- promocja
Nakręcana dziewczyna. Pompa numer Sześć - ebook
Nakręcana dziewczyna. Pompa numer Sześć - ebook
Zdobywczyni HUGO, NEBULA, LOCUS 2010.
Anderson Lake jest przedstawicielem koncernu kalorycznego AgriGen na Tajlandię. Udając dyrektora fabryki sprężyn, przeczesuje uliczne targi Bangkoku w poszukiwaniu dawno uznanych za wymarłe gatunków owoców i warzyw. Poznaje tam nakręcaną dziewczynę – prześliczną i tajemniczą Emiko – pozostawioną na pastwę losu i slumsów. Emiko zalicza się do Nowych Ludzi, wyhodowanych dla zaspokajania kaprysów bogaczy. Produkuje się ich jako żołnierzy, niewolników i maskotki do towarzystwa; powstała w ten sposób cała nowa klasa ludzi, zepchnięta na margines tej złowrogiej przyszłości, w której ropa się skończyła, nad państwami dominują firmy kaloryczne, a po świecie szaleją wyprodukowane w laboratoriach choroby i szkodniki.
W miarę nasilania się obsesji Andersona na punkcie Emiko, pośród upału zawiązują się intrygi, a polityczne napięcia grożą niekontrolowanym chaosem. Biznesmeni, urzędnicy ministerialni, bogaci cudzoziemcy i uchodźcy bez grosza – każdy z nich ma własny plan. Lecz nikt nie jest w stanie przewidzieć niszczycielskiego wpływu Nakręcanej Dziewczyny.
Pompa numer sześć
Debiut Paolo Bacigalupiego – ten zbiór opowiadań pokazuje siłę i zasięg opowiadania fantastycznego. Sednem twórczości Paolo jest krytyka społeczna, polityczna przypowieść i dyskurs ekologiczny. Każde z zawartych tu opowiadań ostrzega i jednocześnie zachwyca się tragikomedią ludzkich przeżyć. Utwory Paolo ukazywały się już w różnych dorocznych antologiach, były nominowane do Nebuli i Hugo oraz zdobywały nagrodę Theodore Sturgeona za najlepsze opowiadanie fantastyczne.
„Nie cierpię go. Pojawia się znikąd, pisze jak szalony anioł, zgarnia nagrody i wytrąca nas, starych wyjadaczy, z równowagi opowieściami o czymś, co jeszcze nie przyszło nam do głowy. (Na przykład ten głupi biopies!). A do tego jest młody i przystojny. Dobrze, że chociaż nazwisko ma nie do wymówienia”.
– Terry Bisson, autor „Numbers Don’t Lie” i „Greetings”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-87-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maya to dwie połówki. Ponad błękitnym położniczym prześcieradłem trzyma męża za rękę, popija wodę i reaguje zmęczonym uśmiechem na słowa pociechy. A niżej jej ciało leży nagie z nogami przypiętymi do strzemion, zasłonięte i odizolowane przed czuciem stale napływającymi falami Sifusoftu. Do jej brzucha rytmicznie trafia oksytocyna, wpychając dziecko w drogi rodne, ku moim oczekującym dłoniom.
Ciekawe, czy Bóg wybaczy mi moją rolę w jej opiece prenatalnej. Czy daruje mi, że ją namówiłam na pełny cykl leczenia.
Dotykam pilota na pasku i puszczam kolejne 50 ml Purnate’a. Wskazania migocą i pokazują nową dawkę, z sykiem wpływającą w kręgosłup Mayi i przedostającą się do macicy. Maya robi gwałtowny wdech, potem kładzie się i rozluźnia, oddychając głęboko, gdy ja tłumię jej ból miękkimi warstwami Sifusoftu. Widmowe informacje migają i przesuwają się na skraju mojego pola widzenia: tętno, ciśnienie krwi, natlenienie, puls płodu, wszystko to moja wszczepka MedAssist wrzuca mi bezpośrednio do nerwu wzrokowego.
Maya wyciąga szyję, żeby mnie zobaczyć.
– Pani doktor? Lily? – Mówi bełkotliwie od leków, powoli i sennie.
– Tak?
– Czuję, jak kopie.
Ciarki przechodzą mi po karku. Zmuszam się do uśmiechu.
– To fantomy porodowe. Złudzenie wywołane przez zmiany ciążowe.
– Nie. – Maya kręci głową. – Ja to czuję. Kopie. – Dotyka brzucha. – Teraz czuję.
Obchodzę łóżko i dotykam jej dłoni.
– Wszystko w porządku, Mayu. Rozluźnij się. Zrobię wszystko, żeby ci było dobrze.
Ben nachyla się i całuje żonę w policzek.
– Świetnie sobie radzisz, skarbie. Wytrzymaj jeszcze troszeczkę.
Poklepuję ją uspokajająco po ręce.
– Robisz wszystko co trzeba dla swojego dziecka. Teraz rozluźnij się i niech działają siły natury.
Maya uśmiecha się sennie, głowa jej opada. Wypuszczam powietrze, choć nie wiedziałam, że wstrzymuję oddech, i zaczynam się odwracać. Wtem Maya się prostuje. Wbija we mnie wzrok, nagle czujna, jakby wszystkie porodowe medykamenty opadły z niej jak koc i została przytomna, świadoma i agresywna.
Ciemne oczy mrużą się z wściekłości.
– Ty je zabijesz.
Ojoj. Wzywam położne guzikiem pilota na pasku.
Chwyta Bena za ramię.
– Nie daj jej go zabrać. Ono żyje, skarbie. Żyje!
– Kochanie…
Szarpie go.
– Nie daj jej go zabrać! – Odwraca się i warczy na mnie. – Won! Won! – Sięga po szklankę wody na stoliku nocnym. – Won stąd! – Rzuca nią we mnie.
Robię unik, szklanka rozbija się o ścianę. Odłamki szkła sypią mi się na kark. Przygotowuję się do kolejnego uniku, Maya jednak łapie prześcieradło i zrywa je, odsłaniając rozłożone nagie nogi. Szarpie za strzemiona jak wilk w potrzasku.
Kręcę gałkami pilota, podkręcam jej Purnate’a i wyłączam Sifusoft, gdy znów napiera na strzemiona. Łóżko przechyla się niebezpiecznie. Rzucam się, żeby je trzymać. Bierze zamach dłonią, przeoruje mi twarz paznokciami. Odskakuję, przyciskając rękę do policzka. Macham na jej męża, który stoi i gapi się tępo po drugiej stronie łóżka.
– Pomóż mi ją przytrzymać!
Wyzwala się z paraliżu, razem udaje się nam ją położyć, a wtedy przychodzi kolejny skurcz – Maya szlocha i się zwija. Bez Sifusoftu nic nie chroni jej przed siłą bólu. Kołysze się w rytm jego fal, kręcąc głową i jęcząc, mała i zmaltretowana. Czuję się, jakbym ją zastraszała. Ale dalej nie puszczam przeciwbólowych.
Jęczy.
– O Jezu. O Jezu. O Jezu.
Benjamin kładzie głowę obok niej, gładzi ją po twarzy.
– Już, już, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Unosi wzrok na mnie, szukając potwierdzenia. Zmuszam się do potaknięcia.
Przez drzwi wreszcie wpadają dwie położne o grubych ramionach, opiętych przyjemnie różowymi bluzkami i biegną do łóżka, żeby ją unieruchomić. Kawaleria zawsze przybywa za późno. Maya opędza się od nich słabo, potem przychodzi kolejny skurcz. Nagie ciało wygina się w łuk, dziecko zaczyna ostatni etap podróży na świat.
***
– Pojawia się piękna królowa przysięgi Hipokryty.
Dmitri siedzi wśród swojego stadka – mój grzech i zbawienie skupione w jednym wymizerowanym, niezdrowym człowieku. Ramiona unoszą mu się i opadają w ciężkim oddechu astmatyka. Spojrzenie cynicznych błękitnych oczu świdruje mnie na wylot.
– Masz krew na sobie.
Dotykam twarzy, palce mi wilgotnieją.
– Pacjentka dostała szału.
Wokół Dmitrija ganiają się obiekty jego badań, popychając się z wrzaskiem – całe plemię źle skalibrowanych ludzi, skupionych pod skrzydłami jego opieki. Kiedy wstukam numery pacjentów do pilota na pasku, MedAssist wyświetli mi sążnistą listę przysadkowych niewypałów, nowotworów nadnerczy, zniekształceń narządów płciowych, zaburzeń koncentracji i zdolności uczenia się, uszkodzeń tarczycy, upośledzeń inteligencji, nadaktywności i agresji. Cały oddział egzemplarzy okazowych przemawiających za ustawą o chemii, która nigdy nie wyjdzie z rządowych komisji.
– Pacjentka dostała szału. – Jego chichot brzmi jak chrapliwe sapanie. Nawet z potrójnie filtrowanego powietrza oddziału interwencji przeciwchemicznej ledwo jest w stanie wchłonąć dość tlenu, by przeżyć. – Co za niespodzianka. Kolejny triumf emocji nad nauką. – Palcami bębni kompulsywnie w poręcz łóżka z leżącym nieruchomo dzieckiem: pięcioletnia dziewczynka z piersiami dorosłej kobiety. Wzrok wędruje do jej ciała, potem z powrotem do mnie. – Takie czasy, nikt nie życzy sobie opieki prenatalnej, nie?
Wbrew sobie czerwienię się; kpiący śmiech Dmitrija brzmi przez chwilę, potem rozprasza się w ataku kaszlu, po którym zgięty wpół łapie powietrze. Ociera usta rękawem laboratoryjnego kitla i przypatruje się krwawej smudze.
– Trzeba ją było do mnie przysłać. Ja bym ją przekonał.
Dziewczynka obok leży jak woskowy manekin i patrzy w sufit. Przez jakiś przedziwny koktajl zaburzeń wydzielania wewnętrznego wpadła w kompletną katatonię. Na jej widok nabieram odwagi.
– Masz jeszcze jakiś czyścik?
Dmitri śmieje się, przebiegle i aluzyjnie. Wzrokiem przebiega po moim zranionym policzku.
– Ciekawe, co by powiedziała twoja pazurzasta pacjentka, gdyby się dowiedziała?
– Dmitri, daj spokój. I tak wystarczająco nienawidzę sama siebie.
– Ja myślę. Pomiędzy wiarą a zawodem. Dziwne, że twój mąż w ogóle toleruje twoją pracę.
Odwracam wzrok.
– Modli się za mnie.
– Rozumiem, Bóg rozwiązuje wszystkie problemy.
– Przestań.
Dmitri się uśmiecha.
– Chyba nie wpadłem na to w swojej pracy naukowej. Powinniśmy po prostu prosić Boga, żeby nie pozwolił dzieciom absorbować substancji chemicznych z matek. Paciorek w niedzielę, Lily, i możesz wrócić do kwasu foliowego i witamin. Problem z głowy. – Nagle wstaje, rozprostowując się jak pająk na swoje metr dziewięćdziesiąt pięć. – No chodź, niech dopełni się twoja hipokryzja, zanim zmienisz zdanie. Nie zniósłbym, gdybyś postanowiła oprzeć się tylko na wierze.
***
W laboratorium Dmitrija blask świetlówek zalewa blaty ze stali nierdzewnej i sprzęt do badań.
Dmitri szuka po kolei w szufladach. Na blacie przed nim leży porzucony ochłap mięsa, wilgotny i niepasujący do sterylnej lśniącej powierzchni. Zauważa, że gapię się na to.
– Nie zgadniesz, co to. Na pewno kojarzy ci się z czymś mniejszym.
Jedna część jest większa niż gałka oczna. Reszta to podłużny ogonek odchodzący od głównej części. Mięso i pożyłkowana tłusta maź. Dmitri szpera w następnej szufladzie. Nie unosząc wzroku, odpowiada na własną zagadkę.
– Przysadka mózgowa. Ośmioletniej dziewczynki. Miała potworne bóle głowy.
Nabieram powietrza. Wybryk natury, nawet na standardy IntChem.
Dmitri uśmiecha się, widząc moją reakcję.
– Powiększona dziesięciokrotnie. I to nie z jakiejś narażonej populacji: świetna opieka prenatalna, właściwe użytkowanie maski z filtrem, żywność o niskim poziomie pestycydów. – Wzrusza ramionami. – Wygląda na to, że przegrywamy tę walkę. – Otwiera kolejną szufladę. – O, jest. – Wyciąga zawinięty w folię kwadracik wielkości prezerwatywy, ostemplowany na czarno-żółto i podaje mi go. – W papierach ta dawka jest już wydana. Nie powinno wpłynąć na statystykę. – Wskazuje brodą narząd na blacie. – Jej już się nie przyda.
Na folii widnieje pieczątka „NIE DO SPRZEDAŻY”, oraz numer seryjny i logo Wydziału Badań Klinicznych FDA – helisa DNA spleciona z mikroskopem. Sięgam po paczuszkę, lecz Dmitri ją zabiera.
– Załóż sobie, zanim wyjdziesz. Ma nowe opakowanie, z folii komórkowej. Do wyśledzenia. Możesz to nosić tylko w szpitalu. – Rzuca mi paczkę, wzruszając ramionami. – Nasi sponsorzy uznali, że za dużo dawek gdzieś się rozchodziło.
– Ile mam to nosić, zanim będę mogła wyjść?
– W trzy godziny wchłonie się większość.
– To wystarczy?
– Kto wie? I kogo to obchodzi? I tak nie zgadzasz się na najlepsze lekarstwo. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
Nie mam na to riposty. Dmitri za dobrze mnie zna, żeby karmić go opowieściami, jakie sprzedaję sama sobie, tymi, którymi uspokajam się o trzeciej nad ranem, kiedy Justin śpi, a ja gapię się w sufit, słuchając jego miarowego, szczerego oddechu: to dla naszego małżeństwa… dla naszej przyszłości… dla naszego dziecka.
Zdzieram folię, wyciągam bluzkę ze spodni i rozpinam je. Wsuwam czyścik za gumkę majtek. Gdy przyczepia mi się do skóry, wyobrażam sobie, jak wsącza się we mnie oczyszczający lek. Dmitri uratował mnie, mimo swoich szyderstw, i nagle ogarnia mnie wdzięczność.
– Jesteśmy ci wdzięczni, Dmitri. Naprawdę. Nie moglibyśmy czekać, aż skończą się testy.
Chrząka potwierdzająco. Skupia się na poszturchiwaniu przerośniętej przysadki mózgowej zmarłej dziewczynki.
– I tak byłoby dla was za drogie. To zbyt dobre, żeby wszyscy to brali.
***
Czyścik dopada mnie w Ela.
W jednej chwili siedzę sobie, uśmiecham się do dzieci po drugiej stronie przejścia, w maskach filtracyjnych z nadrukami Hello Kitty i Burn Girl, w kolejnej zginam się wpół, zdzierając własną maskę, i zbiera mi się na wymioty. Dziewczynki gapią się na mnie jak na jakąś ćpunkę. Uderza kolejna fala mdłości i przestaje mnie obchodzić, co sobie pomyślą. Zgięta na siedzeniu odgarniam włosy z twarzy i wymiotuję na podłogę między własne buty.
Kiedy dojeżdżam do swojej stacji, ledwo daję radę wstać. Na peronie znów wymiotuję, na czworakach. Muszę się zmuszać, żeby nie wyczołgać się ze stacji Ela. Mimo zimy, cała się pocę. Ludzie rozstępują się wokół mnie – zimowe buty, płaszcze, szaliki i maski filtracyjne. Obchodzą mnie połyskujące chipy informacyjne w bokobrodach mężczyzn, uplecione z mikrowłókien świecące warkoczyki kobiet, roześmiane, umalowane srebrną szminką usta. Kalejdoskopowe ulice: światła, ruch, pył, spaliny z węglowych diesli. Mokro i błotniście. Twarz mam mokrą i już nie pamiętam, czy upadłam, potykając się w półmroku o krawężnik, czy to moje własne wymiociny.
Dom znajduję przez przypadek, udaje mi się ustać, dopóki nie zjedzie winda. Radio w implancie na nadgarstku otwiera mi drzwi mieszkania.
Justin podbiega, gdy pcham je ramieniem i wchodzę do środka.
– Lily?
Znowu mnie rwie, ale żołądek dawno został na ulicy. Opędzam się od niego i człapię pod prysznic, po drodze zrywając z siebie płaszcz i bluzkę. Prysznic się grzeje, a ja zwijam się w kłębek na zimnych białych kafelkach. Manipuluję przy paskach stanika, ale nie daję sobie rady z zapięciem. Znów się dławię, dygocąc, gdy przez moje żyły pruje czyścik.
Obok mnie widzę skarpetki Justina: para czarnych z dziurą na dużym palcu. Klęka. Dłoń dotyka moich nagich pleców.
– Co się stało?
Odwracam się, nie chcę, żeby zobaczył moją umazaną twarz.
– A jak ci się zdaje?
Cała jestem spocona. I dygoczę. Para zaczyna skraplać się na kafelkach. Odgarniam bawełnianą zasłonę prysznica i wpełzam pod niego, pozwalając, by przemoczył resztę mojego ubrania. Leje się na mnie gorąca woda. Wreszcie udaje mi się ściągnąć stanik, daję mu spaść na mokre kafelki.
– Chyba coś jest nie tak. – Wyciąga dłoń, żeby mnie dotknąć, ale odsuwa ją, gdy znów zaczynają się mdłości.
Spazm mija. Mogę oddychać.
– To normalne – szepczę.
Gardło mnie piecze od wymiotów. Nie wiem – słyszy mnie czy nie? Ściągam przemoczone spodnie i bieliznę. Siadam na podłodze, pozwalam, żeby lała się na mnie woda, przyciskam twarz do wykafelkowanej ściany.
– Dmitri mówi, że to normalne. Połowa badanych ma mdłości. Nie wpływa na skuteczność leku.
Znów mnie rwie, ale już nie tak strasznie. Ściana wydaje się wspaniale chłodna w dotyku.
– Lily, nie musisz tego robić.
Odwracam głowę, usiłuję go dojrzeć.
– Ale dziecko chcesz mieć, prawda?
– Tak, ale…
– No właśnie. – Opuszczam głowę, znów przyciskając twarz do kafelków. – Skoro nie robimy prenatalnych, to nie mam wyboru.
Uderza kolejna fala czyścika. Pocę się. Nagle jest mi tak gorąco, że tracę oddech. Za każdym razem jest coraz gorzej. Powinnam powiedzieć Dmitrijowi, żeby zamieścił to w danych ze swoich testów klinicznych.
Justin próbuje jeszcze raz.
– Z nie wszystkimi naturalnymi dziećmi jest coś nie tak. Nawet nie mamy pojęcia, co te leki robią z tobą.
Zmuszam się do wstania. Opieram się o ścianę, puszczam więcej zimnej wody. Biorę mydło… i je gubię. Zostawiam je przy odpływie.
– Badania kliniczne w Bangladeszu… wyszły dobrze. Lepiej niż przedtem. FDA mogłaby już to zatwierdzić… gdyby tylko chciała.
Dyszę z gorąca. Otwieram usta i piję niefiltrowaną wodę prosto ze słuchawki prysznica. Bo już mi wszystko jedno – prawie czuję, jak polichlorowane bifenyle, dioksyny i ftalany wydzielają się z moich porów i spływają po skórze. Żegnamy hormonalne symulacje. Witamy zdrowe dziecko.
– Jesteś stuknięta. – Justin puszcza zasłonę prysznica.
Podstawiam twarz z powrotem pod chłodny strumień. W życiu się nie przyzna, ale chce, żebym to robiła dalej. Cieszy się, że robię to dla niego. Dla naszych dzieci. Nasze dzieci będą umiały literować i rysować ludziki, i tylko ja się przy tym ubrudzę. Jak dla mnie, może być. Znów piję wodę. Strasznie mi gorąco.
***
Napędzane końską dawką Purnate’a, dziecko przychodzi na świat w parę minut. Zlepione włoski noworodka pokazują się i znikają. Dotykam wychodzącej główki.
– Maya, już niedługo.
Znów skurcz. Główka wychodzi mi prosto w ręce: pomarszczona twarzyczka staruszka, wystająca z ciała Mayi jak golem z ziemi. Jeszcze dwa pchnięcia, dziecko wypada. Przyciskam śliskie ciałko do siebie, a położna przecina pępowinę.
Kątem oka widzę, jak jego tętno we wszczepce MedAssista migoce czerwono, a potem się wypłaszcza.
Maya gapi się na mnie. Monitor porodowy się obsunął – widzi teraz wszystko, czego nie powinna nigdy zobaczyć. Skórę ma czerwoną. Twarz oblepiają przepocone czarne włosy.
– Chłopczyk czy dziewczynka? – bełkocze.
Zamieram, ukrzyżowana jej wzrokiem. Pochylam głowę.
– Ani to, ani to.
Odwracam się i pozwalam mokrej, krwawej bryłce wyśliznąć się do kosza. Odświeżacz powietrza maskuje rozsiany w powietrzu żelazisty zapach. Dziecko w pojemniku jest zwinięte w kłębek, niesamowicie małe.
– Chłopczyk czy dziewczynka?
Ben ma tak wielkie oczy, jakby już nigdy nie zamierzał mrugnąć.
– Spokojnie, kochanie. Ani to, ani to. To wszystko dla następnego. Sama dobrze wiesz.
Maya wygląda na przybitą.
– Ale ja czułam, jak kopie.
Wysuwa się z niej siny woreczek łożyska. Wrzucam go do pojemnika razem z dzieckiem i wyłączam Purnate. Oksytocyna już zatamowała niewielkie krwawienie. Położne przykrywają ją świeżym prześcieradłem.
– Czułam je – mówi. – Nie było martwe. Żywe. Chłopczyk. Ja go czułam.
Kciukiem puszczam jej działkę ibuprofenu. Cichnie. Jedna z położnych wywozi ją z sali, druga zaczyna robić porządek. Wtyka monitor porodowy z powrotem do gniazda nad łóżkiem. Gotowe na następną pacjentkę. A ja siedzę obok kosza na odpady medyczne, z głową między nogami, i głęboko oddycham. Oddychaj. Na twarzy pieką mnie ślady po paznokciach Mayi.
W końcu zmuszam się, by wstać i zanieść med-kosz do zsypu na odpady. Otwieram go. Ciałko leży zwinięte w środku. Kiedy wychodzą z matki, zawsze wydają się takie duże, lecz teraz, w koszu na medyczne odpady, jest maleńkie.
To nic takiego, powtarzam sobie. To nic ważnego, choć ma drobne rączki, pomarszczoną twarz i malutkiego peniska. Tylko naczynie na trucizny. Zabiłam je w parę tygodni po poczęciu, wypalając mu mózg i paraliżując ruchy stałą dawką neurotoksyn, a ono rosło sobie dalej w łonie. To nic ważnego. To ma tylko oczyścić komórki tłuszczowe kobiety, która znajduje się na szczycie zatrutego łańcucha pokarmowego. To nic ważnego.
Unoszę pojemnik i pozwalam, by podciśnienie go opróżniło. Ciałko znika, zabierając chemię matki do spalarni. Ofiara. Mała, miękka ofiara z krwi, komórek i człowieczeństwa, żeby następne dziecko miało przyszłość.Ludzie piasku i popiołu
Ludzie
piasku i popiołu
– Wroga aktywność w strefie! Głęboko w strefie!
Zdarłem z głowy pełnozmysłowe gogle, czując we krwi falę adrenaliny. Zniknęło wirtualne miasto, które już miałem zrównać z ziemią, zastąpione ekranami monitoringu, przedstawiającymi ze wszystkich stron ośrodek wydobywczy SesCo. Na jednym z nich, na tle mapy terenu, czerwoną fosforyzującą krechą rysowała się trajektoria intruza, gorąca jak krew linia spływająca prosto do Kanału 8.
Jaak już wybiegł z sali monitoringu. Pobiegłem po sprzęt.
Dogoniłem go w zbrojowni, gdy wyciągał TS-101, amunicję i pakował swoje wytatuowane ciało do opancerzonego egzoszkieletu. Opasał potężne bary ładownicami z bateriami-magazynkami i pobiegł do śluzy. Naciągnąłem własny egzoszkielet, zdjąłem ze stojaka własną sto jedynkę, sprawdziłem stan naładowania i popędziłem za nim.
Lisa siedziała już w HEV-ie, jego turbowentylatorowe silniki zawyły jak demony, kiedy rozszerzył się właz. Centaury-wartowniki wycelowały we mnie swoje sto jedynki, potem rozluźniły się, gdy na wyświetlaczach przed ich twarzami rozjarzyła się identyfikacja swój-obcy. Pobiegłem po płycie lotniska, dostając gęsiej skórki od siekącego w twarz lodowatego wiatru z Montany i gazów wylotowych silników Hentasa Mark V. Chmury nad głową jarzyły się pomarańczowo odblaskami świateł górniczych botów SesCo.
– No dawaj, Chen! Ruchy! Ruchy!
Zanurkowałem do myśliwca. Samolot skoczył w niebo. Przechylił się, ciskając mną o gródź, potem przestawił hentasy na lot poziomy i runął naprzód. Właz HEV-a się zasunął. Wycie wiatru ucichło.
Wgramoliłem się do kokonu pilotów i spojrzałem w dół ponad ramionami Jaaka i Lisy.
– Jak się grało? – zapytała Lisa.
Nachmurzyłem się.
– Już prawie wygrałem. Dotarłem do Paryża.
Cięliśmy mgłę nad zbiornikami poflotacyjnymi, niemal muskając wodę, aż dotarliśmy na drugą stronę. Automat przeciwkolizyjny szarpnął myśliwcem, ciągnąc go do góry nad wznoszącym się terenem. Lisa przeszła na ręczne i z powrotem zeszła tuż nad ziemię, lecąc tak nisko, że mógłbym wyciągnąć rękę i szorować nią po spękanych piargach, nad którymi z wyciem pędziliśmy.
Rozdarły się alarmy. Jaak powyłączał je, a Lisa zeszła myśliwcem jeszcze niżej. Przed nami zamajaczył skalny grzbiet. Przedarliśmy się obok zbocza i zanurkowaliśmy nad krawędzią do następnej doliny. Hentasy dygotały, gdy Lisa piłowała je aż po konstrukcyjne limity. Przeskoczyliśmy nad kolejnym masywem skalnym. Zębaty, pocięty krajobraz wyeksploatowanych gór ciągnął się po horyzont. Ponownie zanurkowaliśmy w mgłę i polecieliśmy tuż nad powierzchnią kolejnego jeziora retencyjnego, zostawiając zygzakowatą falę na gęstej, złotej wodzie.
Jaak obserwował skanery myśliwca.
– Mam go. – Wyszczerzył zęby. – Rusza się, ale powoli.
– Jedna minuta do kontaktu – powiedziała Lisa. – Nie podejmuje żadnych działań obronnych.
Obserwowałem intruza na ekranach śledzenia, wyświetlających dane napływające w czasie rzeczywistym z satelitów SesCo.
– Nawet się nie kamufluje. Gdybyśmy wiedzieli, że nie będzie grał w chowanego, rzucilibyśmy na niego jedną miniatomówkę, nie ruszając się z bazy.
– A ty mógłbyś dokończyć grę – dodała Lisa.
– I tak możemy go walnąć atomówką – podsunął Jaak.
Pokręciłem głową.
– Nie, przyjrzyjmy się. Jak wyparuje, nic po nim nie zostanie, a Bunbaum będzie pytał, po co braliśmy myśliwca.
– Trzydzieści sekund.
– Gdyby komuś się nie zachciało dla rozrywki przelecieć myśliwcem do Cancun, nic by go to nie obeszło.
Lisa wzruszyła ramionami.
– Chciałam sobie popływać. Inaczej chyba odstrzeliłabym wam kolana.
Myśliwiec przeskoczył nad kolejnymi grzbietami.
Jaak wpatrywał się w monitor.
– Oddala się. Ale jest wolny. Dogonimy go.
– Piętnaście sekund do lądowania – powiedziała Lisa. Rozpięła pasy i przełączyła myśliwca na auto.
Wszyscy pobiegliśmy do włazu, gdy HEV wystrzelił w niebo – autopilot desperacko chciał oddalić się od groźnego gruntu pędzącego tuż pod brzuchem samolotu.
Wyskoczyliśmy, jedno, drugie, trzecie i spadaliśmy jak Ikar. Uderzaliśmy w ziemię z prędkością setek kilometrów na godzinę. Nasze egzoszkielety rozpryskiwały się jak szkło, sypiąc w niebo odłamkami. Czarne metaliczne płatki polatywały potem wokół nas, zakłócając radar i termowizję wroga, my zaś turlaliśmy się po ziemi, aż po nagłe i brutalne zatrzymanie w błotnistych piargach.
Z wyciem hentas myśliwiec przeskoczył nad granią, jak płomienny cel. Pozbierałem się na nogi i pobiegłem ku skałom, ryjąc stopami w żółtym błocie poflotacyjnym i połaciach zżółkłego śniegu. Jaak leżał za mną z połamanymi rękami. Płatki rozbitego egzoszkieletu znaczyły tor, którym się toczył. Lisa leżała sto metrów dalej, kość udowa przebijała jej udo jak jaskrawobiały wykrzyknik.
Wszedłem na szczyt grani i zajrzałem w dolinę.
Nic.
Podkręciłem zoom w hełmie. Przede mną rozciągały się monotonne zbocza kolejnych hałd odpadów. Głazy, niektóre wielkości naszego HEV-a, niekiedy potrzaskane i popękane od materiałów wybuchowych, pokrywały je na przemian z niestabilnym żółtym łupkiem i drobnymi okruchami skały płonnej.
Jaak wśliznął się na górę obok mnie, po chwili dołączyła też Lisa. Nogawkę kombinezonu miała rozdartą i zakrwawioną. Starła z twarzy żółte błoto i zjadła je, przyglądając się dolinie.
– Coś było?
Pokręciłem głową.
– Jeszcze nic. Dobrze się czujesz?
– Gładkie złamanie.
Jaak wskazał coś.
– Tam!
W dolinie coś biegło, wypłoszone przez myśliwiec. Posuwało się wzdłuż wąskiego strumienia, lepkiego od odpadowego kwasu. Samolot zaganiał je ku nam. Nic. Zero ognia. Ani żużla. Po prostu coś tam sobie biegło. Masa zbitych kłaków. Czworonożne. Wymazane błotem.
– Jakiś biotech? – zastanawiałem się.
– Ale nie ma rąk – szepnęła Lisa.
– Ani żadnego osprzętu.
– Trzeba być naprawdę porąbanym, żeby zrobić biotecha bez rąk.
Przepatrzyłem okoliczne granie.
– Może to na odwrócenie uwagi?
Jaak sprawdził swoje dane ze skanerów, przychodzące z bardziej agresywnych czujników myśliwca.
– Nie wydaje mi się. Można go dać wyżej? Chciałbym się rozejrzeć.
Na polecenie Lisy myśliwiec wzniósł się, zwiększając zasięg czujników. Wycie turbowentylatorów cichło, w miarę jak nabierał wysokości.
Jaak czekał, a na wyświetlacz przed twarzą wlewały mu się kolejne dane.
– Eee, nic. I żadnych nowych alarmów z posterunków granicznych. Jesteśmy sami.
Lisa pokręciła głową.
– Trzeba było walnąć miniatomówką z bazy.
W dolinie, biegnący na łeb na szyję biotech zwolnił do truchtu. Chyba nie wiedział o naszej obecności. Teraz, z bliska, widzieliśmy nawet jego sylwetkę: kudłaty czworonóg z ogonem. Posklejane w strąki włosy dyndały na łapach jak jakieś ozdoby, oblepione grudami poflotacyjnego błota. Dół łap miał poplamiony kwasami ze zbiorników, jakby brodził przez strumienie moczu.
– Strasznie brzydki ten biotech – stwierdziłem.
Lisa podniosła sto jedynkę do ramienia.
– Jak z nim skończę – biośmieć.
– Czekaj! – powiedział Jaak. – Nie spopielaj go!
Lisa zerknęła na niego, zła.
– Bo co?
– To nie jest żaden biotech – szepnął Jaak. – To jest pies!
Wstał nagle, skoczył z grani i popędził piargami w stronę zwierzęcia.
– Czekaj! – zawołała Lisa, ale Jaak już rozpędził się do prawie maksymalnej szybkości; rozmazywał się.
Zwierzę tylko raz spojrzało na Jaaka, w podskokach, z wrzaskiem zbiegającego pędem ze zbocza, po czym odwróciło się i uciekło. Ale nie miało z nim szans. Pół minuty później je wyprzedził.
Lisa i ja wymieniliśmy spojrzenia.
– No – powiedziała – jak na biotecha to rzeczywiście strasznie wolny. Nawet centaury biegają szybciej.
Zanim ich dogoniliśmy, Jaak zdążył zapędzić zwierzę do ślepego parowu. Stało pośrodku rowu z sączącą się szlamiastą wodą, trzęsąc się, warcząc i pokazując zęby, kiedy je otaczaliśmy. Próbowało nas ominąć, lecz Jaak z łatwością trzymał je w szachu.
Z bliska wydawało się jeszcze bardziej żałosne niż z daleka – dobre trzydzieści kilo warczących parchów. Łapy miało pokaleczone i okrwawione, z wydartymi kawałami sierści i widocznymi ropiejącymi oparzeniami chemicznymi.
– Niech mnie szlag – sapnąłem, patrząc na to zwierzę. – Naprawdę wygląda jak pies.
Jaak wyszczerzył zęby.
– Jakbyśmy znaleźli jakiegoś, kurna, dinozaura.
– Jak on tu przeżył? – Lisa obwiodła ręką horyzont. – Tu nie ma na czym przeżyć. Musi być zmodyfikowany. – Przyjrzała mu się uważniej, potem zerknęła na Jaaka. – Jesteś pewien, że nic nie nadciąga od granicy? To nie jest jakaś przynęta?
Jaak pokręcił głową.
– Nic. Czujniki nawet nie pisną.
Pochyliłem się ku stworzeniu. Obnażyło kły w grymasie nienawiści.
– Jest w strasznym stanie. Może to naprawdę pies.
– Pewnie, że pies, ja wam mówię. Widziałem kiedyś w zoo.
Lisa potrząsnęła głową.
– Niemożliwe. Prawdziwy pies by dawno nie żył.
Jaak tylko wyszczerzył zęby i też pokręcił głową.
– Nie ma mowy. Patrzcie. – Wyciągnął rękę, żeby odgarnąć kudły z pyska zwierzęcia, żebyśmy mogli zobaczyć jak wygląda.
Zwierzę zaatakowało i wbiło zęby w rękę Jaaka. Tarmosiło ją gwałtownie, warcząc, a Jaak gapił się na uczepione jego ciała stworzenie. Szarpało głową tam i z powrotem, próbując oderwać rękę. Wokół pyska tryskała krew – kły wbijały się w tętnice Jaaka.
Jaak się zaśmiał. Krew przestała płynąć.
– Cholera. Zobaczcie no. – Uniósł rękę, aż zwierzę zadyndało w powietrzu nad strumieniem, ociekając wodą. – Mam swoje zwierzątko.
Pies dyndał na grubej gałęzi ramienia Jaaka. Próbował znów nią szarpnąć, ale, kiedy wisiał w powietrzu, niespecjalnie mu się to udawało. Nawet Lisa się uśmiechnęła.
– To musi być kiepsko, obudzić się i stwierdzić, że dotarłeś do końca swojej krzywej ewolucyjnej.
Pies warczał, z determinacją trzymając się ręki.
Jaak roześmiał się i wyciągnął nóż monomolekularny.
– Masz, piesku. – Odciął sobie rękę, zostawiając ją w pysku zdumionego zwierzęcia.
Lisa przekrzywiła głowę.
– Myślisz, że da się coś na nim zarobić?
Jaak obserwował, jak pies pochłania odciętą rękę.
– Czytałem gdzieś, że kiedyś się jadło psy. Ciekawe, jak smakują.
Zerknąłem na zegar w wyświetlaczu HUD. Już zmarnowaliśmy godzinę na zabawę, z której nie będzie żadnej premii.
– Jaak, zabieraj swojego psa i wsiadamy do myśliwca. I tak nie zdążymy go zjeść przed rozmową z Bunbaumem.
– On pewnie uzna go za własność firmy. – Jaak się skrzywił.
– No tak, jak zawsze. Ale i tak musimy złożyć raport. To może lepiej zachowajmy dowód rzeczowy, skoro go nie walnęliśmy atomówką.
***
Na kolację jedliśmy piasek. Przed bunkrem ochrony, roboty górnicze posuwały się tam i z powrotem, wdzierając się coraz głębiej w ziemię, zmieniając ją w muł z odpadów poflotacyjnych i skalnego kwasu, który zostawiały w otwartych jeziorkach, kiedy docierały do zwierciadła wód podziemnych, albo spiętrzały w trzystumetrowe hałdy. Odgłos tych maszyn, przez cały dzień chodzących w kółko, działał na nas uspokajająco. Nic, tylko ty, roboty i zyski, a jeśli podczas twojej służby nic nie zostanie zbombardowane, zawsze dostaniesz porządną premię.
Po kolacji siedliśmy sobie i zaczęliśmy ostrzyć skórę Lisy, wszczepiając jej wzdłuż kończyn ostrza, tak że ze wszystkich stron przypominała brzytwę. Najpierw myślała o ostrzach monomolekularnych, ale zbyt łatwo było przypadkiem coś sobie uciąć, a my i tak już potraciliśmy sporo części ciała. Taki szajs nadawał się dla ludzi, którzy nie muszą pracować: estetów z Nowego Jorku czy Kalifornii.
Zestaw ostrzy pochodził z firmy DermDecora. Kupiła go sobie, kiedy ostatni raz pojechaliśmy na urlop. Zapłaciła ekstra, bo nie chciała tanich podróbek, które właśnie wtedy zaczęły się pojawiać. Przecinaliśmy jej skórę do kości i osadzaliśmy w niej ostrza. Jeden nasz znajomy z L.A. mówił, że po prostu urządza imprezy z DermDecora – wszyscy robią sobie modyfikacje i pomagają w miejscach, gdzie trudno sięgnąć samemu.
Lisa robiła mi kiedyś światłokręgi, piękną ścieżkę cytrynowych światełek do lądowania, biegnącą od kości ogonowej do podstawy czaszki, więc nie miałem nic przeciwko, by jej pomóc, natomiast Jaak, któremu wszystkie modyfikacje robił przedwieczny salon tatuażu i skaryfikacji na Hawajach, nie był tym zachwycony. Operacja była nieco frustrująca, bo ciało chciało się zasklepiać, zanim zdążyło się osadzić w nim ostrze, ale w końcu nabraliśmy wprawy i godzinę później zaczynała już wyglądać całkiem nieźle.
Gdy skończyliśmy przód, zaczęliśmy ją karmić. Przyniosłem miskę poflotacyjnego szlamu, którą wlałem jej powoli do ust, żeby przyśpieszyć proces scalania. A kiedy jej nie karmiliśmy, patrzyliśmy na psa. Jaak wsadził go do prowizorycznej klatki w rogu naszego wspólnego pokoju. Leżał tam jak zdechły.
– Zrobiłam mu DNA. To naprawdę pies – powiedziała Lisa.
– I Bunbaum ci uwierzył?
Rzuciła mi wredne spojrzenie.
– A jak myślisz?
Roześmiałem się. SesCo oczekiwało od swoich agentów ochrony taktycznej, aby byli szybcy, elastyczni i zabójczy, naprawdę jednak nasz standardowy model operacyjny wyglądał zawsze tak samo: walimy w intruzów atomówką, spopielamy resztki na żużel, żeby nie odrosły, lecimy na plażę na urlop. W zakresie decyzji taktycznych byliśmy niezależni i cieszyliśmy się zaufaniem, ale nie było mowy, żeby SesCo uwierzyło swoim żużlowym żołnierzom, że znaleźli na hałdach odpadów żywego psa.
Lisa kiwnęła głową.
– Chciał wiedzieć, jak, do cholery, ten pies tam przeżył. Potem pytał, czemu go szybciej nie złapaliśmy. I za co nam w ogóle płaci. – Odgarnęła z twarzy krótkie blond loki i wpatrzyła się w psa. – Trzeba go było spopielić.
– Powiedział, co mamy zrobić?
– Nie ma tego w podręcznikach. Oddzwoni.
Przyjrzałem się bezwładnemu zwierzęciu.
– Mnie ciekawi, jak on przeżył. Psy jedzą mięso, nie?
– Może któryś z inżynierów karmił go mięsem. Jak Jaak.
Jaak pokręcił głową.
– Nie wydaje mi się. Palant wyrzygał moją rękę jak tylko ją zeżarł. – Zamachał szybko odrastającym kikutem. – Chyba nie jesteśmy z nim kompatybilni.
– Ale my moglibyśmy go zjeść? – zapytałem.
Lisa roześmiała się i zjadła łyżkę odpadów.
– My możemy wszystko jeść. Jesteśmy na szczycie łańcucha pokarmowego.
– To dziwne, że on nas nie może.
– Wiesz co, we krwi masz pewnie więcej rtęci i ołowiu niż jakiekolwiek stworzenie z czasów sprzed robaków symbiotycznych.
– To źle?
– To kiedyś były trucizny.
– Gadasz.
Jaak odezwał się:
– Jak wsadzałem go do klatki, chyba coś mu uszkodziłem. – Przyjrzał się psu z poważną miną. – Nie rusza się jak przedtem. Kiedy go tam pakowałem, słyszałem, jak coś trzasnęło.
– No i?
Jaak wzruszył ramionami.
– Wygląda na to, że on się nie goi.
Pies faktycznie wyglądał na zmarnowanego. Leżał tylko, boki unosiły mu się i opadały jak miechy. Oczy miał półotwarte, ale chyba nie skupiał wzroku na żadnym z nas. Gdy Jaak wykonał gwałtowny ruch, szarpnął się trochę, ale nie wstał. Nawet nie warczał.
– Nie myślałem, że zwierzęta mogą być takie delikatne – powiedział Jaak.
– Ty też jesteś delikatny. Żadna niespodzianka.
– No tak, ale złamałem mu parę kości i zobacz. Leży tylko i sapie.
Lisa zmarszczyła czoło w namyśle.
– Nie goi się. – Wstała chwiejnie na nogi, podeszła do klatki, zajrzała do środka. Głos miała podekscytowany. – To naprawdę pies. Taki jak kiedyś. Jak my kiedyś byliśmy. Wszystko goi się tygodniami. Jedna złamana kość i jest załatwiony.
Sięgnęła brzytwiastą dłonią do klatki, zrobiła psu płytkie cięcie na tylnej łapie. Popłynęła krew. Ciekła i ciekła. Minęły minuty, nim zaczęła krzepnąć. Pies leżał i dyszał, wyraźnie wycieńczony.
Parsknęła śmiechem.
– Aż ciężko uwierzyć, że w ogóle udało nam się przeżyć na tyle długo, żeby z tego wyewoluować. Jeśli mu obetniesz łapę, wcale nie odrośnie. – Przekrzywiła głowę, zafascynowana. – Kruchy jak skała. Raz złamać i nie poskłada się z powrotem. – Wyciągnęła rękę i pogładziła zmatowiałe futro zwierzęcia. – Łatwy do zabicia jak myśliwiec.
Zabrzęczał interkom. Jaak wstał, żeby odebrać.
Lisa i ja gapiliśmy się na psa, nasze prywatne okienko na prehistorię.
Jaak wrócił do pokoju.
– Bunbaum wysyła tu nam biologa, żeby go obejrzał.
– Bioinżyniera – poprawiłem go.
– Nie. Biologa. Bunbaum powiedział, że oni badają zwierzęta.
Lisa usiadła. Obejrzałem jej ostrza, sprawdzając, czy któreś się nie obluzowało.
– To dopiero robota bez przyszłości.
– Pewnie hodują je sobie z DNA. Potem badają, co robią. Zachowanie i takie różne.
– Ale kto chce im płacić?
Jaak wzruszył ramionami.
– Fundacja Paua zatrudnia trzech. Goście od pochodzenia życia. To oni go tutaj przysyłają. Jakiś Mushi-coś-tam. Nie dosłyszałem.
– Pochodzenia życia?
– No wiesz, co nas napędza. Dzięki czemu żyjemy. Tego typu rzeczy.
Wlałem Lisie do ust garść poflotacyjnego błota. Pochłonęła je z wdzięcznością.
– Nas napędza błoto – odparłem.
Jaak wskazał brodą psa.
– Ale jego nie.
Wszyscy tam spojrzeliśmy.
– Ciężko powiedzieć, co go napędza.
***
Lin Musharraf był niskim facetem z czarnymi włosami i haczykowatym nosem, dominującym nad resztą twarzy. Ozdobił sobie skórę wirowymi wzorami z luminescencyjnych implantów, więc wyskakując z wypożyczonego HEV-a, jarzył się w ciemności kobaltowymi spiralami.
Centaury rzuciły się na nieautoryzowanego gościa i zapędziły go pod ścianę jego własnego pojazdu. Otoczyły go i jego zestaw do DNA, obwąchiwały, przesuwały po skrzynce czujnikami, celowały sto jedynkami w świetlistą gębę i powarkiwały.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki