- promocja
- W empik go
Najpiękniejszy kraj. Komisarz Erik Winter. Tom VIII - ebook
Najpiękniejszy kraj. Komisarz Erik Winter. Tom VIII - ebook
Ósmy tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.
W osiedlowym sklepie na przedmieściach Göteborga w brutalny sposób zostaje zamordowanych trzech mężczyzn. Strzały padły z bliska. W kasie nie ubyło pieniędzy. Czy ofiary znały morderców? Czy ktoś wykonał na nich wyrok? Ci, którzy mogą coś wiedzieć o tej sprawie, znikają w tajemniczych okolicznościach. Nikt nie chce współpracować z policją, wszyscy uparcie milczą.
Erik Winter rozpoczyna najtrudniejsze śledztwo w swojej policyjnej karierze.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7574-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
KIEDY TYLKO WRACAJĄ WSPOMNIENIA, pierwszą rzeczą, jaką sobie przypominam, jest piach. Piach. To oczywiste. Przesypywał się między palcami, zapadały się w nim stopy.
Pamiętam to tak dokładnie, jakby wokół wciąż było mnóstwo piachu. Pamiętam też nocny chłód. Jest zupełnie jak upał w dzień – nie ma przed nim ucieczki. Zresztą na pustyni nie można donikąd uciec. Moja matka powiedziała kiedyś, że to zupełnie tak, jakby się tkwiło na statku bez żagli. Nie wiadomo, co miała na myśli, bo przecież nigdy nie była na morzu. Myślę, że nigdy nie widziała żagla ani choćby zwykłej łodzi. Dla mnie żagiel również był czymś nieznanym, przynajmniej jeszcze wtedy.
Zaczyna wiać. Płachta namiotu ugina się pod podmuchem. Do nocnego chłodu została jeszcze godzina. Chłód. Nocami ma się ochotę opuścić ciało. Rozumiecie, co mam na myśli? Czuje się tylko kości. Mięśnie i krew przestają istnieć. Chce się tylko wyjść z siebie i uciec od tego, co wokół. A wiadomo, co to może oznaczać: to, że wkrótce ta chwila może nadejść. Ta minuta, sekunda, gdy opuszcza się własne ciało. Rozumiecie?
Za dnia próbujemy iść. Podróż nie trwa dłużej niż kilka tygodni, ale choć minął jeden dzień, może dwa, nie umiem sobie przypomnieć, kiedy opuściliśmy osadę. Może jeszcze przed ostatnim nowiem. Może za czasów innego Boga. Choć Bóg był tylko jeden. A w osadzie był wszędzie. I dla wszystkich. Bóg jest wielki, Bóg jest wielki i takie tam.
Ojciec wzywał Boga, kiedy go zabijali. Brat krzyknął niemal równocześnie. Jego krzyk jakby szedł za krzykiem ojca. Umarł, a jego śmierć jakby szła za śmiercią ojca. Potraficie to pojąć? Myślę, że nie.
Kiedy tak idziemy w słońcu, te wspomnienia są jasne niczym światło na pustyni. Naprawdę. Jakby świeciły mi się w oczach. Nie widzę za to oczu matki. Nie pokazała ich, odkąd opuściliśmy osadę.
Nie pamiętam, jak uciekliśmy.
Może udało nam się dlatego, że próbując zabić jednocześnie tak wielu, nie mogli zabić wszystkich. Słońce zaszło, a pogrom wciąż trwał. Właśnie wtedy mogliśmy uciec. Matka chwyciła mnie niczym wiązkę chrustu, dużą, ale lekką. To właśnie wtedy, w promieniach złocistego słońca, spojrzała mi prosto w oczy po raz ostatni. Potem pospieszyliśmy w noc.
Krew. W jaskrawym słonecznym świetle wydaje się niemal czarna. Jak ropa. W ziemi było dużo ropy, z pewnością to wiecie, wszyscy wiedzą. Ropę można było zobaczyć codziennie, w tamtych czasach w kraju było jej równie dużo jak krwi. Teraz krew wsiąka w piach, a ropa wciąż czeka w głębi. Rozumiem, że ropa jest warta więcej niż krew. Jest od niej gęstsza. Choć woda, która jest rzadsza od krwi, też jest więcej warta.
I znów biegnę. I znów widzę krew. Jest równie czarna. Te same dźwięki. Krzyki. Światło oślepiające jak płomień.ROZDZIAŁ 2
2
NA ZEWNĄTRZ BYŁO PUSTO. W górze – nadchodzący świt. Chociaż już robiło się jasno. Ta noc nie dostała zbyt dużo czasu. Niedaleko biegły autostrady łączące północ z południem. Nad asfaltem blask reflektorów. Pojawiały się i znikały. To światło było bez znaczenia. Nagle powiało od zachodu, wiatr przyniósł ze sobą świst pociągu. Tak to zabrzmiało. Jak pociąg. Taksówka zatrzymała się przed sklepem – samotnym, nieosłoniętym z żadnej strony budynkiem. Sklep osiedlowy bez osiedla. Otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kierowca stanął obok samochodu. W środku było cicho. Zupełnie. Potrzebował papierosów. Sklep był przeszklony – niemal cały. W środku nikt się nie ruszał. Bezruch. Wszystko zastygło w bezruchu. Kierowca przeszedł przez parking. Odgłos kroków niósł się daleko w noc. Skądś dobiegło go echo. Usłyszał je. A wraz z nim jakiś inny odgłos. Krzyk. Jeden, potem kolejne. Chociaż nie, dopiero po wszystkim sam to sobie dopowiedział. Strzał. To był pogłos strzałów. Zaczął krzyczeć. Zobaczył. Przystanął w drzwiach. Cały czas były otwarte. Kiedy szedł w ich stronę, widział światło. Ale dopiero teraz zobaczył to. Przekroczył próg i się zatrzymał. Krzyczał, ale nikt nie słuchał.
Na podłodze leżało ciało. Wokół – kałuża krwi. Bywał tu już. Wiedział, że podłoga jest kamienna, wyłożona białymi i czarnymi płytami, i że połyskuje w świetle. Ciało nie miało twarzy. Dostrzegł wystającą zza lady nogę. Gdzie indziej samotną rękę. Tak właśnie pomyślał: samotna ręka. Nieruchoma. Jak wszystko tutaj. Dobiegały go pojedyncze dźwięki z autostrady, z zachodu. Niedługo ludzie ruszą do pracy. Niewielu bierze urlop w czerwcu. On też nie wziął. Może weźmie we wrześniu, jeśli będzie go na to stać. A może, do cholery, weźmie go teraz, natychmiast. Zastanawiał się nad tym ostatnio.
Stał bez ruchu. Widział, jak czerwona kałuża rozpełza się po kamiennej podłodze. Nic nie stało jej na przeszkodzie, nic jej nie wchłaniało, nie powstrzymywało.
I właśnie wtedy, kiedy dźwięki z autostrady, wiatr i niebo zamilkły, usłyszał kroki. Niewyraźne i lekkie, może kroki dziecka. Przez chwilę jakby unosiły się nad ziemią, gdzieś na dworze, a potem ucichły.
Ktoś tam jest, pomyślał. Ktoś tam był. Tam, na zewnątrz, i tutaj, w środku. Ktoś słyszał, jak krzyczałem. Ktoś mnie widział. Ale jak ktoś mógł słuchać tutaj, w środku. Jak mógł zobaczyć, co się tu stało. Właśnie to przyszło mu do głowy później, po wszystkim. Kiedy słuchał go już ktoś inny. Na litość boską, powiedział wtedy. Musieli przysłać radiowóz. A jak pan myśli? Nie mam pojęcia, jak zadzwoniłem, ale jakoś przecież musiałem to zrobić.
Komisarz Erik Winter, kiedy technicy w końcu wpuścili go do środka, ostrożnie obszedł półkolem kałużę krwi. Przystanął w połowie drogi między drzwiami i leżącym na podłodze ciałem. Mężczyzna. To znaczy to był mężczyzna, z którego nic nie zostało, nawet twarz. Ktoś strzelił mu w nią z niewielkiej odległości. Siła wystrzału była przerażająca. Jakby w sklepie wybuchła bomba. Ale nie było żadnej bomby. Tyle już wiedzieli. Ten ktoś użył broni palnej.
Spojrzał na Bertila Ringmara, klęczącego na kamiennej podłodze na prawo od dwóch przewróconych krzeseł i stolika. Komisarz Ringmar podniósł wzrok i pokiwał głową, wskazując na leżące obok ciało. Ciało numer dwa, jeśli liczyć od drzwi. Z drugiej strony, na lewo, niemal za ladą, ciało numer trzy. Trzy ofiary, masakra. Winter zorientował się, co Ringmar mu pokazuje. Ciało było odwrócone tyłem. Widać było plecy. Brakowało części głowy.
– Nie ma twarzy – powiedział Ringmar.
W sklepie jego głos zabrzmiał dziwnie głośno, niemal elektryzująco. Przełamał absolutną ciszę, pomyślał Winter. Jakby wszelkie dźwięki zniknęły stąd po wystrzale, po tym huku, który zapewne na dłuższą chwilę pochłonął wszelkie odgłosy. Uśmiercił wszystko.
– Żaden z nich nie ma – odparł Winter.
Widział buty ofiary leżącej najdalej od drzwi.
– Jakim cudem udało mu się podejść tak blisko? – zapytał Ringmar. – Tak blisko całej trójki?
Winter wzruszył ramionami.
– I to niemal jednocześnie – ciągnął Ringmar.
– Jest na to odpowiedź. To znaczy na to, jak mu się udało podejść tak blisko.
– Pewnych osób lepiej nie znać.
Winter przytaknął.
– Witaj w domu, tak na marginesie – powiedział Ringmar.
Wrócił do kraju po zimie i wiośnie spędzonych na południu Hiszpanii. Wygodne mieszkanie w Marbelli, niedużo deszczu, o wiele cieplejsze noce, działające kaloryfery i przejrzyste dni. Przy odrobinie wyobraźni można było dostrzec wybrzeże Afryki. Cholernie udane półrocze. Angela pracowała w klinice, on w domu. Był bezpośrednim przełożonym swoich córek, Elsy i Lilly, chociaż może było na odwrót. Vamos! – mówił, a one ruszały. Codziennie po śniadaniu, w piękny dzień. Idziemy!
Żadna z trzech ofiar leżących na podłodze niebieskawego sklepu już nigdzie nie pójdzie. Mieli na nogach buty, ale tylko tyle. Niebieskie światło zmieniało się powoli, w miarę jak słońce wspinało się ponad kolczastym horyzontem. Winter stał w południowo-zachodniej części ogromnej dzielnicy, którą wybudowano w czasach, gdy wierzono w przyszłość. Teraz, na początku dwudziestego pierwszego wieku, wydawało się to szaleństwem. To w tym kierunku miały się rozrosnąć miasta: Hjällbo, Hammarkullen, Gårdsten, Angered, Rannebergen, Bergsjön_._ Kolejne piekła wyrastały z ziemi, zmieniając Göteborg w jedno z najbardziej podzielonych społecznie miast współczesnej Europy. Jeśli w położonym na południu Örgryte lub w Långedrag pojawiali się jacyś imigranci, byli to Anglicy pracujący w Volvo, i to bynajmniej nie przy taśmie. Tu, na północy, także pracowali nieliczni, a jeśli już, to też nie przy taśmie. Może mężczyźni, którzy właśnie leżą martwi na podłodze, znaleźli zatrudnienie właśnie w tym osiedlowym sklepie. Może któryś z nich był klientem. Może kimś innym. Wkrótce się dowie. Sklep jest zarówno miejscem znalezienia zwłok, jak i miejscem zbrodni. Rozejrzał się. Trzy z czterech ścian były szklane. Nic nie mogło się dziać w ukryciu. Wystarczyło, by zapadła noc, a sklep zamieniał się w scenę. Przyszło mu to na myśl, kiedy wychodził. Scena. Miejsce, które może oglądać publiczność. Bo bez wątpienia prędzej czy później pojawią się widzowie.
Słysząc zbliżającego się Wintera, taksówkarz podniósł wzrok. Wyglądał, jakby właśnie się obudził. Winter zajrzał do sklepu, żeby się wstępnie zorientować, jak to wszystko wygląda, a potem od razu wyszedł przesłuchać świadka.
Siedział w samochodzie Ringmara. Nie był ciemnoskóry, a to raczej rzadkość wśród taksówkarzy. Może student, choć wyglądał zbyt staro. Może artysta, pisarz. Winter nie znał żadnego pisarza, ale domyślał się, że większość z nich klepie biedę. W przeciwieństwie do niego.
Przedstawił się. Mężczyzna odpowiedział.
– Reinholz… Jerker Reinholz.
– Muszę panu zadać kilka pytań. O to, co pan zobaczył – powiedział Winter. – Czy mógłby pan wysiąść?
Reinholz skinął głową. Wysiadł z auta. Jego oczy nagle rozbłysły. Promienie słońca padły na nie niczym światła reflektorów. Wzdrygnął się i zrobił krok w bok, kryjąc się w półcieniu pobliskiego klonu. Winter słyszał suchy szum liści. Powoli poruszał nimi poranny wiatr. Pojawił się o świcie, potem ucichł, może przeniósł się nad morze. Odkąd wrócili do kraju, nie było zbyt wielu wietrznych dni. Pochmurnych też nie. Tylko słoneczne. Stęsknił się już za deszczem. Łagodnym, letnim szwedzkim deszczem, który niesie ze sobą zapachy, o jakich nad Morzem Śródziemnym zdołali już zapomnieć. Tam deszcz był inny. Mocniejszy. W Szwecji pada delikatniej, pomyślał. Powinien nas skąpać delikatny deszcz.
Reinholz założył okulary przeciwsłoneczne.
– Wolałbym, żeby pan je zdjął – powiedział Winter.
– Aha… no dobrze. – Reinholz ściągnął okulary. Spojrzał w górę, jakby chciał sprawdzić, czy słońce się schowało. Wciąż kryło się za klonem.
– O której pan tu przyjechał? – zapytał Winter.
– Już to mówiłem komuś z tamtych – odparł Reinholz, machając ręką w stronę sklepu. Winter widział policjantów kręcących się w niebieskawym i złotawym świetle. Zupełnie jak na scenie skąpanej w narodowych kolorach Szwecji.
– To proszę powiedzieć i mnie.
Odwrócił się z powrotem w stronę taksówkarza. Mężczyzna miał na sobie czarną skórzaną kurtkę. Może właśnie takie okrycie przydaje się w długie noce. Bo tutejsze noce nigdy nie są takie jak w południowej Hiszpanii.
– Dobrze. To było około trzeciej. Chyba kilka minut po. Wychodząc z samochodu, zerknąłem na zegarek.
– Rozumiem. Proszę mówić dalej.
– Przeszedłem przez parking. – Reinholz kiwnął głową w stronę sklepu. Teraz wygląda na mniejszy, pomyślał. Dziwne. Wcześniej był większy.
– Co pana tu sprowadziło? – zapytał Winter.
– Papierosy. Chciałem kupić papierosy.
– Kupował pan tu już kiedyś?
– Tak, kilka razy. Kiedy byłem w okolicy. Wiele razy.
– A dlaczego teraz był pan w okolicy?
– Miałem kurs na Gårdsten. Na Kanelgatan, to niedaleko.
– Czemu wracał pan tą drogą?
– Czemu? Nie wiem. Jechałem na Dworzec Centralny, a tamtej drogi za dobrze nie znam – powiedział, wskazując na zachód, na trasę Angeredsleden. – Zazwyczaj jeżdżę tędy.
– I co było dalej? Przeszedł pan przez parking?
– Właściwie to zastanowiło mnie, że jest tu tak… cicho. Oczywiście czasami bywało tu cicho, zwłaszcza nocą albo o świcie. Ale tym razem było szczególnie cicho. – Reinholz przetarł oko. – No i nikogo nie widziałem w środku. A normalnie, jak się idzie przez parking, to kogoś widać. – Kolejny raz wskazał na stojący trzydzieści metrów dalej budynek. – Przecież tam są prawie same szyby.
– Ale nie widział pan nikogo?
– Nie.
– I kiedy pan zobaczył?
– Co?
– Kiedy pan kogoś zobaczył?
– Kiedy… kiedy wszedłem do środka. Czy raczej kiedy stanąłem przy drzwiach… nie pamiętam dokładnie. Bo właściwie nie wszedłem tam tak do końca.
– I co pan zobaczył?
– Tego mężczyznę leżącego na podłodze.
Winter pokiwał głową.
– Zobaczyłem też krew.
Winter znów pokiwał głową.
– Zobaczyłem… zobaczyłem – zaczął Reinholz, ale umilkł.
Winter widział, że jest w szoku. Zdradzały to jego oczy, twarz, całe ciało. W końcu był tu już długo. Powinni mu pozwolić odjechać. Musi porozmawiać z kimś innym, nie z policjantem.
– Widział pan kogoś jeszcze? – zapytał.
Reinholz pokręcił głową.
Winter czekał.
– Może tylko… rękę – powiedział Reinholz po chwili. – A może nogę.
– Czy kiedy parkował pan przed sklepem, był tu jakiś inny samochód?
– Nie, byłem tylko ja.
– I nikogo pan nie mijał, jadąc tutaj?
– Nie, nikogo nie zauważyłem. Na trasie było kilka samochodów, ale wyglądało na to, że są tam już od jakiegoś czasu, że tak powiem. Przejeżdżały tamtędy, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.
– Tak – odparł Winter. – A może coś pan słyszał?
Reinholz wyglądał, jakby się przyglądał czemuś w oddali, jakby właśnie kogoś albo coś zobaczył. Winter się odwrócił, ale nie zauważył nic nowego.
– Wydaje mi się, że coś słyszałem – powiedział Reinholz. Mówił teraz spokojniej, pewniej. Jakby wziął głęboki oddech, jakby opadł mu puls. – Coś słyszałem.
Winter czekał.
– Kroki – ciągnął Reinholz. – Odgłos przypominający kroki. Jakby ktoś biegł. Ale to były lekkie kroki.
– Kiedy pan je usłyszał?
– Kiedy tam stanąłem, przed drzwiami.
– Kroki?
– Było je słychać jakby z tyłu. Jakby ktoś stamtąd odbiegał. Teraz sobie przypominam. Słyszałem je, kiedy zobaczyłem… to, co zobaczyłem. – Spojrzał na Wintera. – Lekkie kroki.ROZDZIAŁ 3
3
OKOLICA BYŁA DLA NIEGO OBCA. Na tyle obca, na ile obca może być część własnego miasta. A czasami była bardzo obca. I to w dwojaki sposób, bo o jej sile decydowali przyjezdni, obcy. Tacy jak ja. Bo przecież, do cholery, jesteśmy tu obcy. Ja jestem obcy. Inni są uchodźcami. Kiedyś uciekli do tego kraju, który – może jakieś pokolenie temu – stał się ich krajem. Pielgrzymi mimo woli. Czy można ich tak nazwać? Kto, mając wybór, zdecydowałby się na wędrówkę na północ, na skraj arktycznego świata? Prawdziwie ważka decyzja. Szwecja jest jednym z tak zwanych ośmiu krajów arktycznych. Więcej ich nie ma. W tej chwili nad położonym u brzegu lodowatego morza miastem świeci słońce, ale zazwyczaj panują ciemność, deszcz i wiatr.
Akurat teraz Winter nie czuł wiatru. Wciąż stał przed sklepem. Wyglądał jak niewielki szklany pałac, mała świątynia światła, niczym pryzmat załamujący promienie słońca. Nagle rozbolały go oczy. Założył okulary przeciwsłoneczne. Drzewa rosnące po drugiej stronie drogi nagle straciły intensywność swoich barw.
Ringmar wyszedł ze sklepu i stanął obok.
– Pia niedługo skończy – powiedział.
Pia E:son Fröberg, patolożka sądowa, pracowała z Winterem od prawie dziesięciu lat. Zaczynali niemal jednocześnie. Byli wtedy śmiesznie młodzi. Przez chwilę coś ich łączyło, kiedy Winter nie miał jeszcze pojęcia, co robić ze swoim życiem po opuszczeniu budynku policji po całym dniu pracy. Czasem nocy. Ale to już się skończyło. Wybaczyli sobie. Wszystko zniknęło pośród oderwanych wspomnień z sekcji zwłok wykonywanych w niebieskawym świetle i śledztw prowadzonych w blasku lamp, w słońcu, deszczu, w dzień i w nocy, wieczorami, od zmierzchu do świtu. Śmierć. Zawsze chodziło o śmierć. O ciała, które udawały się w ostatnią wędrówkę. Na pielgrzymkę. Winterowi często przychodziło do głowy, że ofiary mają na sobie ubrania, które włożyły tego samego dnia, tego samego poranka, ostatniego poranka. To był ostatni raz, kiedy ubrali ten właśnie sweter, koszulę, spodnie, spódnicę. Buty. Kto ubierając się, pomyślałby, że to ostatni raz. Tylko ten, kto idzie na własną egzekucję.
– To wygląda jak jakaś cholerna egzekucja – powiedział Ringmar.
Winter nie odpowiedział.
– I zaczyna wyglądać coraz gorzej.
– Ale co?
– A jak myślisz? O czym według ciebie mówię?
– Spokojnie.
– Spokojnie, spokojnie. Zawsze mamy być spokojni. To właśnie my zawsze musimy być spokojni. Mam już, do cholery, dość bycia spokojnym.
– Spokój to podstawa profesjonalizmu – odparł Winter i niemal sam się uśmiechnął, słysząc swoje pompatyczne słowa.
– A ci ze sklepu? Oni też byli spokojni?
W każdym razie teraz są bardzo spokojni, pomyślał Winter.
– I nie chodzi mi o ofiary – ciągnął Ringmar. – Mówię o mordercy. Albo mordercach.
– Byli spokojni – odpowiedział Winter. – Spokojni i może profesjonalni.
– Boże, tęsknię do świata amatorów.
– Już na to za późno, Bertil. Ten świat odszedł już na zawsze.
– Może ci biedacy kiedyś, gdzie indziej, byli kimś innym. – Ringmar znów odwrócił się w stronę sklepu. – A potem okazali się tylko amatorami, którzy stanęli twarzą w twarz z profesjonalistami.
– I odeszli na zawsze.
Ringmar śledził wzrokiem ruch na trasie. Samochody jechały z północy i z południa. W większości volvo, w końcu to Göteborg. Ringmarowi wydawało się, że jadą wolno, jakby w zwolnionym tempie, żeby oddać hołd leżącym w sklepie zmarłym.
– To jak porachunki gangsterskie w Chicago – powiedział Ringmar ze wzrokiem wciąż utkwionym w samochodach. – Lata dwudzieste, karabiny maszynowe, strzelby, masowe egzekucje.
– Chyba przed chwilą mówiłeś, że tęsknisz za światem amatorów.
– Nie zwracaj uwagi na to, co teraz mówię.
– Wspomniałeś o strzelbach, a na to musimy zwrócić uwagę. To wygląda właśnie na strzelbę. _Pump-action_. Może półautomatyczną.
– Myślisz, że to była tylko jedna? Czy więcej?
– Według mnie co najmniej dwie.
– Aha.
– Może użyto różnych rodzajów amunicji. – Wskazał na sklep, w którym widać było kręcące się sylwetki. – Zobaczymy, co wykaże sekcja.
– Gangi młodzieżowe zazwyczaj chyba nie krążą po okolicy ze strzelbami? – zapytał Ringmar.
– Nie, strzelby nie są popularne. Ale z pewnością mogły to być jakieś porachunki.
– Albo napad – zaproponował Ringmar.
– Pieniądze wciąż są w kasie. À propos. Z kasy możemy chyba odczytać, kiedy otwarto ją po raz ostatni. To znaczy, kiedy robił zakupy ostatni klient. Możesz sprawdzić u producenta, jak to się robi?
Ringmar pokiwał głową. Z ponurym wyrazem twarzy wpatrywał się w sklep, potem spojrzał na Wintera.
– Podnieciło ich samo odstrzelenie im głów – powiedział. – Zapomnieli o kradzieży. Strzelanina im wystarczyła.
– A teraz mam zwracać uwagę na to, co mówisz?
– Tak. – Ringmar uśmiechnął się niewyraźnie. – Może tak.
– Może byli duzi i silni. Może znali tych zabitych.
– Zobaczymy, kiedy się dowiemy, kim były ofiary.
Jimmy Foro, Hiwa Aziz i Said Rezai. Łatwo było to ustalić. Nie zajęło to dużo czasu. Jimmy Foro prowadził sklep od czterech i pół roku, nazwał go zresztą U Jimmy’ego. Hiwa Aziz był w nim zatrudniony. Przynajmniej praktycznie, bo kwestie związane z urzędem skarbowym, składkami na ubezpieczenie i informowaniem władz chyba nie były w tym przypadku priorytetem.
Said Rezai nie był pracownikiem sklepu. Może klientem. W kieszeni miał prawo jazdy, zachowały się też fragmenty jego zębów, nie było więc wątpliwości, że to on. Mógł się znaleźć w sklepie równocześnie z mordercą lub mordercami, a może przyszedł wcześniej. Jeśli nie był zamieszany w te porachunki, które mogły mieć szerszy zasięg, to znaczy, że miał pecha, że znalazł się właśnie tam. Niewłaściwy człowiek w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Morderców musiało być kilku. To znaczy, jeśli przyjąć, że działający samotnie sprawca nie mógł być nadludzko szybki i nie mógł na pół minuty zahipnotyzować ofiar, żeby spokojnie czekały na swoją kolej. I że nie mógł być niewidzialny. Może ofiary nie miały odwagi się ruszyć, pomyślał Winter. Jest wiele możliwości.
Jimmy Foro i Hiwa Aziz nie mieszkali na Hjällbo, tylko trochę dalej na północ, na Västra Gårdstensbergen i na Hammarkullen. Said Rezai mieszkał na Rannebergen.
Na podłodze, w kałuży krwi, nie znaleziono śladów butów. Morze Czerwone, pomyślał Winter. Usłyszał muzykę, brzmiała jak z Bliskiego Wschodu. Rozbrzmiewała w sklepie, już kiedy przekraczali czerwony próg. Bo krew poplamiła także próg. Analiza krwawych plam, pomyślał. Czy którąś z ofiar przeniesiono? Czy to, co widzę, to manipulacja? Wygląda prawdziwie, ale może to być manipulacja. Zupełnie jak fotografia. Zdjęcie też powinno przedstawiać tak zwaną rzeczywistość. Na regale za ladą, na której stała kasa, zauważył głośniki. Kobiecy głos śpiewał melancholijną pieśń. Brzmiała niemal jak cichy płacz. Instrument wystukujący rytm jakby się oddalał. Był jak inny sposób myślenia. Dźwięk zdawał się odwracać, ulatywać w przeciwnym kierunku. Kołysał się w powietrzu, niespodziewanie pojawiał się z drugiej strony. Jakaś odmiana jazzu. Rozpoznał ten charakterystyczny dysonans i asymetrię.
Zabójcom muzyka najwidoczniej nie przeszkadzała.
Dlaczego jej nie wyłączyli?
Przynieśli ją ze sobą?
U Jimmy’ego zawsze grała muzyka, powiedział im później świadek. Muzyka popularna z Turcji, Syrii, Iraku, Iranu, Jordanii, Libanu, Egiptu, Palestyny. Z czarnej Afryki, w tym oczywiście z Nigerii. Kasety i płyty CD. Niektórzy klienci przynosili muzykę ze sobą. Albo zabierali.
Wielbłądzi jazz, stwierdził potem inspektor Fredrik Halders. Podczas pierwszego zebrania. Nikt się nie zaśmiał.
Na podłodze nie było wyraźnych śladów. Oczywiście technicy mieli szukać tych niewidocznych, które były tam wcześniej.
Na razie znaleźli smugi. Wyglądały tak, jakby ktoś sunął po podłodze w stronę ofiar i z powrotem.
– Mieli na butach ochraniacze – powiedział pełniący obowiązki szefa wydziału technicznego komisarz Torsten Öberg. – Takie, jakie się nosi w szpitalach.
– A niech to – powiedziała inspektor Aneta Djanali. – Naprawdę wiedzieli, co robią. Co zrobią.
– Wiedzieli, co się stanie – dodał inspektor Lars Bergenhem. Siedzieli przy stole w sali konferencyjnej wydziału śledczego w komendzie przy placu Ernsta Fontella w Göteborgu. Naprzeciwko stadionu piłkarskiego Ullevi. – Wiedzieli, jak to będzie wyglądać.
– Dwa różne rozmiary – powiedział Öberg. – Tyle udało nam się do tej pory dowiedzieć. Dwie osoby.
– Dwóch zabójców – wtrącił Ringmar.
– Tak, na razie. Ten sam typ broni – ciągnął Torsten Öberg. – Broń typu _pump-action_. Użyto różnych rodzajów amunicji, więc nie możemy stwierdzić, ile było strzelb. W ciałach znaleziono śrut o średnicy pięciu milimetrów i mniejszy, trzy milimetry. Do tego trochę jednomilimetrowego.
– To też zaplanowali – powiedział Winter.
– Na to wygląda – stwierdził Öberg.
– Naprawdę zależało im, żebyśmy nie wiedzieli, ilu ich było – stwierdziła Aneta.
– Może dlatego, że tak naprawdę to była tylko jedna osoba – odparł Winter.
– Możliwe – wtrącił Ringmar.
– Wszystko jest możliwe – powiedział Winter.
– Zazwyczaj to powiedzenie ma optymistyczny wydźwięk – zauważyła Aneta.
– Trzeba zbadać, jak naprawdę leżały ciała. – Winter zignorował jej słowa. – Jak ich zastrzelono. W jakiej kolejności.
Öberg skinął głową.
– Ciekawa sprawa z tymi ochraniaczami – powiedział.
– Da się je jakoś zidentyfikować? – zapytał Bergenhem. – Są różne rodzaje?
– Proponuję, żebyś się tym zajął, Lars – wtrącił Halders.
Winter zaczął myśleć o twarzach ofiar, czy raczej o tym, co z nich zostało. Dlaczego zabójca wycelował strzelbę właśnie w twarz? Czy to miało jakieś znaczenie?
Znów usłyszał muzykę. Najpierw w myślach, a potem, kiedy poszedł do swojego pokoju, naprawdę. Była swego rodzaju wiadomością ze sklepu Jimmy’ego. Winter modlił się, żeby mu się udało ją odczytać.
Przyglądał się samochodom odwożącym zwłoki. Wciąż było wcześnie. Za policyjną taśmą stanęło kilkoro ciekawskich. Jakby już się utworzył kondukt żałobny. Może stali tam także zabójcy. Nie byłoby to ani niemożliwe, ani niezwykłe. Wszystko zależy od charakteru zbrodni, od jej tła i sposobu popełnienia. Kiedy już było po wszystkim, Winter uświadomił sobie, że zabójca albo zabójcy stali wśród gapiów. Mógł ich zagadnąć. Zatrzymać. Wypytać, porozmawiać z tyloma, z iloma by się dało. Przydzielił już zadania kolegom – właśnie zaczęli zadawać pytania. Ale kiedy zbliżyli się do gapiów, było ich już trochę mniej. Ktoś musiał usłyszeć strzały, pomyślał. Brzmiały jak eksplozja. Z pewnością obudziły kilka osób. Przekroczył próg i znów znalazł się w sklepie. Bez zwłok wnętrze sprawiało jeszcze bardziej upiorne wrażenie. Ślady były gorsze od tego, co się stało, jeszcze bardziej nieprzyjemne. Były niczym wiadomość o tym, co nie mieściło się w głowie. Te plamy nie zejdą, pomyślał. Położą tu nową podłogę. Może wszystko wymienią. Może zburzą ten barak. Bo w gruncie rzeczy to tylko barak. Coś jak wyrośnięta budka z hot dogami na środku ziemi niczyjej. Tak, to ziemia niczyja. Winter wyszedł i obszedł budynek dookoła. Pod sklepem zaczynała się ścieżka, biegła przez pole. Widział sylwetki domów rysujące się za drzewami – sosnami, klonami i brzozami. Ruszył ścieżką. Prawie cała była wyasfaltowana. Od osiedla dzieliło ją może dwieście metrów, może sto pięćdziesiąt. Nie daliby rady odgrodzić jej taśmą. Pobliskiego osiedla też nie. Gdyby chcieli, musieliby tak odgrodzić wszystkie leżące na północy i na północnym wschodzie części miasta. Choć w pewnym sensie do takiego podziału już doszło. Podziału nazywanego segregacją.
Zszedł ze ścieżki, zrobił kilka kroków i poczuł zupełnie inny zapach. Trawy, krzewów, powietrza. Zapach ciepły od słońca, kryjący się pod jego światłem, a jednak delikatniejszy od zapachów znad Morza Śródziemnego. Te zapachy były bardziej nieśmiałe. Były koloru blond. Może były bardziej niewinne. Ale teraz to się skończyło.
Ścieżka przechodziła w niewielki plac przed ośmiopiętrowym blokiem. Winter pomyślał, że pewnie powstał w tym samym czasie co cała dzielnica, niemal pięćdziesiąt lat temu. Tutaj domy czekały na lokatorów. Czekały, aż przyjdzie czas, aż świat dojrzeje. I lokatorzy przybyli. Z Turcji, Syrii, Iranu, Iraku, z Afryki, większość z Ameryki Południowej i Środkowej. Z byłej Jugosławii. Usłyszał muzykę. Arabską pieśń śpiewaną przez kobietę, w tym charakterystycznym powolnym rytmie. Na większości balkonów zamontowane były anteny satelitarne. Tak to właśnie wygląda w tej części miasta. Anteny są niczym oczy i uszy zwrócone w stronę dawnych ojczyzn, w stronę przeszłości. To nie jest kraj przyszłości, przynajmniej nie dla starszych. Życie jakby się tutaj zatrzymało. Na balkonach nie było żywej duszy. Na wielu było za to mnóstwo zieleni. Przypominały ogrody. Zauważył nawet kilka palm w doniczkach. Na placu przed blokiem też było pusto. Zbliżało się południe, ale tam jakby wciąż panowała noc.
Nagle usłyszał coś za sobą.
Odwrócił się.
U wylotu ścieżki stał chłopiec. W ręku trzymał piłeczkę tenisową. Odbił ją o ziemię. To właśnie to Winter usłyszał. Chłopiec miał dziesięć lat, może trochę więcej, trudno powiedzieć. Miał ciemne włosy. W świetle poranka wyglądały na czarne. Wpatrywał się w Wintera, a może w blok za jego plecami. Winter odwrócił się z powrotem, ale na balkonach wciąż nikogo nie było. Znów zwrócił się w stronę chłopca, ale ten zniknął.
Minęła sekunda, a jego już nie było.
Winter cofnął się tam, gdzie stał. Nikt nie szedł w stronę sklepu. Na otaczającym go polu też nikogo nie było. Ścieżka biegła dalej w stronę domu i otaczała go półkolem. Od miejsca, gdzie stał, obrastały ją krzewy. Domyślił się, że chłopiec uciekł, chowając się za nimi. Nie słyszał kroków, ani wcześniej, ani teraz. Ciche, lekkie kroki. Musiały być tak lekkie, że ich nie słyszał. Lekkie kroki. Taksówkarz je usłyszał. Lekkie kroki oddalające się w półmroku wczesnego poranka.
– Trzeba będzie zapukać do każdych drzwi – powiedział Winter.
Ringmar przytaknął.
– Myślisz, że to mógł być on?
– Kto?
– Świadek.
– Mamy tylko słowo tego taksówkarza, Reinholza. Mógł źle usłyszeć.
– Aha.
– Nie wierzysz w to, Bertil?
– Że źle usłyszał? Nie. Jeśli kiedykolwiek ludzkie zmysły są doskonale wyostrzone, to właśnie w takich chwilach. Kiedy się zobaczy coś takiego.
– Zgadzam się.
– Czyli jest świadek.
– Albo jeszcze jeden zabójca – powiedział Winter.
– Albo jeszcze jeden zabójca – powtórzył Ringmar.
– Albo jeszcze jedna ofiara.
– Niedoszła ofiara.
– Poza sklepem nie było śladów krwi.
– Może ktoś zrobił unik.
– To żart?
– Tu nie ma z czego żartować – odparł Ringmar. – Mogła być jeszcze jedna ofiara, której udało się uciec.
– Jedyną drogą ucieczki jest ta ścieżka.
– Przecież wokół rozciąga się całe pole, do cholery.
– Gdyby ktoś przez nie biegł, nie byłoby słychać kroków.
– Przecież taksiarz mówił, że były lekkie.
– Ale chyba nie aż tak. Nawet twoich kroków nie byłoby słychać, gdybyś tamtędy biegł, Bertil.
– Co sugerujesz?
Winter nie odpowiedział. Ringmar sam musiał wyciągnąć wnioski.
– Chociaż nie – powiedział Ringmar po chwili. – To się kupy nie trzyma. Taksówkarz wchodzi do sklepu. Widzi zamordowanych ludzi. Słyszy kroki. Wszczyna alarm. Trudno uwierzyć w to, że ofiara czekała, a potem uciekła, w chwili kiedy pomoc wreszcie nadeszła.
– Może nadal była w szoku.
– Możliwe, ale mało prawdopodobne.
– No dobra, zostawmy ten wątek na chwilę – powiedział Winter. – Ludzie Öberga właśnie przeczesują trawnik i pole. Jeśli są tam jakieś ślady, znajdą je. Na trawie wciąż jest rosa. Może dopisze nam szczęście. – Winter zrobił pauzę i czubkiem palca pomasował skroń. – Załóżmy więc, że był świadek. Czekał w ukryciu, aż zabójcy odjadą.
– Ale dlaczego potem znikł? Po co uciekać, kiedy już jest po wszystkim?
– Mówiłem już, może był w szoku. To mógł być jeden z symptomów. Mógł reagować z opóźnieniem.
– Jeśli faktycznie był świadek, to co tu w ogóle robił?
– Może był klientem.
– Czyli potencjalną ofiarą.
– Nie, może dopiero tu szedł.
– Tą ścieżką za sklepem?
Winter wzruszył ramionami.
– I nagle w sklepie rozległy się strzały.
Winter przytaknął.
– A zabójcy się zabrali.
Winter znów przytaknął.
– W tę czy w inną stronę. Prawdopodobnie samochodem. Zobaczymy, czy ktoś po strzałach słyszał silnik. Czy ktoś widział jakiś samochód. A może ruszyli biegiem. Ścieżką albo polem. – Ringmar zrobił przerwę. – A świadek nadal tu był. Może trząsł się ze strachu, może był ranny, może…
– Może go tu nie było.
– Nie – odpowiedział Ringmar. – Myślę, że ktoś tu był.
– Dziecko.
– Lekkie kroki. – Ringmar pokiwał głową.
– To mogło być dziecko – stwierdził Winter. – Może to ten chłopiec, którego przed chwilą widziałem.
Jimmy Foro przyjechał siedem i pół roku wcześniej z Nigerii. Sam. Jak twierdził, wszędzie, gdzie był w Afryce, prześladowano go. W Europie też. Pozwolono mu zamieszkać w Szwecji. Pozostał sam. W dwupokojowym mieszkaniu przy Kanelgatan na Västra Gårdstensbergen. Dom nazywał się Bokgården. Winter właśnie przed nim stał. Odnowiono go stosunkowo niedawno. Jeden z domów otaczających urokliwy otwarty ogród, który zauważył z lewej. Jakiś mężczyzna kopał grządki. Ziemia musiała być sucha, suchsza niż zazwyczaj. Odkąd Winter wrócił do Szwecji, nie padało ani razu. Widocznie przywiózł ze sobą słońce.
Niewiele wiedział o ogrodnictwie, o tym, co, kiedy, jak i po co sadzić. Zawsze ostrożnie krążył wokół tego tematu, trochę jak ktoś, kto woli żyć z cieknącymi kranami niż zmienić uszczelkę. Nigdy dotąd nie marzył o koszeniu trawnika, ale może kiedyś zmieni zdanie. Może. Trzy lata temu kupili z Angelą działkę na południe od Billdal. Nad morzem. Wciąż nic nie zbudowali. To był cel ich wypadów za miasto. Jego, Angeli, Elsy i Lilly. Kilka razy złapał ich tam deszcz. Jak by to było, gdybyśmy mieli tu dach? – zapytała Angela.
Skinieniem powitał czekającego przed domem policjanta z Angered.
– Byłeś już na górze?
– Tak, sprawdziłem drzwi. Zamknięte. Nikt nie wchodził ani nie wychodził.
– Rozmawiałeś z kimś z sąsiadów?
– Jeszcze nikogo nie widziałem.
– O której przyjechałeś?
– Nie byłem tutaj pierwszy. Henriksson i Berg przyjechali od razu po powiadomieniu.
– Dobrze.
– Nie widzieli, żeby ktoś wchodził albo wychodził z mieszkania.
– Chyba można zacząć chodzić po sąsiadach. – Winter zerknął na zegarek. – Niedługo zjawi się jeszcze kilka osób od nas.
Wszedł do domu. Drzwi były otwarte. Pachniało tak jak na wszystkich klatkach schodowych, na jakich był podczas swojej dwudziestoletniej służby: starością. Zawsze pachniało starością, bez względu na to, kiedy odnowiono budynek. A do tego mężczyzna na schodach, on – Winter.
Zapach na klatce odpowiadał sam przed sobą. Może tworzył go kamień, a może ludzie, którzy po nim wchodzili i schodzili. Wszyscy pachnieli podobnie. Wyglądali podobnie: biali albo ciemni, z długimi albo płaskimi nosami, z kręconymi albo prostymi włosami, albo łysi. Zawsze czuć było jedzeniem. Zawsze. Mocny, kwaśny, słodki albo gorzki zapach. Na tej klatce pachniało przyprawami. Pieprzem, gałką muszkatołową, cynamonem. Bogate, nasycone aromaty. W swoim sklepie Jimmy Foro miał wysoki regał z przyprawami. Mimo strzelaniny pozostał nietknięty. Większość przypraw była zapakowana w torebki, nie było słoiczków. Regał stał na lewo od drzwi, na brzegu Morza Czerwonego. Winter przez chwilę czuł tam zapach chili i jakiejś mieszanki curry.
W przedpokoju Jimmy’ego Foro nie pachniało niczym. Oślepiające światło dnia prawie w ogóle tam nie docierało. Wszystkie żaluzje były zaciągnięte tak szczelnie, jak tylko się dało. Jakby miały stłumić wrażenia, jakie będą towarzyszyć pierwszej wizycie policji. Pierwszej, odkąd stanie się jasne, że właściciel już nigdy nie przyjdzie.
Zbliżało się wpół do ósmej. Pierwszy dzień, pomyślał Winter. Wpół do ósmej pierwszego dnia. O którejś godzinie wczoraj – albo bardzo wcześnie dzisiaj – Jimmy wyszedł, poszedł do sklepu i już tam został. Przez ostatnie dwa lata sklep był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę. To błąd, pomyślał Winter. Wciąż stał w zaciemnionym przedpokoju. Niezamykanie sklepów na noc to błąd. To może być niebezpieczne.
Jak Jimmy dostawał się do sklepu? Nie wiedzieli. Znali jego adres, ale póki co tylko tyle. Nie licząc taksówki Reinholza, na niewielkim parkingu przed sklepem było pusto. Żadnego roweru ani motocykla. W linii prostej od domu Jimmy’ego do sklepu z pewnością było siedem kilometrów. Gdyby jechać samochodem albo rowerem – ponad dziesięć.
Winter wyciągnął komórkę i wybrał numer Bergenhema. Bergenhem wciąż był na miejscu zbrodni.
– Cześć, tu Erik.
– Co u ciebie?
– Właśnie wszedłem. Ale coś mi wpadło do głowy. Sprawdźcie, czy gdzieś w okolicy nie ma innych pojazdów. W krzakach, na polu, gdziekolwiek. I pod tymi domami za ścieżką.
– Czego mamy szukać?
– Środka transportu, z którego korzystał Jimmy Foro.
– Okej.
– I musimy się dowiedzieć, jak dostali się tam Aziz i Rezai.
– Okej.
– A co tam u was?
– Krew zaczyna schnąć. I czuć, ale już nie curry.
– A co z gapiami?
– Większość rozeszła się do domów. Porozmawialiśmy z tyloma, z iloma zdążyliśmy. Ale nie było wśród nich miejscowych.
– Musieli być miejscowi – odparł Winter. – Przecież to był ich osiedlowy sklep.
– Ale ofiary nie miały w okolicy krewnych. A dla tutejszych to ma znaczenie.
– Co za bzdury. Przecież to ma znaczenie dla każdego.
Bergenhem nie odpowiedział.
– A widzisz tam jakieś dzieci? Chłopców? Spróbuj jakiegoś złapać.
– Dobra.
– To znaczy niedosłownie, Lars.
– Erik, nie musisz przypadkiem przeszukać mieszkania?
– To do usłyszenia. – Winter się rozłączył i wetknął komórkę do kieszeni.
Przeszedł przez przedpokój i ostrożnie wszedł do salonu.
Potrzebował dosłownie kilku chwil, żeby się zorientować, że ktoś tam był w ciągu ostatnich kilku godzin.ROZDZIAŁ 5
5
WINTER ZAMKNĄŁ DRZWI, ale w przedpokoju nie zrobiło się od tego ciemniej. Nagle poczuł się oślepiony. Zamrugał oczami. Przez chwilę kręciło mu się w głowie. Miał zawroty już kilka razy, odkąd wrócili z Hiszpanii. Pewnie wypoczął aż za bardzo, za bardzo się wyluzował. Nie był gotowy na konfrontację z prawdziwym światem.
– Coś nie tak, Erik?
– Nie, w porządku – odparł i otworzył oczy.
– Jak się czujesz?
– Chyba aż za dobrze. Miałem za dużo luzu.
– Aha.
– Przejdzie mi.
Ringmar spojrzał w głąb przedpokoju. Zmrużył oczy.
– Nie podoba mi się to – stwierdził.
Winter nie odpowiedział.
Ruszyli w stronę salonu. Na lewo była kuchnia. Bez drzwi.
Winter się zatrzymał, po czym do niej wszedł. Rozejrzał się. Wyglądała niemal sterylnie, blat był czysty, na stole stały tylko kwiaty w wazonie. Niebieskie i czerwone. Nie miał pojęcia, co to za rodzaj, gatunek czy jak tam się to nazywa. Za oknem dwoje dzieci huśtało się na niewielkim placu zabaw. Widział, że się śmieją, ale okno i izolacja tłumiły dźwięki. Zupełnie jak w niemym filmie. Widział go już tyle razy: dzieci na huśtawkach na placu, który odwiedzał po raz pierwszy, choć miał wrażenie, że już kiedyś tam był. Déjà vu, które w rzeczywistości nie było déjà vu. Był tu już, i to wiele razy, tylko na innym placu zabaw, w innej dzielnicy. A dzieci zawsze siedziały na huśtawkach albo w piaskownicy. Zupełnie jakby były swoistą gwarancją tego, że jednak można wierzyć w przyszłość.
– Erik.
W głosie Bertila słychać było pewną ostrość. Może strach. Profesjonalny strach. Winter znał to uczucie. Wiedział, o co chodzi. Wiedział, co czeka za rogiem. Ringmar stał w progu sypialni, na prawo. Odwrócił się do Wintera. Winter wyczytał z jego twarzy, co zobaczył. Ringmar znów spojrzał w głąb pokoju. Winter też zobaczył. Już wiedział. Ringmar wszedł do pokoju.
Leżała w poprzek łóżka. Głowa zwisała nienaturalnie nad lewą krawędzią. Nienaturalnie. Winterowi wystarczył rzut oka. Ze zwykłego ludzkiego punktu widzenia nie ma w tym nic naturalnego, pomyślał, idąc w jej stronę. Ale jednak dla mnie, dla Bertila, to całkiem naturalna sytuacja. To dlatego tutaj jesteśmy. To nas tu przywiodło. Czekało na nas. Już tu było.
Usłyszał głos Ringmara. Mówił coś do komórki.
W przedpokoju było równie jasno jak wcześniej, nawet jaśniej. Winter miał ochotę przejść przez salon i zaciągnąć żaluzje, ale nie chciał niczego ruszać. W ogóle nie powinno go tam być. Czekali na techników. Posłuchał Torstena Öberga.
– Proponuję wezwać patrol z Borås – powiedział mu. – Nie chcę ryzykować.
– Słusznie.
– Zwłaszcza jeśli te zabójstwa coś łączy – dodał Öberg. – Jeśli ofiary coś łączy, że tak powiem.
– Jasne. Nie chcemy przecież, żeby coś stamtąd trafiło tutaj.
To ważne. Policjanci byli coraz bardziej świadomi, że mogą przenieść ślady z jednego miejsca zbrodni w inne. Ślady mogą przewędrować na technikach albo na policjantach, a potem utrudnia to śledztwo.
Ringmar stał w drzwiach sypialni.
Teraz nie mogli już nic zrobić. Nigdy nie mogli. Czas wyjść i zdać się na Pię i techników z Borås.
– Co tu się, do cholery, dzieje – powiedział Ringmar, ale pytanie było retoryczne, więc Winter nie odpowiedział. Przetarł oczy. Zrobiło mu się gorąco, jakby nagle upał z dworu wdarł się do mieszkania. Kiedy wchodzili, w środku panował chłód, jakby działała klimatyzacja, ale przecież szwedzkie mieszkania nie są klimatyzowane. Nikt nie sądził, by kiedykolwiek było to potrzebne.
– Nie minęło dużo czasu – powiedział Ringmar.
– Nie ma co spekulować, Bertil.
– Nie spekuluję.
Winter słyszał w jego głosie irytację. W minionych latach się to nie zdarzało, ale w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy wrócił po półrocznym urlopie – owszem. Jakby coś się stało, ale nie z nim, tylko z Bertilem. Na pewno z Bertilem. On wciąż był taki sam. Spokojniejszy, ale taki sam.
– Ten samochód… – powiedział Winter.
– Wspomniałem o nim, kiedy dzwoniłem – odparł Ringmar. – Nie słyszałeś?
Winter nie odpowiedział. Tym razem też nie było takiej potrzeby. Wyszedł do przedpokoju, potem na korytarz i na dwór. Plac przed domem wyglądał inaczej niż pół godziny wcześniej. Już nigdy nie będzie taki sam. Sąsiedzi będą wstrząśnięci, w najbliższym czasie nie będą rozmawiać o niczym innym. Potem zapomną. Niektórzy się przeprowadzą, choć nie z tego powodu. Z innych. Naturalnych. Niektórzy jak zwykle wyruszą z przyczepą na wakacje. Może już teraz, zaraz. Niedługo będzie lipiec. Prawdziwe lato. On przeżył swoje lato zimą. Teraz jest w pracy. I właśnie dlatego to lato jest bezpieczne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki