Namaluj mi - ebook
Namaluj mi - ebook
To nie jest kolejny tani erotyk!
Namaluj mi to ekscytująca powieść o związku na odległość, zręcznie łącząca wątki romantyczne z odważnymi scenami erotycznymi. Uzmysławia, jak prawdziwa miłość może nieodwracalnie odmienić nasze życie.
Odkrywaj wraz z Anną malownicze zakątki kolorowej Portugalii, a przy tym doznania, o których wcześniej nawet jej się nie śniło.
Czy miłość naprawdę potrafi wybaczyć wszystko? Czy piękna Polka odmieni rockandrollowe życie Miguela?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66044-25-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Magazyny przelewni wina należące do różnych firm i korporacji zajmowały tradycyjnie tę samą dzielnicę w centrum Porto — Vila Nova de Gaia. Obok takich tuzów produkcji markowego porto jak Sandeman, Cálem, Ramos Pinto, Taylor’s czy Vasconcellos, których olbrzymie składy o malowniczych czerwonych dachówkach zajmowały atrakcyjne i pełne turystów nabrzeże Duero, od lat funkcjonowały także mniejsze, rodzinne przedsiębiorstwa. Ich piwnice usytuowano wyżej, nad torowiskiem, w znacznie tańszej części dzielnicy. Niektóre z nich wybiły się na samodzielność, na przykład Poças, który zbudował własną markę. Inne zaś pozostały familijnymi manufakturami pracującymi w mikroskali albo obsługującymi największych. Właśnie w jednej z takich firm pracował Miguel.
W pomieszczeniu panował półmrok i popołudniowy majowy zaduch. Pachniało smarem od ciężarówki wymieszanym z kurzem. W strumieniach światła przebijających się przez szpary w okiennicach tańczyły jasne mgławice pyłu. Bono podał Diogo butelkę, rozglądając się po hangarze.
— Trzymaj. Uważaj, nie upuść — rzucił, nie odrywając wzroku od obojga drzwi prowadzących do pomieszczenia. — Włóż pod pazuchę i czmychaj mi stąd. — Popędził go ruchem ręki.
— Daj, kurna, jeszcze, mistrzuniu… — szepnął tamten błagalnie, gdy odbierał od niego ostrożnie ciemną flaszkę.
— Wystarczą dwie. — Miguel także ściszył głos. — Więcej nie uda ci się przenieść bez zwracania uwagi. Kraść też trzeba umieć, Grubson. No już, wynocha! — Ponaglił go ruchem dłoni.
— Ale będzie jazda! — wyszeptał z radosnym podnieceniem Diogo, podniósłszy oczy na kumpla. Tamten nie tylko był wyższy od niego o głowę i chudszy o ponad trzydzieści kilo, ale jeszcze stał na platformie złożonej z kilku palet. — Zrobię taki miks, że każda padnie! O której przyjedziesz? — spytał, chowając wino do plecaka.
— Około szesnastej — odpowiedział przystojniak i zabrał się za zawiązywanie sznura plandeki na ciężarówce. Jednocześnie starał się nie spuszczać z oczu obu wejść do hangaru. Co chwila poprawiał długie czarne kosmyki opadające mu na twarz, które utrudniały wykonywanie obu tych czynności.
— Mówię ci — rozmarzył się grubas. Stał przed przyjacielem w poprzecieranych bermudach i wymiętej lnianej koszuli w sprane kwiaty. Wyglądał jak gdyby od kilku dni nie zmieniał ubrania. — Towaru tam będzie zatrzęsienie. Podobno z Lizbony przyjechały sportsmenki. Mają ćwiczyć na plaży. Istne glamour. — Przewrócił oczami z zachwytu. — Smukłe i niewyżyte… — zajęczał półszeptem. — Pełne estrogenu i wszystkie nasze! — Z podniecenia przestąpił z jednej słoniowej nogi na drugą. Jego skórzane sandały wzbiły na podłodze chmurę kurzu, która zafalowała w wąskich prześwitach słońca. Pył wwiercał się w nosy, grożąc hałaśliwym kichnięciem.
— Pełne czego? — Twarz Bona zastygła w zdumieniu.
Diogo już miał tłumaczyć, lecz na widok filmowego uśmiechu kolegi, który wykwitł na jego obliczu, roześmiał się bezgłośnie pełną, księżycową gębą. Wyglądali niczym Flip i Flap w Muzeum Figur Woskowych.
— Dobra, dobra. — Miguel w sekundę spoważniał, gasząc surową miną zbytnie rozbawienie kumpla. — Pakuj się stąd, bo jak cię ten Maur zobaczy, to powyrywa nam nogi z dupy i da psom do zabawy.
Grubas zrobił parę kroków w kierunku tylnych drzwi, ale po chwili się zatrzymał, odwrócił i upewnił:
— Ale czy twoi starzy na bank nie pojawią się w apartamencie?
— Nie stresuj się. Bankowo! — odpowiedział mu przystojniak zniecierpliwionym szeptem i po raz kolejny poprawił grzywkę. — No, ruszaj! — dorzucił ponaglająco, a gdy tamten znikł za drzwiami, zablokował je od wewnątrz.
Około dwudziestej rozpalili ognisko nad brzegiem oceanu, niedaleko ujścia Lis — przy północnej części plaży da Vieira. Wybrali się tam na, jak to nazywali, „gościnne występy”, gdyż zwykle działali w okolicy Praia Osso da Baleia. Tym razem udało im się zwabić dwie nowo poznane dziewczyny.
Powiewy wiatru, które przyciskały płomienie do ziemi, były pieszczotliwie rześkie, dając przyjemność po jednym z pierwszych gorących wiosennych dni. Podnosiły z plaży drobinki piasku, a wraz z nimi mdlący zapach glonów błąkających się dotąd miesiącami wraz z prądem zatokowym gdzieś od wybrzeży Argentyny.
— A ile masz lat? — zapytała zgrabna blondynka i przechyliła głowę na bok.
„Pewnie uważa, że to zalotne” — ocenił Bono, pociągając dym z papierosa. Zalecał się do niej od trzech godzin, a ta nie zamykała ust, nękając go nieustającymi pytaniami. Musiała być zdenerwowana perspektywą nieuchronnego tête-à-tête, gdy zaprosi ją na górę do apartamentu.
Przystojniak miał się za mistrza podrywu. Z tego powodu tak sprawnie, jak uważał, doszedł do etapu, w którym mógł już sobie odpuścić nadskakiwanie jej. Dziewczyna i tak była jego. Klęczała przed nim na piasku, ubrana w krótką żółtą spódniczkę, złote sandały i zielony pulower na białym T-shircie. „Do tego białe bawełniane majteczki” — zauważył w myślach, gdy siadała. „Jakież to czysto dziewicze…”. Uśmiechnął się zadowolony z wymyślonego przez siebie określenia.
— Dwadzieścia osiem — odpowiedział wyjątkowo szczerze i zabrzdąkał na gitarze z dopalającym się papierosem w ustach. — A ty? — spytał i dopiero wtedy spojrzał jej głęboko w oczy, aż się spłoniła.
— Dziewiętnaście — stwierdziła z nieukrywaną dumą w głosie. Bono odniósł wrażenie, jakby chciała podkreślić, że może się już bzykać.
— No to super — skomentował półgłosem, a tak naprawdę ocenił jej jędrny biust, który przebijał się stwardniałymi sutkami przez podkoszulkę. Mimo wszystko nie był na tyle zarozumiały, aby uznać, że to pod wpływem jego zabiegów, a nie wiatru. Wyjął z ust nadpalony filtr, a potem wcisnął go w piach. — A to znasz? — spytał i nie czekając na odpowiedź, zaintonował przebój Bon Jovi: This Romeo is bleeding, but you can’t see his blood… Był praktykiem i wiedział, że to „zawsze działa na laski”. „Podprogowo” — dodał w głowie.
— Czemu nazywają cię Bono? — zadała kolejne pytanie, gdy z przymkniętymi oczami skończył śpiewać pierwszą zwrotkę. — Wcale nie jesteś podobny…
Przystojniak wzruszył ramionami, nie przestając grać.
— Kiedyś zakochałem się w The Joshua Tree i w kółko mówiłem o ich genialnym wokaliście — rzucił od niechcenia. — I tak do mnie przylgnęło… — odpowiedział, sam nie wiedząc, czemu tak wyczerpująco.
— A czym się zajmujesz, tak w życiu?
Wyciągnęła rękę po butelkę wbitego w piasek porto, podprowadzonego rano z magazynu. Diogo pochwalił się dziewczynom, że to przedni gatunek. W ten sam sposób wyjaśnił jego osobliwy smak. Nie mógł przecież zdradzić, że wymieszał go z wódką, aby zbliżenie ciał, które miało nastąpić zaraz po zetknięciu dusz, wydarzyło się jak najszybciej.
— Studiuję malarstwo, ale nie idzie mi najlepiej — skłamał podwójnie, aby sobą zaciekawić. Założył, że nie zaimponowałby jej pracą magazyniera w przelewni wina.
Po łyku alkoholu z trzymanej w rękach sportsmenki butelki najromantyczniej, jak umiał, zaintonował refren: Yeah I will love you, baby, always… Uznał, że dziewczyna zna tekst i doskonale rozumie jego intencje — a zinterpretuje je na modłę własnych fantazji.
Kilka metrów dalej od ogniska grubas przytulał się do „małej czarnej”, jak nazwał swoją zdobycz po kolejnym łyku chrzczonego porto z drugiej butelki. Mężczyźni wyglądali niczym młode lwy, które dopiero co upolowały zwierzynę i zaciągnęły ją do cienia, aby chwilę przed ucztą delektować się widokiem ofiar, zapachem śmierci i smakiem pierwszej krwi zlizywanej z pyska.
Zdjął z niej pulower, a ten zsunął się bezdźwięcznie na miękką wykładzinę wyściełającą salon rodziców, który jeszcze przed chwilą podziwiała. W apartamencie z widokiem na bezkresny ocean sprzęty właśnie niknęły w zapadającym zmierzchu, za to oczy dziewczyny coraz wyraźniej płonęły, wpatrzone w Miguela jak w zbawcę. Jej nozdrza chłonęły zapach jego skóry wymieszany z czymś nieznanym, tajemniczym i mrocznym. Z głośników sączył się kojący falset Caetana Veloso. Nie mogła wiedzieć, że po Cucurrucucú Paloma Méndeza nastąpi Besame mucho z João Gilberto, a dalej seria utworów przygotowanych specjalnie na takie okazje…
Delikatnie palcami prawej dłoni musnął brodawki odciskające się przez T-shirt. Nie umiała ukryć drżenia, w które momentalnie wpadło jej ciało. Mimo to powstrzymała odruch cofnięcia piersi i ucieczki, którą od co najmniej pięciu lat się salwowała przed zbyt natarczywymi zalotami starszych mężczyzn. Miguel to oczywiście wyczuł, zrozumiał i poznał całą tę historię w tym jednym, niemal niewidocznym drgnięciu.
Uważał się za konesera niewypowiedzianych wrażeń. „Jakież to czysto dziewicze” — przypomniał sobie wyrażenie stworzone na plaży i się uśmiechnął, ujmując w palce jej naprężony sutek. Pokręcił nim delikatnie. Bawełna koszulki potarła o napiętą skórę. Dziewczyna westchnęła bezgłośnie, podczas gdy jej źrenice zaszły mgłą. Powieki w zwolnionym tempie przetarły tafle oczu, jakby zdążyło się jej pomieszać w głowie od marzeń albo raczej od zderzenia niespełnionych fantazji z doznaniem, którego nie dało się przecież wyobrazić.
Przystojniak uniósł jej koszulkę. Dziewczyna posłusznie podniosła ręce, aby mógł ją ściągnąć bez przeszkód. Gdy celował zdjętym T-shirtem w stojącą za nimi sofę, jej dłonie powędrowały do jego rozporka — tak jak to widziała na filmach. Westchnęła po raz drugi, tym razem niepohamowanie głośno, na widok olbrzymiego członka, który po obsunięciu slipów wyskoczył na nią, a następnie się wyprężył. Po jej zaskoczonej minie Bono ocenił z satysfakcją, że wielkość przyrodzenia musiała wykraczać poza wyimaginowany przez nią rozmiar. Dlatego ujęła je niepewnie palcami, jakby było jadowitym wężem. Jednak gdy tylko się zawahała, poczuła silną dłoń mężczyzny, która skłoniła ją do uklęknięcia.
Chwilę potem to on, rozsunąwszy szeroko jej nogi, wślizgnął się szorstkim językiem do wilgotnego już wnętrza. Wywołał w niej pierwotne falowanie, jakbyśmy my, ludzie, byli nieodrodnymi potomkami morskich zwierząt, a w pamięci genomu zasnęły pływy oceanu. Zimno, gorąco, zimno — gwałtowniejszy równikowy żar, a po nim subarktyczny lód. Obiema rękami złapała się poręczy krzesła za głową i o mało jej nie wyrwała podczas kolejnych skurczów rozkoszy.
Przystojniak nigdzie się nie spieszył. Posuwał się w jednostajnym rytmie i niezbyt szybkim tempie — czyste moderato. Dozował wrażenia siłą dotyku jędrnych warg. Raz torował sobie ścieżkę między różowymi fałdkami, które niczym płatki róży otwierały się pod naciskiem jego wiśniowych ust, innym razem skupiał się na drobniutkiej szyszce — miniaturce pąka chmielu. Na przemian oblizywał ją dookoła, trącał od dołu i z góry, aby złapać wargami, lekko zacisnąć, a następnie wyssać z niej sok… Nie była dziewicą, ale wyglądało na to, że żaden mężczyzna nie odwiedził jej wcześniej w ten sposób.
Od tej pory dziewczyna była gotowa go przyjąć. Pragnęła go teraz bardziej niż kogokolwiek i czegokolwiek na świecie. Bez świadomości norm, sztucznych ograniczeń czy narzuconych barier. Bez bagażu chorobliwej moralności i hipokryzji, które pętają ludzkie umysły. Paliło ją pulsujące krwią pożądanie. Cierpły palce zaciśnięte do białości w piąstki na fałdach ściągniętej skóry jego pleców.
Miguel wszedł w nią wpierw ostrożnie, jakby się rozglądał w nieznanym wnętrzu. Potem zaczął coraz gwałtowniej się z niej wysuwać i na powrót wsuwać. Robił to raz szybciej, a raz wolniej, nieregularnymi seriami i ze zmienną siłą, aby nie mogła przewidzieć kolejnego ruchu. Gdy, chyba po raz tysięczny, naparł na wzgórek jej łona, dziewczyna poczuła, jak zalewa ją fala, a później kolejne. Po chwili utraciła panowanie nad tym, co się z nią działo, gdyż Bono wymachiwał już nią niczym szmacianą lalką — przekładał z sofy na stół, a następnie na kredens. Układał głową na dywanie albo nogami wysoko, na sam brzeg łóżka. Dzielił i rządził wedle własnej woli. Ona jedynie usiłowała przetrwać, przełknąć ślinę i choć przez chwilę wziąć pełny oddech. Zakrztusiła się, gdy położył ją na wznak i odchylił głowę poza obręb sofy. Głębokimi pchnięciami torował sobie drogę w jej ustach, aż mało nie zemdlała.
Gdy już całkiem po zmroku wracali z apartamentu, pozostawiwszy go do dyspozycji drugiej parze, blondynka ponownie pokrywała emocje bezustannymi pytaniami. Garnęła się przy tym do skąpo owłosionej, choć wyjątkowo muskularnej klatki Miguela. Dziewczyna miała przekrwione białka z wysiłku, który wkładała w łapanie haustów powietrza podczas cielesnych wygibasów. Musiała zakładać, że uległością pięknego młodego ciała złożyła właśnie ofiarę na ołtarzu miłości, której on stał się odtąd zakładnikiem.
Gdy doszli do plaży, odgłosy cykad zagłuszył ocean. Usiedli w tym samym miejscu co wcześniej, obok przygasającego ogniska. Przystojniak coraz słabiej ukrywał znużenie. Niknące błyski światła z tańczącego na wietrze ognia podrygiwały w ciemności na ich twarzach. Pachniało jeszcze intensywniej niż za dnia — na przemian morzem i podmuchami z frytkownicy oraz rybnego grilla uruchomionych na wieczór w Rose Petisqueira, po drugiej stronie rzeczki.
— Mieszkasz tutaj?
— Gdzie? — odpowiedział pytaniem. Nie odwrócił głowy od bielejących w ciemności grzbietów wzburzonych fal.
— W Vieira de Leiria? — Spróbowała nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Oparła głowę na jego kolanach i patrzyła w górę, obserwując męski podbródek i szyję.
— Nie, skąd! — Wzruszył ramionami i przypalił nowego papierosa. — Chcesz? — zapytał, podsuwając jej go pod nos.
— Nie, nie palę — żachnęła się i drgnęła, jak gdyby chciała się podnieść.
— No tak, jesteś sportsmenką — zauważył z nieukrywaną kpiną.
Po chwili dziewczyna zadała kolejne pytanie, co już zaczynało go drażnić.
— Często tu bywacie?
Był pewien, że marzyła o negatywnej odpowiedzi.
— Bardzo rzadko. Jesteśmy tu chyba po raz drugi — skłamał odruchowo.
— Okej — odpowiedziała i teraz sama wpatrzyła się w morze, mechanicznie obciągając świeżo poplamiony sweterek, który zawinął się na piasku pod jej plecami.
Miguel najchętniej pojechałby teraz do dyskoteki, ale oczywiście z samym Diogiem. Zwrócił więc wzrok na wydmę w wyczekiwaniu kumpla.
Maur, jak Miguel złośliwie przezwał pracodawcę, wyglądał odstraszająco z okazałymi tatuażami wychodzącymi spod koszulki na kark i przedramiona. Miał zwykle zaciętą minę wyzbytą ludzkich uczuć. Coś jak nieustający paraliż mięśni twarzy. Gładko ogolony i krótko przystrzyżony krążył po zakładzie sprężystym krokiem. Zawsze wyprostowany, niemal sztywny w karku, niczym emerytowany żołnierz francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
— Pojawia się koło ciebie niepostrzeżenie jak duch — instruował przystojniak nowo przybyłych. — Nigdy nie wiadomo, gdzie, kiedy i na czym człowieka dopadnie, więc miejcie się na baczności. I lepiej, żebyście niczego nie kombinowali, bo wylecicie, jak amen w pacierzu.
Szef nie tolerował żadnych przewinień, a już prawdziwego hopla miał na punkcie punktualności. Dawał boleśnie to odczuć każdemu, kto pozwolił sobie na choćby drobne spóźnienie do pracy. Recydywistów karał, odbierając premię, a gdy to nie pomagało, wyrzucał nieszczęśników na bruk. Z miejsca i bez ceregieli.
Bono podpadł mu w tej kwestii już kilkukrotnie, więc miał poczucie, że lewituje na granicy definitywnej utraty tej roboty. Jakby przebywał w czyśćcu, skąd jak uważał, teoretycznie można wrócić do łask suwerena, ale w praktyce nikomu się to nie udaje. Niestety, regularne pojawianie się na czas w robocie, której nie szanował ani nie lubił, bywało ponad jego siły. Przez kilka dni szło mu nawet gładko, a potem ciach! I po ptakach.
Uważał, że nie zrozumie tego nikt, kto nie czuje się prawdziwym artystą. Człowiekiem, który z racji wrodzonej wrażliwości oraz łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi preferuje przegadanie całej nocy po koncercie o naprawdę ważkich sprawach tego świata ponad żywot niewolnika, zamotanego w pętlę niekończących się zobowiązań i powinności. To nie mogło iść w parze z wysoką notą u Maura.
Miguel musiał pracować. Nie miał wyjścia, jeśli chciał otrzymać połowę pokaźnego majątku po śmierci rodziców. Ci byli już wystarczająco rozczarowani brakiem wykształcenia syna, a co za tym idzie, także perspektyw na jego „świetlaną przyszłość”. Albo choćby na „błyskotliwą karierę zawodową”, która zapewniłaby im dostatni żywot na emeryturze.
Sami bez dyplomów wyższych uczelni, widzieli go za sterami samolotu pasażerskiego w świetnie skrojonym, olśniewająco białym uniformie i czapce z daszkiem okraszonej kapitańskimi insygniami. Wiadomo, ojciec pasjonował się lotnictwem. Ewentualnie jako tryskającego energią i świetnymi pomysłami obrońcę interesów bogatych korporacji w ich sporach sądowych — jak wolała matka. Czy jako ratującego czyjeś życie udanym, unikatowym w skali światowej przeszczepem serca kardiochirura — na co ostatecznie przystaliby oboje.
Nie byli natomiast w stanie zaakceptować w rodzinie kolejnej i „szalenie ryzykownej”, jak zgodnie twierdzili, kariery artystycznej. Nawet quasi-artystycznej. W ten sposób oceniali plany młodszej siostry Miguela, która przynajmniej rozpoczęła studia architektoniczne, mimo że kontynuowała je z marnym skutkiem. Na marginesie: ponieważ stawiano mu ją od dziecka za wzór, przez to jej serdecznie nie cierpiał. Dlatego nigdy nie umieli odnaleźć wspólnego języka.
Rzępolenie syna nie dawało zatem żadnych realnych podstaw do rodzicielskiego optymizmu oraz tego, aby w ogóle traktować jego plany poważnie. Inna rzecz, że Bono nie podsuwał im dobrych kontrargumentów, nie przykładając się nigdy szczególnie do nauki, nawet w przypadku swojego ulubionego zajęcia, czyli gry na gitarze. Ich gorycz z czasem się ucieleśniła w postaci regularnej złośliwej praktyki wytykania mu błędów, niedociągnięć, zaniechań i słabości — czyli de facto wszystkiego.
Tak czy inaczej, rodzice wydziedziczyliby go, gdyby nie podjął żadnego zajęcia, a może nawet pozbawili dachu nad głową, jeśli zaszedłby im boleśniej za skórę. Miał wrażenie, że ledwie go tolerowali w swoim domu, w którym, ich zdaniem, bezproduktywnie tkwił mimo zbliżającej się trzydziestki. Wypominali mu także, że szerokim gestem korzystał ze zgromadzonych przez nich dóbr, nie dając z siebie niczego w zamian. Miguel dobrze rozumiał, że chodziło o jego partycypację w kosztach utrzymania lub choćby w formie ekwiwalentu fizycznego zaangażowania się w prace domowe. On jednak, mimo groźby utraty lokum, wiktu i opierunku, wolał udawać przygłupa. Grał nieogarniętego proletariusza, który całe dnie haruje jako pracownik fizyczny w przelewni wina, dlatego niewiele zarabia i nie ma środków na dokładanie się do budżetu. W ten sam sposób tłumaczył brak sił i czasu na włączanie się w domowe obowiązki.
Rodzice tego domorosłego rockmana dochodzili do pieniędzy własnymi rękami, nie otrzymawszy od swoich przodków niczego poza wychowaniem i szacunkiem do pracy. Papa Miguela był wielce niepogodzony z sytuacją syna. Dlatego aby ukryć przed ludźmi wstyd, zwykł był opowiadać w towarzystwie, że „człowiek to może wykonywać dowolne zajęcie, byleby robił to sumiennie i uczciwie”. To był taki zwrot wytrych na wypadek, gdyby któremuś z ciekawskich gości przyszło do głowy, że któreś z jego dzieci jest nieuzdolnione albo leniwe. „W końcu każdy porządny fachowiec zasługuje na szacunek, bez względu na miejsce w hierarchii” — dodawał jego ojciec innym razem, gdy wymagała tego sytuacja, czyli zderzył się z dociekaniami obcych na temat zajęcia czy planów zawodowych dorosłego już syna.
Oczywiście dla samego zainteresowanego opinia rodziny — włączając w to „głupią siostrę” — nie miała żadnego znaczenia.
Bono nie umiał pogodzić swoich dwóch wcieleń albo raczej światów, w których równolegle żył. Z jednej strony robotnika, do którego na co dzień zwracano się ostro i bez cienia szacunku. Z drugiej zaś artysty występującego w weekendowe wieczory na małej klubowej scenie. Albo inaczej: rockmana, któremu wątła, często podchmielona, lecz niezwykle ciepła i wierna publiczność nie szczędziła nigdy aplauzu ani słów uznania. Ta sama zresztą, która ochrzciła go „Naszym Bonem” po tym, jak z dużym wdziękiem wykonywał utwory U2. Ten drugi świat ukochał i jemu — jak deklarował — oddałby duszę oraz ciało.
Niestety, owej „szczerej i bezgranicznej miłości” nie starczało, aby wycisnąć z siebie wystarczająco wiele na utrzymanie się z tego zajęcia. Aby rozwijać swoje umiejętności i doskonalić warsztat do poziomu, który — wbrew opinii rodziców — pozwoliłby mu znaleźć się na zawodowym parnasie.
Klasyka. Koło zamknięte. Czysty, abstrakcyjny, wyizolowany od ciężkiej pracy talent nigdy nie wystarczy. W każdym razie na dłuższą metę i do osiągnięcia prawdziwie ambitnych celów. Bo jak uczy życie, albo masz talent i dokładasz do tego więcej lub mniej pracy, albo braki talentu nadrabiasz benedyktyńską pracowitością. Inaczej nic z tego nie będzie. Klapa, null i rozczarowanie. To cykl, w który wpadają czasem ci najzdolniejsi i najleniwsi zarazem. Przerwać go niepodobna bez kosmicznego podmuchu, pchnięcia boską ręką czy katastrofy, po której zaczyna się wszystko od nowa… W ten sposób ludzi utalentowanych dystansują mniej zdolni, lecz pracowici. Chyba że ktoś jest geniuszem — jednak ta cecha jak dotąd nie ujawniła się w przypadku Bona.
I tak na scenie Miguel czuł się półbogiem, a w przelewni win zwykłym robolem bez przyszłości. Półczłowiekiem, który do końca zdrowia lub życia będzie przestawiał skrzynki i ładował ciężarówki. Popychadłem odpowiadającym karnie Claro! na wszystkie polecenia czy przekleństwa rzucane w jego stronę. I to bez podnoszenia wzroku, żeby zbytnio nie nawijać się szefowi na oczy.
Czasem się nad tym zastanawiał, ale bez konstruktywnego rezultatu. Bo niby jak miałby odmienić swój los? „No, kto powie, w jaki sposób?” — ekscytował się bezowocnie, gdyż oczywiście nie chciał dostrzec najprostszego, a zarazem najtrudniejszego rozwiązania. „Co za syf!” — w ten sposób kwitował niepokorne dywagacje, a właściwie frustrację i rozczarowanie sobą. Z poczucia beznadziei wymieszanej z bezradnością.
W chwilach, gdy był ze sobą zwyczajnie szczery, bo zadżumiony — jak obaj z Diogiem nazywali stany upojenia alkoholowego — i dogorywał na wydmach w oczekiwaniu na kaca, obserwując spod wpółprzymkniętych powiek znikający nad oceanem całun ciemności, przyznawał, że tak naprawdę najpiękniej to „byłoby mieć tyle kasy, aby nie musieć nic już w życiu robić i cieszyć się nieustannie coraz to nowymi zabawkami”. Jednak w ostatnim czasie, nie wiedzieć z jakiego powodu — być może przez dopadające go coraz większe znużenie nieustającą fiestą, poczuł, że mógłby osiągnąć coś więcej. Może w muzyce? Nie, nie miał talentu do komponowania, a to było niezbędne, aby być oryginalnym artystą, a nie tylko wykonawcą. Tacy nie robią przecież kariery, tylko grają po knajpach, a nie o to mu chodziło. A może w życiu prywatnym? Jednak tyle się już zdążył napatrzeć na dysonans między rozkoszami ożenku a późniejszymi losami małżeństw, że wzdrygał się, na myśl o kolejnym kieracie i zobowiązaniu. Takie miał credo. Nie zastanawiał się, czy jest dobre, czy złe, wzniosłe czy może przyziemne i prymitywne albo czy komuś by się nie spodobało. Miał także gdzieś, jak to o nim świadczy.