zkąd i nieznany nikomu. Miał on tu wprawdzie jednego krewniaka, który za młodu czumakował, a potem w Warwarówce ożenił się i osiadł, ale ten krewniak z Semenem żadnych stosunków mieć nie chciał i innych przed nim przestrzegał.
– Zbójnik jest – mawiał – podpalacz! strzeżcie się go.
Mykoła był synem owego Semenowego krewniaka. Nicpoń to był wielki, niespokojna dusza w nim się tłukła, pracować mu się nie chciało i żywot wiódł burłacki. To z czumakami w świat daleki chodził, to Bóg wie gdzie się wałęsał, a nieraz zbiedzony i wygłodzony do domu wracał.
Raz przyszedłszy z takiej wędrówki, ujrzał Marynę i odrazu zachwycił się jej urodą. Odtąd wyrzekł się burłackiego życia, chciał osiąść w Warwarówce i do pracy się wziąć, byle poślubić Marynę. Ojcu swemu powiedzieć o tem nie śmiał, bo znał jego nienawiść do Semena i wszystkiego, co z nim jakikolwiek miało związek. Maryna onieśmielała go także, bo milcząca zawsze była, nieprzystępna, a tak smutna, jakby się w niewoli czuła. Tedy raz, w tajemnicy przed ojcem, poszedł do chaty Semena i przed nim się zwierzył.
– Zawadza wam może ta kobieta i jej dziecko – rzekł – to mi ją dajcie, ja ją za żonę wezmę.
Semen wielkie oczy wytrzeszczył, zęby w śmiechu szyderczym pokazał i rzucił sio gniewnie.
– A ty psi synu! – krzyknął – ty, burłako jakiś. Ot! czego mu się zachciewa!… Maryna nie dla ciebie, bo ona już wzięta.
– Jakto – zawołał Mykoła – zamężna?
Semen białkami łypnął, zaśmiał się raz jeszcze przez zęby i nie rzekł więcej nic. A tak się od tej pory zawziął na Mykołę, że mu już swego obejścia przestąpić nie dawał.
– Pilnuj ty tam chaty swego ojca – wolał – bym jej kiedy nie podpalił za to, że mnie podpalaczem zwie!
Zrozpaczony Mykoła zaczął pić, a wreszcie zniknął ze wsi. Rzadko kiedy odtąd powracał i to na krótko, aby się tylko na Marynę zdaleka popatrzeć.
A serce mu się krajało z bolu, ile razy po dłuższej niebytności na nią spojrzał. Kobieta nikła w oczach, chudła, mizerniała, tylko oczy, w dół wpadłe, lśniły się jeszcze ogniem, który duszę Mykoły przepalał.
I znowu z rozpaczy zaczynał pić, a potem uciekał.
Ludzie zaś we wsi różne opowiadali rzeczy.
Mówili, jako od czasu do czasu, raz w rok mniej więcej, przyjeżdżał do Semenu ze stron dalekich jakiś człowiek nieznany, ten sam, jak się domyślano, który Maryno tu przywiózł. Przyjeżdżał, odbywał z Semenem krótką narado, kryjąc się przed kobietą i rychło wyjeżdżał.
– Przywozi grosz Semenowi – mówiono – boć przecie darmo on tej kobiety nie żywi, która niewiele robi, a bardzo płacze i tylko dziecko swoje pieści.
Raz wszakże Maryna, dopatrzywszy owego nieznanego człowieka, dopadła go, gdy wyjeżdżał w nocy i puściła się za nim w pogoń z krzykiem i jękiem. Aż ludzie ze snu obudzeni z chat powybiegali. Niejeden byłby chętnie dał pomoc niebodze, której widocznie jakaś działa się krzywda, ale każdy lękał się zemsty Semena. Niedarmo krewniak jego podpalaczem go zwał, a zdarzyło się też parę razy w Warwarówce, że chaty i dobytek tych, którzy mu się narazić śmieli, szły z dymem. Patrzano więc tylko na to zdaleka, jak Semen, dopędziwszy uciekającą, ciągnął ją napowrót do chaty.
Kobieta w głos jęczała.
– Oj dolaż moja, dola! oj główko moja biedna.
A zlitujcie się Semenie przez Boga żywego, puśćcie mnie do swoich, do ojca!
Semen wtrącił ją silnie do chaty, drzwi zatrzasnął i już tylko stłumiony odgłos łkania ztamtąd dochodził.
Odtąd Semen jeszcze surowszym był dla Maryny, a tak jej pilnował, że z nikim obcym słowa zamienić nie mogła. Na wszystkie jej prośby miał jednę tylko odpowiedź:
– Po mojej śmierci pójdziesz, gdzie zechcesz!
Ludzie, patrząc na nieszczęśliwą kobieto, kiwali ze współczuciem głowami, wzdychali głęboko, spoglądając na siebie, ale żadnej nie widzieli rady.
– Ano, dola – mówili – gorzka dola. Tak mijał dzień po dniu, rok po roku.
Mała dziecina Maryny, którą ona Olgą zwała, i przybywszy do Warwarówki… na rękach jeszcze nosiła, liczyła już rok pewnie dziesiąty, gdy raz Semen przywlókł się z pola do chaty ledwie żywy. Wszedłszy, zatoczył się i padł całym ciężarem na pościel.
– Zła godzina przyszła…… – rzekł do Maryny. – Zdychać trzeba…
Dwa dni tak leżał, milcząc. Nie jadł nic, pił tylko wodę chciwie i czasem stęknął, a czerniał na twarzy jak ziemia.
Maryna chciała biedz po znachora, albo do parocha z pobliskiej wioski, bo w Warwarówce parafii nie było, ale Semen zaśmiał się tylko.
– Weź dziecko – rzekł – i zmykaj w świat, a mnie zostaw. Ani mi znachor, ani paroch nie po – moie. Żyłem tyle lat sam, jak pies, tak i zginę. A gdy mi w oczach bardzo pociemnieje, to sobie zaświecę!
Maryna wzdrygnęła się. Przerażał ją Semen i jego dziwna mowa: tyle lat przecierpiała u niego, jak w niewoli, a jednak teraz żal jej się zrobiło starca. Usiadła przy nim i chciała wody mu podać.
Z niezwykłą siłą porwał się Semen z pościeli.
– Idź kiedy ci mówię, babo uparta! – krzyknął, a Bóg wie, zkąd się wzięła ta moc krzyku w rozbitej jego piersi, z której dobywało się złowrogie charczenie.
Sięgnął w zanadrze i wyjął podarty, brudny pieniądz papierowy, tak zwaną "bumażkę."
– Masz! – dodał, – dziesięć karbowańców na drogę. To ci wystarczy, abyś nie zdechła, jeśli cię wilki nie zjedzą, albo burłaki nie obrabują. – Więcej nie dam, boby ci to nieszczęście przyniosło… za mojemi pieniędzmi czarne djabły chodzą.. Idź do swoich, a jeśli do nich trafisz, to powiedz im, że Semen już w syrej ziemi… przysypany popiołem, jak podpalaczowi przystało…
Mówił urywanym głosem, jak w gorączce. Ostatnie słowa uwięzły mu w krtani, wykrzywił usta i upadł na wznak, charcząc.
Maryuę strach zdjął okrutny. Mała Olga ciągnęła ją za spódnicę, płacząc cicho. Ona jeszcze się wahała. Stała w miejscu, patrząc na Semena i mnąc w dłoni dane jej pieniądze.
Semen podniósł rękę, ścisnął ją w kułak i nic już nie mówiąc, pięścią Marynie pogroził. Nawykła słuchać groźnego starca kobieta, schyliła głowę i powoli wyszła z chaty. Na progu odwróciła się mimowolnie i spojrzała raz jeszcze na Seinena.
Leżał ciągle na wznak, z oczyma otwartemi szeroko, a niespokojną ręką szarpał koszulę na piersiach. – Matko przeczysta zmiłuj się! – szepnęła Maryna, przeżegnała się i wyszła z chaty.
Był to już późny wieczór jesienny. Na niebie snuły się zwolna ciężkie, jakby ołowiane chmury; wiatr z głośnym chrzęstem poruszał gałęziami drzew i miótł suche liście po drodze. Nędzne chaty wioski, po obu stronach drogi, w równym szeregu stawiane, niskie lepianki kurne niknęły już w mroku. Gdzieniegdzie z dachu podnosił się gęsty dym czarny i wił się smugami w powietrzu. Smutek rozlany był dokoła, jakieś przygnębiające wrażenie wywierała ta cisza wieczorna, wśród otaczającej nędzy i pustki.
Maryna spoglądnęła dokoła i nagłym, rozpaczliwym ruchem chwyciła w objęcia rozpłakane i przestraszone swe dziecię. Ale prócz tego uścisku, żadnego słowa pociechy dać mu nie mogła. Czarne myśli snuły się jej po głowie.
– Gdzie pójdę? – myślała – Wilki zjedzą, albo burłaki zabiją; dobrze mówił Semen. Czy ja wiem teraz, gdzie moja rodzina? gdzie ojciec, gdzie mąż? Pomarli, albo zapomnieli! Zginąć mi sądzono marnie – to zginę, byleby tę sierotę ocalić.
Coraz mocniej przytulała do siebie maią Olgo, która przestawszy płakać, uwisła matce na szyi.
– Chodźmy, mamo, chodźmy do Motruny! – szeptała.
Motra, stara, uboga wieśniaczka, mieszkająca w nędznej, walącej się chałupie, niedaleko chaty Semena najwięcej zawsze szczerego współczucia okazywała Marynie, a małą Olgę pieściła, jak umiała, i czem mogła dogodzała dziecku.
– Chodźmy do Motruny – powtórzyła bezwiednie
Maryna, ale stała jeszcze w miejscu, patrząc łzawemi oczyma na szare, schmurzone niebo, na dym gęsty, wijący się w powietrzu i na migocące już w dali światełka w chatach.
Nagle, po za nią, w stronie chaty Semena, ozwał się taki odgłos, jakby kto drzwi chaty z zewnątrz zasuwał. Czyż to być mogło, aby ten starzec, który przed chwilą konającym się zdawał, zwłókł się jeszcze z pościeli, by drzwi zapierać?
Maryna wzdrygnęła się z przestrachu.
Ona się zawsze lękała Semena, ale dzisiaj wydał się on jej szczególnie przerażającym. Konał już, a jakaś nieczysta siła nim miotała. Paliła jej rękę owa "bumażka", dana przez niego; brzmiały jej w uszach jego słowa, iż zajego pieniędzmi czarne djabły chodzą. Pozbyłaby się chętnie tych pieniędzy, ale cóż pocznie bez nich? oprócz tego co na sobie, starej świty i zapaski, nie posiada nic, ani ona, ani jej mała.
Schowała pieniądze w zanadrze, przeżegnała się raz jeszcze i gnana nieprzemożonym strachem, pędem niemal biegła do chaty Motruny, ciągnąc Olgę za sobą.
U Motruny paliło się w piecu duże ognisko, rzucając chwilami blanki na brudne ściany lepianki. Światło to niepewne było i migotliwe, bo dym gesty, czarny, tłumił je, wił się kłębami wśród izby, snuł po ziemi i ścianach i na powale się rozścielał, aż wreszcie długiem, wąskiem pasmem uchodził przez otwór w dachu.. Gryzący, gęsty, chwytał za gardło, wpijał się w oczy i piekł je niemiłosiernie.
Motruna siedziała na ławie przy piecu, skulona. Zgrzybiała to już była starucha. Na głowie miała chustkę kraciastą, której barwy trudno było rozeznać, na sobie zaś koszulę, czarną od dymu i brudu i szafirową, połataną spódnicę. Z pod rozchrystanej koszuli wyglądała pierś wyschła, brunatna, o wystających kościach. Twarz jej grubemi zmarszczkami jak siecią, pokryta, ożywioną była dwojgiem oczu błyszczących, przenikliwych. W kościstej ręce, na której żyły, grube jak postronki, wybiegły i stężały, trzymała krótką żerdź osmoloną i przogartywała nią, w piecu, rozbijając węgle, które pryskały iskrami.
Siedziała wśród tego dymu i iskier, mrucząc półgłosem pacierze, podobna raczej do widma, niż do żyjącej istoty.
Powstała żywo, widząc wchodzącą Marynę z córką.
– A co tam u was? – spytała – bieda?
– Oj, bieda, matko, bieda! – pożaliła się Maryna. –Semen wypędził z chaty w świat boży.
– A przeklęty! – zawołała stara, grożąc pięścią.
Śniło mi się dzisiejszej nocy, że zdechł, a on żyje, skaranie boże!
Maryna opowiadać zaczęła.
Stara z wielkiem słuchała zajęciem. Usadowiła Marynę, jak mogła najwygodniej wraz z dzieckiem… i słuchała pilnie, otwierając szerokie oczy i bezzębne usta.
Mała Olga przytuliła się do matki. Dym chwytał ią za gardło, więc kaszlała czasem i ręką tarła bolące oczy. Zamknęła je szczelnie, a słuchając żalów matki i wykrzykników Motruny, zwolna usypiała.
Ognisko przygasło, dym rzedniał i już tylko u powały snuł się przejrzystemi smugami. W izbie ciemniało.
– Ha! – rzekła Motra, gdy już Maryna opowiadać skończyła – macie teraz wolność!
– Co mi po wolności, gdy już młodość minęła, gdym zmarniała na szkielet i oczy wypłakała. Czy ja wiem, co się u nas dzieje? czy ojciec żyje? czy mąż?…
Motra zpodełba spojrzała na kobietę. Dziwny, nieokreślony uśmiech wybiegł na blade usta starej i rozpłynął się wśród zmarszczek. Uśmiech ten, niemal szyderski, który Maryna dostrzegła, zabolał ją i powstrzymał słowa.
– Mąż… powtórzyła ciszej, i zająknęła się.
– E, co tam! – podchwyciła stara – zawróciliście sobie głowę tym mężem, który Bóg wie, gdzie jest, a przez lat tyle znaku życia nic dawał. Na waszem miejscu, jabym była i takiego Mikoły nie odrzuciła. Ustatkowałby się, a zawsze chłop, to opieka..
Maryna opuściła głowo na piersi, a łzy strumieniem popłynęły z jej oczu. Płaskała cicho, bez łkania.
– Oj, biedna ja biedna, sierota nieszczęśliwa – jęknęła wreszcie.
– No, no, – ozwała się pocieszając ją Motruna – nie biadaj! Ja cię z chaty nie wygonię. Siedź tu z dzieckiem, dopóki zechcesz Jeść będziesz barabolę ze mną i chleb, jaki Bóg da. Lada dzień przyjdzie Mykoła, bo go już dawno tu nie było, to się naradzimy, co robić.
Maryna milczała. Cóżby pomogło opowiadać starej swoje dziwne dzieje? Samej Marynie wydaje się to snem, co przebyła, co było niegdyś rzeczywistością bolesną.
– Dziękuję wam, matko – szepnęła – Dziś pozwólcie przenocować, a jutro… jutro pójdę…
Stara chciała coś odpowiedzieć, ale słowa zamarły jej na ustach.
Wśród ciemności, jakie ogarnęły wnętrze izby, zabłysło nagle światło. Przedarło się przez mało szybki okienka, czerwoną plamą padło na ściany lepianki, zamigotało i zgasło. Jeszcze chwila, znów to samo, jak błyskawica. Tylko tym razem jaskrawiej, silniej odbiło się światło, zarysowało się drżącym płomieniem, zadrgało raz, drugi, trzeci i rozjaśniło nagle całą izdebkę łuną czerwoną.
– Matko Przeczysta! – krzyknęła Motruna i wybiegła z chaty.
Mała Olga obudziła się przerażona, drżąca. Maryna pochwyciła ją w objęcia, dążąc za Motruną. Okropna trwoga ścisnęła jej sercem; przeczuła, co zaszło.
Chata Semena stała w płomieniach.
Ogień ogarnął ją całą ze stron wszystkich i jednym słupem płomiennym szedł w górę, ku schmurzonemu niebu, rozświeca je jaskrawo i ukazywał chmury zwolna się przesuwające i dym czarny, który gnał za niemi smugami. Wicher miotał płomieniem, wyginając go w fantastyczne kształty i na szczęście odnosząc w przeciwną stronę od lepianki Motry i innych chat wioski.