- W empik go
Największa przyjemność świata - ebook
Największa przyjemność świata - ebook
Były dziennikarz śledczy Artur Brandt otwiera własne biuro detektywistyczne. Niespodziewanie otrzymuje zlecenie, które może odmienić jego los. Polski multimilioner zgłasza się do Brandta z prośbą o odnalezienie córki. Sprawa jest poważna. Dziewczyna została porwana przez gangsterów handlujących kobietami. Radwan oferuje detektywowi honorarium w wysokości miliona euro. Ten podejmuje się wyzwania, które okazuje się jeszcze trudniejsze niż można by zakładać. W trakcie śledztwa na jaw wychodzą nowe fakty. Ktoś z bliskiego otoczenia porwanej mógł brać udział w uprowadzeniu dziewczyny....
Powieść scenarzysty "Młodych wilków"!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-5740-8 |
Rozmiar pliku: | 348 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy obudziłem się ze śpiączki, pojawił się strach. Przede wszystkim o to, ile mam na koncie i czy nie ożeniłem się z dziewczyną o wyglądzie trzonka od łopaty? Tfu! Czułem, że nie jestem tym facetem, którego pamiętałem ze snu. Tamten przynajmniej się nie bał. Najpierw ostrożnie otworzyłem oczy i rozejrzałem się wokoło. Znajdowałem się na szpitalnym łóżku w pobliżu sprzętu, jaki dawno temu widziałem na oddziale intensywnej terapii, czyli pół metra od prosektorium. Nade mną pochylała się mama, co ostatecznie przekonało mnie, że żyję, ale może być jeszcze gorzej.
– Kochanie, słyszysz mnie? – Głos mamy brzmiał znajomo, jak skrzypienie podłogi w sali gimnastycznej. Musiałem się napiąć, żeby odgonić wspomnienia. Zza pleców mamy wyjrzał mężczyzna w białym fartuchu ze stetoskopem na szyi. Wypisz, wymaluj Woody Allen. Nieźle się zaczynało. Trzymaj ręce przy sobie, cholerny konowale.
– Czy ja mam żonę? – zapytałem, bo moje sprawy stanęły na głowie, a jeszcze przed chwilą jakoś się układały.
– Nigdy jej nie miałeś – odparła mama. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
– A dzieci? Córkę? – Nie ustępowałem. Mama rzuciła znaczące spojrzenie na doktora, po czym spokojnie odpowiedziała:
– O dzieciach też nic nie wiem...
– Czy ja jestem lekarzem? – naciskałem, bo we łbie wciąż mi się kotłowało i bałem się, że zacznę robić bokami. Jak koń.
– Lekarzem? – Mama uśmiechnęła się, jakby nadchodziła pora karmienia. – Jesteś dziennikarzem... Pracujesz w telewizji, piszesz scenariusze do seriali i kręcisz reportaże. Boże, ty chyba straciłeś pamięć...
– Nie straciłem – uspokoiłem ją. – Musiałem się tylko upewnić, że obudziłem się w moim świecie.
– Miał pan wypadek – odezwał się lekarz. Położył mi rękę na czole, ale na szczęście trwało to krótko. Jeszcze chwila i oskarżyłbym szpital o molestowanie.
– Jaki wypadek? – Tego naprawdę nie pamiętałem.
– Samochodowy – wtrąciła mama. Trzymała mnie za rękę i widać było, że jest w swoim żywiole. Znów byłem jej małym, kochanym synkiem. – Jechałeś z tą dziewczyną i wpadła na was ciężarówka. Akurat od twojej strony, kochanie...
– Co z nią? – przypomniałem sobie, że istniała na świecie Sonia Riter i moje serce zabiło mocniej. Gdyby nie osłabienie, dziewczyna już teraz mogłaby nacierać się jedwabiem i poprawiać poduszki.
– Żyje. Nic jej się nie stało – odpowiedziała mama. – Tylko samochód poszedł do kasacji. Nie przejmuj się, synku, ona już kupiła sobie drugi.
– Czegoś mi nie mówisz – stwierdziłem podejrzliwie. Doktor pokiwał głową ze zrozumieniem. Najwyraźniej on też coś wiedział, ale wolał się nie wychylać. Poza tym widział we mnie „synka”, co wcale nie ułatwiało nam rozmowy.
– Leżałeś tu dwa tygodnie. – Mama powiedziała to dziwnym tonem. Miałem wrażenie, że za chwilę będę musiał wypić rumianek, a pan doktor posypie mi pupę talkiem.
– Czuję się dobrze, możesz mi o wszystkim opowiedzieć – powiedziałem mocnym głosem. Nie kłamałem – nic mnie nie bolało i byłem pewien, że w tym momencie mógłbym pokonać na rękę samego ordynatora.
– Sonią odeszła, kiedy usłyszała, że nie odzyskasz przytomności – poinformowała mnie mama.
– Była tutaj? – zacisnąłem szczęki. A więc zostawiła mnie, pomyślałem. Przypomniałem sobie moment, kiedy wyjeżdżaliśmy jej subaru spod budynku telewizji.
– Tylko raz. – Mama potrafiła być konkretna jak młot pneumatyczny. – A na ulicy widziałam ją dwa razy w dwuznacznej sytuacji.
– Czyli w jakiej? – wyrwało mi się, bo tak naprawdę wcale nie chciałem tego wiedzieć.
– Z innym mężczyzną. – Mama punktowała mnie bez litości. – Całowali się w samochodzie, a potem objęci udali się do restauracji.
– Jak mi jeszcze powiesz, że byłaś przy ich łóżku, kiedy się kładli spać, to...
– Teraz proszę odpocząć – odezwał się nagle lekarz. – Później zrobimy panu badania. Miał pan dużo szczęścia. Niewielu ludzi budzi się ze śpiączki. W dodatku w tak dobrej formie...
– Teraz, panie doktorze, to ja pójdę do łazienki i sprawdzę, jak wyglądam – przerwałem mu. – Czegoś jeszcze nie wiem?
– Proszę spróbować. – Lekarz stanął bliżej łóżka i chwycił mnie za łokieć. Oj, lubił się gość ocierać, lubił, ale niech mu tam. W końcu uratował mi życie.
Wstałem z łóżka bez niczyjej pomocy, a mama i doktorek uznali to za kolejny cud. Nawet nie zakręciło mi się w głowie. Co prawda czułem słabość w nogach, ale bywało gorzej. Zanim zrobiłem krok, mała i gruba pielęgniarka odłączyła mnie od kroplówki. Zrobiła to mechanicznie i bardzo szybko. Potem obrzuciła mnie surowym wzrokiem, co mogło oznaczać, że przez ostatnie dwa tygodnie ani razu nie próbowałem się do niej dobrać.
– Podać panu kule? A może wózek? – zapytał lekarz. Stałem przed nim na własnych nogach, a on chciał wiedzieć, gdzie mnie pochować. Miał facet łeb do interesu, nie ma co. Gdzieś ty się człowieku chował? W Moskwie? Zaprzeczyłem ruchem głowy i ruszyłem do drzwi oddalonych o kilka metrów od łóżka.
Potem wszystko potoczyło się szybciej niż kąpanie stuletniej babci. Kiedy wróciłem z toalety, dowiedziałem się, że pani Ryfka zmarła i została pochowana przed dwoma dniami. Mama powiedziała mi też, że w telewizji pojawił się nowy prezes, a moi wielbiciele zasypali mnie listami i kartkami pocztowymi. Najlepsze zostawiła na koniec. Okazało się, że wykorzystała pełnomocnictwo i sprzedała moje mieszkanie. Znów miałem zamieszkać w rodzinnym domu na Mokotowie, w pokoju, w którym wiele lat temu bawiłem się klockami, a na ścianach nadal wisiały moje rysunki z przedszkola. Innymi słowy, mama obłożyła mnie lodem na co najmniej trzydzieści lat. Na szczęście wykrzesałem z siebie resztki sił i szybko kupiłem sobie nowe mieszkanie. Też w Śródmieściu, ale wśród obcych ludzi. Byłem facetem po przejściach i postanowiłem zmienić swoje życie. Kiedy po dwóch tygodniach rehabilitacji doszedłem do formy Chucka Norrisa, mama otrzymała ze Stanów Zjednoczonych list i okazało się, że musi wyjechać na pół roku do kuzynki. Bóg istniał. O mojej amerykańskiej dobrodziejce wiedziałem tylko tyle, że kiedyś używały z mamą tego samego nocnika. Bliska rodzina, można powiedzieć.
Po wypadku trochę zdziwaczałem, jak wyraził się mój stary znajomy z telewizji, Roman Czomski. Kiedy spotkaliśmy się „na kebabie” w pobliżu Chmielnej, przyjrzał mi się uważnie i powiedział:
– Lepiej wyglądasz, schudłeś...
– Dziesięć kilogramów – odparłem. – Ważę teraz tyle, ile przed maturą.
– Nie ma tego złego... – dorzucił, ale kryło się za tym coś jeszcze. – Idzie nowe i chyba nas pozwalniają. – Milczałem i obserwowałem jego ręce. Nerwowe i duże. Wtedy jeszcze nie myślałem, że mój czas w telewizji dobiega końca. Wydawało mi się, że Czomski po prostu marudził dla zasady. Jednak wkrótce moje życie przewróciło się do góry nogami...ROZDZIAŁ 1
Mężczyzna w białej podkoszulce à la Soprano czekał na odpowiedni moment. Mimo klimatyzacji pot lał się z niego strumieniami; w ogóle nie czuł zmęczenia. Był podniecony i chciał, żeby dziewczyna jak najszybciej skierowała się do wyjścia. Przed kilkoma godzinami wypatrzył ją w tańczącym tłumie i od razu zrozumiał, że nadszedł właściwy czas. W kolorowych, migocących światłach dyskoteki przyciągała wzrok i działała na wyobraźnię. Miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, była bardzo zgrabna i ubrana tak, jak lubił: w czerwone tenisówki, obcisłe dżinsowe szorty i czarną koszulkę z napisem „Crazy”. Ciemne włosy nosiła zaczesane blisko głowy i spięte gumką w kucyk. Jej twarz wydawała się idealnie proporcjonalna, a wyraziste oczy i duże pomalowane na czerwono usta obiecywały niewyobrażalną rozkosz. Od początku tańczyła tylko ze swoim chłopakiem, ale dla mężczyzny nie miało to żadnego znaczenia. Siedział przy barze, sączył coca-colę z lodem i patrzył, jak czarnowłosa piękność po kolei odrzucała zaloty nawet najbardziej przystojnych podrywaczy. Po kilku nieudanych próbach rezygnowali i z żalem odchodzili w stronę innych dziewcząt. Mężczyzna przez cały czas uśmiechał się nieznacznie, bawił widokiem drgających piersi, odsłoniętego brzucha, ud i kształtnych pośladków. Od czasu do czasu pocierał na ramieniu swój tatuaż: chińską literę alfabetu.
Dochodziła trzecia i pierwsi goście zaczęli opuszczać dyskotekę. Pojedynczo, parami lub głośno śmiejącymi się grupkami. Po trzydziestu dwóch dniach blisko czterdziestostopniowego upału sierpniowa noc była nieznośnie parna. W powietrzu unosił się lepki zapach asfaltu. Nawet światła latarni sprawiały inne niż zwykle wrażenie. Były rozedrgane, pozbawione ostrości i jakby nierealne. Cała ulica wydawała się rozleniwiona i senna. Mężczyzna jednak mógłby przysiąc, że w rzeczywistości była naelektryzowana jakąś tajemniczą siłą. Wszędzie na świecie w takie noce nie działo się absolutnie nic albo działo się zbyt dużo. Najlepiej wiedzieli o tym policjanci.
Dziewczyna i jej chłopak byli pijani. Wsiedli do taksówki, odnajdując z trudem klamkę. Wydawało się, że dziewczyna zniknie i pożądanie mężczyzny z tatuażem na zawsze pozostanie tylko wspomnieniem. Po chwili jednak czarne volvo cross country włączyło się do ruchu i niemalże majestatycznie zaczęło sunąć za taksówką. O tej porze Warszawa przypominała smak gorącej czekolady. Rozpływała się w oczach, wywoływała błogostan i kryła w sobie przyjemne oczekiwanie. Mijane wystawy sprawiały wrażenie przyczajonych niespodzianek. W którymś z otwartych okien rozległ się dźwięk zegara. Wyleciał w gorącą noc, wpadł przez uchylone okno do wnętrza taksówki i przez sekundę wywołał na twarzy dziewczyny ciepły uśmiech. Nie zdołał się jednak przebić do jadącego z tyłu volvo. Rozbił się o szczelnie zamknięte szyby.
Jazda w małym ruchu, wśród świateł latarni i snujących się sennie par, była dla mężczyzny ukoronowaniem wieczoru w dyskotece. Właśnie na ten moment czekał. Kiedy taksówka zatrzymała się przed jedną z kamienic w cichej uliczce w centrum miasta, volvo znajdowało się zaledwie kilkanaście metrów z tyłu. Mężczyzna wyłączył silnik, zgasił światła i wysiadł. Wyglądał inaczej niż w dyskotece. Na podkoszulkę nałożył ciemną marynarkę, na nos okulary w grubej oprawie, a na głowę perukę z długimi włosami. Zgarbił się i włożył ręce do kieszeni marynarki. Teraz mógł od biedy uchodzić za podpitego artystę. Taksówka odjechała, nie omiatając go światłami.
Dziewczyna i chłopak zaczęli się całować w półcieniu wielkiego drzewa. Najpierw powoli, ostrożnie, jakby nie chcieli czegoś zepsuć. Potem szybciej i coraz bardziej nerwowo. Wkrótce zapomnieli, gdzie się znajdują. Piersi dziewczyny odsłoniły się jak obrane ze skórki pomarańcze. Były jędrne i jaśniejsze od reszty ciała. Mężczyzna zbliżył się niepostrzeżenie. Wyjął rękę z kieszeni marynarki i prysnął obojgu w twarze gazem usypiającym. Nie raz, nie dwa i nie trzy. Robił to długo i bez emocji. Tak, żeby mieć pewność. Zaatakowana para nie była w stanie nawet krzyknąć. Chłopakowi dostało się dużo więcej, osunął się na ziemię pod drzewem i znieruchomiał. Dziewczyna usiłowała uciekać, złapać oddech, krzyczeć, ale mężczyzna dogonił ją i przyłożył do szyi ząbkowany, żołnierski nóż.
– Cicho, bo cię zarżnę – szepnął.
Objął ją w pasie i opiekuńczo podprowadził do samochodu. Powoli traciła przytomność. Potem otworzył bagażnik i wepchnął tam swoją ofiarę. Przestraszona i osłabiona nie protestowała, ułożyła się na boku, próbując rozpoznać rysy swojego prześladowcy. Potem raz jeszcze usłyszała syk gazu i straciła przytomność. Mężczyzna najpierw owinął jej ręce i nogi taśmą, a potem zakleił usta. Cudowna noc, pomyślał, zamykając bagażnik. Cudowna letnia noc. Dziewczyna należała do niego. Na zawsze. Niewyobrażalnie piękna.ROZDZIAŁ 2
Stara sekretarka nowego prezesa telewizji zachowywała się inaczej niż zwykle. Zamiast szczebiocącego: „co podać?”, „kawkę czy herbatkę, panie Arturze?” lub „dawno pana nie widziałam”, pokazała mi krzesło i mruknęła niedbale:
– Niech pan usiądzie. Prezes ma naradę...
Oj, klępo przebrzydła, zapomniałaś, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Coś mi się widzi, że mózg ci się zlasował od tysięcy papierochów i hektolitrów kawy. Znałem te sekretariatowe powiedzonka na pamięć. Każdy dupek pojawiający się w telewizji z księżyca natychmiast starał się udowodnić, że jest zajęty aż po pachy albo i bardziej. Najpierw odbywała się wymiana lub edukowanie sekretarki. Zapoznawała się z osobnikami, których prezes lubił widywać, chciał widywać i z tymi, których starannie unikał. Słowa: „pan prezes ma spotkanie”, „proszę zadzwonić później” czy „oddzwonimy”, uświadamiały każdemu petentowi miejsce w hierarchii. Oczywiście dzwoniący doskonale wiedział, że za określeniem „spotkanie” kryło się przeważnie zwykłe ględzenie o niczym, wzajemne lizanie sobie tyłków lub po prostu knucie – kogo, gdzie i jak załatwić.
Pamiętałem te okazy lepiej niż zdjęcia w rodzinnym albumie. Jeden z nich uwielbiał otaczać się dziennikarzami w wieku poborowym. Ba, najbardziej cenił moment, kiedy zaczynali na wizji popuszczać w majtki. Drugi, jakby mógł, siałby we wszystkich programach żyto. Najdziwniejsze było to, że umiał mówić i cieszył się tym jak dziecko. Trzeci tak bardzo lubił się ze wszystkimi, iż po robocie, zamiast do domu, trafiał na bankiety. A tam, wiadomo, podrabiany alkohol, nieświeże jedzenie i nędza, straszna nędza, która musiała go kłuć w oczy, biedaka. Był jeszcze taki, o którym mówiono, że kule się go nie imają, bo jest wyłożony orderami od stóp do głów. Dźwigał ten ciężar i prawdopodobnie codziennie modlił się o wściekłą dziennikarkę, która zamiast wygarnąć z giwery, kopnie go po prostu w dupę w pobliżu stromych schodów. W mojej pamięci szczególne miejsce zajmował prezes, który udawał, że przyrósł do fotela. Na dowód tego prezentował cholernie efektowne pośladki, bezwstydnik jeden. W telewizyjnym barku mówiono o nim, że stale podrywa się do lotu, ale nie idzie mu. Wszystkie te prawie historyczne postaci łączyło jedno – wysoka pensja i wiara w nieśmiertelność.
I w takiej oto sytuacji, z ciężkim bagażem w pamięci, znalazłem się kilka minut po dziesiątej w najważniejszym sekretariacie telewizji. Trzeba zaznaczyć, że przed nosem miałem tabliczkę z rewelacyjnym napisem: „Andrzej Rosocha. Prezes Zarządu”.
Po jakieś godzinie z gabinetu prezesa wynurzyli się dwaj goście przypominający wieprze. Prezes odprowadził ich do drzwi i pomachał łapką, jakby żegnał dziewczynę przed wyjazdem na front. Obrzucił mnie pospiesznie wzrokiem i zapytał ni w pięć, ni w dziewięć:
– Pan do mnie?
A do kogo, palancie? Przecież nie do spowiedzi, pomyślałem.
– Tak, zaprosił mnie pan na dziesiątą – odparłem, kierując się bez ceregieli do jego gabinetu. Wcześniej bywałem tam częściej, niż mógł to sobie wyobrazić. Udał, że coś sobie przypomina, pokiwał głową, co miało oznaczać, że stałem się kimś ważniejszym, niż byłem przed kilkoma sekundami. Kiedy usiedliśmy w fotelach przy niskim stoliku, prezes popatrzył na mnie śmiertelnie poważnie i zaczął:
– Ile lat pracuje pan w telewizji?
– Prawie sto – odpowiedziałem, przeczuwając z jego strony brak dobrych intencji. Udał, że tego nie usłyszał. Co on mógł wiedzieć o prawdziwej pracy dziennikarskiej, o ryzyku, napięciu i niepewności jutra? Gdyby naprawdę posmakował tego chleba, natychmiast dałby mi kontrakt na co najmniej sto tysięcy euro rocznie. I daję słowo honoru, żebym go podpisał. Dożywotnio, żeby uniknąć biurokracji. Prezes jednak niczego takiego nie zaproponował. Pogrywał ze mną, wierząc, że będzie siedział na tym stołku aż do ostatniej hemoroidy. Aż się prosił, żeby mu pokazać dół, w którym chowano telewizyjne marzenia.
– Poprosiłem pana, ponieważ osobiście chciałem panu powiedzieć, że rozwiązujemy redakcję reportażu... – Chciał mi to powiedzieć „osobiście”, dobre, prawda? Doskonale się nadawał do czytania bajek w przedszkolu. Robiłby to zawodowo.
– Czy to oznacza, że telewizja nie będzie już robić reportaży? – przerwałem mu głosem żałobnika.
– No, będzie... Z tym że musimy to wszystko zrestrukturyzować – odparł, nie patrząc mi w oczy. – Nowa redakcja, nowi ludzie, nowe spojrzenie, nowe czasy, panie Arturze – wyrecytował. No, no, gnida przypomniała sobie nagle moje imię. O nowych ludziach wiedziałem sporo. Przeważnie przypominali jesienną pogodę – śmiertelnie poważnie informowali pozostałych, że świat to dla nich za mało. Czasami trafiały do redakcji panie w stylu „kawa, papieros i nic”, innym razem panowie zakochani we własnym głosie. Panie zaprzyjaźniały się wyłącznie w celach programowych, a panowie nie zaprzyjaźniali się wcale. Za to jedni i drudzy bez przerwy nasłuchiwali. Właściwie można było odnieść wrażenie, że w telewizji pracują sami laryngolodzy. Nowi prezesi znajdowali ich w miejscach, których nie było nawet w Internecie.
– A co ze starymi ludźmi? – zapytałem. – Mam nadzieję, że dostaną podwyżkę i zostaną szefami nowych redakcji. – Znokautowałem gnoja jednym pociągnięciem. Wyprostował się, nastroszył piórka, znów pokiwał głową i odrzekł:
– Rozumiem pana rozgoryczenie, ale nie mamy wyjścia. Telewizja musi się zmieniać...
– Co mi pan proponuje? – wtrąciłem, bo nie chciałem, żeby zaczął mnie lizać po rękach.
– Może pan oczywiście zostać i składać swoje projekty, ale po rozwiązaniu redakcji będzie trudniej je realizować. No, chyba że sam pan odejdzie i zostanie niezależnym producentem...
– A zagwarantuje mi pan, że moje propozycje zostaną kupione? – To pytanie było gorsze niż wizyta u proktologa. Jegomość zaczął się nerwowo wiercić – tylko patrzeć, jak fotel zacznie dymić.
– Sam pan wie, że w takiej firmie trudno mówić o gwarancjach. – Uspokoił mnie z błyskiem w ślepiach. – Każda dobra propozycja zostanie kupiona – dorzucił szczerze jak złoto.
– A kto będzie decydował, która jest dobra? – Zanurzyłem go ponownie w szambie. Przebierał łapkami aż miło. Widać było, że jest to jego naturalne środowisko.
– To wszystko, co miałem do powiedzenia – urwał nagle z wyraźną irytacją. Nie pasowałem do układanki i właśnie mnie wyrzucali. Przestawały się liczyć moje osiągnięcia, moja pozycja w środowisku, zdolności, wiedza i kreatywność. Teraz już jako były dziennikarz śledczy, były znany reporter i scenarzysta seriali, mogłem tylko powiedzieć, co myślę o moim zwolnieniu. Gdybym jednak naraził prezesa na taki stres, pracownicy telewizji mogliby w tym miesiącu nie dostać wypłaty. Z nerwów odłożyłby długopis i poszedł na najdłuższe zwolnienie w historii nowoczesnej Europy. I kto by go zastąpił? Na świecie był tylko on jeden. Może dlatego nic nie powiedziałem. Wiedziałem, że wcześniej czy później się spotkamy, bo karuzela wróci do punktu wyjścia. Wtedy mu podziękuję. Olejek kamforowy na goły brzuch co pięć minut, a potem nacieranie i sauna. Wtedy dowie się, że są na tym świecie ludzie, którzy dobrze pamiętają historię.ROZDZIAŁ 3
Biuro Detektywistyczne otworzyłem nie dlatego, że swędziało mnie pod pachami i nie miałem co ze sobą zrobić, ale po to, żeby ochłonąć po zwolnieniu z telewizji i przygotować materiał do nowego filmu. Wyobraziłem sobie, że kolejny serial może wyrastać wprost z moich doświadczeń. Oczywiście innych niż te związane z reportażem o guamie, który o mało nie zrobił ze mnie czubka. Poza tym czułem, że powinienem zrobić coś całkowicie nieprzewidywalnego, coś, co wyrwie mnie z objęć frustracji. Dla widzów nadal byłem sławnym scenarzystą, ale nie miałem pewności, czy dla nowych szefów telewizji będzie to miało jakiekolwiek znaczenie. Producenci zawsze musieli liczyć się z obstrukcją cięższą od lądowania w Normandii. Nadal sporo mogłem, miałem dobrych kolegów, znajomości i nazwisko, ale do pieszczochów losu było mi daleko. No i kupiłem sobie nowe subaru, żeby moja dawna dziewczyna, Sonia Riter, przez pomyłkę do niego wsiadła. Feminizm musiał dostać nauczkę i gotów byłem się poświęcić.
Usadowiłem się w moim wynajętym biurze z mosiężną tabliczką: „Artur Brandt. Prywatny detektyw – były dziennikarz śledczy. Przyjęcia 9.00-17.00” i czekałem. Oczywiście dwa tygodnie wcześniej zamieściłem w kilku dziennikach stosowne ogłoszenie. Jak na razie tłoku nie było, a telefon nie dzwonił. Żywiłem głęboką nadzieję, że interes zacznie się kręcić po wakacjach, we wrześniu.
Moje biuro miało dwa pokoje, kuchnię i niezwykle przyjazną toaletę z widokiem na ogródek. Toaleta była olbrzymia i w dodatku urządzona z takim przepychem, że śmiało mogła stanowić moją wizytówkę. Stare warszawskie budownictwo zadbało o to, żebym poczuł się w centrum miasta, przy ulicy Wspólnej, bardzo komfortowo. W pokoju blisko wejścia znajdowało się biurko dla mojej przyszłej sekretarki, regał i szafki na dokumenty. Dalej, w moim gabinecie, do głosu dochodził już powiew luksusu i dobrego smaku. Klient po wejściu widział otoczenie rasowego detektywa, człowieka, który od urodzenia węszy i uszczęśliwia ludzi: stare biurko, lekko sfatygowany fotel, krzesła ze skórzanymi obiciami, duży stół dla co najmniej dziesięciu osób, żyrandol sprzed wojny, lampkę, regał z książkami po poprzednim właścicielu, spory barek z alkoholem i packę na muchy. Fajne warunki pracy, że tak powiem. Telefon i komputer też były, ale powiedzmy szczerze – pasowały tu jak młoda żona do starego zgreda.
Zadzwoniłem do mamy, bo gotowa była opuścić Stany i najechać mnie z obiadem. Odebrała osobiście, co mogło oznaczać, że przejęła władzę w Białym Domu.
– Jak ci tam jest, mamo? – zapytałem dla przyzwoitości.
– To piękny kraj – usłyszałem w słuchawce. – Ludzie są tutaj mili, a policja szybko reaguje...
– Ktoś cię napadł? – przestraszyłem się.
– Ciągle kogoś napadają, ale tutaj nikt się tym nie przejmuje – podniosła mnie na duchu.
– Słyszałem, że dzieciaki strzelają tam do siebie w szkołach – zagaiłem, przyznaję, dość złośliwie.
– Źle się odżywiają. Ich mózgi inaczej pracują – wyjaśniła mama. Jej komentarz z pewnością mógł kandydować do Nagrody Nobla z biochemii.
– Kiedy wracasz? – zapytałem z duszą na ramieniu.
– Za kilka miesięcy. Maria potrzebuje opieki i nie mogę jej zostawić – odparła mama. – Może chcesz do nas przyjechać?
– Nie mogę – odpowiedziałem. – Muszę pracować... – dodałem mniej przekonująco, ale błyskotliwie. – Zadzwoń do mnie w przyszłym tygodniu. I nie daj się okraść Murzynom.
– Tak nie można mówić. – Mama nagle się ożywiła. – To niepoprawne politycznie.
– Chcesz mi powiedzieć, że określenie „Murzyn” jest niepoprawne? – udałem zaskoczenie. – Przecież język służy do komunikacji, a nie do ozdoby. Mam nadzieję, że nie dałaś się tam ogłupić.
– Opowiem ci, jak wrócę – ucięła mama, ale ja dobrze wiedziałem, że obawiała się podsłuchu. Prawnicza podejrzliwość dawała o sobie znać. – Dbaj o siebie – dodała i rozłączyła się. Nie martw się, mamo, w tych sprawach twój syn zawsze był praktyczny.
Machina ruszyła w pierwszym tygodniu września. Najpierw zacząłem odbierać telefony od różnych wariatów, prawdopodobnie konkurencji, potem od podejrzliwych mężów i żon, w końcu pojawiły się sprawy kryminalne, czyli zbieranie dowodów, podsłuchiwanie i takie tam załatwianie bliźnich aż po grób. Kapitalne ludzkie podejście do życia, powiedzmy szczerze. Kiedy pewnego dnia dotarłem do faceta, który regularnie okradał skarbonkę własnych dzieci, zrozumiałem, że sporo się jeszcze muszę nauczyć. Innym razem natrafiłem na żonę, która zdradzała męża, dyrektora dużego banku, bo nie chciała go fizycznie przemęczać. Zdarzył się też klient, niejaki Zygmunt Tannen, który zamknął się w biurze na dziesiątym piętrze i straszył, że skoczy z okna, jak nie dostanie awansu na kierownika. Był podejrzany o malwersacje i jego szefowie zlecili mi dokładne sprawdzenie gościa. Okazało się jednak, że Tannen nie kradł, nie kombinował, nie działał na szkodę firmy, ale z wielką pieczołowitością hodował w sobie złość, która w końcu eksplodowała. Moja rozmowa z tym panem przeszła do historii negocjacji. Przy okazji otarłem się o więzienie, bo zrobiłem to nielegalnie.
– Dlaczego pan jeszcze nie skoczył? – zapytałem go zza drzwi. Za mną stali prezesi firmy i kilku urzędników o bardzo niskich czołach.
– A kto mówi? – Tannen miał szczebiotliwy głos, o wiele za cienki. Według mnie facet zasługiwał na samobójstwo. Na jego miejscu dawno bym skądś skoczył.
– Prywatny detektyw Artur Brandt – przedstawiłem się. – Przyszedłem tu, żeby załatwić sprawę.
– A gdzie jest policja? – Pytanie zabrzmiało całkiem przytomnie. No właśnie, gdzie jest policja?
– Nie ma. Ja jestem – uspokoiłem gościa na tyle, że wrzasnął:
– Niech pan powie zarządowi, że mają mnie awansować i dać podwyżkę! Inaczej skoczę...
– Zarząd ma pana w dupie – powiedziałem mu szczerą prawdę. – Właśnie składają się na wieniec. Ja wpadłem tylko zapytać, jakie chce pan kwiaty? – skłamałem.
Zapadła cisza. Wyobrażałem sobie, że dojdzie do najgorszego, a tu nagle drzwi się otworzyły i z gabinetu wyjrzał niedoszły samobójca. Chudy, blady, łysawy i w garniturze w sam raz do trumny. Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem, po czym najzwyczajniej na świecie wyszedł ze swojego biura. I tyle go widziałem. Oczywiście honorarium za robotę wziąłem.
Inni klienci mojej agencji umawiali się, przychodzili albo zapominali przyjść, wpłacali zaliczkę albo obiecywali wpłatę, zachowywali się przyzwoicie lub po prostu chcieli się wywrzeszczeć. Niektóre sprawy przyjmowałem, inne odrzucałem, nie bacząc na płacz i zgrzytanie zębów zainteresowanego.
Współpracowałem z dwoma ludźmi – Janem Walewskim, emerytowanym inspektorem policji, i Markiem Borgiem, zwolnionym z policyjnej jednostki antyterrorystycznej, oględnie mówiąc, ze względów psychologicznych. Obaj panowie mieli trudne charaktery, ale garnęli się do roboty jak do jedzenia. Walewski sprawiał wrażenie powolnego i trochę sennego. Rzadko pachniał wodą kolońską, golił się od przypadku do przypadku, przeważnie chodził w zapoconych garniturach i butach kupionych w najtańszym hipermarkecie. Zwierzył się mi, że w komunistycznej Polsce podglądał i przesłuchiwał obywateli. Fakt, mógł to robić dobrze, bo ślepia miał wredne niczym żona po rozwodzie. Dla mnie jednak liczyły się tylko jego kontakty i spryt.
Borg był całkiem inny. Duży, barczysty i umięśniony jak Rambo. Ubierał się sportowo i gdyby nie to, że u mnie pracował, wziąłbym go za boksera z ambicjami. Pojawiał się i znikał w najmniej spodziewanych momentach. Właściwie od początku chodził własnymi drogami, nie pozostawiając mi złudzeń, że albo muszę to zaakceptować, albo go zwolnić. Na szczęście mówił mało i do rzeczy. Poza tym parzył sobie mocną kawę, po której normalni ludzie wymagali przeszczepu serca lub skakali po ścianach. Krótko mówiąc, udali mi się współpracownicy i nie zamieniłbym ich na nikogo innego.
Kiedy w końcu sytuacja finansowa biura unormowała się, a mnie zabolały ręce od odbierania telefonów, postanowiłem przyjąć sekretarkę. Miała być wierna jak pies, mądra jak Einstein, przebiegła jak Machiavelli i ładna jak Salma Hayek.
Casting zaczął się o ósmej rano w środę. Po ośmiu godzinach tłum pod drzwiami zmalał i sąsiedzi w kamienicy przestali mnie przeklinać. Przychodziły panie w różnym wieku, o różnej urodzie i przeróżnych możliwościach intelektualnych. Zdarzały się kolubryny o wadze, dajmy na to, sto pięćdziesiąt kilogramów, przychodziły chwiejące się ze zmęczenia anorektyczki, jakby pomyliły mnie z doktorem Kilderem, prezentowały się matki z dziećmi i absolwentki szkół prywatnych z miejscowości, o których wiedziała tylko książka telefoniczna. Do tego trzeba dodać osoby podstawione, alkoholiczki z okolicznych melin, kilka przechodzonych prostytutek, sporo studentek prawa i polonistyki, a także sekretarki wyrzucone z naprawdę szacownych instytucji.
Zanim rozpocząłem przesłuchania, podszedłem cicho pod drzwi oddzielające mój gabinet od sekretariatu i zacząłem podsłuchiwać kandydatki. Trafiłem na moment, w którym jedna z nich opowiadała o swoich wizytach w salonie fitness.
– Bez maseczki nie wyłażę na ulicę – tokowała panienka. – Potem kopiemy w powietrze i...
– Nigdy nie byłam w takim miejscu – przerwała jej druga, chyba mniej rozgarnięta. Nie zdziwiłem się, bo sam bym wymiękł, gdyby mi ktoś powiedział, że płaci za kopanie w powietrze.
– Gadasz? – Cwana była zaskoczona.
– Naprawdę. – Potwierdzenie zabrzmiało jak czkawka.
– Nie masz kasy? Przygruchaj sobie kogoś i niech za wszystko buli...
– Nie umiałabym tak...
– Boże, słyszycie, dziewczyny? Za nią nikt nie płaci – zawołała ta cwana.
– Widzisz moje włosy? – Zainteresowałem się tą rozmową jeszcze bardziej, bo nie odgadłem, o jakie włosy chodziło. Miałem nadzieję, że nie te tam, szuru-buru. W końcu znajdowaliśmy się w moim sekretariacie.
– No, widzę.
– Mam boba. Fajny?
– Jakiego boba? – odpowiedziała pytaniem ta skromniejsza. Sam byłem w kropce, bo wyobraziłem sobie, że panienka przylazła z chłopakiem, który nazywał się... Bob.
– To fryzura. Nazywa się bob – wyjaśniła ta z fitnessu. – Oj, dziewczyno, daleko to ty nie pojedziesz – podsumowała.
Podsłuchiwałem jeszcze pół godziny, bo mnie wciągnęło. Gdybym nadal pisał scenariusze, miałbym tutaj kopalnię tematów. Poza bobem, dotarło do mnie, za co musiałbym zapłacić, gdybym wpadł w ręce jakiegoś sprytnego chromosomu X. Sam zestaw do pielęgnacji włosów mógł człowieka zamienić w bankomat: szampon, odżywka, lakier, pianka, farba, wosk i żel. A potem zaszumiało mi pod sufitem od rodzajów szminek, cieni do powiek, błyszczyków, pomadek, pudrów, tuszów, lakierów do paznokci, kredek, różów i podkładów. Przerwałem podsłuchiwanie, kiedy dowiedziałem się, że wystarczy wziąć kredyt i to wszystko sobie kupić. Po tym fascynującym odkryciu zdecydowałem się stanąć z kandydatkami oko w oko i przeprowadzić wywiad. Naprawdę potrzebowałem odpoczynku po podsłuchiwaniu.
Jedna z pań tak bardzo chciała u mnie pracować, że nabrałem podejrzeń co do jej motywacji. Wyglądała, owszem, owszem, jak reklama proszku do prania dla przeciętnego obywatela: brzydka twarz, brzydkie ubranie, brzydki makijaż, ale za to mniemanie o sobie, że ho, ho. Miała około trzydziestu lat, blond loczki świeżo po trwałej ondulacji, paznokcie długie na kilometr i buty z czubem jak z westernu. Usiadła przede mną i zademonstrowała sięganie po papierosa. Pokazałem jej ruchem głowy, że tutaj nie palimy. Skrzywiła się, co chyba oznaczało irytację.
– Jakie ma pani wykształcenie? – zapytałem.
– Licencjat z marketingu i zarządzania – odpowiedziała rezolutnie.
– Gdzie pani pracowała?
– W dwudziestu trzech firmach – pochwaliła się, a we mnie serce zamarło. Takie doświadczenie się marnowało. – Jestem naprawdę dobra, szefie – zaczęła mnie tytułować. – Mam oko na wszystko, nie dam się przewalić i zrobię w tym interesie trochę ruchu. Będziemy wysysać frajerów z forsy jak trzeba...
– O jakim interesie pani mówi? – Nie ma co, panienka miała konkretne zainteresowania.
– No o podglądaniu ludzi – wyjaśniła mi, co powinienem robić w mojej agencji. – Wytrzepiemy towarzystwo z kasy, że aż miło, szefie. Nawet nie zipną. – No, no, no, zanosiło się na naprawdę spore zarobki.
– A więc pani uważa, że w agencji detektywistycznej podglądamy ludzi i potem ich szantażujemy, tak?
– A nie? – zdziwiła się bardziej niż ja po zdanej maturze.
Pożegnałem ambitną kandydatkę, ale pozostałe były jeszcze lepsze. Ich wyobrażenie o pracy przypominało operę mydlaną. Coś tam chciały robić, ale tak naprawdę interesowała je tylko pensja, czas pracy i klienci z walizkami pieniędzy. Właściwie powinienem je wszystkie zatrudnić i w ten sposób wyręczyć państwo w walce z bezrobociem.
Po dwóch dniach zmagań z chętnymi paniami wybrałem trzy, z którymi chciałem się ostatecznie rozmówić. Zaprosiłem je na sobotę, miały wchodzić co pół godziny. Trzeba zaznaczyć, że wszystkie były ładne; jak mawiał mój przedwojenny wuj – „w dechę babki”. Nic nie mogłem poradzić, że chciało mi się gadać tylko ze zdrowymi towarami. Ten mocny charakter prześladował mnie, od kiedy na koloniach przytuliła mnie do swoich piersi panna Zuzanna. Piersi były duże i gorące jak świeże drożdżówki. I tak mi już zostało, panna Zuzanna załatwiła mnie do końca życia.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.