Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Największe skandale w świecie filmu. 18 historii dozwolonych od 18 lat - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 sierpnia 2011
20,40
2040 pkt
punktów Virtualo

Największe skandale w świecie filmu. 18 historii dozwolonych od 18 lat - ebook

Historia kina pełna jest najrozmaitszych afer, namiętności, tragedii, przestępstw, skandali, uzależnienia od alkoholu, narkotyków bądź seksu, hetero– i homoseksualnych romansów.
Książka Słowińskiego przypomina głośne historie, które poruszały opinię publiczną na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Przywołuje legendarne postacie kina: Charliego Chaplina, Brigitte Bardot, Sofię Loren, Jane Fondę, Rocka Hudsona, Leni Riefenstahl, Romana Polańskiego. Opowieści te pokazują, że świat celebrytów nie jest wolny od dramatów, przestępstw kryminalnych, tajemniczych zgonów.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-029-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Mo­ral­ność X Muzy za­wsze po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia. Od­le­głe lata dwu­dzie­ste były wy­zwo­lo­ne oby­cza­jo­wo nie mniej niż lata sie­dem­dzie­sią­te. Przed­sta­wi­cie­le fil­mo­we­go świa­ta nig­dy nie mie­li krysz­ta­ło­wej re­pu­ta­cji, cho­ciaż ich wy­czy­ny bar­dzo rzad­ko tra­fia­ły na pierw­sze stro­ny ga­zet. Od skan­da­lu chro­ni­ły ich śro­do­wi­sko­wa so­li­dar­ność i opła­ca­nie pra­sy oraz wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści.

Ma­gia kina spra­wi­ła, że całe po­ko­le­nia ko­biet i męż­czyzn mdla­ły na ekra­nie i poza nim. W fil­mach ak­to­rzy czę­sto wcie­la­li się w role do­sko­na­łych dżen­tel­me­nów, lecz w ży­ciu nie­jed­no­krot­nie za­cho­wy­wa­li się in­a­czej. Po­dob­nie ak­tor­ki, od­gry­wa­ją­ce rolę bo­giń, cza­sem nie­wie­le róż­ni­ły się od za­pi­ja­czo­nych dzi­wek z ta­nie­go bur­de­lu. Hi­sto­ria kina peł­na jest naj­roz­ma­it­szych afer, na­mięt­no­ści, tra­ge­dii, prze­stępstw, skan­da­li, uga­nia­nia się za spód­nicz­ka­mi (bądź spodnia­mi), uza­leż­nie­nia od al­ko­ho­lu, nar­ko­ty­ków bądź sek­su, he­te­ro- i ho­mo­sek­su­al­nych ro­man­sów. Jako obiek­ty wes­tchnień mi­lio­nów wi­dzów na ca­łym świe­cie, przed­sta­wi­cie­le fil­mo­we­go świa­ta rzad­ko po­tra­fi­li oprzeć się na­po­ty­ka­nym po­ku­som.

Hi­sto­ria kina jest jed­no­cze­śnie hi­sto­rią prze­mian oby­cza­jo­wych i po­li­tycz­nych. Po­dzi­wia­ni ar­ty­ści, wy­wo­łu­jąc (pro­gra­mo­wo lub bez­wied­nie) skan­da­le, uka­zy­wa­li jed­no­cze­śnie względ­ność obo­wią­zu­ją­cych norm mo­ral­nych, przy­czy­nia­jąc się tym sa­mym do ich zmian.

Po­li­tycz­ne afe­ry ujaw­nia­ły na­to­miast do­głęb­nie ist­nie­ją­ce sprzecz­no­ści in­te­re­sów grup spo­łecz­nych, ca­łych na­ro­dów i ras.Wil­liam Ran­dolph He­arst (1906)

Rejs

(1924)

Pra­so­wy ma­gnat, twór­ca naj­więk­szej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych sie­ci wy­daw­ni­czej, czę­sto przed­sta­wia­ny jest jako opę­ta­ny wła­dzą po­twór. W rze­czy­wi­sto­ści sta­no­wił jed­ną wiel­ką cho­dzą­cą sprzecz­ność. Był ogrom­nej po­stu­ry, lecz mó­wił cien­kim dy­sz­kan­tem. Miesz­kał z ko­chan­ką, ale ucho­dził za wzo­ro­we­go męża. Był au­to­kra­tycz­nym sze­fem i krzy­czał na pra­cow­ni­ków, ale z wiel­kim tru­dem przy­cho­dzi­ła mu de­cy­zja o zwol­nie­niu któ­re­goś z nich. Był twór­cą tak zwa­ne­go „bul­wa­ro­we­go dzien­ni­kar­stwa”, choć sam, wsty­dli­wy i nie­śmia­ły, naj­le­piej czuł się w ano­ni­mo­wym tłu­mie.

Wil­liam Ran­dolph He­arst uro­dził się 29 kwiet­nia 1863 roku w San Fran­ci­sco. Był je­dy­nym sy­nem Geo­r­ge’a He­ar­sta, wła­ści­cie­la ko­pal­ni zło­ta, a póź­niej (w la­tach 1886 – 1891) se­na­to­ra sta­nu Ka­li­for­nia, oraz jego żony Pho­ebe z domu Ap­per­son. Otrzy­mał naj­lep­sze wy­cho­wa­nie, na ja­kie stać było bo­ga­tych ro­dzi­ców. Pry­wat­ny na­uczy­ciel w domu, pry­wat­na szko­ła śred­nia, kształ­cą­ce po­dró­że po Eu­ro­pie. Przez dwa lata uczęsz­czał do Ha­rvard Col­le­ge, po czym zo­stał wy­da­lo­ny z uczel­ni. Ma­jąc 24 lata, prze­jął kon­tro­lę nad wal­czą­cą o prze­trwa­nie na ryn­ku ga­ze­tą „San Fran­ci­sco Exa­mi­ner”, któ­rą jego oj­ciec za­ku­pił sie­dem lat wcze­śniej. Na­tych­miast zmie­nił kon­cep­cję ga­ze­ty, łą­cząc re­for­mi­stycz­ny po­znaw­czy re­por­taż z sen­sa cyj­no­ścią, co spra­wi­ło, że już po dwóch la­tach sta­ła się ona do­cho­do­wym przed­się­wzię­ciem. Do­brze mu szło, ale wkrót­ce ta­tuś prze­grał ty­tuł w kar­ty i Wil­liam zo­stał na lo­dzie.

W 1891 roku pan Geo­r­ge He­arst zszedł z tego świa­ta, zo­sta­wia­jąc żo­nie i sy­no­wi ma­ją­tek w wy­so­ko­ści 7 500 000 do­la­rów. Wil­liam wszedł wte­dy na no­wo­jor­ski ry­nek pra­so­wy, ku­pu­jąc w 1895 roku sto­ją­cy na kra­wę­dzi ban­kruc­twa „New York Mor­ning Jo­ur­nal”. Z wła­ści­wym so­bie za­pa­łem i roz­ma­chem za­brał się za sta­wia­nie ga­ze­ty na nogi. Wy­na­jął zdol­nych pi­sa­rzy, Ste­phe­na Gra­neya i Ju­lia­na Haw­thor­ne’a, oraz prze­pro­wa­dził „ob­ła­wę” na jed­ne­go z naj­lep­szych lu­dzi pra­cu­ją­cych u Jo­se­pha Pu­lit­ze­ra w „New York World”, słyn­ne­go Ri­char­da F. Out­caul­ta, twór­cę ko­lo­ro­wych ko­mik­sów. „New York Mor­ning Jo­ur­nal”, prze­mia­no­wa­ny póź­niej na „New York Jo­ur­nal – Ame­ri­can” szyb­ko osią­gnął suk­ces i wy­so­ki na­kład dzię­ki ce­nie ob­ni­żo­nej do 1 cen­ta, du­żej licz­bie ilu­stra­cji, błysz­czą­cym na­głów­kom, sen­sa­cyj­nym ar­ty­ku­łom po­świę­co­nym zbrod­ni oraz pseu­do­nau­ko­wym te­ma­tom. Ro­bot­ni­ków i imi­gran­tów przy­cią­gać mia­ły ko­lo­ro­we ko­mik­sy.

Aby zwięk­szyć na­kład ga­ze­ty, He­arst go­tów był na wszyst­ko, na­wet na spro­wo­ko­wa­nie woj­ny. W 1896 roku wy­słał na Kubę ma­la­rza Fre­de­ric­ka Re­ming­to­na, aby ten przy­go­to­wał cykl ry­sun­ków przed­sta­wia­ją­cych okru­cień­stwa Hisz­pa­nów. Nie zna­la­zł­szy od­po­wied­nich te­ma­tów, Re­ming­ton wy­słał do He­ar­sta z Ha­wa­ny na­stę­pu­ją­cą wia­do­mość:

„W mie­ście pa­nu­je spo­kój. Na woj­nę się nie za­no­si. Roz­ru­chów żad­nych nie ma. Pro­szę o zgo­dę na po­wrót do domu”.

Od­po­wiedź wy­daw­cy prze­szła do hi­sto­rii:

„Pro­szę po­zo­stać na miej­scu – od­pi­sał He­arst. – Pan ma tyl­ko do­star­czyć ilu­stra­cje, ja do­star­czę woj­nę”.

Re­ming­ton po­stą­pił, jak mu ka­za­no, a He­arst od­niósł suk­ces. Nie­uczci­we szki­ce pu­bli­ko­wa­ne w ga­ze­tach tak pod­sy­ci­ły an­ty­hisz­pań­skie na­stro­je, że gdy w por­cie w Ha­wa­nie wy­sa­dzo­no okręt ma­ry­nar­ki wo­jen­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych, rząd USA bez wa­ha­nia wy­po­wie­dział woj­nę Hisz­pa­nii.

W przy­szło­ści wie­le in­nych wia­do­mo­ści pu­bli­ko­wa­nych w pra­sie He­ar­sta mia­ło po­dob­ny wy­dźwięk. W 1901 roku w jed­nej z jego ga­zet po­ja­wił się ko­men­tarz, któ­ry uza­sad­niał słusz­ność za­bój­stwa po­li­tycz­ne­go. Kil­ka mie­się­cy póź­niej pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Wil­liam McKin­ley, zgi­nął z rąk anar­chi­sty. W roku 1913 ga­ze­ty He­ar­sta za­mie­ści­ły zdję­cie mek­sy­kań­skich dzie­ci sto­ją­cych po ko­la­na w wo­dzie z pod­nie­sio­ny­mi rę­ka­mi. Pod­pis gło­sił, że zo­sta­ły wpę­dzo­ne do mo­rza przez mek­sy­kań­skich fe­de­ra­les, któ­rzy mie­li je roz­strze­lać. W rze­czy­wi­sto­ści zdję­cie zro­bio­no w Hon­du­ra­sie Bry­tyj­skim, a dzie­ci po pro­stu się ką­pa­ły i nikt nie miał naj­mniej­sze­go za­mia­ru otwie­rać do nich ognia. Mek­sy­ka­nie w ogó­le sta­no­wi­li jed­ną z naj­więk­szych fo­bii pra­so­we­go ma­gna­ta. Jego pra­sa opi­sy­wa­ła ich jako „le­ni­wych i zde­ge­ne­ro­wa­nych pa­la­czy ma­ri­hu­any”.

Wkrót­ce szef za­czął do­ma­gać się od swo­ich współ­pra­cow­ni­ków nie tyle opa­no­wa­nia rze­mio­sła dzien­ni­kar­skie­go, ile zdol­no­ści do prze­dzierz­ga­nia się jak ak­tor w każ­dą po­stać i od­gry­wa­nia z ca­łym prze­ko­na­niem każ­dej roli. Od­po­wied­nio prze­bra­ni re­dak­to­rzy He­ar­sta po­da­wa­li się za­zwy­czaj za urzęd­ni­ków po­li­cji kry­mi­nal­nej i przed­sta­wi­cie­li wła­dzy. „Aresz­to­wa­li” cał­ko­wi­cie nie­win­ne oso­by, po któ­rych obie­cy­wa­li so­bie do­bry re­por­taż, za­cią­ga­li je do sfin­go­wa­nych po­ste­run­ków po­li­cji, spi­sy­wa­li pro­to­ko­ły roz­mów z za­stra­szo­ny­mi i wy­lęk­nio­ny­mi ludź­mi, albo pro­wa­dzi­li ich do „sę­dzie­go po­li­cyj­ne­go” – oczy­wi­ście tak­że czło­wie­ka He­ar­sta – któ­ry zmu­szał ich do zło­że­nia ze­znań. Po­tem ofia­ry wy­pusz­cza­no. Ich za­ża­le­nia w ofi­cjal­nych in­sty­tu­cjach speł­za­ły na ni­czym.

Taki spo­sób przed­sta­wia­nia praw­dy spo­wo­do­wał, że styl ga­zet He­ar­sta na­zwa­no „bul­wa­ro­wym”. Ame­ry­kań­ski pu­bli­cy­sta Er­nest L. May­er na­pi­sał: „Cała dłu­ga i nie­cna ka­rie­ra pana He­ar­sta była pod­że­ga­niem Ame­ry­ka­nów prze­ciw­ko Hisz­pa­nom, Mek­sy­ka­nom, Ro­sja­nom czy Ja­poń­czy­kom”. Gdy w 1933 roku He­arst opu­bli­ko­wał swo­je słyn­ne „za­sa­dy re­dak­tor­skie”, z któ­rych jed­na gło­si­ła na przy­kład: „uni­kaj rze­czy, któ­re mogą ob­ra­zić do­brych lu­dzi” – śro­do­wi­sko dzien­ni­kar­skie za­śmie­wa­ło się do roz­pu­ku.

Mimo tego (a może wła­śnie dzię­ki temu) Wil­liam Ran­dolph zbu­do­wał praw­dzi­we pra­so­we im­pe­rium. Do roku 1925 stwo­rzył lub na­był ga­ze­ty w każ­dym re­gio­nie USA. Dzie­sięć lat póź­niej, bę­dąc u szczy­tu swej po­tę­gi, po­sia­dał 28 zna­czą­cych ga­zet i 18 ma­ga­zy­nów, a po­nad­to kil­ka sta­cji ra­dio­wych, wy­twór­ni fil­mo­wych i agen­cji in­for­ma­cyj­nych. Czwar­ta część cza­so­pism na ame­ry­kań­skim ryn­ku i 60 pro­cent w Ka­li­for­nii było pod jego kon­tro­lą. Za­trud­niał naj­lep­sze pió­ra Ame­ry­ki, m.in. Mar­ka Twa­ina oraz Jac­ka Lon­do­na. Do jego ga­zet pi­sy­wa­li po­li­ty­cy: Adolf Hi­tler, Be­ni­to Mus­so­li­ni czy Win­ston Chur­chill. Jako pierw­szy ka­zał He­arst pi­sać dzien­ni­ka­rzom ar­ty­ku­ły tak, by moż­na je było bez prze­ró­bek prze­czy­tać na an­te­nie ra­dia i tym sa­mym ogra­ni­czyć kosz­ty two­rze­nia au­dy­cji. Re­dak­to­rzy ma­ga­zy­nów mo­gli za­ma­wiać tyl­ko ta­kie re­por­ta­że, któ­re moż­na by póź­niej ła­two wy­ko­rzy­stać jako sce­na­riu­sze fil­mo­we. He­arst był więc pre­kur­so­rem tech­nik, któ­re dziś fa­chow­cy na­zy­wa­ją z na­masz­cze­niem sy­ner­gią (współ­dzia­ła­niem) i kon­wer­gen­cją (prze­ni­ka­niem się) me­diów.

W ten spo­sób Wil­liam He­arst kie­ro­wał pierw­szym chy­ba środ­kiem ma­so­we­go prze­ka­zu, ma­ją­cym dzię­ki wy­myśl­nym me­to­dom psy­cho­lo­gicz­ne­go od­dzia­ły­wa­nia ol­brzy­mi wpływ na wszyst­kich i był w sta­nie ma­ni­pu­lo­wać do­wol­nie opi­nią „lu­dzi bez po­glą­dów”. Ry­chło stał się więc po­tę­gą, z któ­rą wład­cy po­li­tycz­ni mu­sie­li się li­czyć i któ­rej wro­go­wie po­win­ni się byli oba­wiać.

Po­mi­mo swe­go na­cjo­na­li­zmu i na­wo­ły­wa­nia do woj­ny, Wil­liam Ran­dolph He­arst był czło­wie­kiem o umiar­ko­wa­nych po­glą­dach i za­go­rza­łym de­mo­kra­tą. W la­tach 1903 – 1907 za­sia­dał w Izbie Re­pre­zen­tan­tów Kon­gre­su Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W 1904 roku otrzy­mał znacz­ne po­par­cie ze stro­ny Par­tii De­mo­kra­tycz­nej pod­czas no­mi­na­cji na jej kan­dy­da­ta w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich. Pre­zy­den­tem jed­nak nie zo­stał, po­dob­nie jak w 1905 roku bur­mi­strzem No­we­go Jor­ku. Rok póź­niej prze­grał wy­bo­ry na sta­no­wi­sko gu­ber­na­to­ra sta­nu Nowy Jork na ko­rzyść Char­le­sa Evan­sa Hu­ghe­sa. Jako po­li­tyk stał się w la­tach trzy­dzie­stych go­rą­cym zwo­len­ni­kiem fa­szy­zmu. W na­stęp­nej de­ka­dzie za­cie­kle zwal­czał ko­mu­nizm.

Jesz­cze w cza­sie stu­diów na Ha­rvar­dzie, Wil­liam miał ko­chan­kę, Tes­sie Po­wers, z za­wo­du kel­ner­kę. Rzu­cił ją jed­nak dla ak­tor­ki i mo­del­ki Mil­li­cent Wil­son, któ­rą po­ślu­bił w roku 1903, w przed­dzień swych czter­dzie­stych uro­dzin. Mie­li pię­ciu sy­nów i całą gro­ma­dę wnu­cząt, z któ­rych naj­więk­szy roz­głos zdo­by­ła Pa­tri­cia (Pat­ty), trze­cia z pię­ciu có­rek Ran­dol­pha He­ar­sta. W 1974 roku zo­sta­ła po­rwa­na przez człon­ków ra­dy­kal­ne­go ugru­po­wa­nia le­wi­co­we­go SLA (Sym­bio­ne­se Li­be­ra­tion Army), a po­tem już wspól­nie z po­ry­wa­cza­mi cał­ko­wi­cie do­bro­wol­nie na­pa­da­ła na ban­ki, za co w 1976 roku sąd fe­de­ral­ny ska­zał ją na sie­dem lat wię­zie­nia.

Od 1917 roku mi­lio­ny, któ­re za­ra­biał na dzia­łal­no­ści wy­daw­ni­czej, za­czął Wil­liam Ran­dolph trwo­nić na wy­trwa­łe choć bez­sen­sow­ne pró­by uczy­nie­nia sław­nym na­zwi­ska swej mło­dziut­kiej ko­chan­ki – ja­sno­wło­sej, nie­bie­sko­okiej Ma­rion Do­uras, zna­nej póź­niej jako Ma­rion Da­vies. Zo­ba­czył ją po raz pierw­szy na sce­nie no­wo­jor­skie­go „Glo­be The­atre”, gdy sta­ty­sto­wa­ła w spek­ta­klu Kró­lo­wa kina. Po przed­sta­wie­niu za­pro­sił cały ze­spół na ko­la­cję do spe­cjal­nych apar­ta­men­tów Har­mo­nia Gar­den, jed­ne­go z na­je­le­gant­szych lo­ka­li w No­wym Jor­ku. Ma­łej sta­ty­st­ce wy­zna­czył miej­sce koło sie­bie i ema­blo­wał ją przez cały wie­czór. On miał już wów­czas 56 lat, ona 17. Po pierw­szym kie­lisz­ku szam­pa­na za­czę­ła mó­wić do nie­go „ta­tuś­ku”, co wpro­wa­dzi­ło go w świet­ny hu­mor. Pod ko­niec przy­ję­cia, gdy już na­strój był bar­dzo swo­bod­ny, usia­dła mu na ko­la­nach i gła­ska­ła po twa­rzy.

Po śmier­ci mat­ki w roku 1919 Wil­liam odzie­dzi­czył po niej ran­czo San Si­me­on w po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii, o po­wierzch­ni 250 000 akrów. Wzniósł tam je­den z naj­bar­dziej kosz­tow­nych i eks­tra­wa­ganc­kich do­mów na świe­cie, zwa­ny „Zam­kiem He­ar­sta”. Pra­ce bu­dow­la­ne pod kie­run­kiem Ju­lii Mor­gan wła­ści­wie nig­dy nie zo­sta­ły ukoń­czo­ne. Nowo po­wsta­łe po­miesz­cze­nia były na­tych­miast bu­rzo­ne i prze­ra­bia­ne tak, aby po­mie­ścić co­raz to nowe ele­men­ty sta­rych bu­dyn­ków. Głów­na fa­sa­da z dwie­ma wie­ży­ca­mi, sta­no­wią­ca ko­pię ka­te­dry Mu­de­jar, była zwień­cze­niem scho­dów wio­dą­cych z ba­se­nu ką­pie­lo­we­go wy­peł­nio­ne­go źró­dla­ną wodą i oto­czo­ne­go grec­ką ko­lum­na­dą.

We wnę­trzach tej re­zy­den­cji znaj­do­wa­ły się stro­py, ścia­ny i po­sadz­ki „ukra­dzio­ne” z ko­ścio­łów i zam­ków eu­ro­pej­skich, go­tyc­kie ko­min­ki, ozdob­ne ka­fel­ki mau­re­tań­skie, a tak­że grec­kie wazy i śre­dnio­wiecz­ne go­be­li­ny. No i naj­więk­szy skarb Wil­lia­ma He­ar­sta – Ma­rion Da­vies, z któ­rą spę­dzał tam każ­dą wol­ną chwi­lę, za­nie­dbu­jąc żonę i dzie­ci. Urzą­dza­li przy­ję­cia ko­stiu­mo­we, na któ­rych ba­wi­ła się cała śmie­tan­ka Hol­ly­wo­od oraz ta­kie sła­wy jak Win­ston Chur­chill, Geo­r­ge Ber­nard Shaw czy Char­les Lind­bergh. 50 mi­lio­nów do­la­rów ulo­ko­wał ma­gnat pra­so­wy w no­wo­jor­skich nie­ru­cho­mo­ściach, taką samą sumę w swej ko­lek­cji dzieł sztu­ki.

He­arst za­ło­żył tak­że dla Ma­rion fir­mę pro­duk­cyj­ną „Co­smo­po­li­tan Pic­tu­res”. Za­ma­wiał sce­na­riu­sze u naj­zna­ko­mit­szych au­to­rów, an­ga­żo­wał naj­lep­szych re­ży­se­rów. I Ma­rion gra­ła, cho­ciaż ją­ka­ła się i se­ple­ni­ła, a na do­miar złe­go ner­wo­wo mru­ga­ła po­wie­ka­mi w chwi­lach za­ci­na­nia się albo ze­zo­wa­ła swy­mi wiel­ki­mi jak spodecz­ki błę­kit­ny­mi ocza­mi. Wszyst­kie ga­ze­ty He­ar­sta okrzy­ki­wa­ły ją przy oka­zji każ­de­go fil­mu naj­więk­szym cu­dem, jaki kie­dy­kol­wiek po­ja­wił się na ekra­nie. Part­ne­rzy Ma­rion Da­vies do­sta­wa­li szcze­gól­nie wy­so­kie ho­no­ra­ria, po­nie­waż mie­li do­dat­ko­we kło­po­ty. He­arst był o nią cho­ro­bli­wie wprost za­zdro­sny i każ­dy na­mięt­ny po­ca­łu­nek na ekra­nie, każ­de nie­co czul­sze spoj­rze­nie rzu­co­ne przez fil­mo­we­go aman­ta na jego pu­pil­kę, do­pro­wa­dza­ło go do bia­łej go­rącz­ki. Ak­to­rzy mu­sie­li więc bar­dzo uwa­żać: He­arst znisz­czył kil­ku, któ­rzy w sce­ny mi­ło­sne z Ma­rion wkła­da­li zbyt wie­le uczu­cia.

Jed­nym z tych, któ­rych pra­so­wy ma­gnat po­dej­rze­wał o przy­pra­wia­nie mu ro­gów, był Char­lie Cha­plin. He­arst do­wie­dział się od służ­by, że pod­czas któ­re­goś z jego roz­licz­nych wy­jaz­dów Ma­rion za­pro­si­ła sław­ne­go ak­to­ra na ko­la­cję. Służ­ba do­nio­sła mu rów­nież, że Cha­plin po­zo­stał u niej jesz­cze dłu­go po wyj­ściu in­nych go­ści…

An­giel­ski gwiaz­dor sły­nął ze swych ro­man­sów i wie­lu oby­cza­jo­wych skan­da­li. Naj­więk­szy z nich wy­wo­łał nie­wąt­pli­wie zwią­zek z 15-let­nią Lo­li­tą Mac­Mu­ray, cór­ką ir­landz­kie­go ślu­sa­rza i mek­sy­kań­skiej kel­ner­ki. W słyn­nym Brzdą­cu Lo­li­ta za­gra­ła anioł­ka, po­tem parę razy po­ja­wi­ła się w in­nych dzie­łach Char­lie­go. Przy­szła wraz z mat­ką do re­ży­se­ra, jako kan­dy­dat­ka do głów­nej roli w Go­rącz­ce zło­ta. Po­nie­waż jed­nak nie mia­ła za grosz ta­len­tu, więc za radą mat­ki za­czę­ła brać u Cha­pli­na lek­cje ak­tor­stwa.

Jak się wkrót­ce oka­za­ło, nie tyl­ko ak­tor­stwa, bo­wiem po kil­ku mie­sią­cach na­uki wy­szło na jaw, że jest w cią­ży. Wo­bec wy­wo­ła­ne­go przez ma­mu­się szu­mu Cha­plin – ma­jąc do wy­bo­ru wię­zie­nie za sto­sun­ki z nie­let­nią, bądź mał­żeń­stwo – wy­brał to dru­gie. Ci­chy ślub miał się od­być w Mek­sy­ku, nie­ste­ty, do­wie­dzie­li się o nim re­por­te­rzy i wo­kół spra­wy zro­bi­ło się jesz­cze gło­śniej.

A już cał­kiem gło­śno zro­bi­ło się po kil­ku mie­sią­cach, kie­dy wo­bec nie naj­le­piej – de­li­kat­nie mó­wiąc – ukła­da­ją­ce­go się współ­ży­cia mło­dej pary, ma­mu­sia Lo­li­ty opu­bli­ko­wa­ła frag­men­ty pro­wa­dzo­ne­go przez sie­bie dzien­ni­ka, w któ­rym skrzęt­nie za­pi­sy­wa­ła wszyst­kie prze­ka­za­ne jej przez cór­kę oby­cza­je sy­pial­nia­ne ak­to­ra, „sprzecz­ne z pra­wem bo­skim i ludz­ką na­tu­rą”.

Roz­wód kosz­to­wał Cha­pli­na mi­lion do­la­rów plus dwa razy po sto ty­się­cy na wy­cho­wa­nie sy­nów, po­zo­sta­ją­cych pod opie­ką mat­ki i te­ścio­wej.

Cha­plin szczy­cił się mię­dzy in­ny­mi tym, że – jak to eu­fe­mi­stycz­nie mó­wią – zo­stał hoj­nie ob­da­ro­wa­ny przez na­tu­rę. Swój czło­nek na­zy­wał „ósmym cu­dem świa­ta” i uwa­żał się za de­mo­na sek­su. Po­bu­dzał się przy lek­tu­rze Pa­mięt­ni­ków Fan­ny Hill i chwa­lił, że może upra­wiać seks pięć albo sześć razy z za­le­d­wie kil­ku­mi­nu­to­wy­mi prze­rwa­mi. Czy moż­na się dzi­wić, że ktoś taki wy­wo­ły­wał u „kró­la pra­sy” da­le­ko idą­cy nie­po­kój?

Tym bar­dziej kie­dy w „New York Da­il­ly News” uka­zał się ar­ty­kuł Gra­ce King­sley, w któ­rym na­pi­sa­ła m.in.: „Char­lie Cha­plin w dal­szym cią­gu asy­stu­je Ma­rion Da­vies. Przed­wczo­raj wie­czór jadł i tań­czył ze ślicz­ną Ma­rion w «Mont­mar­tre». Wy­stę­po­wa­ła cza­ru­ją­ca mło­da tan­cer­ka. Cha­plin kla­skał, ale nie pa­trzył w jej stro­nę. Ani na chwi­lę nie ode­rwał oczu od ja­sno­wło­sej, pięk­nej Ma­rion”.

Tego ro­dza­ju tekst w ga­ze­cie kon­ku­ren­cyj­nej gru­py pra­so­wej nie mógł się po­do­bać He­ar­sto­wi. Ma­rion krę­ci­ła film o cyr­ku Zan­der the Gre­at (Wiel­ki Zan­der) w tym sa­mym cza­sie, kie­dy Cha­plin ro­bił Go­rącz­kę zło­ta. Czę­sto wstę­po­wał po nią po skoń­czo­nej pra­cy. Bio­graf Ma­rion, Fred Lau­ren­ce Gu­iles uwa­ża wpraw­dzie, że: „Wszy­scy w eki­pie i ob­sa­dzie Zan­de­ra wie­dzie­li, że coś się dzie­je, ale Ma­rion i Cha­plin byli za­nad­to do sie­bie po­dob­ni, aby mo­gło to być coś po­waż­niej­sze­go. W obec­no­ści in­nych osób bła­zno­wa­li jak ko­cha­ją­ce się ro­dzeń­stwo i trud­no so­bie wy­obra­zić, by za­cho­wy­wa­li się in­a­czej, gdy byli tyl­ko we dwo­je”. Ale He­arst był jed­nak – by użyć słów Gu­ile­sa – „zra­nio­ny, zde­ner­wo­wa­ny i nie­pew­ny, co da­lej ro­bić”.

14 sierp­nia 1924 roku za­pro­sił Cha­pli­na na rejs swym luk­su­so­wym jach­tem „One­ida”. Czy tra­ge­dia, któ­ra ro­ze­gra­ła się tego dnia na po­kła­dzie, była re­ali­za­cją jego sza­tań­skie­go pla­nu po­zby­cia się ry­wa­la, czy też był to zwy­kły przy­pa­dek – tego do dzi­siaj nie wia­do­mo. „Może my­ślał, że tak bę­dzie le­piej, je­że­li – jak mnie­mał – roz­bi­je ten ro­mans; a może chciał wy­ja­śnić z Cha­pli­nem sy­tu­ację Ma­rion, bo Cha­plin miał co do niej pew­ne wąt­pli­wo­ści” – na­pi­sał póź­niej F.L. Gu­iles. To, co się tam zda­rzy­ło, jest jed­ną z wiel­kich i nie­wy­ja­śnio­nych ta­jem­nic Hol­ly­wo­od.

W każ­dym ra­zie za­pro­sze­nia otrzy­ma­li tak­że m.in.: 42-let­ni „cza­ro­dziej we­ster­nu” Tho­mas H. Ince, na­le­żą­cy do naj­wy­bit­niej­szych oso­bi­sto­ści w ame­ry­kań­skim prze­my­śle fil­mo­wym, re­ży­ser i pro­du­cent, któ­re­go He­arst chciał na­mó­wić do pra­cy w swo­ich „Co­smo­po­li­tan Pic­tu­res”, mod­na li­te­rat­ka Sho­bi­la Eli­nor Glyn – bry­tyj­ska au­tor­ka kil­ku tak zwa­nych „śmia­łych po­wie­ści oby­cza­jo­wych”, miesz­ka­ją­ca od kil­ku lat w Hol­ly­wo­od, gdzie z po­wo­dze­niem prze­ra­bia­ła swo­je książ­ki na sce­na­riu­sze, pięk­na ak­tor­ka Aile­en Prin­gle – bli­ska przy­ja­ciół­ka Ma­rion Da­vies, ko­lej­na ak­tor­ka – Se­ena Owen, tan­cerz The­odo­re Ko­sloff, zna­ny głów­nie z we­ster­nów ak­tor Wil­liam S. Hart, sław­ny ka­li­for­nij­ski le­karz dr Da­niel Car­son Go­od­man – twór­ca leku na po­ten­cję, pro­du­ko­wa­ne­go z gru­czo­łów pew­nych po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich małp cie­szą­cych się szcze­gól­nym po­cią­giem sek­su­al­nym, po­cząt­ku­ją­ca dzien­ni­kar­ka Lo­uel­la Par­sons oraz kil­ka mniej zna­nych osób, z któ­ry­mi przy­jaź­ni­ła się Ma­rion lub któ­re da­rzył ła­ska­mi He­arst.

Wspa­nia­ły jacht „One­ida” na­le­żał jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu do ostat­nie­go ce­sa­rza Nie­miec, Wil­hel­ma II. Od­by­wa­ją­ce się na nim przy­ję­cia sły­nę­ły z nie­zwy­kłej wy­staw­no­ści, He­arst i Da­vies za­pra­sza­li na nie całą ów­cze­sną śmie­tan­kę to­wa­rzy­ską Ame­ry­ki. Do sta­łe­go wy­po­sa­że­nia jed­nost­ki za­li­cza­ło się kil­ka­dzie­siąt skrzy­nek szam­pa­na „Veu­ve Cli­cqu­ot” rocz­nik 1908, w któ­rym to roku spe­cjal­nym de­kre­tem za­strze­żo­no na­zwę „cham­pa­gne” dla win mu­su­ją­cych pro­du­ko­wa­nych za po­mo­cą me­tho­de cham­pe­no­ise clas­si­que w Szam­pa­nii.

„One­ida” od­bi­ła od ka­li­for­nij­skie­go brze­gu w samo po­łu­dnie. Rejs za­czął się od wy­staw­ne­go lun­chu, po któ­rym przy­stą­pio­no do de­gu­sta­cji zgro­ma­dzo­ne­go pod po­kła­dem jach­tu szam­pa­na. Za­ba­wa osią­gnę­ła szczyt w nocy z trze­cie­go na czwar­ty dzień rej­su. Wła­ści­ciel jach­tu, na ogół nie­na­du­ży­wa­ją­cy al­ko­ho­lu, tym ra­zem pił znacz­nie wię­cej niż zwy­kle, na­ma­wia­jąc do pi­cia rów­nież in­nych go­ści. W pew­nym mo­men­cie za­uwa­żył, że w świet­nie ba­wią­cym się to­wa­rzy­stwie nie ma Char­lie­go Cha­pli­na. Chwi­lę póź­niej znik­nę­ła mu z oczu rów­nież Ma­rion Da­vies. Są­dząc, że wy­szła na po­kład, ru­szył w ślad za nią. Tam jed­nak spo­tkał tyl­ko spa­ce­ru­ją­cą sa­mot­nie Lo­uel­lę Par­sons.

– Nie wi­dzia­łaś gdzieś Ma­rion? – za­py­tał bar­dzo zde­ner­wo­wa­ny.

– Ostat­nio wi­dzia­łam ją w ba­rze – od­par­ła dzien­ni­kar­ka.

He­arst skie­ro­wał się ku scho­dom pro­wa­dzą­cym do baru, gdy na­gle usły­szał ja­kieś szme­ry na ru­fie. Ru­szył więc w tam­tym kie­run­ku i po kil­ku kro­kach uj­rzał roz­ne­gli­żo­wa­ną Ma­rion Da­vies z in­nym męż­czy­zną w nie­dwu­znacz­nej sy­tu­acji. Wy­co­fał się po ci­chu i po­biegł do swej ka­bi­ny po pi­sto­let. Ak­tor­ka za­uwa­ży­ła go jed­nak i za­czę­ła krzy­czeć, a jej to­wa­rzysz uciekł. Sły­sząc krzy­ki Ma­rion, z po­mo­cą po­śpie­szył jej Tho­mas Ince. Ob­jął ak­tor­kę, chcąc ją uspo­ko­ić. Tym­cza­sem He­arst po­wró­cił z pi­sto­le­tem. Z po­wo­du ciem­no­ści i gę­stej mgły błęd­nie zin­ter­pre­to­wał sy­tu­ację. My­śląc za­pew­ne, że ob­ści­sku­ją­cym jego na­rze­czo­ną jest Char­lie Cha­plin, na­ci­snął spust. Pro­du­cent we­ster­nów osu­nął się na zie­mię. Póź­niej wie­lo­krot­nie za­da­wa­no so­bie py­ta­nie, czy strzał ten rze­czy­wi­ście był re­zul­ta­tem po­mył­ki. Ince był czło­wie­kiem ni­skie­go wzro­stu, o po­dob­nym kształ­cie gło­wy i ko­lo­rze wło­sów jak Cha­plin.

Upły­nę­ło spo­ro cza­su, za­nim po­zo­sta­li, pi­ja­ni w dym pa­sa­że­ro­wie „One­idy” do­wie­dzie­li się, że w jed­nej z ka­bin leży nie­przy­tom­ny Ince. Dr Go­od­man po­in­for­mo­wał wszyst­kich, że re­ży­ser cier­pi na ostrą nie­straw­ność, ale ni­ko­mu nie po­zwo­lił do nie­go zaj­rzeć. Po przy­bi­ciu do por­tu w San Die­go Ince’a wy­nie­sio­no na no­szach i prze­wie­zio­no do ho­te­lu, gdzie zmarł po kil­ku go­dzi­nach. We­dług ofi­cjal­nej wer­sji, przy­czy­ną śmier­ci był atak ser­ca na tle za­tru­cia pto­ma­iną albo gwał­tow­nej nie­straw­no­ści. Ta­kiej przy­najm­niej tre­ści akt zgo­nu wy­sta­wił usłuż­ny dr Go­od­man. Cia­ło spa­lo­no w wiel­kim po­śpie­chu w kre­ma­to­rium w Los An­ge­les.

„Król pra­sy” nie był ską­py. Dla swych go­ści z „One­idy” usta­lił bar­dzo wy­so­kie ceny za mil­cze­nie. Wszy­scy uczest­ni­cy wy­ciecz­ki do­zna­li na­gle zbio­ro­wej amne­zji. Nikt ni­cze­go nie wi­dział, nie sły­szał i nie pa­mię­tał. Lo­uel­la Par­sons, któ­ra była przy­pusz­czal­nie je­dy­nym świad­kiem zaj­ścia, do­sta­ła wspa­nia­ły na­szyj­nik ze szma­rag­dów, dwie zło­te bran­so­le­ty i wiel­ką brosz­kę w pla­ty­no­wej opra­wie – wszyst­ko ra­zem war­to­ści po­nad stu ty­się­cy do­la­rów. Przede wszyst­kim zaś He­arst za­an­ga­żo­wał ją w jed­nej ze swo­ich ga­zet jako sze­fa dzia­łu Plot­ki z Hol­ly­wo­od, z pen­sją, któ­ra rzu­ci­ła na ko­la­na całe dzien­ni­kar­skie śro­do­wi­sko. Od­wdzię­cza­ła mu się po­tem nie­zwy­kle lo­jal­ną po­sta­wą przez bli­sko ćwierć wie­ku.

Wszy­scy – za od­po­wied­nią opła­tą – zgo­dzi­li się, że nie ma sen­su pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem. Usta­lo­no za­tem wspól­ną wer­sję wy­da­rzeń: Ince nig­dy nie zna­lazł się na po­kła­dzie. Za­cho­ro­wał w dro­dze na jacht, za­wró­cił i zmarł wsku­tek ostre­go ata­ku nie­straw­no­ści. Pra­sa He­ar­sta na­gło­śni­ła tę hi­sto­ryj­kę, a po­twier­dził ją uprzej­my ko­ro­ner. Nie­utu­lo­nej w żalu wdo­wie He­arst za­tkał usta sumą mi­lio­na do­la­rów. Wie­le lat póź­niej pani Ne­il­lie Ince na­wet na łożu śmier­ci nie za­bra­ła gło­su w spra­wie śmier­ci męża.

La­ko­nicz­ne wzmian­ki, że Tho­mas Ince nie­do­ma­ga na ser­ce lub cier­pi na za­pa­le­nie je­lit – bo róż­nie pi­sa­no – uka­za­ły się w ga­ze­tach do­pie­ro trzy mie­sią­ce po owym tra­gicz­nym zaj­ściu. Parę dni póź­niej po­da­no do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści, że „cza­ro­dziej we­ster­nu” zmarł na atak ser­ca.

Wy­da­rze­nia, któ­re ro­ze­gra­ły się na jach­cie „One­ida”, sta­ły się, oczy­wi­ście, przed­mio­tem wie­lu naj­roz­ma­it­szych plo­tek. Mó­wio­no na przy­kład, że rana, któ­rą od­niósł re­ży­ser, wca­le nie była śmier­tel­na i że zmarł do­pie­ro w wy­ni­ku śmier­tel­ne­go za­strzy­ku wy­ko­na­ne­go przez dwóch we­zwa­nych przez He­ar­sta do po­mo­cy le­ka­rzy… Po­ja­wi­ła się rów­nież wer­sja, że He­arst wca­le nie za­strze­lił Ince’a, tyl­ko ten wy­pił za­wie­ra­ją­ce­go tru­ci­znę drin­ka, przy­go­to­wa­ne­go spe­cjal­nie dla Char­lie­go Cha­pli­na.

Plot­ki z cza­sem pew­nie by wy­ga­sły, gdy­by nie ra­żą­ce sprzecz­no­ści w ze­zna­niach za­in­te­re­so­wa­nych. Pra­sa He­ar­sta po­da­ła po­cząt­ko­wo jaw­nie kłam­li­wą in­for­ma­cję, że Ince za­cho­ro­wał na swo­im ran­czo. Ma­rion po­wie­dzia­ła, że na po­kła­dzie nie było żad­nej bro­ni. Bio­graf He­ar­sta, John Teb­bel, po­da­je, że He­arst miał pi­sto­let, żeby cza­sem ustrze­lić ja­kąś mewę.

Cha­plin do koń­ca utrzy­my­wał, że w ogó­le nie było go na jach­cie, a w swej au­to­bio­gra­fii – nie przej­mu­jąc się chro­no­lo­gią – na­pi­sał, że Ince żył jesz­cze przez trzy ty­go­dnie i że He­arst, Ma­rion i on sam zło­ży­li mu wi­zy­tę. (Ist­nie­je jed­nak fo­to­gra­fia Cha­pli­na pod­czas uro­czy­stej kre­ma­cji Ince’a, któ­ra od­by­ła się 48 go­dzin po jego śmier­ci). Jed­ni utrzy­my­wa­li, że wi­dzie­li, jak zno­szo­no ofia­rę z jach­tu z raną po­strza­ło­wą w gło­wie, inni zaś twier­dzi­li, że wi­dać było krew, po­nie­waż Ince wy­mio­to­wał krwią wsku­tek per­fo­ra­cji wrzo­du żo­łąd­ka.

Wszyst­kie plot­ki, od któ­rych aż hu­cza­ło w Hol­ly­wo­od, zmu­si­ły wresz­cie pro­ku­ra­to­ra okrę­gu San Die­go, Chri­sto­phe­ra C. Kem­pleya, do wsz­czę­cia śledz­twa, któ­re szyb­ko jed­nak zo­sta­ło umo­rzo­ne, po­nie­waż głów­ny do­wód w po­sta­ci zwłok ofia­ry zo­stał spa­lo­ny, pro­chy zaś nie nada­wa­ły się do prze­pro­wa­dze­nia sek­cji i stwier­dze­nia przy­czy­ny zgo­nu. W do­dat­ku śmierć na­stą­pi­ła prze­cież ofi­cjal­nie w Los An­ge­les, więc pro­ku­ra­tor z San Die­go nie miał tu nic do po­wie­dze­nia. Na­to­miast pro­ku­ra­tu­ra w Los An­ge­les cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wa­ła plot­ki i nie wsz­czę­ła żad­ne­go śledz­twa.

Ży­cie He­ar­sta za­in­spi­ro­wa­ło 24-let­nie­go wów­czas re­ży­se­ra Or­so­na Wel­le­sa do na­krę­ce­nia gło­śne­go fil­mu Oby­wa­tel Kane. Pra­sa za­chwy­ci­ła się ge­niu­szem fil­mow­ca, ale pi­sma He­ar­sta przed­sta­wia­ły film jako „bez­par­do­no­wy i nie­od­po­wie­dzial­ny atak na wspa­nia­łe­go czło­wie­ka”. Sam bo­ha­ter pró­bo­wał wszel­ki­mi spo­so­ba­mi za­blo­ko­wać dys­try­bu­cję fil­mu, wy­ku­pić ta­śmy, spa­lić ne­ga­tyw. Po­dob­no wście­kłość ma­gna­ta wy­wo­łał nie spo­sób przed­sta­wie­nia jego sa­me­go, lecz to, że film w złym świe­tle uka­zał uko­cha­ną Ma­rion.

Eks­tra­wa­ganc­ki tryb ży­cia i wiel­ki kry­zys osła­bi­ły znacz­nie po­zy­cję He­ar­sta na ryn­ku pra­so­wym i fi­nan­so­wym. W 1937 roku zo­stał zmu­szo­ny do sprze­da­ży czę­ści swo­jej ko­lek­cji dzieł sztu­ki, a w 1940 stra­cił oso­bi­stą kon­tro­lę nad im­pe­rium te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nym, któ­re zbu­do­wał. Ostat­nie lata ży­cia spę­dził w izo­la­cji. Zmarł w swej re­zy­den­cji w Be­ver­ly Hills 14 sierp­nia 1951 roku, w wie­ku 88 lat.

Nie­dłu­go po jego śmier­ci Ma­rion wy­szła za mąż, ale do koń­ca ży­cia wspo­mi­na­ła z czu­ło­ścią ko­chan­ka, któ­ry za­pi­sał jej w te­sta­men­cie pięć mi­lio­nów do­la­rów. Prze­ży­ła go tyl­ko o dzie­sięć lat, umie­ra­jąc w roku 1961.Igo Sym (1929/30)

W imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej

(1941)

Wcze­snym ran­kiem 7 mar­ca 1941 roku do war­szaw­skiej ka­mie­ni­cy po­ło­żo­nej przy uli­cy Ma­zo­wiec­kiej 10 we­szło trzech wy­spor­to­wa­nych mło­dych męż­czyzn. Ma­zo­wiec­ka była naj­bar­dziej ar­ty­stycz­ną uli­cą przed­wo­jen­nej War­sza­wy. Tu pod nu­me­rem dwu­na­stym mie­ści­ła się naj­słyn­niej­sza ka­wiar­nia sto­li­cy – „Mała Zie­miań­ska”, z pół­pię­ter­kiem oku­po­wa­nym przez po­etów, li­te­ra­tów, ar­ty­stów ma­la­rzy, a tak­że pro­fe­so­rów znaj­du­ją­ce­go się nie­opo­dal Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go. Swo­ją na­zwę za­wdzię­cza­ła są­siedz­twu z To­wa­rzy­stwem Kre­dy­to­wym Ziem­skim, zaś okre­śle­nie „mała” wią­za­ło się z po­cząt­ko­wo nie­wiel­ki­mi roz­mia­ra­mi lo­ka­lu.

Obok znaj­do­wa­ły się – wiel­ce za­słu­żo­ne dla li­te­ra­tu­ry – księ­gar­nia oraz wy­daw­nic­two Ja­ku­ba Mort­ko­wi­cza. Pod ósem­ką, dzie­siąt­ką i szes­nast­ką dzia­ła­ły trzy ga­le­rie sztu­ki, a pod czter­nast­ką – zna­ny bar „U Wró­bla”, gdzie na obia­dy wpa­da­li go­ście „Zie­miań­skiej”. W cza­sie oku­pa­cji uli­ca zsza­rza­ła, ale nie stra­ci­ła cał­kiem daw­ne­go bla­sku.

Jed­nak­że to nie z po­wo­du li­te­ra­tu­ry ani ma­lar­stwa trzej mło­dzi lu­dzie zna­leź­li się w tym miej­scu. Je­den z nich, do któ­re­go po­zo­sta­li zwra­ca­li się „Sza­ry”, zo­stał na klat­ce scho­do­wej, na par­te­rze. Dwaj po­zo­sta­li – „Za­wa­da” i „Mały” – we­szli szyb­kim kro­kiem na czwar­te pię­tro. Może na­wet mi­nę­li się na scho­dach z Han­ką Or­do­nów­ną, któ­ra po zwol­nie­niu z Pa­wia­ka zaj­mo­wa­ła je­den z lo­ka­li na trze­cim pię­trze. Choć to ra­czej wąt­pli­we, była bo­wiem go­dzi­na 7.10 rano i o tej po­rze ar­ty­ści zwy­kle jesz­cze śpią.

Do­pie­ro po woj­nie usta­lo­no ich na­zwi­ska. „Sza­ry” na­zy­wał się Bog­dan Ro­go­liń­ski, „Za­wa­da” – Ro­man Roz­mi­łow­ski, a „Mały” – Wik­tor Kli­ma­szew­ski³. Wszy­scy trzej byli żoł­nie­rza­mi ZOM (Za­kła­du Oczysz­cza­nia Mia­sta), gru­py li­kwi­da­cyj­nej kontr­wy­wia­du Związ­ku Wal­ki Zbroj­nej. Roz­mi­łow­ski, przed­wo­jen­ny pod­po­rucz­nik ar­ty­le­rii, w kam­pa­nii wrze­śnio­wej wal­czył w sze­re­gach 6 Dy­wi­zjo­nu Ar­ty­le­rii Cięż­kiej. Po nie­uda­nej pró­bie prze­do­sta­nia się przez Sło­wa­cję do Fran­cji wró­cił do War­sza­wy i na­tych­miast włą­czył się do czyn­nej kon­spi­ra­cji.

Skrę­ci­li w dłu­gi ko­ry­tarz z sze­re­giem drzwi. „Mały” za­dzwo­nił do miesz­ka­nia ozna­czo­ne­go nu­me­rem 10. Po chwi­li otwo­rzy­ła im mło­da ko­bie­ta, ubra­na we wzo­rzy­sty szla­frok.

– Pa­no­wie do kogo? – za­py­ta­ła, nie kry­jąc zdu­mie­nia wi­zy­tą o tak nie­ludz­kiej po­rze.

– Chcie­li­by­śmy zo­ba­czyć się z pa­nem dy­rek­to­rem Sy­mem – wy­ja­śnił „Za­wa­da”.

– O tej po­rze? – Ko­bie­ta była wy­raź­nie zde­gu­sto­wa­na. – Czy to coś pil­ne­go?

– O, tak, pro­szę pani – uśmiech­nął się „Mały”. – Na­wet bar­dzo pil­ne­go. Może pani bę­dzie ła­ska­wa po­pro­sić pana dy­rek­to­ra. My tyl­ko na chwi­lecz­kę…

– No… do­brze – zgo­dzi­ła się nie­chęt­nie. – Pro­szę po­cze­kać. Niech pa­no­wie wej­dą do sa­lo­ni­ku. – Wska­za­ła im drzwi pro­wa­dzą­ce do jed­ne­go z po­koi.

Dwie mi­nu­ty póź­niej wszedł tam przy­stoj­ny, po­staw­ny męż­czy­zna po czter­dzie­st­ce. Był jesz­cze za­spa­ny, na pi­ża­mę na­rzu­cił po­spiesz­nie ciem­no­nie­bie­ską po­dom­kę.

– Czy pan Igo Sym? – za­py­tał „Mały”.

– Tak. O co cho­dzi? – W gło­sie męż­czy­zny, z po­zo­ru uprzej­mym, moż­na było wy­czuć nutę iry­ta­cji. – Mam na­dzie­ję, że to coś na­praw­dę waż­ne­go…

– W imie­niu Rze­czy­po­spo­li­tej… – roz­po­czął tra­dy­cyj­ną for­mu­łę wy­ro­ku „Mały”, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni płasz­cza pi­sto­let.

– Masz ło­trze, za Pol­skę! – „Za­wa­da” nie za­mie­rzał ba­wić się w ta­kie ce­re­gie­le. Bły­ska­wicz­nie do­był „Visa” i z od­le­gło­ści pół­to­ra me­tra wpa­ko­wał męż­czyź­nie kulę pro­sto w ser­ce.

Tra­fio­ny Sym padł mar­twy na twarz, tuż pod nogi strze­la­ją­ce­go. Mło­da ko­bie­ta, któ­ra otwo­rzy­ła drzwi, na od­głos strza­łu po­ja­wi­ła się w pro­gu. Jak ska­mie­nia­ła pa­trzy­ła na śmierć swo­je­go szwa­gra.

Strzał obu­dził śpią­cą w są­sied­nim miesz­ka­niu Anie­lę La­wiń­ską. Star­sza ko­bie­ta in­stynk­tow­nie wy­czu­ła, że to za­mach na Syma. Na­tych­miast ze­rwa­ła z łóż­ka swe­go syna, Ta­de­usza Kar­czew­skie­go, przed­wo­jen­ne­go ofi­ce­ra, i jego ko­le­gę. Nie było chwi­li do stra­ce­nia – obaj nie byli u niej za­mel­do­wa­ni, a za chwi­lę zja­wi się tu ge­sta­po. Anie­la La-wiń­ska wy­bie­gła na ko­ry­tarz. Przez otwar­te drzwi miesz­ka­nia za­ję­te­go przez Sy­mów zo­ba­czy­ła zwło­ki Igo i po­chy­lo­ną nad nimi la­men­tu­ją­cą mat­kę. Sta­nę­ła w drzwiach, by za­sło­nić sobą prze­my­ka­ją­cych ko­ry­ta­rzem syna i jego ko­le­gę.

Za­nim do­mow­ni­cy zdą­ży­li wsz­cząć alarm, cała trój­ka za­ma­chow­ców była już na uli­cy. Za­raz za bra­mą wej­ścio­wą do ka­mie­ni­cy ro­ze­szli się w prze­ciw­ne stro­ny, by go­dzi­nę póź­niej spo­tkać się pod okna­mi miesz­ka­nia or­ga­ni­za­to­ra ak­cji, Ro­ma­na Nie­wia­ro­wi­cza, przy alei Na Skar­pie 67.

– Za­ła­twio­ne – za­mel­do­wał „Mały”.

– Żad­nych kło­po­tów?

– Żad­nych. Wszyst­ko po­szło jak po ma­śle.

Ro­man Nie­wia­ro­wicz, ps. „Łada”, był w oku­pa­cyj­nym świe­cie ak­tor­skim po­sta­cią wy­jąt­ko­wą. W kon­spi­ra­cji peł­nił funk­cję sze­fa bry­ga­dy spe­cjal­nej war­szaw­skie­go okrę­gu Związ­ku Wal­ki Zbroj­nej, po­przed­ni­ka Ar­mii Kra­jo­wej. Za zgo­dą władz Pol­ski Pod­ziem­nej za­trud­nio­ny był jako ak­tor i re­ży­ser w te­atrze „Ko­me­dia”. Zor­ga­ni­zo­wał tam skład­ni­cę mel­dun­ko­wą jed­nej z ko­mó­rek ZWZ i cen­tra­lę kon­spi­ra­cyj­nych kon­tak­tów, zna­ko­mi­cie ma­sko­wa­nych przez co­dzien­ny ruch i ży­cie te­atru.

„Ko­me­dia” cie­szy­ła się u Niem­ców zna­ko­mi­tą opi­nią, to­też wie­le taj­nych spraw moż­na tam było za­ła­twiać zu­peł­nie bez­piecz­nie, w ide­al­nych wprost wa­run­kach, nie­mal­że na oczach ge­sta­pow­ców. Funk­cjo­na­riu­sze Ge­he­ime Sta­at­spo­li­zei by­wa­li w tym te­atrze bar­dzo czę­sto, bo­wiem jego dy­rek­tor, Ar­tur Hor­wath, utrzy­my­wał z nimi bli­skie sto­sun­ki.

O go­dzi­nie dzie­wią­tej Nie­wia­ro­wicz udał się do Te­atru Pol­skie­go, gdzie jak gdy­by nig­dy nic do­py­ty­wał się o Syma, z któ­rym rze­ko­mo umó­wił się na tę go­dzi­nę w ja­kiejś bar­dzo pil­nej spra­wie. Po­wie­dzia­no mu, że dy­rek­tor Sym z pew­no­ścią przyj­dzie, ale nie wia­do­mo do­kład­nie, o któ­rej go­dzi­nie. Nie­wia­ro­wicz zo­sta­wił mu wia­do­mość, że idzie do „Ko­me­dii” i że bę­dzie tam na nie­go cze­kał.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij