Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nakręcana dziewczyna. Pompa numer Sześć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nakręcana dziewczyna. Pompa numer Sześć - ebook

Zdobywczyni HUGO, NEBULA, LOCUS 2010.

Anderson Lake jest przedstawicielem koncernu kalorycznego AgriGen na Tajlandię. Udając dyrektora fabryki sprężyn, przeczesuje uliczne targi Bangkoku w poszukiwaniu dawno uznanych za wymarłe gatunków owoców i warzyw. Poznaje tam nakręcaną dziewczynę – prześliczną i tajemniczą Emiko – pozostawioną na pastwę losu i slumsów. Emiko zalicza się do Nowych Ludzi, wyhodowanych dla zaspokajania kaprysów bogaczy. Produkuje się ich jako żołnierzy, niewolników i maskotki do towarzystwa; powstała w ten sposób cała nowa klasa ludzi, zepchnięta na margines tej złowrogiej przyszłości, w której ropa się skończyła, nad państwami dominują firmy kaloryczne, a po świecie szaleją wyprodukowane w laboratoriach choroby i szkodniki.

W miarę nasilania się obsesji Andersona na punkcie Emiko, pośród upału zawiązują się intrygi, a polityczne napięcia grożą niekontrolowanym chaosem. Biznesmeni, urzędnicy ministerialni, bogaci cudzoziemcy i uchodźcy bez grosza – każdy z nich ma własny plan. Lecz nikt nie jest w stanie przewidzieć niszczycielskiego wpływu Nakręcanej Dziewczyny.

Pompa numer sześć

Debiut Paolo Bacigalupiego – ten zbiór opowiadań pokazuje siłę i zasięg opowiadania fantastycznego. Sednem twórczości Paolo jest krytyka społeczna, polityczna przypowieść i dyskurs ekologiczny. Każde z zawartych tu opowiadań ostrzega i jednocześnie zachwyca się tragikomedią ludzkich przeżyć. Utwory Paolo ukazywały się już w różnych dorocznych antologiach, były nominowane do Nebuli i Hugo oraz zdobywały nagrodę Theodore Sturgeona za najlepsze opowiadanie fantastyczne.

„Nie cierpię go. Pojawia się znikąd, pisze jak szalony anioł, zgarnia nagrody i wytrąca nas, starych wyjadaczy, z równowagi opowieściami o czymś, co jeszcze nie przyszło nam do głowy. (Na przykład ten głupi biopies!). A do tego jest młody i przystojny. Dobrze, że chociaż nazwisko ma nie do wymówienia”.

– Terry Bisson, autor „Numbers Don’t Lie” i „Greetings”

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-87-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na kro­plów­kach wcho­dzą­cych w krę­go­słup Mayi świecą nie­bie­skie wskaź­niki. Leży na łóżku poro­do­wym, wpa­trzona ciem­nymi oczyma w męża, a ja sie­dzę na sto­łeczku mię­dzy jej nogami i cze­kam na dziecko.

Maya to dwie połówki. Ponad błę­kit­nym położ­ni­czym prze­ście­ra­dłem trzyma męża za rękę, popija wodę i reaguje zmę­czo­nym uśmie­chem na słowa pocie­chy. A niżej jej ciało leży nagie z nogami przy­pię­tymi do strze­mion, zasło­nięte i odizo­lo­wane przed czu­ciem stale napły­wa­ją­cymi falami Sifu­so­ftu. Do jej brzu­cha ryt­micz­nie tra­fia oksy­to­cyna, wpy­cha­jąc dziecko w drogi rodne, ku moim ocze­ku­ją­cym dło­niom.

Cie­kawe, czy Bóg wyba­czy mi moją rolę w jej opiece pre­na­tal­nej. Czy daruje mi, że ją namó­wi­łam na pełny cykl lecze­nia.

Doty­kam pilota na pasku i pusz­czam kolejne 50 ml Pur­nate’a. Wska­za­nia migocą i poka­zują nową dawkę, z sykiem wpły­wa­jącą w krę­go­słup Mayi i prze­do­sta­jącą się do macicy. Maya robi gwał­towny wdech, potem kła­dzie się i roz­luź­nia, oddy­cha­jąc głę­boko, gdy ja tłu­mię jej ból mięk­kimi war­stwami Sifu­so­ftu. Wid­mowe infor­ma­cje migają i prze­su­wają się na skraju mojego pola widze­nia: tętno, ciśnie­nie krwi, natle­nie­nie, puls płodu, wszystko to moja wsz­czepka MedAs­sist wrzuca mi bez­po­śred­nio do nerwu wzro­ko­wego.

Maya wyciąga szyję, żeby mnie zoba­czyć.

– Pani dok­tor? Lily? – Mówi beł­ko­tli­wie od leków, powoli i sen­nie.

– Tak?

– Czuję, jak kopie.

Ciarki prze­cho­dzą mi po karku. Zmu­szam się do uśmie­chu.

– To fan­tomy poro­dowe. Złu­dze­nie wywo­łane przez zmiany cią­żowe.

– Nie. – Maya kręci głową. – Ja to czuję. Kopie. – Dotyka brzu­cha. – Teraz czuję.

Obcho­dzę łóżko i doty­kam jej dłoni.

– Wszystko w porządku, Mayu. Roz­luź­nij się. Zro­bię wszystko, żeby ci było dobrze.

Ben nachyla się i całuje żonę w poli­czek.

– Świet­nie sobie radzisz, skar­bie. Wytrzy­maj jesz­cze tro­szeczkę.

Pokle­puję ją uspo­ka­ja­jąco po ręce.

– Robisz wszystko co trzeba dla swo­jego dziecka. Teraz roz­luź­nij się i niech dzia­łają siły natury.

Maya uśmie­cha się sen­nie, głowa jej opada. Wypusz­czam powie­trze, choć nie wie­dzia­łam, że wstrzy­muję oddech, i zaczy­nam się odwra­cać. Wtem Maya się pro­stuje. Wbija we mnie wzrok, nagle czujna, jakby wszyst­kie poro­dowe medy­ka­menty opa­dły z niej jak koc i została przy­tomna, świa­doma i agre­sywna.

Ciemne oczy mrużą się z wście­kło­ści.

– Ty je zabi­jesz.

Ojoj. Wzy­wam położne guzi­kiem pilota na pasku.

Chwyta Bena za ramię.

– Nie daj jej go zabrać. Ono żyje, skar­bie. Żyje!

– Kocha­nie…

Szar­pie go.

– Nie daj jej go zabrać! – Odwraca się i war­czy na mnie. – Won! Won! – Sięga po szklankę wody na sto­liku noc­nym. – Won stąd! – Rzuca nią we mnie.

Robię unik, szklanka roz­bija się o ścianę. Odłamki szkła sypią mi się na kark. Przy­go­to­wuję się do kolej­nego uniku, Maya jed­nak łapie prze­ście­ra­dło i zrywa je, odsła­nia­jąc roz­ło­żone nagie nogi. Szar­pie za strze­miona jak wilk w potrza­sku.

Kręcę gał­kami pilota, pod­krę­cam jej Pur­nate’a i wyłą­czam Sifu­soft, gdy znów napiera na strze­miona. Łóżko prze­chyla się nie­bez­piecz­nie. Rzu­cam się, żeby je trzy­mać. Bie­rze zamach dło­nią, prze­oruje mi twarz paznok­ciami. Odska­kuję, przy­ci­ska­jąc rękę do policzka. Macham na jej męża, który stoi i gapi się tępo po dru­giej stro­nie łóżka.

– Pomóż mi ją przy­trzy­mać!

Wyzwala się z para­liżu, razem udaje się nam ją poło­żyć, a wtedy przy­cho­dzi kolejny skurcz – Maya szlo­cha i się zwija. Bez Sifu­so­ftu nic nie chroni jej przed siłą bólu. Koły­sze się w rytm jego fal, krę­cąc głową i jęcząc, mała i zmal­tre­to­wana. Czuję się, jak­bym ją zastra­szała. Ale dalej nie pusz­czam prze­ciw­bó­lo­wych.

Jęczy.

– O Jezu. O Jezu. O Jezu.

Ben­ja­min kła­dzie głowę obok niej, gła­dzi ją po twa­rzy.

– Już, już, kocha­nie. Wszystko będzie dobrze.

Unosi wzrok na mnie, szu­ka­jąc potwier­dze­nia. Zmu­szam się do potak­nię­cia.

Przez drzwi wresz­cie wpa­dają dwie położne o gru­bych ramio­nach, opię­tych przy­jem­nie różo­wymi bluz­kami i bie­gną do łóżka, żeby ją unie­ru­cho­mić. Kawa­le­ria zawsze przy­bywa za późno. Maya opę­dza się od nich słabo, potem przy­cho­dzi kolejny skurcz. Nagie ciało wygina się w łuk, dziecko zaczyna ostatni etap podróży na świat.

***

– Poja­wia się piękna kró­lowa przy­sięgi Hipo­kryty.

Dmi­tri sie­dzi wśród swo­jego stadka – mój grzech i zba­wie­nie sku­pione w jed­nym wymi­ze­ro­wa­nym, nie­zdro­wym czło­wieku. Ramiona uno­szą mu się i opa­dają w cięż­kim odde­chu ast­ma­tyka. Spoj­rze­nie cynicz­nych błę­kit­nych oczu świ­druje mnie na wylot.

– Masz krew na sobie.

Doty­kam twa­rzy, palce mi wil­got­nieją.

– Pacjentka dostała szału.

Wokół Dmi­trija ganiają się obiekty jego badań, popy­cha­jąc się z wrza­skiem – całe ple­mię źle ska­li­bro­wa­nych ludzi, sku­pio­nych pod skrzy­dłami jego opieki. Kiedy wstu­kam numery pacjen­tów do pilota na pasku, MedAs­sist wyświe­tli mi sąż­ni­stą listę przy­sad­ko­wych nie­wy­pa­łów, nowo­two­rów nad­ner­czy, znie­kształ­ceń narzą­dów płcio­wych, zabu­rzeń kon­cen­tra­cji i zdol­no­ści ucze­nia się, uszko­dzeń tar­czycy, upo­śle­dzeń inte­li­gen­cji, nadak­tyw­no­ści i agre­sji. Cały oddział egzem­pla­rzy oka­zo­wych prze­ma­wia­ją­cych za ustawą o che­mii, która ni­gdy nie wyj­dzie z rzą­do­wych komi­sji.

– Pacjentka dostała szału. – Jego chi­chot brzmi jak chra­pliwe sapa­nie. Nawet z potrój­nie fil­tro­wa­nego powie­trza oddziału inter­wen­cji prze­ciw­che­micz­nej ledwo jest w sta­nie wchło­nąć dość tlenu, by prze­żyć. – Co za nie­spo­dzianka. Kolejny triumf emo­cji nad nauką. – Pal­cami bębni kom­pul­syw­nie w poręcz łóżka z leżą­cym nie­ru­chomo dziec­kiem: pię­cio­let­nia dziew­czynka z pier­siami doro­słej kobiety. Wzrok wędruje do jej ciała, potem z powro­tem do mnie. – Takie czasy, nikt nie życzy sobie opieki pre­na­tal­nej, nie?

Wbrew sobie czer­wie­nię się; kpiący śmiech Dmi­trija brzmi przez chwilę, potem roz­pra­sza się w ataku kaszlu, po któ­rym zgięty wpół łapie powie­trze. Ociera usta ręka­wem labo­ra­to­ryj­nego kitla i przy­pa­truje się krwa­wej smu­dze.

– Trzeba ją było do mnie przy­słać. Ja bym ją prze­ko­nał.

Dziew­czynka obok leży jak woskowy mane­kin i patrzy w sufit. Przez jakiś prze­dziwny kok­tajl zabu­rzeń wydzie­la­nia wewnętrz­nego wpa­dła w kom­pletną kata­to­nię. Na jej widok nabie­ram odwagi.

– Masz jesz­cze jakiś czy­ścik?

Dmi­tri śmieje się, prze­bie­gle i alu­zyj­nie. Wzro­kiem prze­biega po moim zra­nio­nym policzku.

– Cie­kawe, co by powie­działa twoja pazu­rza­sta pacjentka, gdyby się dowie­działa?

– Dmi­tri, daj spo­kój. I tak wystar­cza­jąco nie­na­wi­dzę sama sie­bie.

– Ja myślę. Pomię­dzy wiarą a zawo­dem. Dziwne, że twój mąż w ogóle tole­ruje twoją pracę.

Odwra­cam wzrok.

– Modli się za mnie.

– Rozu­miem, Bóg roz­wią­zuje wszyst­kie pro­blemy.

– Prze­stań.

Dmi­tri się uśmie­cha.

– Chyba nie wpa­dłem na to w swo­jej pracy nauko­wej. Powin­ni­śmy po pro­stu pro­sić Boga, żeby nie pozwo­lił dzie­ciom absor­bo­wać sub­stan­cji che­micz­nych z matek. Pacio­rek w nie­dzielę, Lily, i możesz wró­cić do kwasu folio­wego i wita­min. Pro­blem z głowy. – Nagle wstaje, roz­pro­sto­wu­jąc się jak pająk na swoje metr dzie­więć­dzie­siąt pięć. – No chodź, niech dopełni się twoja hipo­kry­zja, zanim zmie­nisz zda­nie. Nie zniósł­bym, gdy­byś posta­no­wiła oprzeć się tylko na wie­rze.

***

W labo­ra­to­rium Dmi­trija blask świe­tló­wek zalewa blaty ze stali nie­rdzew­nej i sprzęt do badań.

Dmi­tri szuka po kolei w szu­fla­dach. Na bla­cie przed nim leży porzu­cony ochłap mięsa, wil­gotny i nie­pa­su­jący do ste­ryl­nej lśnią­cej powierzchni. Zauważa, że gapię się na to.

– Nie zgad­niesz, co to. Na pewno koja­rzy ci się z czymś mniej­szym.

Jedna część jest więk­sza niż gałka oczna. Reszta to podłużny ogo­nek odcho­dzący od głów­nej czę­ści. Mięso i pożył­ko­wana tłu­sta maź. Dmi­tri szpera w następ­nej szu­fla­dzie. Nie uno­sząc wzroku, odpo­wiada na wła­sną zagadkę.

– Przy­sadka mózgowa. Ośmio­let­niej dziew­czynki. Miała potworne bóle głowy.

Nabie­ram powie­trza. Wybryk natury, nawet na stan­dardy Int­Chem.

Dmi­tri uśmie­cha się, widząc moją reak­cję.

– Powięk­szona dzie­się­cio­krot­nie. I to nie z jakiejś nara­żo­nej popu­la­cji: świetna opieka pre­na­talna, wła­ściwe użyt­ko­wa­nie maski z fil­trem, żyw­ność o niskim pozio­mie pesty­cy­dów. – Wzru­sza ramio­nami. – Wygląda na to, że prze­gry­wamy tę walkę. – Otwiera kolejną szu­fladę. – O, jest. – Wyciąga zawi­nięty w folię kwa­dra­cik wiel­ko­ści pre­zer­wa­tywy, ostem­plo­wany na czarno-żółto i podaje mi go. – W papie­rach ta dawka jest już wydana. Nie powinno wpły­nąć na sta­ty­stykę. – Wska­zuje brodą narząd na bla­cie. – Jej już się nie przyda.

Na folii wid­nieje pie­czątka „NIE DO SPRZE­DAŻY”, oraz numer seryjny i logo Wydziału Badań Kli­nicz­nych FDA – helisa DNA sple­ciona z mikro­sko­pem. Się­gam po paczuszkę, lecz Dmi­tri ją zabiera.

– Załóż sobie, zanim wyj­dziesz. Ma nowe opa­ko­wa­nie, z folii komór­ko­wej. Do wyśle­dze­nia. Możesz to nosić tylko w szpi­talu. – Rzuca mi paczkę, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Nasi spon­so­rzy uznali, że za dużo dawek gdzieś się roz­cho­dziło.

– Ile mam to nosić, zanim będę mogła wyjść?

– W trzy godziny wchło­nie się więk­szość.

– To wystar­czy?

– Kto wie? I kogo to obcho­dzi? I tak nie zga­dzasz się na naj­lep­sze lekar­stwo. Jak sobie poście­lesz, tak się wyśpisz.

Nie mam na to ripo­sty. Dmi­tri za dobrze mnie zna, żeby kar­mić go opo­wie­ściami, jakie sprze­daję sama sobie, tymi, któ­rymi uspo­ka­jam się o trze­ciej nad ranem, kiedy Justin śpi, a ja gapię się w sufit, słu­cha­jąc jego mia­ro­wego, szcze­rego odde­chu: to dla naszego mał­żeń­stwa… dla naszej przy­szło­ści… dla naszego dziecka.

Zdzie­ram folię, wycią­gam bluzkę ze spodni i roz­pi­nam je. Wsu­wam czy­ścik za gumkę maj­tek. Gdy przy­cze­pia mi się do skóry, wyobra­żam sobie, jak wsą­cza się we mnie oczysz­cza­jący lek. Dmi­tri ura­to­wał mnie, mimo swo­ich szy­derstw, i nagle ogar­nia mnie wdzięcz­ność.

– Jeste­śmy ci wdzięczni, Dmi­tri. Naprawdę. Nie mogli­by­śmy cze­kać, aż skoń­czą się testy.

Chrząka potwier­dza­jąco. Sku­pia się na posztur­chi­wa­niu prze­ro­śnię­tej przy­sadki mózgo­wej zmar­łej dziew­czynki.

– I tak byłoby dla was za dro­gie. To zbyt dobre, żeby wszy­scy to brali.

***

Czy­ścik dopada mnie w Ela.

W jed­nej chwili sie­dzę sobie, uśmie­cham się do dzieci po dru­giej stro­nie przej­ścia, w maskach fil­tra­cyj­nych z nadru­kami Hello Kitty i Burn Girl, w kolej­nej zgi­nam się wpół, zdzie­ra­jąc wła­sną maskę, i zbiera mi się na wymioty. Dziew­czynki gapią się na mnie jak na jakąś ćpunkę. Ude­rza kolejna fala mdło­ści i prze­staje mnie obcho­dzić, co sobie pomy­ślą. Zgięta na sie­dze­niu odgar­niam włosy z twa­rzy i wymio­tuję na pod­łogę mię­dzy wła­sne buty.

Kiedy dojeż­dżam do swo­jej sta­cji, ledwo daję radę wstać. Na pero­nie znów wymio­tuję, na czwo­ra­kach. Muszę się zmu­szać, żeby nie wyczoł­gać się ze sta­cji Ela. Mimo zimy, cała się pocę. Ludzie roz­stę­pują się wokół mnie – zimowe buty, płasz­cze, sza­liki i maski fil­tra­cyjne. Obcho­dzą mnie poły­sku­jące chipy infor­ma­cyjne w boko­bro­dach męż­czyzn, uple­cione z mikrow­łó­kien świe­cące war­ko­czyki kobiet, roze­śmiane, uma­lo­wane srebrną szminką usta. Kalej­do­sko­powe ulice: świa­tła, ruch, pył, spa­liny z węglo­wych die­sli. Mokro i błot­ni­ście. Twarz mam mokrą i już nie pamię­tam, czy upa­dłam, poty­ka­jąc się w pół­mroku o kra­węż­nik, czy to moje wła­sne wymio­ciny.

Dom znaj­duję przez przy­pa­dek, udaje mi się ustać, dopóki nie zje­dzie winda. Radio w implan­cie na nad­garstku otwiera mi drzwi miesz­ka­nia.

Justin pod­biega, gdy pcham je ramie­niem i wcho­dzę do środka.

– Lily?

Znowu mnie rwie, ale żołą­dek dawno został na ulicy. Opę­dzam się od niego i czła­pię pod prysz­nic, po dro­dze zry­wa­jąc z sie­bie płaszcz i bluzkę. Prysz­nic się grzeje, a ja zwi­jam się w kłę­bek na zim­nych bia­łych kafel­kach. Mani­pu­luję przy paskach sta­nika, ale nie daję sobie rady z zapię­ciem. Znów się dła­wię, dygo­cąc, gdy przez moje żyły pruje czy­ścik.

Obok mnie widzę skar­petki Justina: para czar­nych z dziurą na dużym palcu. Klęka. Dłoń dotyka moich nagich ple­ców.

– Co się stało?

Odwra­cam się, nie chcę, żeby zoba­czył moją uma­zaną twarz.

– A jak ci się zdaje?

Cała jestem spo­cona. I dygo­czę. Para zaczyna skra­plać się na kafel­kach. Odgar­niam baweł­nianą zasłonę prysz­nica i wpeł­zam pod niego, pozwa­la­jąc, by prze­mo­czył resztę mojego ubra­nia. Leje się na mnie gorąca woda. Wresz­cie udaje mi się ścią­gnąć sta­nik, daję mu spaść na mokre kafelki.

– Chyba coś jest nie tak. – Wyciąga dłoń, żeby mnie dotknąć, ale odsuwa ją, gdy znów zaczy­nają się mdło­ści.

Spazm mija. Mogę oddy­chać.

– To nor­malne – szep­czę.

Gar­dło mnie pie­cze od wymio­tów. Nie wiem – sły­szy mnie czy nie? Ścią­gam prze­mo­czone spodnie i bie­li­znę. Sia­dam na pod­ło­dze, pozwa­lam, żeby lała się na mnie woda, przy­ci­skam twarz do wyka­fel­ko­wa­nej ściany.

– Dmi­tri mówi, że to nor­malne. Połowa bada­nych ma mdło­ści. Nie wpływa na sku­tecz­ność leku.

Znów mnie rwie, ale już nie tak strasz­nie. Ściana wydaje się wspa­niale chłodna w dotyku.

– Lily, nie musisz tego robić.

Odwra­cam głowę, usi­łuję go doj­rzeć.

– Ale dziecko chcesz mieć, prawda?

– Tak, ale…

– No wła­śnie. – Opusz­czam głowę, znów przy­ci­ska­jąc twarz do kafel­ków. – Skoro nie robimy pre­na­tal­nych, to nie mam wyboru.

Ude­rza kolejna fala czy­ścika. Pocę się. Nagle jest mi tak gorąco, że tracę oddech. Za każ­dym razem jest coraz gorzej. Powin­nam powie­dzieć Dmi­tri­jowi, żeby zamie­ścił to w danych ze swo­ich testów kli­nicz­nych.

Justin pró­buje jesz­cze raz.

– Z nie wszyst­kimi natu­ral­nymi dziećmi jest coś nie tak. Nawet nie mamy poję­cia, co te leki robią z tobą.

Zmu­szam się do wsta­nia. Opie­ram się o ścianę, pusz­czam wię­cej zim­nej wody. Biorę mydło… i je gubię. Zosta­wiam je przy odpły­wie.

– Bada­nia kli­niczne w Ban­gla­de­szu… wyszły dobrze. Lepiej niż przed­tem. FDA mogłaby już to zatwier­dzić… gdyby tylko chciała.

Dyszę z gorąca. Otwie­ram usta i piję nie­fil­tro­waną wodę pro­sto ze słu­chawki prysz­nica. Bo już mi wszystko jedno – pra­wie czuję, jak poli­chlo­ro­wane bife­nyle, diok­syny i fta­lany wydzie­lają się z moich porów i spły­wają po skó­rze. Żegnamy hor­mo­nalne symu­la­cje. Witamy zdrowe dziecko.

– Jesteś stuk­nięta. – Justin pusz­cza zasłonę prysz­nica.

Pod­sta­wiam twarz z powro­tem pod chłodny stru­mień. W życiu się nie przy­zna, ale chce, żebym to robiła dalej. Cie­szy się, że robię to dla niego. Dla naszych dzieci. Nasze dzieci będą umiały lite­ro­wać i ryso­wać ludziki, i tylko ja się przy tym ubru­dzę. Jak dla mnie, może być. Znów piję wodę. Strasz­nie mi gorąco.

***

Napę­dzane koń­ską dawką Pur­nate’a, dziecko przy­cho­dzi na świat w parę minut. Zle­pione wło­ski nowo­rodka poka­zują się i zni­kają. Doty­kam wycho­dzą­cej główki.

– Maya, już nie­długo.

Znów skurcz. Główka wycho­dzi mi pro­sto w ręce: pomarsz­czona twa­rzyczka sta­ruszka, wysta­jąca z ciała Mayi jak golem z ziemi. Jesz­cze dwa pchnię­cia, dziecko wypada. Przy­ci­skam śli­skie ciałko do sie­bie, a położna prze­cina pępo­winę.

Kątem oka widzę, jak jego tętno we wsz­czepce MedAs­si­sta migoce czer­wono, a potem się wypłasz­cza.

Maya gapi się na mnie. Moni­tor poro­dowy się obsu­nął – widzi teraz wszystko, czego nie powinna ni­gdy zoba­czyć. Skórę ma czer­woną. Twarz oble­piają prze­po­cone czarne włosy.

– Chłop­czyk czy dziew­czynka? – beł­ko­cze.

Zamie­ram, ukrzy­żo­wana jej wzro­kiem. Pochy­lam głowę.

– Ani to, ani to.

Odwra­cam się i pozwa­lam mokrej, krwa­wej bryłce wyśli­znąć się do kosza. Odświe­żacz powie­trza maskuje roz­siany w powie­trzu żela­zi­sty zapach. Dziecko w pojem­niku jest zwi­nięte w kłę­bek, nie­sa­mo­wi­cie małe.

– Chłop­czyk czy dziew­czynka?

Ben ma tak wiel­kie oczy, jakby już ni­gdy nie zamie­rzał mru­gnąć.

– Spo­koj­nie, kocha­nie. Ani to, ani to. To wszystko dla następ­nego. Sama dobrze wiesz.

Maya wygląda na przy­bitą.

– Ale ja czu­łam, jak kopie.

Wysuwa się z niej siny wore­czek łoży­ska. Wrzu­cam go do pojem­nika razem z dziec­kiem i wyłą­czam Pur­nate. Oksy­to­cyna już zata­mo­wała nie­wiel­kie krwa­wie­nie. Położne przy­kry­wają ją świe­żym prze­ście­ra­dłem.

– Czu­łam je – mówi. – Nie było mar­twe. Żywe. Chłop­czyk. Ja go czu­łam.

Kciu­kiem pusz­czam jej działkę ibu­pro­fenu. Cich­nie. Jedna z położ­nych wywozi ją z sali, druga zaczyna robić porzą­dek. Wtyka moni­tor poro­dowy z powro­tem do gniazda nad łóż­kiem. Gotowe na następną pacjentkę. A ja sie­dzę obok kosza na odpady medyczne, z głową mię­dzy nogami, i głę­boko oddy­cham. Oddy­chaj. Na twa­rzy pieką mnie ślady po paznok­ciach Mayi.

W końcu zmu­szam się, by wstać i zanieść med-kosz do zsypu na odpady. Otwie­ram go. Ciałko leży zwi­nięte w środku. Kiedy wycho­dzą z matki, zawsze wydają się takie duże, lecz teraz, w koszu na medyczne odpady, jest maleń­kie.

To nic takiego, powta­rzam sobie. To nic waż­nego, choć ma drobne rączki, pomarsz­czoną twarz i malut­kiego peni­ska. Tylko naczy­nie na tru­ci­zny. Zabi­łam je w parę tygo­dni po poczę­ciu, wypa­la­jąc mu mózg i para­li­żu­jąc ruchy stałą dawką neu­ro­tok­syn, a ono rosło sobie dalej w łonie. To nic waż­nego. To ma tylko oczy­ścić komórki tłusz­czowe kobiety, która znaj­duje się na szczy­cie zatru­tego łań­cu­cha pokar­mo­wego. To nic waż­nego.

Uno­szę pojem­nik i pozwa­lam, by pod­ci­śnie­nie go opróż­niło. Ciałko znika, zabie­ra­jąc che­mię matki do spa­larni. Ofiara. Mała, miękka ofiara z krwi, komó­rek i czło­wie­czeń­stwa, żeby następne dziecko miało przy­szłość.Ludzie piasku i popiołu

Ludzie
pia­sku i popiołu

– Wroga aktyw­ność w stre­fie! Głę­boko w stre­fie!

Zdar­łem z głowy peł­no­zmy­słowe gogle, czu­jąc we krwi falę adre­na­liny. Znik­nęło wir­tu­alne mia­sto, które już mia­łem zrów­nać z zie­mią, zastą­pione ekra­nami moni­to­ringu, przed­sta­wia­ją­cymi ze wszyst­kich stron ośro­dek wydo­byw­czy SesCo. Na jed­nym z nich, na tle mapy terenu, czer­woną fos­fo­ry­zu­jącą kre­chą ryso­wała się tra­jek­to­ria intruza, gorąca jak krew linia spły­wa­jąca pro­sto do Kanału 8.

Jaak już wybiegł z sali moni­to­ringu. Pobie­głem po sprzęt.

Dogo­ni­łem go w zbro­jowni, gdy wycią­gał TS-101, amu­ni­cję i pako­wał swoje wyta­tu­owane ciało do opan­ce­rzo­nego egzosz­kie­letu. Opa­sał potężne bary ładow­ni­cami z bate­riami-maga­zyn­kami i pobiegł do śluzy. Nacią­gną­łem wła­sny egzosz­kie­let, zdją­łem ze sto­jaka wła­sną sto jedynkę, spraw­dzi­łem stan nała­do­wa­nia i popę­dzi­łem za nim.

Lisa sie­działa już w HEV-ie, jego tur­bo­wen­ty­la­to­rowe sil­niki zawyły jak demony, kiedy roz­sze­rzył się właz. Cen­taury-war­tow­niki wyce­lo­wały we mnie swoje sto jedynki, potem roz­luź­niły się, gdy na wyświe­tla­czach przed ich twa­rzami roz­ja­rzyła się iden­ty­fi­ka­cja swój-obcy. Pobie­głem po pły­cie lot­ni­ska, dosta­jąc gęsiej skórki od sie­ką­cego w twarz lodo­wa­tego wia­tru z Mon­tany i gazów wylo­to­wych sil­ni­ków Hen­tasa Mark V. Chmury nad głową jarzyły się poma­rań­czowo odbla­skami świa­teł gór­ni­czych botów SesCo.

– No dawaj, Chen! Ruchy! Ruchy!

Zanur­ko­wa­łem do myśliwca. Samo­lot sko­czył w niebo. Prze­chy­lił się, ciska­jąc mną o gródź, potem prze­sta­wił hen­tasy na lot poziomy i runął naprzód. Właz HEV-a się zasu­nął. Wycie wia­tru uci­chło.

Wgra­mo­li­łem się do kokonu pilo­tów i spoj­rza­łem w dół ponad ramio­nami Jaaka i Lisy.

– Jak się grało? – zapy­tała Lisa.

Nachmu­rzy­łem się.

– Już pra­wie wygra­łem. Dotar­łem do Paryża.

Cię­li­śmy mgłę nad zbior­ni­kami poflo­ta­cyj­nymi, nie­mal muska­jąc wodę, aż dotar­li­śmy na drugą stronę. Auto­mat prze­ciw­ko­li­zyjny szarp­nął myśliw­cem, cią­gnąc go do góry nad wzno­szą­cym się tere­nem. Lisa prze­szła na ręczne i z powro­tem zeszła tuż nad zie­mię, lecąc tak nisko, że mógł­bym wycią­gnąć rękę i szo­ro­wać nią po spę­ka­nych piar­gach, nad któ­rymi z wyciem pędzi­li­śmy.

Roz­darły się alarmy. Jaak powy­łą­czał je, a Lisa zeszła myśliw­cem jesz­cze niżej. Przed nami zama­ja­czył skalny grzbiet. Przedar­li­śmy się obok zbo­cza i zanur­ko­wa­li­śmy nad kra­wę­dzią do następ­nej doliny. Hen­tasy dygo­tały, gdy Lisa piło­wała je aż po kon­struk­cyjne limity. Prze­sko­czy­li­śmy nad kolej­nym masy­wem skal­nym. Zębaty, pocięty kra­jo­braz wyeks­plo­ato­wa­nych gór cią­gnął się po hory­zont. Ponow­nie zanur­ko­wa­li­śmy w mgłę i pole­cie­li­śmy tuż nad powierzch­nią kolej­nego jeziora reten­cyj­nego, zosta­wia­jąc zyg­za­ko­watą falę na gęstej, zło­tej wodzie.

Jaak obser­wo­wał ska­nery myśliwca.

– Mam go. – Wyszcze­rzył zęby. – Rusza się, ale powoli.

– Jedna minuta do kon­taktu – powie­działa Lisa. – Nie podej­muje żad­nych dzia­łań obron­nych.

Obser­wo­wa­łem intruza na ekra­nach śle­dze­nia, wyświe­tla­ją­cych dane napły­wa­jące w cza­sie rze­czy­wi­stym z sate­li­tów SesCo.

– Nawet się nie kamu­fluje. Gdy­by­śmy wie­dzieli, że nie będzie grał w cho­wa­nego, rzu­ci­li­by­śmy na niego jedną minia­to­mówkę, nie rusza­jąc się z bazy.

– A ty mógł­byś dokoń­czyć grę – dodała Lisa.

– I tak możemy go wal­nąć ato­mówką – pod­su­nął Jaak.

Pokrę­ci­łem głową.

– Nie, przyj­rzyjmy się. Jak wypa­ruje, nic po nim nie zosta­nie, a Bun­baum będzie pytał, po co bra­li­śmy myśliwca.

– Trzy­dzie­ści sekund.

– Gdyby komuś się nie zachciało dla roz­rywki prze­le­cieć myśliw­cem do Can­cun, nic by go to nie obe­szło.

Lisa wzru­szyła ramio­nami.

– Chcia­łam sobie popły­wać. Ina­czej chyba odstrze­li­ła­bym wam kolana.

Myśli­wiec prze­sko­czył nad kolej­nymi grzbie­tami.

Jaak wpa­try­wał się w moni­tor.

– Oddala się. Ale jest wolny. Dogo­nimy go.

– Pięt­na­ście sekund do lądo­wa­nia – powie­działa Lisa. Roz­pięła pasy i prze­łą­czyła myśliwca na auto.

Wszy­scy pobie­gli­śmy do włazu, gdy HEV wystrze­lił w niebo – auto­pi­lot despe­racko chciał odda­lić się od groź­nego gruntu pędzą­cego tuż pod brzu­chem samo­lotu.

Wysko­czy­li­śmy, jedno, dru­gie, trze­cie i spa­da­li­śmy jak Ikar. Ude­rza­li­śmy w zie­mię z pręd­ko­ścią setek kilo­me­trów na godzinę. Nasze egzosz­kie­lety roz­pry­ski­wały się jak szkło, sypiąc w niebo odłam­kami. Czarne meta­liczne płatki pola­ty­wały potem wokół nas, zakłó­ca­jąc radar i ter­mo­wi­zję wroga, my zaś tur­la­li­śmy się po ziemi, aż po nagłe i bru­talne zatrzy­ma­nie w błot­ni­stych piar­gach.

Z wyciem hen­tas myśli­wiec prze­sko­czył nad gra­nią, jak pło­mienny cel. Pozbie­ra­łem się na nogi i pobie­głem ku ska­łom, ryjąc sto­pami w żół­tym bło­cie poflo­ta­cyj­nym i poła­ciach zżół­kłego śniegu. Jaak leżał za mną z poła­ma­nymi rękami. Płatki roz­bi­tego egzosz­kie­letu zna­czyły tor, któ­rym się toczył. Lisa leżała sto metrów dalej, kość udowa prze­bi­jała jej udo jak jaskra­wo­biały wykrzyk­nik.

Wsze­dłem na szczyt grani i zaj­rza­łem w dolinę.

Nic.

Pod­krę­ci­łem zoom w heł­mie. Przede mną roz­cią­gały się mono­tonne zbo­cza kolej­nych hałd odpa­dów. Głazy, nie­które wiel­ko­ści naszego HEV-a, nie­kiedy potrza­skane i popę­kane od mate­ria­łów wybu­cho­wych, pokry­wały je na prze­mian z nie­sta­bil­nym żół­tym łup­kiem i drob­nymi okru­chami skały płon­nej.

Jaak wśli­znął się na górę obok mnie, po chwili dołą­czyła też Lisa. Nogawkę kom­bi­ne­zonu miała roz­dartą i zakrwa­wioną. Starła z twa­rzy żółte błoto i zja­dła je, przy­glą­da­jąc się doli­nie.

– Coś było?

Pokrę­ci­łem głową.

– Jesz­cze nic. Dobrze się czu­jesz?

– Gład­kie zła­ma­nie.

Jaak wska­zał coś.

– Tam!

W doli­nie coś bie­gło, wypło­szone przez myśli­wiec. Posu­wało się wzdłuż wąskiego stru­mie­nia, lep­kiego od odpa­do­wego kwasu. Samo­lot zaga­niał je ku nam. Nic. Zero ognia. Ani żużla. Po pro­stu coś tam sobie bie­gło. Masa zbi­tych kła­ków. Czwo­ro­nożne. Wyma­zane bło­tem.

– Jakiś bio­tech? – zasta­na­wia­łem się.

– Ale nie ma rąk – szep­nęła Lisa.

– Ani żad­nego osprzętu.

– Trzeba być naprawdę porą­ba­nym, żeby zro­bić bio­te­cha bez rąk.

Prze­pa­trzy­łem oko­liczne gra­nie.

– Może to na odwró­ce­nie uwagi?

Jaak spraw­dził swoje dane ze ska­ne­rów, przy­cho­dzące z bar­dziej agre­syw­nych czuj­ni­ków myśliwca.

– Nie wydaje mi się. Można go dać wyżej? Chciał­bym się rozej­rzeć.

Na pole­ce­nie Lisy myśli­wiec wzniósł się, zwięk­sza­jąc zasięg czuj­ni­ków. Wycie tur­bo­wen­ty­la­to­rów cichło, w miarę jak nabie­rał wyso­ko­ści.

Jaak cze­kał, a na wyświe­tlacz przed twa­rzą wle­wały mu się kolejne dane.

– Eee, nic. I żad­nych nowych alar­mów z poste­run­ków gra­nicz­nych. Jeste­śmy sami.

Lisa pokrę­ciła głową.

– Trzeba było wal­nąć minia­to­mówką z bazy.

W doli­nie, bie­gnący na łeb na szyję bio­tech zwol­nił do truchtu. Chyba nie wie­dział o naszej obec­no­ści. Teraz, z bli­ska, widzie­li­śmy nawet jego syl­wetkę: kudłaty czwo­ro­nóg z ogo­nem. Poskle­jane w strąki włosy dyn­dały na łapach jak jakieś ozdoby, oble­pione gru­dami poflo­ta­cyj­nego błota. Dół łap miał popla­miony kwa­sami ze zbior­ni­ków, jakby bro­dził przez stru­mie­nie moczu.

– Strasz­nie brzydki ten bio­tech – stwier­dzi­łem.

Lisa pod­nio­sła sto jedynkę do ramie­nia.

– Jak z nim skoń­czę – bio­śmieć.

– Cze­kaj! – powie­dział Jaak. – Nie spo­pie­laj go!

Lisa zer­k­nęła na niego, zła.

– Bo co?

– To nie jest żaden bio­tech – szep­nął Jaak. – To jest pies!

Wstał nagle, sko­czył z grani i popę­dził piar­gami w stronę zwie­rzę­cia.

– Cze­kaj! – zawo­łała Lisa, ale Jaak już roz­pę­dził się do pra­wie mak­sy­mal­nej szyb­ko­ści; roz­ma­zy­wał się.

Zwie­rzę tylko raz spoj­rzało na Jaaka, w pod­sko­kach, z wrza­skiem zbie­ga­ją­cego pędem ze zbo­cza, po czym odwró­ciło się i ucie­kło. Ale nie miało z nim szans. Pół minuty póź­niej je wyprze­dził.

Lisa i ja wymie­ni­li­śmy spoj­rze­nia.

– No – powie­działa – jak na bio­te­cha to rze­czy­wi­ście strasz­nie wolny. Nawet cen­taury bie­gają szyb­ciej.

Zanim ich dogo­ni­li­śmy, Jaak zdą­żył zapę­dzić zwie­rzę do śle­pego parowu. Stało pośrodku rowu z sączącą się szla­mia­stą wodą, trzę­sąc się, war­cząc i poka­zu­jąc zęby, kiedy je ota­cza­li­śmy. Pró­bo­wało nas omi­nąć, lecz Jaak z łatwo­ścią trzy­mał je w sza­chu.

Z bli­ska wyda­wało się jesz­cze bar­dziej żało­sne niż z daleka – dobre trzy­dzie­ści kilo war­czą­cych par­chów. Łapy miało poka­le­czone i okrwa­wione, z wydar­tymi kawa­łami sier­ści i widocz­nymi ropie­ją­cymi opa­rze­niami che­micz­nymi.

– Niech mnie szlag – sap­ną­łem, patrząc na to zwie­rzę. – Naprawdę wygląda jak pies.

Jaak wyszcze­rzył zęby.

– Jak­by­śmy zna­leźli jakie­goś, kurna, dino­zaura.

– Jak on tu prze­żył? – Lisa obwio­dła ręką hory­zont. – Tu nie ma na czym prze­żyć. Musi być zmo­dy­fi­ko­wany. – Przyj­rzała mu się uważ­niej, potem zer­k­nęła na Jaaka. – Jesteś pewien, że nic nie nad­ciąga od gra­nicy? To nie jest jakaś przy­nęta?

Jaak pokrę­cił głową.

– Nic. Czuj­niki nawet nie pisną.

Pochy­li­łem się ku stwo­rze­niu. Obna­żyło kły w gry­ma­sie nie­na­wi­ści.

– Jest w strasz­nym sta­nie. Może to naprawdę pies.

– Pew­nie, że pies, ja wam mówię. Widzia­łem kie­dyś w zoo.

Lisa potrzą­snęła głową.

– Nie­moż­liwe. Praw­dziwy pies by dawno nie żył.

Jaak tylko wyszcze­rzył zęby i też pokrę­cił głową.

– Nie ma mowy. Patrz­cie. – Wycią­gnął rękę, żeby odgar­nąć kudły z pyska zwie­rzę­cia, żeby­śmy mogli zoba­czyć jak wygląda.

Zwie­rzę zaata­ko­wało i wbiło zęby w rękę Jaaka. Tar­mo­siło ją gwał­tow­nie, war­cząc, a Jaak gapił się na ucze­pione jego ciała stwo­rze­nie. Szar­pało głową tam i z powro­tem, pró­bu­jąc ode­rwać rękę. Wokół pyska try­skała krew – kły wbi­jały się w tęt­nice Jaaka.

Jaak się zaśmiał. Krew prze­stała pły­nąć.

– Cho­lera. Zobacz­cie no. – Uniósł rękę, aż zwie­rzę zadyn­dało w powie­trzu nad stru­mie­niem, ocie­ka­jąc wodą. – Mam swoje zwie­rzątko.

Pies dyn­dał na gru­bej gałęzi ramie­nia Jaaka. Pró­bo­wał znów nią szarp­nąć, ale, kiedy wisiał w powie­trzu, nie­spe­cjal­nie mu się to uda­wało. Nawet Lisa się uśmiech­nęła.

– To musi być kiep­sko, obu­dzić się i stwier­dzić, że dotar­łeś do końca swo­jej krzy­wej ewo­lu­cyj­nej.

Pies war­czał, z deter­mi­na­cją trzy­ma­jąc się ręki.

Jaak roze­śmiał się i wycią­gnął nóż mono­mo­le­ku­larny.

– Masz, pie­sku. – Odciął sobie rękę, zosta­wia­jąc ją w pysku zdu­mio­nego zwie­rzę­cia.

Lisa prze­krzy­wiła głowę.

– Myślisz, że da się coś na nim zaro­bić?

Jaak obser­wo­wał, jak pies pochła­nia odciętą rękę.

– Czy­ta­łem gdzieś, że kie­dyś się jadło psy. Cie­kawe, jak sma­kują.

Zer­k­ną­łem na zegar w wyświe­tla­czu HUD. Już zmar­no­wa­li­śmy godzinę na zabawę, z któ­rej nie będzie żad­nej pre­mii.

– Jaak, zabie­raj swo­jego psa i wsia­damy do myśliwca. I tak nie zdą­żymy go zjeść przed roz­mową z Bun­bau­mem.

– On pew­nie uzna go za wła­sność firmy. – Jaak się skrzy­wił.

– No tak, jak zawsze. Ale i tak musimy zło­żyć raport. To może lepiej zacho­wajmy dowód rze­czowy, skoro go nie wal­nę­li­śmy ato­mówką.

***

Na kola­cję jedli­śmy pia­sek. Przed bun­krem ochrony, roboty gór­ni­cze posu­wały się tam i z powro­tem, wdzie­ra­jąc się coraz głę­biej w zie­mię, zmie­nia­jąc ją w muł z odpa­dów poflo­ta­cyj­nych i skal­nego kwasu, który zosta­wiały w otwar­tych jezior­kach, kiedy docie­rały do zwier­cia­dła wód pod­ziem­nych, albo spię­trzały w trzy­stu­me­trowe hałdy. Odgłos tych maszyn, przez cały dzień cho­dzą­cych w kółko, dzia­łał na nas uspo­ka­ja­jąco. Nic, tylko ty, roboty i zyski, a jeśli pod­czas two­jej służby nic nie zosta­nie zbom­bar­do­wane, zawsze dosta­niesz porządną pre­mię.

Po kola­cji sie­dli­śmy sobie i zaczę­li­śmy ostrzyć skórę Lisy, wsz­cze­pia­jąc jej wzdłuż koń­czyn ostrza, tak że ze wszyst­kich stron przy­po­mi­nała brzy­twę. Naj­pierw myślała o ostrzach mono­mo­le­ku­lar­nych, ale zbyt łatwo było przy­pad­kiem coś sobie uciąć, a my i tak już potra­ci­li­śmy sporo czę­ści ciała. Taki szajs nada­wał się dla ludzi, któ­rzy nie muszą pra­co­wać: este­tów z Nowego Jorku czy Kali­for­nii.

Zestaw ostrzy pocho­dził z firmy Derm­De­cora. Kupiła go sobie, kiedy ostatni raz poje­cha­li­śmy na urlop. Zapła­ciła eks­tra, bo nie chciała tanich pod­ró­bek, które wła­śnie wtedy zaczęły się poja­wiać. Prze­ci­na­li­śmy jej skórę do kości i osa­dza­li­śmy w niej ostrza. Jeden nasz zna­jomy z L.A. mówił, że po pro­stu urzą­dza imprezy z Derm­De­cora – wszy­scy robią sobie mody­fi­ka­cje i poma­gają w miej­scach, gdzie trudno się­gnąć samemu.

Lisa robiła mi kie­dyś świa­tło­kręgi, piękną ścieżkę cytry­no­wych świa­te­łek do lądo­wa­nia, bie­gnącą od kości ogo­no­wej do pod­stawy czaszki, więc nie mia­łem nic prze­ciwko, by jej pomóc, nato­miast Jaak, któ­remu wszyst­kie mody­fi­ka­cje robił przed­wieczny salon tatu­ażu i ska­ry­fi­ka­cji na Hawa­jach, nie był tym zachwy­cony. Ope­ra­cja była nieco fru­stru­jąca, bo ciało chciało się zaskle­piać, zanim zdą­żyło się osa­dzić w nim ostrze, ale w końcu nabra­li­śmy wprawy i godzinę póź­niej zaczy­nała już wyglą­dać cał­kiem nie­źle.

Gdy skoń­czy­li­śmy przód, zaczę­li­śmy ją kar­mić. Przy­nio­słem miskę poflo­ta­cyj­nego szlamu, którą wla­łem jej powoli do ust, żeby przy­śpie­szyć pro­ces sca­la­nia. A kiedy jej nie kar­mi­li­śmy, patrzy­li­śmy na psa. Jaak wsa­dził go do pro­wi­zo­rycz­nej klatki w rogu naszego wspól­nego pokoju. Leżał tam jak zde­chły.

– Zro­bi­łam mu DNA. To naprawdę pies – powie­działa Lisa.

– I Bun­baum ci uwie­rzył?

Rzu­ciła mi wredne spoj­rze­nie.

– A jak myślisz?

Roze­śmia­łem się. SesCo ocze­ki­wało od swo­ich agen­tów ochrony tak­tycz­nej, aby byli szybcy, ela­styczni i zabój­czy, naprawdę jed­nak nasz stan­dar­dowy model ope­ra­cyjny wyglą­dał zawsze tak samo: walimy w intru­zów ato­mówką, spo­pie­lamy resztki na żużel, żeby nie odro­sły, lecimy na plażę na urlop. W zakre­sie decy­zji tak­tycz­nych byli­śmy nie­za­leżni i cie­szy­li­śmy się zaufa­niem, ale nie było mowy, żeby SesCo uwie­rzyło swoim żuż­lo­wym żoł­nie­rzom, że zna­leźli na hał­dach odpa­dów żywego psa.

Lisa kiw­nęła głową.

– Chciał wie­dzieć, jak, do cho­lery, ten pies tam prze­żył. Potem pytał, czemu go szyb­ciej nie zła­pa­li­śmy. I za co nam w ogóle płaci. – Odgar­nęła z twa­rzy krót­kie blond loki i wpa­trzyła się w psa. – Trzeba go było spo­pie­lić.

– Powie­dział, co mamy zro­bić?

– Nie ma tego w pod­ręcz­ni­kach. Oddzwoni.

Przyj­rza­łem się bez­wład­nemu zwie­rzę­ciu.

– Mnie cie­kawi, jak on prze­żył. Psy jedzą mięso, nie?

– Może któ­ryś z inży­nie­rów kar­mił go mię­sem. Jak Jaak.

Jaak pokrę­cił głową.

– Nie wydaje mi się. Palant wyrzy­gał moją rękę jak tylko ją zeżarł. – Zama­chał szybko odra­sta­ją­cym kiku­tem. – Chyba nie jeste­śmy z nim kom­pa­ty­bilni.

– Ale my mogli­by­śmy go zjeść? – zapy­ta­łem.

Lisa roze­śmiała się i zja­dła łyżkę odpa­dów.

– My możemy wszystko jeść. Jeste­śmy na szczy­cie łań­cu­cha pokar­mo­wego.

– To dziwne, że on nas nie może.

– Wiesz co, we krwi masz pew­nie wię­cej rtęci i oło­wiu niż jakie­kol­wiek stwo­rze­nie z cza­sów sprzed roba­ków sym­bio­tycz­nych.

– To źle?

– To kie­dyś były tru­ci­zny.

– Gadasz.

Jaak ode­zwał się:

– Jak wsa­dza­łem go do klatki, chyba coś mu uszko­dzi­łem. – Przyj­rzał się psu z poważną miną. – Nie rusza się jak przed­tem. Kiedy go tam pako­wa­łem, sły­sza­łem, jak coś trza­snęło.

– No i?

Jaak wzru­szył ramio­nami.

– Wygląda na to, że on się nie goi.

Pies fak­tycz­nie wyglą­dał na zmar­no­wa­nego. Leżał tylko, boki uno­siły mu się i opa­dały jak mie­chy. Oczy miał pół­otwarte, ale chyba nie sku­piał wzroku na żad­nym z nas. Gdy Jaak wyko­nał gwał­towny ruch, szarp­nął się tro­chę, ale nie wstał. Nawet nie war­czał.

– Nie myśla­łem, że zwie­rzęta mogą być takie deli­katne – powie­dział Jaak.

– Ty też jesteś deli­katny. Żadna nie­spo­dzianka.

– No tak, ale zła­ma­łem mu parę kości i zobacz. Leży tylko i sapie.

Lisa zmarsz­czyła czoło w namy­śle.

– Nie goi się. – Wstała chwiej­nie na nogi, pode­szła do klatki, zaj­rzała do środka. Głos miała pod­eks­cy­to­wany. – To naprawdę pies. Taki jak kie­dyś. Jak my kie­dyś byli­śmy. Wszystko goi się tygo­dniami. Jedna zła­mana kość i jest zała­twiony.

Się­gnęła brzy­twia­stą dło­nią do klatki, zro­biła psu płyt­kie cię­cie na tyl­nej łapie. Popły­nęła krew. Cie­kła i cie­kła. Minęły minuty, nim zaczęła krzep­nąć. Pies leżał i dyszał, wyraź­nie wycień­czony.

Par­sk­nęła śmie­chem.

– Aż ciężko uwie­rzyć, że w ogóle udało nam się prze­żyć na tyle długo, żeby z tego wyewo­lu­ować. Jeśli mu obe­tniesz łapę, wcale nie odro­śnie. – Prze­krzy­wiła głowę, zafa­scy­no­wana. – Kru­chy jak skała. Raz zła­mać i nie poskłada się z powro­tem. – Wycią­gnęła rękę i pogła­dziła zma­to­wiałe futro zwie­rzę­cia. – Łatwy do zabi­cia jak myśli­wiec.

Zabrzę­czał inter­kom. Jaak wstał, żeby ode­brać.

Lisa i ja gapi­li­śmy się na psa, nasze pry­watne okienko na pre­hi­sto­rię.

Jaak wró­cił do pokoju.

– Bun­baum wysyła tu nam bio­loga, żeby go obej­rzał.

– Bio­in­ży­niera – popra­wi­łem go.

– Nie. Bio­loga. Bun­baum powie­dział, że oni badają zwie­rzęta.

Lisa usia­dła. Obej­rza­łem jej ostrza, spraw­dza­jąc, czy któ­reś się nie oblu­zo­wało.

– To dopiero robota bez przy­szło­ści.

– Pew­nie hodują je sobie z DNA. Potem badają, co robią. Zacho­wa­nie i takie różne.

– Ale kto chce im pła­cić?

Jaak wzru­szył ramio­nami.

– Fun­da­cja Paua zatrud­nia trzech. Goście od pocho­dze­nia życia. To oni go tutaj przy­sy­łają. Jakiś Mushi-coś-tam. Nie dosły­sza­łem.

– Pocho­dze­nia życia?

– No wiesz, co nas napę­dza. Dzięki czemu żyjemy. Tego typu rze­czy.

Wla­łem Lisie do ust garść poflo­ta­cyj­nego błota. Pochło­nęła je z wdzięcz­no­ścią.

– Nas napę­dza błoto – odpar­łem.

Jaak wska­zał brodą psa.

– Ale jego nie.

Wszy­scy tam spoj­rze­li­śmy.

– Ciężko powie­dzieć, co go napę­dza.

***

Lin Mushar­raf był niskim face­tem z czar­nymi wło­sami i haczy­ko­wa­tym nosem, domi­nu­ją­cym nad resztą twa­rzy. Ozdo­bił sobie skórę wiro­wymi wzo­rami z lumi­ne­scen­cyj­nych implan­tów, więc wyska­ku­jąc z wypo­ży­czo­nego HEV-a, jarzył się w ciem­no­ści kobal­to­wymi spi­ra­lami.

Cen­taury rzu­ciły się na nie­au­to­ry­zo­wa­nego gościa i zapę­dziły go pod ścianę jego wła­snego pojazdu. Oto­czyły go i jego zestaw do DNA, obwą­chi­wały, prze­su­wały po skrzynce czuj­ni­kami, celo­wały sto jedyn­kami w świe­tli­stą gębę i powar­ki­wały.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: