Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Namaluj mi - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 grudnia 2021
29,99
2999 pkt
punktów Virtualo

Namaluj mi - ebook

To nie jest kolejny tani erotyk!

Namaluj mi to ekscytująca powieść o związku na odległość, zręcznie łącząca wątki romantyczne z odważnymi scenami erotycznymi. Uzmysławia, jak prawdziwa miłość może nieodwracalnie odmienić nasze życie.

Odkrywaj wraz z Anną malownicze zakątki kolorowej Portugalii, a przy tym doznania, o których wcześniej nawet jej się nie śniło.

Czy miłość naprawdę potrafi wybaczyć wszystko? Czy piękna Polka odmieni rockandrollowe życie Miguela?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66044-25-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Ma­ga­zy­ny prze­lew­ni wina na­le­żące do ró­żnych firm i kor­po­ra­cji zaj­mo­wa­ły tra­dy­cyj­nie tę samą dziel­ni­cę w cen­trum Por­to — Vila Nova de Gaia. Obok ta­kich tu­zów pro­duk­cji mar­ko­we­go por­to jak San­de­man, Cálem, Ra­mos Pin­to, Tay­lor’s czy Va­scon­cel­los, któ­rych ol­brzy­mie skła­dy o ma­low­ni­czych czer­wo­nych da­chów­kach zaj­mo­wa­ły atrak­cyj­ne i pe­łne tu­ry­stów na­brze­że Du­ero, od lat funk­cjo­no­wa­ły ta­kże mniej­sze, ro­dzin­ne przed­si­ębiorstwa. Ich piw­ni­ce usy­tu­owa­no wy­żej, nad to­ro­wi­skiem, w znacz­nie ta­ńszej części dziel­ni­cy. Nie­któ­re z nich wy­bi­ły się na sa­mo­dziel­no­ść, na przy­kład Po­ças, któ­ry zbu­do­wał wła­sną mar­kę. Inne zaś po­zo­sta­ły fa­mi­lij­ny­mi ma­nu­fak­tu­ra­mi pra­cu­jący­mi w mi­kro­ska­li albo ob­słu­gu­jący­mi naj­wi­ęk­szych. Wła­śnie w jed­nej z ta­kich firm pra­co­wał Mi­gu­el.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pó­łm­rok i po­po­łu­dnio­wy ma­jo­wy za­duch. Pach­nia­ło sma­rem od ci­ęża­rów­ki wy­mie­sza­nym z ku­rzem. W stru­mie­niach świa­tła prze­bi­ja­jących się przez szpa­ry w okien­ni­cach ta­ńczy­ły ja­sne mgła­wi­ce pyłu. Bono po­dał Dio­go bu­tel­kę, roz­gląda­jąc się po han­ga­rze.

— Trzy­maj. Uwa­żaj, nie upu­ść — rzu­cił, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od oboj­ga drzwi pro­wa­dzących do po­miesz­cze­nia. — Włóż pod pa­zu­chę i czmy­chaj mi stąd. — Po­pędził go ru­chem ręki.

— Daj, kur­na, jesz­cze, mi­strzu­niu… — szep­nął tam­ten bła­gal­nie, gdy od­bie­rał od nie­go ostro­żnie ciem­ną flasz­kę.

— Wy­star­czą dwie. — Mi­gu­el ta­kże ści­szył głos. — Wi­ęcej nie uda ci się prze­nie­ść bez zwra­ca­nia uwa­gi. Kra­ść też trze­ba umieć, Grub­son. No już, wy­no­cha! — Po­na­glił go ru­chem dło­ni.

— Ale będzie jaz­da! — wy­szep­tał z ra­do­snym pod­nie­ce­niem Dio­go, pod­nió­słszy oczy na kum­pla. Tam­ten nie tyl­ko był wy­ższy od nie­go o gło­wę i chud­szy o po­nad trzy­dzie­ści kilo, ale jesz­cze stał na plat­for­mie zło­żo­nej z kil­ku pa­let. — Zro­bię taki miks, że ka­żda pad­nie! O któ­rej przy­je­dziesz? — spy­tał, cho­wa­jąc wino do ple­ca­ka.

— Oko­ło szes­na­stej — od­po­wie­dział przy­stoj­niak i za­brał się za za­wi­ązy­wa­nie sznu­ra plan­de­ki na ci­ęża­rów­ce. Jed­no­cze­śnie sta­rał się nie spusz­czać z oczu obu we­jść do han­ga­ru. Co chwi­la po­pra­wiał dłu­gie czar­ne ko­smy­ki opa­da­jące mu na twarz, któ­re utrud­nia­ły wy­ko­ny­wa­nie obu tych czyn­no­ści.

— Mó­wię ci — roz­ma­rzył się gru­bas. Stał przed przy­ja­cie­lem w po­prze­cie­ra­nych ber­mu­dach i wy­mi­ętej lnia­nej ko­szu­li w spra­ne kwia­ty. Wy­glądał jak gdy­by od kil­ku dni nie zmie­niał ubra­nia. — To­wa­ru tam będzie za­trzęsie­nie. Po­dob­no z Li­zbo­ny przy­je­cha­ły spor­t­smen­ki. Mają ćwi­czyć na pla­ży. Ist­ne gla­mo­ur. — Prze­wró­cił ocza­mi z za­chwy­tu. — Smu­kłe i nie­wy­ży­te… — za­jęczał pó­łszep­tem. — Pe­łne es­tro­ge­nu i wszyst­kie na­sze! — Z pod­nie­ce­nia prze­stąpił z jed­nej sło­nio­wej nogi na dru­gą. Jego skó­rza­ne san­da­ły wzbi­ły na podło­dze chmu­rę ku­rzu, któ­ra za­fa­lo­wa­ła w wąskich prze­świ­tach sło­ńca. Pył wwier­cał się w nosy, gro­żąc ha­ła­śli­wym kich­ni­ęciem.

— Pe­łne cze­go? — Twarz Bona za­sty­gła w zdu­mie­niu.

Dio­go już miał tłu­ma­czyć, lecz na wi­dok fil­mo­we­go uśmie­chu ko­le­gi, któ­ry wy­kwi­tł na jego ob­li­czu, ro­ze­śmiał się bez­gło­śnie pe­łną, ksi­ęży­co­wą gębą. Wy­gląda­li ni­czym Flip i Flap w Mu­zeum Fi­gur Wo­sko­wych.

— Do­bra, do­bra. — Mi­gu­el w se­kun­dę spo­wa­żniał, ga­sząc su­ro­wą miną zbyt­nie roz­ba­wie­nie kum­pla. — Pa­kuj się stąd, bo jak cię ten Maur zo­ba­czy, to po­wy­ry­wa nam nogi z dupy i da psom do za­ba­wy.

Gru­bas zro­bił parę kro­ków w kie­run­ku tyl­nych drzwi, ale po chwi­li się za­trzy­mał, od­wró­cił i upew­nił:

— Ale czy twoi sta­rzy na bank nie po­ja­wią się w apar­ta­men­cie?

— Nie stre­suj się. Ban­ko­wo! — od­po­wie­dział mu przy­stoj­niak znie­cier­pli­wio­nym szep­tem i po raz ko­lej­ny po­pra­wił grzyw­kę. — No, ru­szaj! — do­rzu­cił po­na­gla­jąco, a gdy tam­ten zni­kł za drzwia­mi, za­blo­ko­wał je od we­wnątrz.

Oko­ło dwu­dzie­stej roz­pa­li­li ogni­sko nad brze­giem oce­anu, nie­da­le­ko ujścia Lis — przy pó­łnoc­nej części pla­ży da Vie­ira. Wy­bra­li się tam na, jak to na­zy­wa­li, „go­ścin­ne wy­stępy”, gdyż zwy­kle dzia­ła­li w oko­li­cy Pra­ia Osso da Ba­le­ia. Tym ra­zem uda­ło im się zwa­bić dwie nowo po­zna­ne dziew­czy­ny.

Po­wie­wy wia­tru, któ­re przy­ci­ska­ły pło­mie­nie do zie­mi, były piesz­czo­tli­wie rze­śkie, da­jąc przy­jem­no­ść po jed­nym z pierw­szych go­rących wio­sen­nych dni. Pod­no­si­ły z pla­ży dro­bin­ki pia­sku, a wraz z nimi mdlący za­pach glo­nów błąka­jących się do­tąd mie­si­ąca­mi wraz z prądem za­to­ko­wym gdzieś od wy­brze­ży Ar­gen­ty­ny.

— A ile masz lat? — za­py­ta­ła zgrab­na blon­dyn­ka i prze­chy­li­ła gło­wę na bok.

„Pew­nie uwa­ża, że to za­lot­ne” — oce­nił Bono, po­ci­ąga­jąc dym z pa­pie­ro­sa. Za­le­cał się do niej od trzech go­dzin, a ta nie za­my­ka­ła ust, nęka­jąc go nie­usta­jący­mi py­ta­nia­mi. Mu­sia­ła być zde­ner­wo­wa­na per­spek­ty­wą nie­uchron­ne­go tête-à-tête, gdy za­pro­si ją na górę do apar­ta­men­tu.

Przy­stoj­niak miał się za mi­strza pod­ry­wu. Z tego po­wo­du tak spraw­nie, jak uwa­żał, do­sze­dł do eta­pu, w któ­rym mógł już so­bie od­pu­ścić nad­ska­ki­wa­nie jej. Dziew­czy­na i tak była jego. Klęcza­ła przed nim na pia­sku, ubra­na w krót­ką żó­łtą spód­nicz­kę, zło­te san­da­ły i zie­lo­ny pu­lo­wer na bia­łym T-shir­cie. „Do tego bia­łe ba­we­łnia­ne maj­tecz­ki” — za­uwa­żył w my­ślach, gdy sia­da­ła. „Ja­kież to czy­sto dzie­wi­cze…”. Uśmiech­nął się za­do­wo­lo­ny z wy­my­ślo­ne­go przez sie­bie okre­śle­nia.

— Dwa­dzie­ścia osiem — od­po­wie­dział wy­jąt­ko­wo szcze­rze i za­brzdąkał na gi­ta­rze z do­pa­la­jącym się pa­pie­ro­sem w ustach. — A ty? — spy­tał i do­pie­ro wte­dy spoj­rzał jej głębo­ko w oczy, aż się spło­ni­ła.

— Dzie­wi­ęt­na­ście — stwier­dzi­ła z nie­ukry­wa­ną dumą w gło­sie. Bono od­nió­sł wra­że­nie, jak­by chcia­ła pod­kre­ślić, że może się już bzy­kać.

— No to su­per — sko­men­to­wał pó­łgło­sem, a tak na­praw­dę oce­nił jej jędr­ny biust, któ­ry prze­bi­jał się stward­nia­ły­mi sut­ka­mi przez pod­ko­szul­kę. Mimo wszyst­ko nie był na tyle za­ro­zu­mia­ły, aby uznać, że to pod wpły­wem jego za­bie­gów, a nie wia­tru. Wy­jął z ust nad­pa­lo­ny filtr, a po­tem wci­snął go w piach. — A to znasz? — spy­tał i nie cze­ka­jąc na od­po­wie­dź, za­in­to­no­wał prze­bój Bon Jovi: This Ro­meo is ble­eding, but you can’t see his blo­od… Był prak­ty­kiem i wie­dział, że to „za­wsze dzia­ła na la­ski”. „Pod­pro­go­wo” — do­dał w gło­wie.

— Cze­mu na­zy­wa­ją cię Bono? — za­da­ła ko­lej­ne py­ta­nie, gdy z przy­mkni­ęty­mi ocza­mi sko­ńczył śpie­wać pierw­szą zwrot­kę. — Wca­le nie je­steś po­dob­ny…

Przy­stoj­niak wzru­szył ra­mio­na­mi, nie prze­sta­jąc grać.

— Kie­dyś za­ko­cha­łem się w The Jo­shua Tree i w kó­łko mó­wi­łem o ich genial­nym wo­ka­li­ście — rzu­cił od nie­chce­nia. — I tak do mnie przylgnęło… — od­po­wie­dział, sam nie wie­dząc, cze­mu tak wy­czer­pu­jąco.

— A czym się zaj­mu­jesz, tak w ży­ciu?

Wy­ci­ągnęła rękę po bu­tel­kę wbi­te­go w pia­sek por­to, pod­pro­wa­dzo­ne­go rano z ma­ga­zy­nu. Dio­go po­chwa­lił się dziew­czy­nom, że to przed­ni ga­tu­nek. W ten sam spo­sób wy­ja­śnił jego oso­bli­wy smak. Nie mógł prze­cież zdra­dzić, że wy­mie­szał go z wód­ką, aby zbli­że­nie ciał, któ­re mia­ło na­stąpić za­raz po ze­tkni­ęciu dusz, wy­da­rzy­ło się jak naj­szyb­ciej.

— Stu­diu­ję ma­lar­stwo, ale nie idzie mi naj­le­piej — skła­mał po­dwój­nie, aby sobą za­cie­ka­wić. Za­ło­żył, że nie za­im­po­no­wa­łby jej pra­cą ma­ga­zy­nie­ra w prze­lew­ni wina.

Po łyku al­ko­ho­lu z trzy­ma­nej w rękach spor­t­smen­ki bu­tel­ki naj­ro­man­tycz­niej, jak umiał, za­in­to­no­wał re­fren: Yeah I will love you, baby, al­ways… Uznał, że dziew­czy­na zna tekst i do­sko­na­le ro­zu­mie jego in­ten­cje — a zin­ter­pre­tu­je je na mo­dłę wła­snych fan­ta­zji.

Kil­ka me­trów da­lej od ogni­ska gru­bas przy­tu­lał się do „ma­łej czar­nej”, jak na­zwał swo­ją zdo­bycz po ko­lej­nym łyku chrzczo­ne­go por­to z dru­giej bu­tel­ki. Mężczy­źni wy­gląda­li ni­czym mło­de lwy, któ­re do­pie­ro co upo­lo­wa­ły zwie­rzy­nę i za­ci­ągnęły ją do cie­nia, aby chwi­lę przed ucztą de­lek­to­wać się wi­do­kiem ofiar, za­pa­chem śmier­ci i sma­kiem pierw­szej krwi zli­zy­wa­nej z py­ska.

Zdjął z niej pu­lo­wer, a ten zsu­nął się bez­dźwi­ęcz­nie na mi­ęk­ką wy­kła­dzi­nę wy­ście­ła­jącą sa­lon ro­dzi­ców, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą po­dzi­wia­ła. W apar­ta­men­cie z wi­do­kiem na bez­kre­sny oce­an sprzęty wła­śnie nik­nęły w za­pa­da­jącym zmierz­chu, za to oczy dziew­czy­ny co­raz wy­ra­źniej pło­nęły, wpa­trzo­ne w Mi­gu­ela jak w zbaw­cę. Jej noz­drza chło­nęły za­pach jego skó­ry wy­mie­sza­ny z czy­mś nie­zna­nym, ta­jem­ni­czym i mrocz­nym. Z gło­śni­ków sączył się ko­jący fal­set Ca­eta­na Ve­lo­so. Nie mo­gła wie­dzieć, że po Cu­cur­ru­cu­cú Pa­lo­ma Mén­de­za na­stąpi Be­sa­me mu­cho z João Gil­ber­to, a da­lej se­ria utwo­rów przy­go­to­wa­nych spe­cjal­nie na ta­kie oka­zje…

De­li­kat­nie pal­ca­mi pra­wej dło­ni mu­snął bro­daw­ki od­ci­ska­jące się przez T-shirt. Nie umia­ła ukryć drże­nia, w któ­re mo­men­tal­nie wpa­dło jej cia­ło. Mimo to po­wstrzy­ma­ła od­ruch cof­ni­ęcia pier­si i uciecz­ki, któ­rą od co naj­mniej pi­ęciu lat się sal­wo­wa­ła przed zbyt na­tar­czy­wy­mi za­lo­ta­mi star­szych mężczyzn. Mi­gu­el to oczy­wi­ście wy­czuł, zro­zu­miał i po­znał całą tę hi­sto­rię w tym jed­nym, nie­mal nie­wi­docz­nym drgni­ęciu.

Uwa­żał się za ko­ne­se­ra nie­wy­po­wie­dzia­nych wra­żeń. „Ja­kież to czy­sto dzie­wi­cze” — przy­po­mniał so­bie wy­ra­że­nie stwo­rzo­ne na pla­ży i się uśmiech­nął, uj­mu­jąc w pal­ce jej na­prężo­ny su­tek. Po­kręcił nim de­li­kat­nie. Ba­we­łna ko­szul­ki po­ta­rła o na­pi­ętą skó­rę. Dziew­czy­na wes­tchnęła bez­gło­śnie, pod­czas gdy jej źre­ni­ce za­szły mgłą. Po­wie­ki w zwol­nio­nym tem­pie prze­ta­rły ta­fle oczu, jak­by zdąży­ło się jej po­mie­szać w gło­wie od ma­rzeń albo ra­czej od zde­rze­nia nie­spe­łnio­nych fan­ta­zji z do­zna­niem, któ­re­go nie dało się prze­cież wy­obra­zić.

Przy­stoj­niak unió­sł jej ko­szul­kę. Dziew­czy­na po­słusz­nie pod­nio­sła ręce, aby mógł ją ści­ągnąć bez prze­szkód. Gdy ce­lo­wał zdjętym T-shir­tem w sto­jącą za nimi sofę, jej dło­nie po­wędro­wa­ły do jego roz­por­ka — tak jak to wi­dzia­ła na fil­mach. Wes­tchnęła po raz dru­gi, tym ra­zem nie­po­ha­mo­wa­nie gło­śno, na wi­dok ol­brzy­mie­go człon­ka, któ­ry po ob­su­ni­ęciu sli­pów wy­sko­czył na nią, a na­stęp­nie się wy­prężył. Po jej za­sko­czo­nej mi­nie Bono oce­nił z sa­tys­fak­cją, że wiel­ko­ść przy­ro­dze­nia mu­sia­ła wy­kra­czać poza wy­ima­gi­no­wa­ny przez nią roz­miar. Dla­te­go ujęła je nie­pew­nie pal­ca­mi, jak­by było ja­do­wi­tym wężem. Jed­nak gdy tyl­ko się za­wa­ha­ła, po­czu­ła sil­ną dłoń mężczy­zny, któ­ra skło­ni­ła ją do uklęk­ni­ęcia.

Chwi­lę po­tem to on, roz­su­nąw­szy sze­ro­ko jej nogi, wśli­zgnął się szorst­kim języ­kiem do wil­got­ne­go już wnętrza. Wy­wo­łał w niej pier­wot­ne fa­lo­wa­nie, jak­by­śmy my, lu­dzie, byli nie­odrod­ny­mi po­tom­ka­mi mor­skich zwie­rząt, a w pa­mi­ęci ge­no­mu za­snęły pły­wy oce­anu. Zim­no, go­rąco, zim­no — gwa­łtow­niej­szy rów­ni­ko­wy żar, a po nim sub­ark­tycz­ny lód. Obie­ma ręka­mi zła­pa­ła się po­ręczy krze­sła za gło­wą i o mało jej nie wy­rwa­ła pod­czas ko­lej­nych skur­czów roz­ko­szy.

Przy­stoj­niak ni­g­dzie się nie spie­szył. Po­su­wał się w jed­no­staj­nym ryt­mie i nie­zbyt szyb­kim tem­pie — czy­ste mo­de­ra­to. Do­zo­wał wra­że­nia siłą do­ty­ku jędr­nych warg. Raz to­ro­wał so­bie ście­żkę mi­ędzy ró­żo­wy­mi fa­łd­ka­mi, któ­re ni­czym płat­ki róży otwie­ra­ły się pod na­ci­skiem jego wi­śnio­wych ust, in­nym ra­zem sku­piał się na drob­niut­kiej szysz­ce — mi­nia­tur­ce pąka chmie­lu. Na prze­mian ob­li­zy­wał ją do­oko­ła, trącał od dołu i z góry, aby zła­pać war­ga­mi, lek­ko za­ci­snąć, a na­stęp­nie wy­ssać z niej sok… Nie była dzie­wi­cą, ale wy­gląda­ło na to, że ża­den mężczy­zna nie od­wie­dził jej wcze­śniej w ten spo­sób.

Od tej pory dziew­czy­na była go­to­wa go przy­jąć. Pra­gnęła go te­raz bar­dziej niż ko­go­kol­wiek i cze­go­kol­wiek na świe­cie. Bez świa­do­mo­ści norm, sztucz­nych ogra­ni­czeń czy na­rzu­co­nych ba­rier. Bez ba­ga­żu cho­ro­bli­wej mo­ral­no­ści i hi­po­kry­zji, któ­re pęta­ją ludz­kie umy­sły. Pa­li­ło ją pul­su­jące krwią po­żąda­nie. Cier­pły pal­ce za­ci­śni­ęte do bia­ło­ści w pi­ąst­ki na fa­łdach ści­ągni­ętej skó­ry jego ple­ców.

Mi­gu­el wsze­dł w nią wpierw ostro­żnie, jak­by się roz­glądał w nie­zna­nym wnętrzu. Po­tem za­czął co­raz gwa­łtow­niej się z niej wy­su­wać i na po­wrót wsu­wać. Ro­bił to raz szyb­ciej, a raz wol­niej, nie­re­gu­lar­ny­mi se­ria­mi i ze zmien­ną siłą, aby nie mo­gła prze­wi­dzieć ko­lej­ne­go ru­chu. Gdy, chy­ba po raz ty­si­ęcz­ny, na­pa­rł na wzgó­rek jej łona, dziew­czy­na po­czu­ła, jak za­le­wa ją fala, a pó­źniej ko­lej­ne. Po chwi­li utra­ci­ła pa­no­wa­nie nad tym, co się z nią dzia­ło, gdyż Bono wy­ma­chi­wał już nią ni­czym szma­cia­ną lal­ką — prze­kła­dał z sofy na stół, a na­stęp­nie na kre­dens. Ukła­dał gło­wą na dy­wa­nie albo no­ga­mi wy­so­ko, na sam brzeg łó­żka. Dzie­lił i rządził we­dle wła­snej woli. Ona je­dy­nie usi­ło­wa­ła prze­trwać, prze­łk­nąć śli­nę i choć przez chwi­lę wzi­ąć pe­łny od­dech. Za­krztu­si­ła się, gdy po­ło­żył ją na wznak i od­chy­lił gło­wę poza ob­ręb sofy. Głębo­ki­mi pchni­ęcia­mi to­ro­wał so­bie dro­gę w jej ustach, aż mało nie ze­mdla­ła.

Gdy już ca­łkiem po zmro­ku wra­ca­li z apar­ta­men­tu, po­zo­sta­wiw­szy go do dys­po­zy­cji dru­giej pa­rze, blon­dyn­ka po­now­nie po­kry­wa­ła emo­cje bez­u­stan­ny­mi py­ta­nia­mi. Gar­nęła się przy tym do skąpo owło­sio­nej, choć wy­jąt­ko­wo mu­sku­lar­nej klat­ki Mi­gu­ela. Dziew­czy­na mia­ła prze­krwio­ne bia­łka z wy­si­łku, któ­ry wkła­da­ła w ła­pa­nie hau­stów po­wie­trza pod­czas cie­le­snych wy­gi­ba­sów. Mu­sia­ła za­kła­dać, że ule­gło­ścią pi­ęk­ne­go mło­de­go cia­ła zło­ży­ła wła­śnie ofia­rę na ołta­rzu mi­ło­ści, któ­rej on stał się od­tąd za­kład­ni­kiem.

Gdy do­szli do pla­ży, od­gło­sy cy­kad za­głu­szył oce­an. Usie­dli w tym sa­mym miej­scu co wcze­śniej, obok przy­ga­sa­jące­go ogni­ska. Przy­stoj­niak co­raz sła­biej ukry­wał znu­że­nie. Nik­nące bły­ski świa­tła z ta­ńczące­go na wie­trze ognia po­dry­gi­wa­ły w ciem­no­ści na ich twa­rzach. Pach­nia­ło jesz­cze in­ten­syw­niej niż za dnia — na prze­mian mo­rzem i po­dmu­cha­mi z fryt­kow­ni­cy oraz ryb­ne­go gril­la uru­cho­mio­nych na wie­czór w Rose Pe­ti­squ­eira, po dru­giej stro­nie rzecz­ki.

— Miesz­kasz tu­taj?

— Gdzie? — od­po­wie­dział py­ta­niem. Nie od­wró­cił gło­wy od bie­le­jących w ciem­no­ści grzbie­tów wzbu­rzo­nych fal.

— W Vie­ira de Le­iria? — Spró­bo­wa­ła na­wi­ązać z nim kon­takt wzro­ko­wy. Opa­rła gło­wę na jego ko­la­nach i pa­trzy­ła w górę, ob­ser­wu­jąc męski pod­bró­dek i szy­ję.

— Nie, skąd! — Wzru­szył ra­mio­na­mi i przy­pa­lił no­we­go pa­pie­ro­sa. — Chcesz? — za­py­tał, pod­su­wa­jąc jej go pod nos.

— Nie, nie palę — żach­nęła się i drgnęła, jak gdy­by chcia­ła się pod­nie­ść.

— No tak, je­steś spor­t­smen­ką — za­uwa­żył z nie­ukry­wa­ną kpi­ną.

Po chwi­li dziew­czy­na za­da­ła ko­lej­ne py­ta­nie, co już za­czy­na­ło go dra­żnić.

— Często tu by­wa­cie?

Był pe­wien, że ma­rzy­ła o ne­ga­tyw­nej od­po­wie­dzi.

— Bar­dzo rzad­ko. Je­ste­śmy tu chy­ba po raz dru­gi — skła­mał od­ru­cho­wo.

— Okej — od­po­wie­dzia­ła i te­raz sama wpa­trzy­ła się w mo­rze, me­cha­nicz­nie ob­ci­ąga­jąc świe­żo po­pla­mio­ny swe­te­rek, któ­ry za­wi­nął się na pia­sku pod jej ple­ca­mi.

Mi­gu­el naj­chęt­niej po­je­cha­łby te­raz do dys­ko­te­ki, ale oczy­wi­ście z sa­mym Dio­giem. Zwró­cił więc wzrok na wy­dmę w wy­cze­ki­wa­niu kum­pla.

Maur, jak Mi­gu­el zło­śli­wie prze­zwał pra­co­daw­cę, wy­glądał od­stra­sza­jąco z oka­za­ły­mi ta­tu­aża­mi wy­cho­dzący­mi spod ko­szul­ki na kark i przed­ra­mio­na. Miał zwy­kle za­ci­ętą minę wy­zby­tą ludz­kich uczuć. Coś jak nie­usta­jący pa­ra­liż mi­ęśni twa­rzy. Gład­ko ogo­lo­ny i krót­ko przy­strzy­żo­ny krążył po za­kła­dzie spręży­stym kro­kiem. Za­wsze wy­pro­sto­wa­ny, nie­mal sztyw­ny w kar­ku, ni­czym eme­ry­to­wa­ny żo­łnierz fran­cu­skiej Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

— Po­ja­wia się koło cie­bie nie­po­strze­że­nie jak duch — in­stru­ował przy­stoj­niak nowo przy­by­łych. — Ni­g­dy nie wia­do­mo, gdzie, kie­dy i na czym czło­wie­ka do­pad­nie, więc miej­cie się na bacz­no­ści. I le­piej, że­by­ście ni­cze­go nie kom­bi­no­wa­li, bo wy­le­ci­cie, jak amen w pa­cie­rzu.

Szef nie to­le­ro­wał żad­nych prze­wi­nień, a już praw­dzi­we­go ho­pla miał na punk­cie punk­tu­al­no­ści. Da­wał bo­le­śnie to od­czuć ka­żde­mu, kto po­zwo­lił so­bie na cho­ćby drob­ne spó­źnie­nie do pra­cy. Re­cy­dy­wi­stów ka­rał, od­bie­ra­jąc pre­mię, a gdy to nie po­ma­ga­ło, wy­rzu­cał nie­szczęśni­ków na bruk. Z miej­sca i bez ce­re­gie­li.

Bono pod­pa­dł mu w tej kwe­stii już kil­ku­krot­nie, więc miał po­czu­cie, że le­wi­tu­je na gra­ni­cy de­fi­ni­tyw­nej utra­ty tej ro­bo­ty. Jak­by prze­by­wał w czy­śćcu, skąd jak uwa­żał, teo­re­tycz­nie mo­żna wró­cić do łask su­we­re­na, ale w prak­ty­ce ni­ko­mu się to nie uda­je. Nie­ste­ty, re­gu­lar­ne po­ja­wia­nie się na czas w ro­bo­cie, któ­rej nie sza­no­wał ani nie lu­bił, by­wa­ło po­nad jego siły. Przez kil­ka dni szło mu na­wet gład­ko, a po­tem ciach! I po pta­kach.

Uwa­żał, że nie zro­zu­mie tego nikt, kto nie czu­je się praw­dzi­wym ar­ty­stą. Czło­wie­kiem, któ­ry z ra­cji wro­dzo­nej wra­żli­wo­ści oraz ła­two­ści na­wi­ązy­wa­nia kon­tak­tów z lu­dźmi pre­fe­ru­je prze­ga­da­nie ca­łej nocy po kon­cer­cie o na­praw­dę wa­żkich spra­wach tego świa­ta po­nad ży­wot nie­wol­ni­ka, za­mo­ta­ne­go w pętlę nie­ko­ńczących się zo­bo­wi­ązań i po­win­no­ści. To nie mo­gło iść w pa­rze z wy­so­ką notą u Mau­ra.

Mi­gu­el mu­siał pra­co­wać. Nie miał wy­jścia, je­śli chciał otrzy­mać po­ło­wę po­ka­źne­go ma­jąt­ku po śmier­ci ro­dzi­ców. Ci byli już wy­star­cza­jąco roz­cza­ro­wa­ni bra­kiem wy­kszta­łce­nia syna, a co za tym idzie, ta­kże per­spek­tyw na jego „świe­tla­ną przy­szło­ść”. Albo cho­ćby na „bły­sko­tli­wą ka­rie­rę za­wo­do­wą”, któ­ra za­pew­ni­ła­by im do­stat­ni ży­wot na eme­ry­tu­rze.

Sami bez dy­plo­mów wy­ższych uczel­ni, wi­dzie­li go za ste­ra­mi sa­mo­lo­tu pa­sa­żer­skie­go w świet­nie skro­jo­nym, olśnie­wa­jąco bia­łym uni­for­mie i czap­ce z dasz­kiem okra­szo­nej ka­pi­ta­ński­mi in­sy­gnia­mi. Wia­do­mo, oj­ciec pa­sjo­no­wał się lot­nic­twem. Ewen­tu­al­nie jako try­ska­jące­go ener­gią i świet­ny­mi po­my­sła­mi ob­ro­ńcę in­te­re­sów bo­ga­tych kor­po­ra­cji w ich spo­rach sądo­wych — jak wo­la­ła mat­ka. Czy jako ra­tu­jące­go czy­jeś ży­cie uda­nym, uni­ka­to­wym w ska­li świa­to­wej prze­szcze­pem ser­ca kar­dio­chi­ru­ra — na co osta­tecz­nie przy­sta­li­by obo­je.

Nie byli na­to­miast w sta­nie za­ak­cep­to­wać w ro­dzi­nie ko­lej­nej i „sza­le­nie ry­zy­kow­nej”, jak zgod­nie twier­dzi­li, ka­rie­ry ar­ty­stycz­nej. Na­wet qu­asi-ar­ty­stycz­nej. W ten spo­sób oce­nia­li pla­ny młod­szej sio­stry Mi­gu­ela, któ­ra przy­naj­mniej roz­po­częła stu­dia ar­chi­tek­to­nicz­ne, mimo że kon­ty­nu­owa­ła je z mar­nym skut­kiem. Na mar­gi­ne­sie: po­nie­waż sta­wia­no mu ją od dziec­ka za wzór, przez to jej ser­decz­nie nie cier­piał. Dla­te­go ni­g­dy nie umie­li od­na­le­źć wspól­ne­go języ­ka.

Rzępo­le­nie syna nie da­wa­ło za­tem żad­nych re­al­nych pod­staw do ro­dzi­ciel­skie­go opty­mi­zmu oraz tego, aby w ogó­le trak­to­wać jego pla­ny po­wa­żnie. Inna rzecz, że Bono nie pod­su­wał im do­brych kontr­ar­gu­men­tów, nie przy­kła­da­jąc się ni­g­dy szcze­gól­nie do na­uki, na­wet w przy­pad­ku swo­je­go ulu­bio­ne­go za­jęcia, czy­li gry na gi­ta­rze. Ich go­rycz z cza­sem się ucie­le­śni­ła w po­sta­ci re­gu­lar­nej zło­śli­wej prak­ty­ki wy­ty­ka­nia mu błędów, nie­do­ci­ągni­ęć, za­nie­chań i sła­bo­ści — czy­li de fac­to wszyst­kie­go.

Tak czy ina­czej, ro­dzi­ce wy­dzie­dzi­czy­li­by go, gdy­by nie pod­jął żad­ne­go za­jęcia, a może na­wet po­zba­wi­li da­chu nad gło­wą, je­śli za­sze­dłby im bo­le­śniej za skó­rę. Miał wra­że­nie, że le­d­wie go to­le­ro­wa­li w swo­im domu, w któ­rym, ich zda­niem, bez­pro­duk­tyw­nie tkwił mimo zbli­ża­jącej się trzy­dziest­ki. Wy­po­mi­na­li mu ta­kże, że sze­ro­kim ge­stem ko­rzy­stał ze zgro­ma­dzo­nych przez nich dóbr, nie da­jąc z sie­bie ni­cze­go w za­mian. Mi­gu­el do­brze ro­zu­miał, że cho­dzi­ło o jego par­ty­cy­pa­cję w kosz­tach utrzy­ma­nia lub cho­ćby w for­mie ekwi­wa­len­tu fi­zycz­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia się w pra­ce do­mo­we. On jed­nak, mimo gro­źby utra­ty lo­kum, wik­tu i opie­run­ku, wo­lał uda­wać przy­głu­pa. Grał nie­ogar­ni­ęte­go pro­le­ta­riu­sza, któ­ry całe dnie ha­ru­je jako pra­cow­nik fi­zycz­ny w prze­lew­ni wina, dla­te­go nie­wie­le za­ra­bia i nie ma środ­ków na do­kła­da­nie się do bu­dże­tu. W ten sam spo­sób tłu­ma­czył brak sił i cza­su na włącza­nie się w do­mo­we obo­wi­ąz­ki.

Ro­dzi­ce tego do­mo­ro­słe­go rock­ma­na do­cho­dzi­li do pie­ni­ędzy włas­nymi ręka­mi, nie otrzy­maw­szy od swo­ich przod­ków ni­cze­go poza wy­cho­wa­niem i sza­cun­kiem do pra­cy. Papa Mi­gu­ela był wiel­ce nie­po­go­dzo­ny z sy­tu­acją syna. Dla­te­go aby ukryć przed lu­dźmi wstyd, zwy­kł był opo­wia­dać w to­wa­rzy­stwie, że „czło­wiek to może wy­ko­ny­wać do­wol­ne za­jęcie, by­le­by ro­bił to su­mien­nie i uczci­wie”. To był taki zwrot wy­trych na wy­pa­dek, gdy­by któ­re­muś z cie­kaw­skich go­ści przy­szło do gło­wy, że któ­reś z jego dzie­ci jest nie­uz­dol­nio­ne albo le­ni­we. „W ko­ńcu ka­żdy po­rząd­ny fa­cho­wiec za­słu­gu­je na sza­cu­nek, bez względu na miej­sce w hie­rar­chii” — do­da­wał jego oj­ciec in­nym ra­zem, gdy wy­ma­ga­ła tego sy­tu­acja, czy­li zde­rzył się z do­cie­ka­nia­mi ob­cych na te­mat za­jęcia czy pla­nów za­wo­do­wych do­ro­słe­go już syna.

Oczy­wi­ście dla sa­me­go za­in­te­re­so­wa­ne­go opi­nia ro­dzi­ny — włącza­jąc w to „głu­pią sio­strę” — nie mia­ła żad­ne­go zna­cze­nia.

Bono nie umiał po­go­dzić swo­ich dwóch wcie­leń albo ra­czej świa­tów, w któ­rych rów­no­le­gle żył. Z jed­nej stro­ny ro­bot­ni­ka, do któ­re­go na co dzień zwra­ca­no się ostro i bez cie­nia sza­cun­ku. Z dru­giej zaś ar­ty­sty wy­stępu­jące­go w week­en­do­we wie­czo­ry na ma­łej klu­bo­wej sce­nie. Albo ina­czej: rock­ma­na, któ­re­mu wątła, często pod­chmie­lo­na, lecz nie­zwy­kle cie­pła i wier­na pu­blicz­no­ść nie szczędzi­ła ni­g­dy aplau­zu ani słów uzna­nia. Ta sama zresz­tą, któ­ra ochrzci­ła go „Na­szym Bo­nem” po tym, jak z du­żym wdzi­ękiem wy­ko­ny­wał utwo­ry U2. Ten dru­gi świat uko­chał i jemu — jak de­kla­ro­wał — od­da­łby du­szę oraz cia­ło.

Nie­ste­ty, owej „szcze­rej i bez­gra­nicz­nej mi­ło­ści” nie star­cza­ło, aby wy­ci­snąć z sie­bie wy­star­cza­jąco wie­le na utrzy­ma­nie się z tego za­jęcia. Aby roz­wi­jać swo­je umie­jęt­no­ści i do­sko­na­lić warsz­tat do po­zio­mu, któ­ry — wbrew opi­nii ro­dzi­ców — po­zwo­li­łby mu zna­le­źć się na za­wo­do­wym par­na­sie.

Kla­sy­ka. Koło za­mkni­ęte. Czy­sty, abs­trak­cyj­ny, wy­izo­lo­wa­ny od ci­ężkiej pra­cy ta­lent ni­g­dy nie wy­star­czy. W ka­żdym ra­zie na dłu­ższą metę i do osi­ągni­ęcia praw­dzi­wie am­bit­nych ce­lów. Bo jak uczy ży­cie, albo masz ta­lent i do­kła­dasz do tego wi­ęcej lub mniej pra­cy, albo bra­ki ta­len­tu nad­ra­biasz be­ne­dyk­ty­ńską pra­co­wi­to­ścią. Ina­czej nic z tego nie będzie. Kla­pa, null i roz­cza­ro­wa­nie. To cykl, w któ­ry wpa­da­ją cza­sem ci naj­zdol­niej­si i naj­le­niw­si za­ra­zem. Prze­rwać go nie­po­dob­na bez ko­smicz­ne­go po­dmu­chu, pchni­ęcia bo­ską ręką czy ka­ta­stro­fy, po któ­rej za­czy­na się wszyst­ko od nowa… W ten spo­sób lu­dzi uta­len­to­wa­nych dy­stan­su­ją mniej zdol­ni, lecz pra­co­wi­ci. Chy­ba że ktoś jest ge­niu­szem — jed­nak ta ce­cha jak do­tąd nie ujaw­ni­ła się w przy­pad­ku Bona.

I tak na sce­nie Mi­gu­el czuł się pó­łbo­giem, a w prze­lew­ni win zwy­kłym ro­bo­lem bez przy­szło­ści. Pó­łczło­wie­kiem, któ­ry do ko­ńca zdro­wia lub ży­cia będzie prze­sta­wiał skrzyn­ki i ła­do­wał ci­ęża­rów­ki. Po­py­cha­dłem od­po­wia­da­jącym kar­nie Cla­ro! na wszyst­kie po­le­ce­nia czy prze­kle­ństwa rzu­ca­ne w jego stro­nę. I to bez pod­no­sze­nia wzro­ku, żeby zbyt­nio nie na­wi­jać się sze­fo­wi na oczy.

Cza­sem się nad tym za­sta­na­wiał, ale bez kon­struk­tyw­ne­go re­zul­ta­tu. Bo niby jak mia­łby od­mie­nić swój los? „No, kto po­wie, w jaki spo­sób?” — eks­cy­to­wał się bez­owoc­nie, gdyż oczy­wi­ście nie chciał do­strzec naj­prost­sze­go, a za­ra­zem naj­trud­niej­sze­go roz­wi­ąza­nia. „Co za syf!” — w ten spo­sób kwi­to­wał nie­po­kor­ne dy­wa­ga­cje, a wła­ści­wie fru­stra­cję i roz­cza­ro­wa­nie sobą. Z po­czu­cia bez­na­dziei wy­mie­sza­nej z bez­rad­no­ścią.

W chwi­lach, gdy był ze sobą zwy­czaj­nie szcze­ry, bo za­dżu­mio­ny — jak obaj z Dio­giem na­zy­wa­li sta­ny upo­je­nia al­ko­ho­lo­we­go — i do­go­ry­wał na wy­dmach w ocze­ki­wa­niu na kaca, ob­ser­wu­jąc spod wpó­łprzy­mkni­ętych po­wiek zni­ka­jący nad oce­anem ca­łun ciem­no­ści, przy­zna­wał, że tak na­praw­dę naj­pi­ęk­niej to „by­ło­by mieć tyle kasy, aby nie mu­sieć nic już w ży­ciu ro­bić i cie­szyć się nie­ustan­nie co­raz to no­wy­mi za­baw­ka­mi”. Jed­nak w ostat­nim cza­sie, nie wie­dzieć z ja­kie­go po­wo­du — być może przez do­pa­da­jące go co­raz wi­ęk­sze znu­że­nie nie­usta­jącą fie­stą, po­czuł, że mó­głby osi­ągnąć coś wi­ęcej. Może w mu­zy­ce? Nie, nie miał ta­len­tu do kom­po­no­wa­nia, a to było nie­zbęd­ne, aby być ory­gi­nal­nym ar­ty­stą, a nie tyl­ko wy­ko­naw­cą. Tacy nie ro­bią prze­cież ka­rie­ry, tyl­ko gra­ją po knaj­pach, a nie o to mu cho­dzi­ło. A może w ży­ciu pry­wat­nym? Jed­nak tyle się już zdążył na­pa­trzeć na dy­so­nans mi­ędzy roz­ko­sza­mi ożen­ku a pó­źniej­szy­mi lo­sa­mi ma­łże­ństw, że wzdry­gał się, na myśl o ko­lej­nym kie­ra­cie i zo­bo­wi­ąza­niu. Ta­kie miał cre­do. Nie za­sta­na­wiał się, czy jest do­bre, czy złe, wznio­słe czy może przy­ziem­ne i pry­mi­tyw­ne albo czy ko­muś by się nie spodo­ba­ło. Miał ta­kże gdzieś, jak to o nim świad­czy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij