Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Najpierw był grzech - ebook

Data wydania:
20 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Najpierw był grzech - ebook

26 grudnia na jednym z ekskluzywnych madryckich osiedli pewna kobieta znajduje ciało swojej sąsiadki Caroliny Martín. Jaime Reyes, śledczy z dużym doświadczeniem, wraz z podinspektorem Manuelem Serrą, początkującym funkcjonariuszem policji, wszczynają dochodzenie mające wyjaśnić przyczynę śmierci.

Z czasem przekonują się, że w zasadzie każdy z bliskich Caroliny miał powód, aby ją zabić, a do tego osobowości podejrzanych odpowiadają kolejnym grzechom głównym. Śledztwo inspektorów wciągnie ich w sieć ambicji, zdrad i wielkich pieniędzy, aż w końcu odkryją sekretne i mroczne interesy tych, którzy otaczali Carolinę. Ale… który z grzechów ją zabił?

Eugenia Dalmau to hiszpańska autorka kryminałów, która urodziła się i studiowała w Walencji. Jak mówi, najbardziej niespodziewane miejsce albo wiadomość może sprawić, że wymyśla historię, a najbardziej absurdalne sytuacje pozwalają jej stworzyć bohatera. W swoich powieściach łączy suspens z codziennymi sytuacjami, bo czy istnieje coś bardziej intrygującego od samego życia?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-960-4
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Wio­sna 2017

Sześć mie­sięcy po od­na­le­zie­niu zwłok

Od chwili wy­bu­chu skan­dalu me­dial­nego moje ży­cie stało się kosz­ma­rem. Na­dal czuję na­pię­cie, kiedy mu­szę skrę­cić za róg ulicy, boję się, że czai się tam ja­kiś prze­bie­gły dzien­ni­karz, go­tów rzu­cić mi się do gar­dła. Naj­gor­sze są jed­nak te­le­fony. Miesz­kam w Ma­dry­cie od roku i ni­gdy nie otrzy­my­wa­łem tylu im­per­ty­nenc­kich, a z cza­sem po pro­stu nu­żą­cych te­le­fo­nów, co w ostat­nich mie­sią­cach; na ekra­nie ko­mórki wy­świe­tlają się je­den po dru­gim nie­znane nu­mery. Kiedy ta na­wał­nica do­piero się za­czy­nała, a ja jak głupi na­ci­ska­łem zie­loną słu­chawkę, na­tar­czywe py­ta­nia wa­liły mi w uszy jak la­wina ka­mieni: „Młod­szy in­spek­to­rze Serra, to było sa­mo­bój­stwo czy mor­der­stwo? Czego mo­żemy się te­raz spo­dzie­wać? Pro­szę się nie roz­łą­czać, pa­nie Ma­nu­elu!”. Przy pierw­szych ta­kich roz­mo­wach, za­nim się roz­łą­czy­łem, mia­łem na tyle taktu, by rzu­cić trzy słowa: „Nie je­stem upo­waż­niony”. Po­tem już na­wet tego mi się nie chciało.

Cie­szę się, że z każ­dym ko­lej­nym dniem tych te­le­fo­nów jest co­raz mniej; wie­dzą już, że nie od­biorę. Nie mogę jed­nak tra­cić czuj­no­ści, bo dzien­ni­ka­rze za­wsze krążą nad po­li­cjan­tami jak sępy, a sprawa Ca­ro­liny Mar­tín, którą wraz z in­spek­to­rem, ze względu na oso­bliwe ce­chy po­dej­rza­nych, na­zwa­li­śmy ro­bo­czo „Sprawą grze­chów głów­nych”, to ostat­nio je­den z naj­bar­dziej so­czy­stych kę­sków dla prasy. Uzy­ska­nie wy­wiadu na wy­łącz­ność, re­la­cji bo­ga­tej w naj­krwaw­sze de­tale, i to z in­spek­to­rem od­po­wie­dzial­nym za do­cho­dze­nie – to byłby praw­dziwy Święty Graal dla wy­bra­nego szczę­śliwca. Nic ta­kiego jed­nak nie na­stąpi.

Przy­pusz­czam, że uwzięli się wła­śnie na mnie, bo spra­wiam wra­że­nie ła­twej ofiary: adi­dasy i skó­rzana kurtka, średni wzrost, ciemne włosy, a przede wszyst­kim – młody wiek. Nie­któ­rzy błęd­nie uwa­żają to za jed­no­znaczne z głu­potą i na­iw­no­ścią; mogą so­bie jed­nak my­śleć, co chcą, ja ni­gdy nie pusz­czę pary z ust. Po pierw­sze z uwagi na moją lo­jal­ność wo­bec for­ma­cji, do któ­rej na­leżę, a po dru­gie dla­tego, że po tylu mie­sią­cach bli­skiego ob­co­wa­nia z Ca­ro­liną za­czą­łem czuć do niej coś szcze­gól­nego. Ni­gdy nie po­zna­łem ni­kogo tak bli­sko, in­tym­nie i in­ten­syw­nie. Wiem o tej ko­bie­cie wszystko, mimo że ni­gdy nie wi­dzia­łem jej na oczy ży­wej. Czuję się tak z nią zwią­zany, że nie po­tra­fił­bym jej zdra­dzić.

Ale żeby wie­dzieć to, co wiemy tylko my nie­liczni, a czego wiele osób chcia­łoby się do­wie­dzieć, trzeba za­cząć od po­czątku i cof­nąć się do ubie­głych świąt, kiedy do­piero za­czy­na­łem pracę na ko­mi­sa­ria­cie i na­wet przez myśl by mi nie prze­szło, że mógł­bym pra­co­wać pod zwierzch­nic­twem in­spek­tora Ja­imego Rey­esa.26 grud­nia 2016

1

Ja­ime

– In­spek­to­rze, ko­mi­sarz wzywa do sie­bie – po­wie­działa Rey­esowi An­ge­li­nes, główna se­kre­tarka wy­działu za­bójstw. Mu­siała pod­nieść głos, żeby prze­krzy­czeć pa­nu­jący zgiełk, i po­dejść bli­żej do biurka in­spek­tora.

Znaj­do­wa­li­śmy się w ob­szer­nym pro­sto­kąt­nym po­miesz­cze­niu, w któ­rym bez trudu mie­ściło się dzie­sięć usta­wio­nych w sze­regu biu­rek. Od­dzie­lały je pa­nele, na tyle wy­so­kie, żeby nie wi­dzieć są­siada, gdy się sie­dzi, ale wy­star­czyło wstać, by mieć na oku pra­cu­ją­cych po­li­cjan­tów. Biurko in­spek­tora Rey­esa stało w pew­nym od­da­le­niu od reszty, w jed­nym z ką­tów pod oknem. Je­dyną osłonę sta­no­wiły po­tężne sterty pa­pie­rów na brzegu biurka.

Ja­ime Reyes pod­niósł głowę, a kiedy wsta­wał, z ru­chu jego ust od­czy­ta­łem wy­mam­ro­tane: „A ten czego znowu chce? Nie ma jesz­cze dzie­sią­tej, a cią­gle mi za­wra­cają dupę”.

Śle­dzi­łem wzro­kiem jego ru­chy. An­ge­li­nes uprze­dziła mnie, że ze mną ko­mi­sarz także chce się wi­dzieć, więc sta­ra­jąc się nie rzu­cać w oczy, pod­sze­dłem do drzwi ga­bi­netu szefa i cze­ka­łem na swoją ko­lej. Nie mo­głem nie usły­szeć to­czą­cej się tam roz­mowy:

– Dzień do­bry, Ja­ime, za­mknij drzwi i sia­daj – przy­wi­tał się ko­mi­sarz Ló­pez. – Mu­sisz je­chać w oko­lice pola Fe­de­ra­cji Golfa, to nie­da­leko stąd, na osie­dle Los Ce­re­zos. Zna­le­ziono ciało ko­biety w jej wła­snym domu… I nie­wiele wię­cej mogę ci po­wie­dzieć.

– Mor­der­stwo? Sa­mo­bój­stwo? – za­py­tał Reyes. – Jesz­cze się okaże, że to ja­kaś sta­ruszka, którą Pan we­zwał do sie­bie, i na­sza ekipa jest tam po­trzebna jak ko­szula w du­pie – na­rze­kał. – Pa­nie ko­mi­sa­rzu, jest dwu­dzie­sty szó­sty grud­nia, zimno jak w psiarni, a ja mam górę za­le­głej ro­boty. Mam na­dzieję, że ta wy­cieczka nie okaże się stratą czasu. – Po chwili do­dał jesz­cze: – Los Ce­re­zos? Osie­dle Cze­re­śniowe? W ży­ciu nie wi­dzia­łem w Ma­dry­cie drzewa cze­re­śnio­wego, a cho­dzę po tym pa­dole już pięć­dzie­siąt dzie­więć lat.

– Nie ma­rudź. Na ra­zie nic nie wia­domo, a może to bę­dzie ta duża sprawa, na którą cze­ka­łeś – od­parł ko­mi­sarz. – Funk­cjo­na­riu­sze, od któ­rych otrzy­ma­li­śmy zgło­sze­nie, mó­wią, że za­alar­mo­wała ich wścib­ska są­siadka. Kiedy zja­wili się na miej­scu, cze­kała już na ganku domu ofiary. Są­siadka przed­sta­wiła się jako Pi­lar. Twier­dzi, że ofiara na­zy­wała się Ca­ro­lina Mar­tín i miała czter­dzie­ści je­den lat, cho­ciaż wy­glą­dała na znacz­nie mniej, cy­tu­jąc do­słow­nie tę Pi­lar, któ­rej wy­po­wiedź po­wtó­rzyli nam funk­cjo­na­riu­sze – oznaj­mił. – Nasi nie do­pa­trzyli się żad­nych oznak prze­mocy, je­śli nie li­czyć strą­co­nej na pod­łogę lampki. Na pierw­szy rzut oka wszystko wska­zuje na za­wał, ale świa­dek upiera się, że babka była zdrowa jak ryba i jej śmierć wy­daje się mocno po­dej­rzana – do­dał. – Po­in­for­mo­wa­li­śmy już sąd, zwłoki ma obej­rzeć na miej­scu le­karz są­dowy. Pod­jedź tam, może za­uwa­żysz coś od­bie­ga­ją­cego od normy, za­de­cy­duj, czy trzeba tam wy­słać chło­pa­ków, żeby zba­dali sy­tu­ację i ze­brali ślady. Je­steś naj­lep­szy w ta­kich spra­wach.

– Taa, naj­lep­szy, a przy oka­zji je­dyny, który jest tu­taj w święta. Po­łowa ko­mi­sa­riatu ma wolne – skwi­to­wał Ja­ime znu­żo­nym gło­sem. – W związku z tym mu­szę je­chać sam. Fu­en­tes i Gó­mez po­je­chali do in­nego we­zwa­nia.

– Nie, nie – po­pra­wił go ko­mi­sarz. – Weź Serrę. Ucie­szy się, a poza tym musi się wdra­żać do pracy w te­re­nie.

– Ten żół­to­dziób?! – wrza­snął zdu­miony Reyes. – Ma­no­lito? To już wolę je­chać sam, pa­nie ko­mi­sa­rzu, na­prawdę. Nie mam dziś na­stroju, żeby od­po­wia­dać na jego głu­pie py­ta­nia w sa­mo­cho­dzie, a na pewno bę­dzie miał ich całą masę. – Usły­sza­łem, jak wzdy­cha ciężko, ale w końcu umilkł. Reyes praw­do­po­dob­nie wie­dział, że kiedy ko­mi­sarz coś so­bie umy­śli, to na­wet sam Pan Je­zus nie wy­biłby mu po­my­słu z głowy, po­sta­no­wił więc się już dłu­żej nie kłó­cić.

– Ja­ime, to rze­czy­wi­ście może być ru­ty­nowa in­spek­cja, za go­dzinę bę­dzie­cie z po­wro­tem… Chło­pak musi się szko­lić, po­trze­buje prak­tyki, a nie znaj­dzie prze­cież lep­szego na­uczy­ciela niż ty – pró­bo­wał go zmięk­czyć Ló­pez. – Pa­mię­taj, że z tobą też ktoś mu­siał się tak mę­czyć. Poza tym, jak sam za­uwa­ży­łeś, ni­kogo in­nego nie ma. No już, bierz chło­paka i jedź­cie. – Za­brzmiało to ra­czej jak roz­kaz niż jak pro­po­zy­cja. – I in­for­muj mnie, je­śli po­jawi się coś no­wego.

Do­my­śli­łem się, że roz­mowa do­bie­gła końca, od­sko­czy­łem więc szybko od drzwi i żeby ukryć nie­cier­pli­wość i pod­nie­ce­nie, wda­łem się w po­ga­wędkę z ko­legą. Dzięki temu mo­głem ukrad­kiem ob­ser­wo­wać in­spek­tora, który wy­szedł z ga­bi­netu szefa z po­nu­rym gry­ma­sem na twa­rzy, po czym ze­brał swój płaszcz, sza­lik, no­tat­nik i mnie. Nie mu­sia­łem już sta­wiać się u ko­mi­sa­rza.

Droga na miej­sce zda­rze­nia prze­bie­gła wbrew prze­wi­dy­wa­niom Rey­esa. Cho­ciaż roz­sa­dzał mnie en­tu­zjazm i wdzięcz­ność, że to wła­śnie mnie wy­brano na jego part­nera, nie da­łem tego po so­bie po­znać naj­drob­niej­szym na­wet ge­stem, nie po­wie­dzia­łem też ani słowa po­nad to, czego wy­ma­gają za­sady do­brego wy­cho­wa­nia.

Ja­ime Reyes mil­czał jak głaz, a mnie aż świerz­biło, żeby za­ga­dać. Był praw­dziwą in­sty­tu­cją or­ga­nów ści­ga­nia; ma­wiano, że po­trafi roz­wią­zać sprawę, za je­dyny ślad ma­jąc nie­do­pa­łek. W su­mie nic dziw­nego, że tak do­brze znał się na nie­do­pał­kach, bo nie prze­stał pa­lić ani na chwilę, od kiedy wsie­dli­śmy do sza­rego peu­ge­ota 307, który wy­dział po­wie­rzył mu do wy­łącz­nej dys­po­zy­cji.

Wie­dzia­łem o nim tyle, ile za­sły­sza­łem na ko­mi­sa­ria­cie i ile po­wie­działa mi, oczy­wi­ście w naj­wyż­szym za­ufa­niu, plot­kara An­ge­li­nes – drobna, żywa se­kre­tarka, za­trud­niona w po­li­cji od tak dawna, że kiedy py­tało się ją o staż pracy, nie­zmien­nie od­po­wia­dała, że się tam uro­dziła. Ja­ime Reyes miał być jed­nym z naj­lep­szych w swoim fa­chu: in­te­li­gentny i by­stry, dro­bia­zgowy, nie­zmor­do­wany, a przede wszyst­kim – am­bitny. Na po­czątku jego ka­riera wy­strze­liła jak ra­kieta, ale po śmierci żony i syna przed pięt­na­stu laty am­bi­cja cał­kiem go opu­ściła i cho­ciaż na­dal pra­co­wał z rów­nie du­żym za­an­ga­żo­wa­niem, wo­lał trzy­mać się w cie­niu i ogra­ni­czać do mi­ni­mum in­te­rak­cje z ludźmi. Zro­bił się z niego sa­mot­nik.

An­ge­li­nes i inne we­te­ranki z ko­mi­sa­riatu zga­dzały się, że z in­spek­tora był kie­dyś nie­zły przy­stoj­niak: wy­soki, śniady, z szel­mow­skim uśmiesz­kiem, za­wsze nie­na­gan­nie ubrany, z wy­raź­nie za­zna­czo­nym prze­dział­kiem i wło­sami uło­żo­nymi na żel. Kom­ple­men­ciarz, ale z klasą. Wszyst­kie do niego wzdy­chały.

Ja na­dal nie za­mie­ni­łem z nim ani słowa i trudno było mi do­strzec tego don­żu­ana, który fi­glar­nie pusz­czał oczka do ko­biet sza­le­ją­cych na jego punk­cie. Ow­szem, wi­dać było jesz­cze ślady jego daw­nej świet­no­ści: ani grama tłusz­czu i gę­sta czu­pryna, ale czerń wło­sów prze­ty­kały już siwe pa­sma, a od czasu do czasu ja­kiś nie­sforny ko­smyk wy­my­kał się spod kon­troli. Barki za­czy­nały nieco opa­dać do przodu pod nie­do­pra­so­waną ko­szulą, a w płasz­czu wid­niała jedna czy dwie dziury wy­pa­lone przez nie­uwagę pa­pie­ro­sem. Naj­wy­raź­niej stra­cił wszel­kie za­in­te­re­so­wa­nie swoim wy­glą­dem i po­grą­żył się w me­lan­cho­lii.

– Co się stało, sze­fie? Za­bili ko­goś? – spy­ta­łem, żeby po­wie­dzieć co­kol­wiek, cho­ciaż oczy­wi­ście zna­łem od­po­wiedź.

– Czyli ty je­steś Ma­no­lito, ten młody – od­po­wie­dział po­woli i z na­my­słem.

– Tak.

Mógł­bym od­po­wie­dzieć bar­dziej wy­lew­nie, ale in­tu­icja i opo­wie­ści An­ge­li­nes po­ra­dziły mi, żeby się nie roz­ga­dy­wać.

– Ko­bieta – od­parł in­spek­tor po dłuż­szej chwili. – Wy­gląda na za­wał, ale są­siadka się upiera, że ktoś ją za­bił. Za­raz się prze­ko­namy, czy to tylko strata czasu. – Po ko­lej­nej mi­nu­cie do­dał jesz­cze: – Cho­ciaż skoro świa­dek twier­dzi, że za­wał wy­daje się mało praw­do­po­do­bny, to musi mieć ja­kiś po­wód.

– Tak jest – od­wa­ży­łem się wy­bą­kać pod no­sem.

Od tam­tej chwili za­pa­no­wała gro­bowa ci­sza. In­spek­tor Reyes ewi­dent­nie był czło­wie­kiem wy­jąt­kowo ma­ło­mów­nym.

Na szczę­ście z dziel­nicy Hor­ta­leza, gdzie znaj­do­wał się ko­mi­sa­riat, drogą M-40 do­tar­li­śmy do Los Ce­re­zos w za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut. Nie wiem, czy wy­trzy­mał­bym dłu­żej w sza­rych kłę­bach wy­peł­nia­ją­cych sa­mo­chód; można by po­wie­sić sie­kierę w po­wie­trzu za­dy­mio­nym przez co naj­mniej osiem pa­pie­ro­sów (tyle na­li­czy­łem), które zdą­żył wy­pa­lić mój zwierzch­nik. Ogrze­wa­nie było roz­krę­cone do mak­si­mum, a że Reyes nie otwie­rał okna, ja z sza­cunku też nie od­wa­ży­łem się opu­ścić szyby, więc pra­wie nie dało się od­dy­chać. Mo­dli­łem się do wszyst­kich świę­tych, że­bym nie udu­sił się na śmierć albo nie do­stał raka płuc. Mu­sieli mnie wy­słu­chać, bo w nor­mal­nych wa­run­kach po­dróż za­ję­łaby nam po­nad pół go­dziny; w Ma­dry­cie za­wsze jest straszny ruch, ale w okre­sie świą­tecz­nym roz­pę­tuje się praw­dziwe pie­kło.

Osie­dle oka­zało się bar­dzo ele­ganc­kie i za­dbane. Wszyst­kie ulice ob­sa­dzono drze­wami, a choć z po­wodu zimna nie­które nie miały li­ści, kon­tra­sto­wały z ide­al­nie przy­strzy­żo­nymi traw­ni­kami w ogród­kach i na polu gol­fo­wym, po­ło­żo­nym w sa­mym cen­trum osie­dla. Mimo ni­skiej tem­pe­ra­tury tu i tam wi­działo się chłop­ców na ro­we­rach i dziew­czynki ze ska­kan­kami.

Po­my­śla­łem o mo­jej matce. Uzna­łaby, że to ide­alne miej­sce dla mnie, w od­róż­nie­niu od, jak mó­wiła, wy­na­ję­tej klitki w dziel­nicy spe­lun i szem­ra­nych ty­pów, czyli oko­licy Plaza de Santa Ana, gdzie ja czu­łem się jak ryba w wo­dzie. Przy­pusz­czam jed­nak, że na­wet przez trzy ży­cia nie zdo­łał­bym za­ro­bić na dom w Los Ce­re­zos.

Dzięki wska­zów­kom Go­ogle Maps od razu zna­leź­li­śmy wła­ściwy ad­res. Gdy tylko skrę­ci­li­śmy w ulicę, za­uwa­ży­li­śmy ra­dio­wóz. To był je­dyny wi­do­czny po­jazd, do­my­śli­li­śmy się więc, że nikt inny jesz­cze nie przy­je­chał, a miesz­kańcy mieli ga­raże.

Duży pię­trowy bliź­niak stał w pry­wat­nym ogro­dzie. Wo­kół ca­łej działki rósł ni­ski ży­wo­płot, a żeby do­stać się do drzwi, trzeba było przejść około dwu­dzie­stu me­trów po ścieżce z drew­nia­nych be­lek.

Cze­kało już na nas dwóch mun­du­ro­wych i star­sza pani, wy­raź­nie wzbu­rzona, jakby nie mo­gła uwie­rzyć, co się dzieje. Ja­ime Reyes zga­sił pa­pie­rosa w kie­szon­ko­wej po­piel­niczce i ru­szył do dzia­ła­nia.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się. – In­spek­tor Her­nán­dez i in­spek­tor Fer­nán­dez. – Zer­k­nął ukrad­kiem na funk­cjo­na­riu­szy i mógł­bym przy­siąc, że pu­ścił do nich oko. Za­mu­ro­wało mnie, ale do­my­śli­łem się, że nie chce po­dać praw­dzi­wego na­zwi­ska, na wy­pa­dek gdyby świa­dek oka­zała się prze­sad­nie ga­da­tliwa i na­trętna; dzięki temu nie bę­dzie mo­gła go na­mie­rzyć. – Chodźmy do środka tro­chę się ro­zej­rzeć.

– Na­zy­wają się pa­no­wie jak po­li­cjanci u Tin­tina! Co za zbieg oko­licz­no­ści! – za­wo­łała ko­bieta. – Mój syn uwiel­biał te ko­miksy, ku­po­wa­li­śmy wszyst­kie tomy. Czy­tał je pan, in­spek­to­rze? Ja naj­bar­dziej lu­bi­łam oglą­dać ob­razki. Tak, mam w domu całą ko­lek­cję. Syn się oże­nił i nie chciał za­brać tych ksią­żek, wie pan, a ja mu cią­gle su­szę głowę, bo zaj­mują mi mnó­stwo miej­sca…

Opo­wie­dzia­łaby nam całą hi­sto­rię swo­jego ży­cia, gdyby Reyes jej nie prze­rwał, choć zro­bił to bar­dzo ele­gancko.

– Prze­pra­szam, pani…

– Pi­lar, Pi­lar Tor­res – od­parła ner­wowo, nie prze­sta­jąc po­pra­wiać so­bie wło­sów, świeżo od fry­zjera.

– Pani Pi­lar, bar­dzo pro­szę, żeby po­szła pani do sie­bie, oczy­wi­ście w to­wa­rzy­stwie funk­cjo­na­riu­szy, i na­piła się cze­goś… może her­batki z lipy? Po­tem do pani zaj­rzymy i bę­dzie nam pani mo­gła wszystko opo­wie­dzieć. Pani ze­zna­nia mogą mieć klu­czowe zna­cze­nie dla sprawy, za­leży nam więc, żeby była pani jak naj­bar­dziej opa­no­wana, tak by wy­ja­śnić nam wszel­kie wąt­pli­wo­ści. Może być pani klu­czo­wym ele­men­tem do­cho­dze­nia – tłu­ma­czył in­spek­tor spo­koj­nie, pa­trząc jej w oczy, tak by czuła się ważna. Ko­bieta z prze­ję­ciem ki­wała głową.

– Niech się pan nic nie boi, wszystko wam opo­wiem. Ca­ro­linę ktoś za­bił, je­stem tego pewna. Taka ładna, sym­pa­tyczna dziew­czyna… Ża­den za­wał – wy­szlo­chała.

– Do­brze, pro­szę spo­koj­nie na nas po­cze­kać, to może nam tro­chę za­jąć.

– Będę mu­siała je­chać na ko­mi­sa­riat? Długo to po­trwa? Umó­wi­łam się z ko­le­żan­kami na po­obied­nią par­tyjkę ka­na­sty i mu­szę dać im znać, je­śli mnie nie bę­dzie, bo nie mogę zo­sta­wić part­nerki bez pary.

– Pro­szę się nie oba­wiać, na pewno pani zdąży – orzekł uspo­ka­ja­jąco Reyes, po czym ob­ró­cił się o sto osiem­dzie­siąt stopni, żeby wejść do domu, a ja sta­ną­łem za nim.

– Świet­nie so­bie pan z nią po­ra­dził, sze­fie! Mu­sie­li­by­śmy tu z nią ster­czeć do wie­czora – pod­li­zy­wa­łem się. Ale on za­trzy­mał się na­gle i zwró­cił w moją stronę.

– Nie daj się zwieść po­zo­rom, Ma­no­lito. Po­wie­dzia­łem samą prawdę. Ta ko­bieta znała ofiarę, a na ki­lo­metr wi­dać, że jest by­stra i spo­strze­gaw­cza. Je­śli ma ra­cję, to bar­dzo nam się przyda – po­uczył mnie.

– Oczy­wi­ście ma pan ra­cję, ale prze­cież straszna z niej ga­duła, no i nie wiem, nie wy­gląda na bar­dzo starą, ale skoro ma żo­na­tego syna, który czy­ty­wał Tin­tina, to musi mieć… sie­dem­dzie­siąt, sie­dem­dzie­siąt pięć lat? – uspra­wie­dli­wia­łem się.

– Słusz­nie. Wy­gląda na młod­szą, ale wi­dać, że o sie­bie dba i jest bar­dzo ak­tywna. Nie za­po­mi­naj też, że z wie­kiem przy­cho­dzi mą­drość i do­świad­cze­nie. Poza tym ta ko­bieta może opo­wie­dzieć nam na­prawdę wszystko. No do­brze, zo­baczmy, co się tu wy­da­rzyło. Włóż rę­ka­wiczki – przy­po­mniał mi pro­to­kół – i ochra­nia­cze na buty.2

Ca­ro­lina

Dom urzą­dzono z du­żym sma­kiem, mię­dzy no­wo­cze­snymi me­blami i sprzę­tami tu i tam stały an­tyki. Pa­no­wała tam cie­pła, przy­tulna at­mos­fera. Wy­strój wnętrz mu­siał kosz­to­wać for­tunę. Biele, sza­ro­ści i beże – przy­po­mniała mi się ko­le­żanka z kry­mi­no­lo­gii; ta sama, w któ­rej za­ko­cha­łem się po uszy, a na­wet po czu­bek głowy, a ona ża­liła mi się na nie­po­wo­dze­nia ser­cowe z in­nymi ty­pami. Ona wła­śnie twier­dziła, że wy­star­czy ogra­ni­czyć się do tych trzech ko­lo­rów, żeby stać się ge­niu­szem wy­stroju wnętrz.

Po­szli­śmy do sa­lonu, gdzie na ka­na­pie le­żało na le­wym boku ciało ko­biety. Na palcu ser­decz­nym pra­wej ręki, wy­cią­gnię­tej pro­sto, błysz­czał bry­lan­towy pier­ścio­nek z mo­ty­wem ka­me­lii; lewa ręka, przy­gnie­ciona i zgięta, za­kry­wała dło­nią gar­dło. Ja­sno­brą­zowe włosy za­sła­niały twarz. Ko­bieta miała na so­bie do­pa­so­waną czarną su­kienkę, uka­zu­jącą szczu­płe ciało o ide­al­nych pro­por­cjach, i buty na ob­ca­sie w tym sa­mym ko­lo­rze; na po­de­szwach wid­niał wy­bity zło­co­nymi li­te­rami na­pis „Prada”. Na dy­wa­nie i ka­na­pie wa­lały się roz­sy­pane perły z ze­rwa­nego na­szyj­nika.

– Wy­gląda na to, że mamy szczę­ście, do­tar­li­śmy tu jako pierwsi, a je­śli Pi­lar ni­czego nie do­ty­kała, to miej­sce zda­rze­nia jest nie­na­ru­szone – po­wie­dział Ja­ime, jakby do sie­bie, po czym, gło­śniej i zwra­ca­jąc się już bez­po­śred­nio do mnie, za­py­tał: – Za­uwa­ży­łeś coś dziw­nego? – Przy­glą­dał się uważ­nie zwło­kom.

Nie mia­łem ochoty pod­cho­dzić zbyt bli­sko –– choć ni­gdy nie przy­znał­bym się do tego gło­śno, trupy sta­no­wiły je­dyny aspekt pracy w po­li­cji, za któ­rym nie prze­pa­da­łem – ale ukrad­kiem wzią­łem głę­boki wdech, schy­li­łem się i za­czą­łem oglę­dziny, sta­ra­jąc się ni­czego nie do­tknąć przed przy­by­ciem spe­cja­li­stów od kry­mi­na­li­styki.

– Pa­zno­kieć! Bra­kuje jej ka­wałka pa­znok­cia, sze­fie! – za­wo­ła­łem trium­fal­nie. – Ma ide­alny ma­ni­kiur, ale pa­zno­kieć pra­wego palca wska­zu­ją­cego jest zła­many, wi­dać mięso. Lewą dłoń za­sła­niają włosy, wolę nie do­ty­kać. – Po­tem do­da­łem: – No i ten pier­ścio­nek, nie­zły ka­mień na środku! Ach! – wy­rwało mi się. – A ta lampka na pod­ło­dze ma ze­psuty ka­bel. Moim zda­niem ktoś tak mocno cią­gnął, że w końcu się urwał.

– Do­bre spo­strze­że­nia – po­gra­tu­lo­wał mi, jed­no­cze­śnie dzwo­niąc po po­siłki, żeby prze­pro­wa­dzić ba­da­nie miej­sca zda­rze­nia. – Ale cho­dziło mi o to, czy za­uwa­ży­łeś, że palą cię stopy, a jed­no­cze­śnie jest zimno w chuj.

– No tak, ale okna są otwarte, a jest gru­dzień w Ma­dry­cie, to nie Ka­ra­iby. A cie­pło w nogi jest od ogrze­wa­nia pod­ło­go­wego – wy­ja­śni­łem.

– Skoro ktoś sie­dzi so­bie spo­koj­nie w domu, z ogrze­wa­niem roz­krę­co­nym na maksa, to po co miałby otwie­rać okna? – py­tał niby mnie, cho­ciaż tak na­prawdę roz­ma­wiał sam ze sobą.

– Może są­siadka otwo­rzyła. We­szła i może po­czuła za­pach…

– Gdyby to Pi­lar otwo­rzyła okna, już by­śmy o tym wie­dzieli. I na pewno nie cho­dziło o za­pach zwłok. Na­sza piękna nie­boszczka jest jesz­cze sztywna – tłu­ma­czył, od­gar­nia­jąc nieco włosy ofiary – więc nie za­czął się pro­ces roz­kładu. Ob­sta­wiam, że nie żyje od dwóch dni, może trzech, bo ni­skie tem­pe­ra­tury le­piej kon­ser­wują.

– W ta­kim ra­zie, skoro to nie są­siadka, to może de­na­tka po­czuła się źle, za­częła się du­sić i po­otwie­rała okna, żeby za­czerp­nąć po­wie­trza.

– Ha! Du­siła się! Czyli nie za­wał, bo pod­czas za­wału boli w klatce pier­sio­wej. A więc twoim zda­niem, kiedy ktoś czuje się źle, bo bra­kuje mu po­wie­trza, to biega po ca­łym domu i otwiera okna, za­miast otwo­rzyć jedno i zo­stać przy nim, pró­bu­jąc na­brać po­wie­trza. Nie lo­gicz­niej by­łoby za­dzwo­nić na po­go­to­wie?

– Może coś ja­dła i się za­dła­wiła, a może coś wzięła… Zresztą wy­daje mi się, że za­mie­rzała za­dzwo­nić, sze­fie, wy­ciąga tę rękę w stronę sto­lika, na któ­rym stała lampka i na­dal stoi te­le­fon.

Jesz­cze przez ja­kiś czas wy­snu­wa­łem ko­lejne hi­po­tezy, ale prze­rwało nam przy­by­cie ze­społu kry­mi­na­li­stycz­nego. Zo­sta­wi­li­śmy zwłoki i po­szli­śmy obej­rzeć fo­to­gra­fie, ulo­ko­wane stra­te­gicz­nie w róż­nych punk­tach miesz­ka­nia. Na nie­mal wszyst­kich po­ja­wiała się ko­bieta o brą­zo­wych wło­sach ze zło­tymi re­flek­sami i obaj zgo­dzi­li­śmy się, że to Ca­ro­lina. Na jed­nym grała w golfa, na in­nym była nad mo­rzem, czy to z przy­ja­ciółmi, czy to pew­nie z ro­dzi­cami. Na wszyst­kich zdję­ciach się uśmie­chała; na po­licz­kach ro­biły jej się uro­cze do­łeczki i pa­trzyła na nas spo­mię­dzy ra­mek we­so­łymi oczami o bar­wie miodu.

– Jaka ładna dziew­czyna! – ośmie­li­łem się sko­men­to­wać. – Rze­czy­wi­ście wy­gląda dużo mło­dziej. No chyba że to stare zdję­cia i dla­tego…

– I taka pełna ży­cia… – do­dał Ja­ime. – Nie­które zdję­cia są ak­tu­alne. Zo­bacz, tu­taj z ko­le­żan­kami, a w tle pla­katy kan­dy­da­tów z ostat­nich wy­bo­rów. A tu­taj to chyba Al­bert Ri­vera. – W za­my­śle­niu po­tarł się po pod­bródku. – My­ślę, że Pi­lar ma ra­cję, to nie był za­wał – stwier­dził.

Kon­ty­nu­ując oglę­dziny, we­szli­śmy po scho­dach na pię­tro. Zna­leź­li­śmy się w du­żej, prze­stron­nej sy­pialni, w któ­rej na ho­no­ro­wym miej­scu wi­siała ogromna czarno-biała fo­to­gra­fia przed­sta­wia­jąca dom w so­sno­wym le­sie na kli­fie. Zdję­cie zro­biono od strony mo­rza, na ska­łach było wi­dać pianę z roz­trza­sku­ją­cych się fal.

Pod oknem stały dwie ol­brzy­mie wa­lizki; oka­zały się pu­ste. Na łóżku le­żała czarna pro­sto­kątna to­rebka z logo Her­mèsa. Górna szu­flada szafki noc­nej była wy­su­nięta. Głowa przy gło­wie zaj­rze­li­śmy do środka. Nic szcze­gól­nego nie rzu­cało się w oczy: fla­ko­nik per­fum Nar­cisa Ro­dri­gu­eza, ja­kieś bran­so­letki, oku­lary prze­ciw­sło­neczne i eg­zem­plarz Sprzy­się­że­nia głup­ców.

Po­otwie­ra­li­śmy szafki, ale oprócz tony ubrań i bu­tów, po­ukła­da­nych ide­al­nie jak w woj­sku, wszystko wy­da­wało się nor­malne. Po­dob­nie było w ła­zience i resz­cie po­miesz­czeń.

– Albo ta babka była nie­uważna, ale nie wy­daje mi się, są­dząc po tym, jaki po­rzą­dek tu wszę­dzie pa­nuje, albo ktoś szu­kał cze­goś w po­śpie­chu i zna­lazł – oznaj­mił Ja­ime. – Ta wy­su­nięta szu­flada zu­peł­nie mi tu nie pa­suje.

– A te wa­lizki, sze­fie? Wró­ciła skądś czy wła­śnie się wy­bie­rała? Ma tu wszystko po­ukła­dane i jesz­cze dużo miej­sca w sza­fach, na pewno nie trzy­mała ich tak na wierz­chu.

– Moż­liwe, że temu ko­muś, kto przy­szedł po to coś, bar­dzo za­le­żało, żeby zdą­żyć przed jej wy­jaz­dem – mruk­nął in­spek­tor.

– Po­win­ni­śmy zaj­rzeć do to­rebki, może znaj­dziemy ko­mórkę i na­pro­wa­dzi nas to na ja­kiś trop – za­pro­po­no­wa­łem.

– Tak, ale póź­niej. Kiedy zdejmą od­ci­ski pal­ców, za­biorą do­wody na ko­mi­sa­riat i bę­dziemy mo­gli tam so­bie wszystko spo­koj­nie obej­rzeć. Te­raz po­win­ni­śmy po­roz­ma­wiać z są­siadką.

Za­mknął po­woli drzwi po­koju.

– Chce pan, że­bym po­wie­dział, co uwa­żam? – spy­ta­łem, kiedy scho­dzi­li­śmy na par­ter.

– Też py­ta­nie! Mój drogi Ma­no­lito, po­wiedz mi to na­tych­miast, cze­kam od sa­mego rana. – I wbił we mnie świ­dru­jące spoj­rze­nie. – Za­mie­niam się w słuch.

– Ché! No więc… – od­par­łem nieco za­że­no­wany.

– Ché? – prze­rwał mi. – Je­steś z Wa­len­cji? – spy­tał i par­sk­nął śmie­chem.

– Ow­szem, i je­stem z tego dumny. Po­cho­dzę z mia­steczka Pa­iporta, ale od kiedy przy­je­cha­łem do Ma­drytu, sta­ram się jak naj­rza­dziej zwra­cać do lu­dzi ché. – Też się ro­ze­śmia­łem.

– Spo­koj­nie, dawno temu mia­łem dziew­czynę z Wa­len­cji i też tak za­wsze mó­wiła. Bar­dzo się w niej ko­cha­łem, ale ko­niec koń­ców zo­sta­wiła mnie dla in­nego… ché. No ale – pod­jął wą­tek – po­wiedz, co mia­łeś po­wie­dzieć.

– My­ślę, że Ca­ro­lina się z kimś po­kłó­ciła, praw­do­po­dob­nie z męż­czy­zną, bo w ta­kim stroju za­pewne szy­ko­wała się do wyj­ścia. Jedno z nich, skła­niam się ku temu, że ra­czej ona, chwy­ciło lampkę, bo to było pierw­sze, co miała pod ręką, żeby się obro­nić, i tak zła­mała so­bie pa­zno­kieć. Ten drugi ktoś ją du­sił, zła­pała się za szyję i ze­rwała perły. W ostat­niej chwili wy­cią­gnęła ra­mię, żeby się­gnąć do te­le­fonu i we­zwać po­moc. Po­tem on po­szedł na górę do sy­pialni, wziął to, czego szu­kał, i wy­szedł.

– Tak, coś w tym stylu… Ale jest wiele bia­łych plam. Na szyi nie wi­dać śla­dów du­sze­nia, poza tym w ta­kiej sy­tu­acji nie ma się czasu po­ło­żyć, wy­cią­gnąć ręki i dzwo­nić po po­moc. Cho­ciaż może to za­bójca tak uło­żył ciało. Nie znamy daty i go­dziny śmierci, ale w okre­sie świą­tecz­nym lu­dzie zwy­kle stroją się przed wyj­ściem z domu. Przede wszyst­kim zo­stają te okna. Po co otwie­rać okna, a jed­no­cze­śnie roz­krę­cać ogrze­wa­nie? Na ra­zie wiemy tyle: mar­twa ko­bieta, bez­dzietna, panna albo roz­wódka.

– Może męża nie ma w domu.

– Ma­no­lito – po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem – są święta, ten czas spę­dza się z ro­dziną… A tu nie ma ni­kogo poza nią. Do­piero są­siadka się zo­rien­to­wała. Poza tym za­uwa­ży­łeś ja­kieś zdję­cie, na któ­rym mógłby być jej part­ner? No i dzieci, wi­dzia­łeś ja­kieś na zdję­ciach? – Za­my­ślił się. – Ale jedno zde­cy­do­wa­nie jest dziwne: naj­wy­raź­niej nikt z ro­dziny za nią nie tę­skni… Mu­simy spraw­dzić, czy zgło­szono za­gi­nię­cie, może miesz­kają w in­nym mie­ście… Chodź – po­wie­dział sta­now­czo, wkła­da­jąc mi w rękę swój no­tat­nik i dłu­go­pis – za­pi­szesz wszystko do­kład­nie, z naj­mniej­szymi szcze­gó­łami. Idziemy po­roz­ma­wiać z są­siadką, na pewno do­wiemy się cze­goś wię­cej.

I wy­jął pa­pie­rosa, któ­rego wy­pa­lił w dro­dze z jed­nego domu do dru­giego.3

Pi­lar

Pi­lar Tor­res za­sta­li­śmy w jej kuchni, gdzie ga­wę­dziła so­bie z mun­du­ro­wymi. Z okna wi­dać było bliź­niak Ca­ro­liny. Domy były od sie­bie od­dzie­lone oboma ogród­kami oraz bie­gnącą przez śro­dek uliczką. Osza­co­wa­łem od­le­głość na około pięć­dzie­się­ciu me­trów.

Sta­ruszka ze zdu­mie­wa­jącą ła­two­ścią prze­cho­dziła od nie­po­ha­mo­wa­nego szlo­chu do swo­bod­nych żar­tów. Była wy­raź­nie wstrzą­śnięta. Za­pro­po­no­wała nam kawę, z wdzięcz­no­ścią przy­ję­li­śmy ofertę, po czym Ja­ime Reyes wkro­czył do ak­cji, a w za­sa­dzie usiadł z są­siadką de­na­tki przy stole ku­chen­nym.

– To bar­dzo przy­jemne osie­dle, chyba nie­dawno je zbu­do­wali, prawda? Duże ogródki, wszę­dzie drzewa… Ale nie za­uwa­ży­łem ani jed­nej cze­re­śni. Stąd ta na­zwa? – De­tek­tyw za­czął prze­słu­cha­nie od nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego py­ta­nia, żeby prze­jęta ko­bieta mo­gła się od­prę­żyć.

– Tak, tak – przy­tak­nęła skwa­pli­wie, po­cią­ga­jąc łyk kawy. – Bę­dzie może kil­ka­na­ście lat. Osie­dle zbu­do­wał Gu­il­lermo Grau, ko­ja­rzy pan? Tak, ten od bu­dow­lanki, od ra­fi­ne­rii, od ban­ków. Mi­lio­ner – pod­su­mo­wała. – Mój mąż, niech spo­czywa w po­koju, ale niech już spo­czywa, bo mia­łam z nim cięż­kie ży­cie… Strasz­nie się z nim mę­czy­łam, wie pan? Był woj­sko­wym, pod­puł­kow­ni­kiem, i nie­źle nas wszyst­kich musz­tro­wał. – Wy­mie­ni­li­śmy z Ja­imem zroz­pa­czone spoj­rze­nia. – Te­raz jest mi tu bar­dzo do­brze, ale za jego ży­cia czu­łam się bar­dzo od­izo­lo­wana. Cho­ciaż tyle, że jest to pole gol­fowe, dzięki temu na­uczy­łam się grać i przy­naj­mniej mia­łam coś do ro­boty. Dzie­ciaki do­ra­stały i po ko­lei wy­pro­wa­dzały się z domu.

Znowu na­piła się kawy. Za­uwa­ży­łem, że ode­szli­śmy bar­dzo da­leko od te­matu, in­spek­tor chyba też, bo wy­ko­rzy­stał oka­zję, żeby się wtrą­cić:

– Ale wra­ca­jąc do osie­dla…

– Ach, tak, tak! Na­zywa się Los Ce­re­zos, bo pan Grau od­wie­dził w dzie­ciń­stwie wio­skę o ta­kiej na­zwie w pro­win­cji Te­ruel i po­do­bno miał stam­tąd szczę­śliwe wspo­mnie­nia. – Reyes już, już chciał jej prze­rwać, ale wtedy do­dała: – A wiem to wszystko od Ca­ro­liny Mar­tín, ona mi o tym opo­wie­działa, to nie jest po­wszechna wie­dza.

Tym ra­zem wy­mie­ni­li­śmy z Ja­imem spoj­rze­nia pełne ulgi.

– No do­brze, pani Pi­lar, za­cznijmy może od po­czątku. Po co po­szła pani do domu Ca­ro­liny?

– No więc dwu­dzie­stego czwar­tego, zna­czy w Wi­gi­lię, po­je­cha­łam na ko­la­cję do mo­jej córki, która mieszka w cen­trum, przy calle Her­ma­nos Bécquer, ko­ja­rzy pan? Mamy taką tra­dy­cję, co roku ro­bimy to samo. Zo­staję u niej na noc, bo pierw­szy dzień świąt spę­dzamy z ko­lei u syna, cho­ciaż za­wsze po­wta­rzam, że wszy­scy po­winni przy­je­chać tu­taj, ja bym wszystko po­go­to­wała, wy­daje mi się to naj­bar­dziej lo­giczne, ale oni się upie­rają, że nie, że to dla mnie za dużo pracy, ale co za pro­blem, wzię­ła­bym ja­kąś dziew­czynę do po­mocy i po spra­wie.

Urwała, żeby się­gnąć po fi­li­żankę, i de­tek­tyw znowu wy­ko­rzy­stał oka­zję.

– Niech pani mówi da­lej – po­pro­sił Ja­ime. – Pro­szę pa­mię­tać, że jest pani umó­wiona na karty.

– Ach! To prawda! Ale mo­żemy do­koń­czyć ju­tro. Albo za­dzwo­nię i uprze­dzę, że mnie nie bę­dzie – za­ofe­ro­wała.

– Nie, spo­koj­nie, nie zej­dzie nam już długo. Mó­wiła pani coś o Ca­ro­li­nie i Wi­gi­lii.

– No tak, więc kiedy wy­cho­dzi­łam do córki, za­uwa­ży­łam, że Ca­ro­lina zo­sta­wiła wszyst­kie okna po­otwie­rane na oścież. Po­my­śla­łam so­bie wtedy, że wi­docz­nie wy­cho­dziła w po­śpie­chu na ko­la­cję wi­gi­lijną. Wczo­raj, kiedy by­łam u syna, przy­po­mnia­łam so­bie o tym i za­dzwo­ni­łam spraw­dzić, czy wszystko w po­rządku, bo taki z niej zmar­z­luch, a po po­wro­cie mu­siała za­stać strasz­nie wy­chło­dzony dom. Ale nie ode­brała. Wró­ci­łam bar­dzo późno i by­łam tak zmę­czona, że prawdę mó­wiąc, na­wet nie zwró­ci­łam uwagi. Ale jak tylko wsta­łam dziś rano, to so­bie przy­po­mnia­łam, a kiedy zo­ba­czy­łam, że wszystko jest na­dal po­otwie­rane, po­sta­no­wi­łam zaj­rzeć i spraw­dzić, co się dzieje – urwała i wy­buch­nęła pła­czem.

– Spo­koj­nie, świet­nie pani idzie, bar­dzo nam pani po­maga – po­cie­szył ją Ja­ime, głasz­cząc po ra­mie­niu. – Pro­szę mó­wić da­lej, jak do­stała się pani do środka?

– Wło­ży­łam szla­frok i już w jej ogródku za­czę­łam ją wo­łać po imie­niu. Za­czy­na­łam się na­prawdę mar­twić. Wzię­łam więc za­pa­sowy klucz, bo wie­dzia­łam, że chowa go pod ka­mie­niem koło tam­tej so­sny… – po­ka­zała pal­cem – …i we­szłam.

– Do­ty­kała pani cze­goś? Pro­szę się do­brze za­sta­no­wić. A jej pani do­ty­kała?

– Nie, nie. Oglą­dam filmy, wiem, że nie wolno ni­czego do­ty­kać.

– W ta­kim ra­zie skąd pani wie­działa, że są­siadka nie żyje, a nie na przy­kład ze­mdlała? – in­da­go­wał Ja­ime. – Ja na pani miej­scu na pewno bym do­tknął, żeby się upew­nić…

– No tak, po­de­szłam do niej i po­wie­dzia­łam do ucha jej imię. Nie od­po­wie­działa, więc schy­li­łam się, żeby po­słu­chać bi­cia serca, ale wtedy nie­chcący do­tknę­łam jej ra­mie­nia i po­czu­łam, że jest kom­plet­nie zimne i sztywne. Prze­szedł mnie dreszcz od stóp do głów i ska­mie­nia­łam. Wy­bie­głam stam­tąd, za­dzwo­ni­łam na nu­mer ra­tun­kowy i za­cze­ka­łam na przy­jazd tych mi­łych pa­nów w mun­du­rach – re­la­cjo­no­wała co­raz szyb­ciej.

– Świetna ro­bota – po­chwa­lił ją i do­py­tał: – Na pewno nie zmie­niła pani po­zy­cji zwłok, nie prze­su­nęła na przy­kład dłoni? Może kiedy pani po­de­szła bli­żej, coś się po­ru­szyło?

– Ależ nie, pa­nie in­spek­to­rze! Nic już nie do­ty­ka­łam. Bóg mi świad­kiem! Mu­sia­łam już ubie­rać mo­jego nie­bosz­czyka męża, więc chcę mieć jak naj­mniej do czy­nie­nia ze zmar­łymi.

Na­brała po­wie­trza, żeby coś jesz­cze po­wie­dzieć, przy­pusz­czal­nie ja­kąś aneg­do­tkę o nie­bosz­czy­kach, ale Ja­ime ją uprze­dził.

– Wie­rzę pani, spo­koj­nie, pro­szę się nie mar­twić – uspo­koił sta­ruszkę. – O któ­rej go­dzi­nie wy­cho­dziła pani do córki dwu­dzie­stego czwar­tego?

Przy­go­to­wa­łem no­tat­nik i dłu­go­pis.

– Gdzieś tak koło ósmej wie­czo­rem. Chęt­nie po­je­cha­ła­bym wcze­śniej, żeby tro­chę po­móc, ale wcią­gnę­łam się w se­rial, który koń­czy się pięt­na­ście po siód­mej. Za­nim się ogar­nę­łam do wyj­ścia, zro­biła się ósma.

– Kiedy po raz ostatni wi­działa pani Ca­ro­linę żywą?

– Przed­wczo­raj po po­łu­dniu, gdzieś koło wpół do trze­ciej. Po­ma­chała do mnie od sie­bie, ale nie roz­ma­wia­ły­śmy. Po­de­szła­bym, żeby zło­żyć jej ży­cze­nia świą­teczne, ale za­raz ode­szła od okna, więc po­my­śla­łam, że pew­nie po­szła na obiad. Mia­łam do niej zaj­rzeć przed wyj­ściem, ale jak już mó­wi­łam, długo mi ze­szło i w końcu nie zdą­ży­łam.

– A wi­działa pani, żeby ktoś wcho­dził do domu albo wy­cho­dził? Może ja­kiś sa­mo­chód? – drą­żył Ja­ime.

– Przy drzwiach ni­kogo nie wi­dzia­łam, a ode mnie z domu nie wi­dać sa­mo­cho­dów. Ca­ro­lina ma ga­raż na ty­łach domu.

– Czyli mógł ktoś wy­je­chać, a pani tego nie wi­działa?

– Zga­dza się… Hmm.

– Co to za „hmm”?

– Z kuchni rze­czy­wi­ście nie wi­dzę sa­mo­cho­dów. Ale jest ta­kie miej­sce w sa­lo­nie, z któ­rego przez chwilę da się coś zo­ba­czyć.

– I wi­działa coś pani? – spy­tał Reyes dość nie­cier­pli­wie.

– No więc kiedy skoń­czył się se­rial, po­pa­trzy­łam tak tro­chę bez­myśl­nie w okno i wy­da­wało mi się, że za­uwa­ży­łam duży czarny sa­mo­chód. Ale może był gra­na­towy albo jesz­cze inny. O tej po­rze jest już ciemno, więc nie mam pew­no­ści.

– Bar­dzo dzię­kuję, że po­świę­ciła nam pani czas – po­wie­dział de­tek­tyw, po czym do­dał, żeby za­mknąć już te­mat: – Czyli to było wszystko, co pani wi­działa, tak?

– Tak, ale nie wiem…

– Wi­działa pani coś jesz­cze? – Reyes uśmiech­nął się zre­zy­gno­wany.

– W tych dniach jest tu wszę­dzie więk­szy ruch. Lu­dzie przy­jeż­dżają w od­wie­dziny do krew­nych, zna­jo­mych i tak da­lej. Przy­pusz­czam, że to dla­tego na chod­niku stało sporo za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów. Ale kiedy już wy­cho­dzi­łam, za­uwa­ży­łam mo­to­cykl, który stał przed wej­ściem do domu Ca­ro­liny. Za­ło­ży­łam, że to pew­nie ktoś do niej przy­je­chał w go­ści. Bo miała wielu przy­ja­ciół, wie pan? Na­wet sam Gu­il­lermo Grau przy­jeż­dża do niej od czasu do czasu! – oznaj­miła z po­dzi­wem w gło­sie.

– Gu­il­lermo Grau?! – krzyk­nął de­tek­tyw, ale za­raz się zre­flek­to­wał. – Chwilkę, jak wy­glą­dał ten mo­tor?

– Mo­tor… No nie wiem, duży był. W ogóle się nie znam na mo­to­cy­klach. Moje dzieci chciały mieć mo­tor, ale ka­te­go­rycz­nie się nie zgo­dzi­łam, to są bar­dzo nie­bez­pieczne po­jazdy i…

Ja­ime prze­rwał jej sta­now­czo.

– Pani Pi­lar, pro­szę mi po­wie­dzieć wszystko, co pani wie o Ca­ro­li­nie Mar­tín. – Reyes po­sta­no­wił za­cho­wać się prag­ma­tycz­nie i po­zwo­lić po­czci­wej sta­ruszce wresz­cie się wy­ga­dać.

– No do­brze – za­częła swój długi mo­no­log. – By­ły­śmy z Ca­ro­liną są­siad­kami, ale od po­nad dzie­się­ciu lat mia­ły­śmy bliż­szą re­la­cję. Od­by­wały się mi­strzo­stwa gol­fowe i Álvaro przed­sta­wił nas so­bie, bo uczest­ni­czyło się w pa­rach, a my by­ły­śmy na po­dob­nym po­zio­mie. I wy­gra­ły­śmy. Od tam­tej pory czę­sto uma­wia­ły­śmy się na golfa. – Pi­lar spoj­rzała na nas py­ta­jąco, jakby chciała spraw­dzić, czy do­brze się spi­suje. Kiedy zo­ba­czyła na­sze wy­cze­ku­jące spoj­rze­nia, po­sta­no­wiła mó­wić da­lej. – Jest… cóż, była prze­uro­czą osobą, praw­dziwy skarb. Nikt nie mógł koło niej przejść obo­jęt­nie, zwłasz­cza Álvaro, bo on to się uga­nia za każdą spód­niczką. Ca­ro­lina znała wiele ję­zy­ków ob­cych, miała dy­plomy z eko­no­mii i prawa. Pra­co­wała jako oso­bi­sta se­kre­tarka Gu­il­lerma Graua, dla­tego cią­gle po­dró­żo­wała albo miała ja­kieś spo­tka­nia. Cza­sem py­ta­łam ją, w co naj­le­piej za­in­we­sto­wać i tak da­lej, a cho­ciaż na po­czątku za­wsze mó­wiła, że obo­wią­zuje ją ta­jem­nica za­wo­dowa, po­tem do­da­wała: „Ale ja ku­pi­ła­bym…”. To była wspa­niała dziew­czyna. – Pi­lar za­nio­sła się szlo­chem.

– Spo­koj­nie. – In­spek­tor ob­jął ją ra­mie­niem. – Ro­zu­miem pani ból, ale musi pani od­po­wie­dzieć na na­sze py­ta­nia, że­by­śmy mo­gli do­rwać dra­nia, który jej to zro­bił. To jest, oczy­wi­ście, je­śli na­prawdę zo­stała za­mor­do­wana.

– Nie­stety, je­stem prze­ko­nana, że tak było – wy­szlo­chała.

– Ostat­nie py­ta­nie na dziś: kim jest ten Álvaro?

– Álvaro Jíme­nez był kie­row­ni­kiem pola gol­fo­wego, a w za­sa­dzie też ca­łego osie­dla. Pra­co­wał dla Gu­il­lerma Graua, tak jak Ca­ro­lina, stąd się znali. Na­dal pra­cuje dla pana Graua, ale od ja­kichś trzech, czte­rech lat już jako do­radca.

– No do­bra, jesz­cze jedno – po­wie­dział Reyes, wsta­jąc już z krze­sła. – A co z ro­dziną Ca­ro­liny?

– Ro­dzice żyją, ale oj­ciec jest już bar­dzo stary, bie­da­czek, a matka cierpi na al­zhe­imera. Ma też sio­strę Elenę, która mieszka z part­ne­rem w domu w gó­rach, chyba gdzieś w Sierra de Gu­adar­rama.

– I Ca­ro­lina nie ma z nimi kon­taktu – skon­sta­to­wał Ja­ime.

– Wręcz prze­ciw­nie – za­pro­te­sto­wała ko­bieta. – Są bar­dzo bli­sko. Czę­sto przy­jeż­dżają tu na nie­dzielny obiad, zresztą, uwie­rzy pan, na­wet z tą matką, która nic już nie ro­zu­mie, a ona mówi do niej, jak gdyby ni­gdy nic. A z sio­strą też świet­nie się do­ga­duje! Nie mogą na­rze­kać, Elena i ten jej chło­pak mają z nią jak w raju! To wspa­niała dziew­czyna, jak Boga ko­cham.

Ja­ime wzru­szył ra­mio­nami, nic nie ro­zu­mie­jąc.

– Bar­dzo miło było nam z pa­nią po­roz­ma­wiać, udzie­liła nam pani wielu przy­dat­nych in­for­ma­cji. Na pewno bę­dziemy pani jesz­cze po­trze­bo­wać. To moja ko­mórka… – Po­dał jej ja­kąś kar­teczkę, przy­po­mi­na­jącą wi­zy­tówkę, na któ­rej wid­niało: „In­spek­tor Her­nán­dez” i nu­mer te­le­fonu, wszystko na­pi­sane fla­ma­strem. – …na wy­pa­dek gdyby przy­po­mniała so­bie pani o czymś, co chwi­lowo wy­pa­dło pani z głowy. Tak czy ina­czej – cią­gnął – na ra­zie jest za wcze­śnie, żeby z ab­so­lutną pew­no­ścią stwier­dzić przy­czynę zgonu, li­czę więc na pani cał­ko­witą dys­kre­cję. – Przez chwilę trzy­mał dłoń Pi­lar w obu rę­kach. – Dzię­kuję.

– Nie ma już wielu ta­kich męż­czyzn jak pan, de­tek­ty­wie! – Oczy sta­ruszki błysz­czały z eks­cy­ta­cji.

Kiedy się z nią że­gna­łem, przy­cią­gnęła mnie bli­żej i wy­szep­tała do ucha:

– Te­raz już nie ma ta­kich męż­czyzn, gdy­bym to ja była z dzie­sięć lat młod­sza… Jakby mógł pan go po­pro­sić, żeby dał panu swoje ko­szule, pan mi je przy­nie­sie, to mu ład­nie po­pra­suję.

Są­dząc po tym, jak pa­trzyła na mo­jego star­szego ko­legę, do­my­śli­łem się, że słowa Ja­imego Rey­esa wy­warły na niej duże wra­że­nie i spra­wiły, że po­czuła się ważna. Owi­nął ją so­bie wo­kół palca, a ja za­czą­łem ro­zu­mieć, jak ma­gne­tyczny po­trafi mieć wpływ na lu­dzi, nie tylko na ko­biety; sam od­czu­wa­łem to przy­cią­ga­nie. Za­czy­na­łam lu­bić tego fa­ceta, a na­wet od­czu­wać w sto­sunku do niego coś w ro­dzaju po­dziwu.

– Gra­tu­la­cje, sze­fie, wi­dzę, że jest pan nie­zły w te klocki.

Od­wa­ży­łem się po­kle­pać go lekko po ra­mie­niu. Od­su­nął się. Po­ża­ło­wa­łem swo­jego ge­stu, po­śpie­szy­łem się; jesz­cze na to za wcze­śnie. Spę­dzi­li­śmy ra­zem tyle go­dzin i tak bar­dzo chcia­łem się z nim za­kum­plo­wać. Przez to zu­peł­nie za­po­mnia­łem, że przed dzi­siej­szym po­ran­kiem nie za­mie­ni­łem z nim ani słowa. Po­sta­no­wi­łem tro­chę się po­ha­mo­wać. Ale wtedy on się ob­ró­cił i zre­wan­żo­wał klep­nię­ciem w ra­mię, sil­niej­szym i gło­śniej­szym niż moje. Za­mu­ro­wało mnie. In­spek­tor lu­bił so­bie żar­to­wać.

– Ché, Ma­no­lito! Je­dziemy na obiad, bo późno się już zro­biło, a mu­simy jesz­cze za­pla­no­wać pracę.

Pu­ścił mi oczko, wyj­mu­jąc z kie­szeni te­le­fon. Za­dzwo­nił do ko­mi­sa­rza i po­in­for­mo­wał go, że choć nie można jesz­cze wy­klu­czyć sa­mo­bój­stwa, wiele wska­zuje na mor­der­stwo. Na­leży wsz­cząć do­cho­dze­nie, ale na ra­zie bar­dzo ostroż­nie, do­póki nie uzy­skamy wy­ni­ków sek­cji zwłok.

Się­gnął po paczkę pa­pie­ro­sów, za­pa­lił, a ja się za­my­śli­łem, pa­trząc na fur­go­netkę od­jeż­dża­jącą wła­śnie z cia­łem Ca­ro­liny Mar­tín do za­kładu ana­to­mo­pa­to­lo­gii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: