Namiętność pachnąca terpentyną - ebook
Namiętność pachnąca terpentyną - ebook
Czasami niewiele trzeba, by zmarnować to, co oszlifowane mogłoby cieszyć do końca życia…
Sabina to czterdziestoletnia kobieta „na zakręcie”. Choć jej mąż Jeremi, utalentowany malarz, zmarł wiele lat temu, a życie zawodowe kobiety jest od dawna ustabilizowane, właśnie teraz odkrywa, że wszystko, co najważniejsze, przecieka jej przez palce. I postanawia o to zawalczyć. Po śmierci ukochanego, zajęta walką o przetrwanie swoje oraz córki, zapomniała, czym jest namiętność, ale kiedy w domu pojawia się Jakub, student malarstwa, Sabina przypomina sobie, jak podniecający może być zapach terpentyny.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-212-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uwielbiam wschody słońca wczesną jesienią. W końcu dojrzałam do tego, by znowu je pokochać. Świeżość poranka, rześkie powietrze tuż nad ziemią, łąki spowite oparami białej mgły. Słońce coraz niechętniej, jakby było zmęczone gorącym latem, wychyla się zza bladych, odrobinę tylko różowiejących na wschodzie chmur. I ten zapach. Już zaledwie tlący się wspomnieniem rozpalonych ciał, niepewności i rodzącej się namiętności. Być może z wiekiem staję się bardziej sentymentalna, choć nie sądzę, by po tym, co mnie spotkało, miało to znaczyć coś złego. Jeszcze kilka miesięcy temu, owszem, czułabym się zażenowana swoimi westchnieniami i powłóczystymi spojrzeniami, które z reguły cechowały romantyczne, nadęte damy bez zajęcia. Ale ostatnio wiele się zmieniło.
Wiele lat temu, kiedy moje życie legło w gruzach, nie miałam na nic czasu. Byłam wiecznie zmęczona, niewyspana, ale zdeterminowana do ciągłej pracy. A to, co ważne, umykało gdzieś pomiędzy kolejnymi lekcjami francuskiego, których udzielałam, najpierw w mieszkaniach i domach moich uczniów, a z upływem czasu zaczęłam organizować we własnym domu. Pamiętam, że wracałam wtedy ze szkoły, gdzie byłam wychowawczynią grupy zerowej, i do późnych godzin popołudniowych udzielałam prywatnych lekcji. Nieważne były zmęczenie i całkowity brak czasu. Od dnia, kiedy mój mąż Jeremi zasnął i już się nie obudził, każdy dzień wypełniała mi walka o przetrwanie.
Spotkaliśmy się, kiedy miałam piętnaście lat. Rodzice wiecznie pracowali, a mnie ciągnęło do poznawania życia. I to właśnie Jeremiemu udało się opanować mój młodzieńczy bunt. Pokazał mi świat, którego dotąd nie znałam, ale zrobił to w uporządkowany sposób. Zdołał mnie wyciszyć i obudzić we mnie to, co po latach stało się moją pasją i już do końca życia kojarzyć się miało z jego dłońmi i miłością. Kiedy na świat miała przyjść Anita, w końcu się pobraliśmy, a ja wiele razy myślałam, że mąż był moim aniołem stróżem. On chronił mnie przed złem tego świata, ustrzegł przed popełnieniem wszystkich błędów, które bez niego popełniłabym z pewnością. Jakże ja go kochałam…
Anita urodziła się w styczniu. Nie posiadaliśmy się ze szczęścia! Ja, szesnastoletnia matka, i mój Jeremi, starszy ode mnie o trzynaście lat. W wychowywaniu córki pomagali nam nasi rodzice. Ja wciąż się uczyłam, a on malował. Wszystko miało się ułożyć. Tak mówił. Jednak trzy lata później, kiedy zdałam maturę i dostałam się na studia, pewnego ranka po prostu się nie obudził, a życie nagle straciło dla mnie sens… Lekarze stwierdzili, że miał tętniaka mózgu i żadnych szans na przeżycie.
Zostałyśmy same z córką. Bardzo starałam się żyć tak, jak mnie nauczył. Wstawałam każdego ranka i choć tęsknota za nim pojawiała się już z chwilą otwarcia oczu, nie poddawałam się. Jeremi bardzo często powtarzał, że kiedy nadejdą trudne dni, muszę znaleźć pozytywną myśl, jakieś dobre wspomnienie i trzymać się go. Za wszelką cenę nie wypuszczać z rąk tego okrucha. Bo najgorszą rzeczą, jaką mogę zrobić, to się poddać. Zabronił mi tego. Po jego śmierci często się zastanawiałam, czy wiedział o swoim tętniaku. Czy miał świadomość, że kiedyś zostawi mnie samą? Może moje pojawienie się w jego życiu było właśnie tym pozytywnym wydarzeniem, którego postanowił trzymać się tak długo, na ile mu pozwoli choroba? Nie mogłam mieć mu tego za złe. Zawdzięczałam mu tak wiele.
Nietrudno się domyślić, co było pozytywnym okruchem, którego się trzymałam. To Anita. Z każdym dniem, potem tygodniem i miesiącem, coraz bardziej przypominała swojego ojca. Miała jego oczy i to samo głębokie, odrobinę rozmarzone spojrzenie. Dla niej postanowiłam podjąć nierówną walkę z życiem. Odnalazłam w sobie pasję, którą zaczęłam z największym oddaniem pielęgnować, a ona w zamian uskrzydlała mnie i rekompensowała lata samotności. I z każdym rokiem rosłam w siłę, patrząc na moją dorastającą córkę. W końcu odetchnęłam z ulgą, zwyciężyłam! Anita dostała się na Akademię Sztuk Pięknych i zaczęła studiować malarstwo, a ja spełniłam swoje marzenia i mogłam finansować jej naukę. Czyżby moje życie miało się ustabilizować? Zastanawiałam się nad tym wielokrotnie, kiedy wieczorami zamiast padać zmęczona do łóżka, mogłam sobie pozwolić na chwilę relaksu z kieliszkiem wina przed telewizorem bądź komputerem, pisząc kolejną powieść kobiecą. Szkoda tylko, że Jeremi nie mógł dzielić z nami tego sukcesu…Rozdział I
To był ciężki tydzień. Jednak maj rekompensował wiosenne zmęczenie, obdarowując świat szczodrze promieniami słońca i budzącą się z zimowego rozleniwienia zielenią. Wiosna jest moją ukochaną porą roku. Gdyby był obok mnie Jeremi, z pewnością potrafiłby wytłumaczyć ten szczególny sentyment. Choć, z drugiej strony, jesień też kochałam. Za niesamowite kolory i niekończącą się walkę z przemijaniem. Zawsze obawiałam się upływającego czasu. Przerażało mnie w nim to, że nadejdzie w końcu taki dzień, kiedy duże, stare drzewa w moim ogrodzie wciąż będą szumiały tak, jak każdego poprzedniego i kolejnego dnia, a mnie już nie będzie. Nie będę mogła wsłuchiwać się w to leniwe, rozkoszne brzmienie.
O tym właśnie pisałam, ów lęk był stałym tematem moich powieści. I chyba nie tylko mnie dręczyła obawa przed odejściem, skoro od kilku lat zajmowałam niezmiennie dziewiąte miejsce na liście bestsellerów w liczących się na rynku księgarniach. Świadomość, że nie jestem sama, a grono czytelników dzieliło mój lęk przed odejściem, dodawała mi otuchy, powodowała, że czułam się pewniej. Przestałam myśleć o konieczności zarabiania pieniędzy, by utrzymać nas dwie i zaspokoić potrzeby związane z rozwijającym się talentem córki, a najzwyczajniej w świecie oddałam się przyjemności pisania. Dla moich czytelników i dla siebie samej. Uzależniłam się od pasji, którą obudził we mnie mój nieżyjący od dwudziestu jeden lat mąż, i wspięłam się na szczyt, który zawsze mi przepowiadał.
Zamknęłam za sobą furtkę, usiadłam na drewnianej huśtawce ustawionej pod rozłożystymi modrzewiami i wsłuchałam się w ciszę. Dochodziła dopiero ósma, była sobota. Nie chciałam budzić Anity, a po tygodniu spędzonym poza domem potrzebowałam chwili spokoju, by sobie przypomnieć, za co kochałam to miejsce. Oczywiście kojarzyło mi się z Jeremim, który otrzymał dom w spadku po babci. Budynek miał pewnie ze dwieście lat, stara podłoga skrzypiała niemiłosiernie, a schody zdradzały każde, nawet najdelikatniejsze stąpnięcie, wydając przeciągłe odgłosy, jakby drewniane stopnie jęczały pod ciężarem człowieka. Meble również miały swoje lata. Wszystkie pochodziły jeszcze z okresu, kiedy mieszkała tu babcia Jeremiego, a więc były ciężkie, dębowe i pokryte ciemną politurą. Pamiętam, że kiedyś zbiłam smukły klosz lampy olejnej, stojącej na krawędzi komody. Anita natychmiast zbiegła na dół i stanęła przy drzwiach, otwierając szeroko usta.
– Mamo – zawołała z przejęciem w głosie – musimy teraz znaleźć podobny!
I pobiegła z powrotem na górę. Znalazła na Allegro klosz o niemal identycznym kształcie i podesłała mi kontakt do sprzedającego. Była bardzo wrażliwa na panującą wokół niej atmosferę i z czcią traktowała wszystkie przedmioty znajdujące się w domu. Miała duszę artystki. Nie znała swojej babci, ja również niewiele mogłam jej opowiedzieć, ale często o niej rozmawiałyśmy. Wymyślałyśmy historie, które pomagały nam stworzyć choć iluzję więzi.
Przechyliłam piankowy kubek z zimną już kawą, którą kupiłam po drodze w McDonaldzie. Lubiłam kawę. Stara drewniana huśtawka podrygiwała poruszana lekkim wiatrem, a ja budowałam nastrój po powrocie do domu. Moje życie było teraz bardzo poukładane. Kiedy minął okres młodzieńczego buntu, a później, po śmierci męża, wygrałam walkę o przetrwanie, wszystko ułożyło się i pasowało jak wygodna para butów. Na szczęście moja córka nie przeżywała młodzieńczego buntu. Lubiła się uczyć, dlatego nie miałam z nią najmniejszego problemu w szkole. Miała niewielkie grono swoich najbliższych przyjaciół, których gościłyśmy raz w miesiącu i tylko wtedy nasz dom wypełniał się głosami ludzi, a przy tym różnymi zapachami. Od tych królujących w kuchni, aż po woń marihuany, na którą pozwoliłam dopiero, kiedy Anita dostała się na studia. Nigdy nie byłam zbyt restrykcyjna, zawsze starałam się z nią rozmawiać, próbowałam najpierw zrozumieć, a potem dopiero wyciągałam wnioski. Moja mama bardzo długo i zawzięcie ze mną walczyła, próbując wymusić na mnie większe zaangażowanie w zdyscyplinowanie Anity, ale nie potrafiłam tak postępować. Dlaczego miałam zabraniać jej rzeczy, których sama próbowałam? To się chyba nazywa hipokryzją, tłumaczyłam jej. Ale ona niezmiennie kręciła głową, aż misternie upięty na jej czubku kok zaczynał niebezpiecznie podrygiwać. Wtedy już nawet nie potrafiłam się złościć. Podczas gdy mama wciąż narzekała, ja zastanawiałam się tylko, czy i kiedy jej fryzura się rozpadnie. Te niekończące dywagacje przestały budzić moją niechęć już dawno temu. Muszę nawet przyznać, że podziwiałam moją mamę za determinację w walce z niestosownym wychowaniem jej wnuczki. Niestosownym w jej mniemaniu, oczywiście. Była bardzo zawzięta. Ja też taka byłam, ale wykorzystywałam tę cechę w innych sytuacjach.
– Jak możesz pozwalać, żeby dziecko paliło to świństwo? – zaczynała, przestępując próg naszego domu i zaciągając się roztaczającym się wokół zapachem marihuany. – To wciąż dziecko! Pozwalasz, żeby nałóg przytępiał jej zmysły! – terkotała jak stare radio, które czasami włączałyśmy z Anitą, chcąc posłuchać muzyki.
– Dzień dobry, mamo, jak miło, że wpadłaś – powtarzałam za każdym razem, całując ją głośno w policzek.
Zadarłam głowę do góry i wpatrzyłam się w błękitne niebo. Umościłam stopę w miękkiej już trawie i uniosłam wysoko dłoń. Wplotłam palce w moje długie, proste włosy i zacisnęłam je w pięść. Marzyłam o kąpieli. Wsiadłam do samochodu bardzo wcześnie, chcąc dotrzeć do domu jeszcze rano. Czułam się nieświeża, włosy zwisały po bokach splątane. No tak, mam jedno nieznośne przyzwyczajenie, którego za nic nie mogę się pozbyć; kiedy jestem zmęczona bądź skupiam się na czymś mocno, zakręcam kosmyki na palce aż do skóry. Powstają z nich wtedy takie ślimaki, które ugniatam, delektując się ich gładkością. Robię to zazwyczaj nieświadomie, dlatego poprosiłam Anitę, by za każdym razem chrząkała, kiedy jesteśmy w towarzystwie, bądź przypominała mi wprost, kiedy jesteśmy same. Dotąd jednak nie udało mi się zapanować nad tym odruchem.
Na dźwięk otwierającego się okna na piętrze uniosłam głowę. Moja córka właśnie wstała. Potem ujrzałam jej zaspaną jeszcze twarz oraz burzę roztrzepanych włosów w czarnym, podobnym do mojego kolorze.
– Cześć, mamuś! – krzyknęła i pomachała mi, przecierając oczy wolną ręką, a ja kolejny raz poczułam wdzięczność, że mam na świecie kogoś takiego jak ona.
– Dzień dobry, kochanie. Zejdziesz?
Oczywiście, że zeszła. Już po chwili drzwi się otworzyły i moja Anita stanęła w progu domu, rozglądając się za starym, odartym z farby krzesłem. Właściwie to była już tylko rama, pozbawiona siedziska, ale wciąż wykorzystywałyśmy ją do podpierania zamykających się drzwi. Anita pchnęła je pupą, a nogą przyciągnęła krzesło. W rękach bowiem ściskała dwa kubki ze świeżo zaparzoną kawą.
– No, tego się nie spodziewałam. – Mówiąc to, zauważyłam jej zadowoloną minę. – Świeża kawa? Tak szybko?
– Byłam przygotowana. Wiedziałam, że zechcesz wrócić dziś wcześniej i będziesz zmęczona. Mamo, znam cię od dwudziestu czterech lat! Zawsze wracasz do domu najszybciej, jak się da. Co słychać w Bieszczadach? Urzekły cię czy wręcz przeciwnie? Jak twój research? – Usiadła obok mnie na huśtawce i skrzyżowała stopy. Biała, długa koszulka zwinęła się na jej udach.
Anita była bardzo drobna. Zupełnie jak ja. Nasza blada karnacja stanowiła kolejne zmartwienie mojej mamy. Wciąż nas namawiała, żebyśmy się trochę opaliły, bo wyglądamy niezdrowo. Odkąd przeszła na emeryturę, a mój tato zmarł, pojawiała się u nas średnio trzy razy w tygodniu. Przyjeżdżała swoim vanem załadowanym niemal po brzegi różnymi potrawami. Wyglądało to trochę tak, jakbym ja nie potrafiła niczego ugotować i głodziła siebie oraz dziecko.
– Mam wszystko, czego potrzebowałam. Całą masę zdjęć, poznałam nawet przedstawiciela Straży Granicznej…
– Mamo…
– Ech, nic się nie stało, trochę się zapędziłam i podeszłam za blisko granicy z Ukrainą.
– I co?
– Nie sądziłam, że będąc wciąż na ziemiach polskich, podlegam jakimś ograniczeniom.
– I co?
Anita wyglądała na przejętą. W takich chwilach czułam prawdziwe szczęście. Miałam w moim dziecku przyjaciółkę.
– No nic. Pojawił się nie wiadomo skąd, wylegitymował mnie i musiałam mu pokazać moje zdjęcia. Potem zaczęliśmy rozmawiać, pytał, co robię, skąd przyjechałam i czy często odwiedzam Bieszczady. Ale nie dostałam mandatu.
– Mamo…? – W głosie Anity brzmiało pobłażanie. – A nie odniosłaś wrażenia, że facet cię podrywa?
– Nie. Po prostu rozmawialiśmy. Opowiadaliśmy o sobie. – Wzruszyłam ramionami. – Wiesz, był zafascynowany, bo nie zna żadnej pisarki. To, czym się zajmuję, z reguły robi na ludziach wrażenie.
– A znał cię?
– Nie. To było miłe.
– Mamo, musisz nauczyć się zwracać na takie zachowania uwagę – moralizowała moja córka, wymachując przy tym ręką. – Facet chciał cię wybadać. Opowiadał o sobie…
– Daj spokój.
– Minęło sporo czasu. Uwierz mi, przydałby ci się ktoś… – Pociągnęła łyk kawy, siorbiąc przy tym głośno.
– Powiedziała moja doświadczona dwudziestoczteroletnia córka…
– Dobrze wiesz, o czym mówię.
– Nie czuję się na siłach. Teraz chcę po prostu odpocząć. Mam to, czego chciałam, na co pracowałam tyle lat w pocie czoła. Pozwól mi się cieszyć owocami mojej harówki. – Anita spojrzała na mnie i oparła głowę na moim ramieniu.
– Mamo, jesteś tytanem. Ciesz się do woli, ale przydałby ci się ktoś, z kim mogłabyś porozmawiać. Ktoś w twoim wieku, kto mógłby na nowo odkryć w tobie piękno.
– Wiesz, czasem się zastanawiam, czy w domach innych ludzi dzieci też rozmawiają w taki sposób ze swoimi rodzicami.
– Mamo, nasz dom jest wyjątkowy. Tu liczą się emocje, podrygujące na wietrze wrażenia, jak sieć utkana z muzyki zmysłów…
– Cytujesz mój wiersz?
– Jestem twoją najwierniejszą fanką, nie zapominaj o tym. A teraz, obawiam się, że musisz wziąć kąpiel i trochę się przespać. Wczoraj przyjechał pan Benek i przywiózł chyba tuzin nowych roślin.
– A hosty?
– Głównie hosty, mamo…
– Szaleję na ich punkcie…
Anita westchnęła i potrząsnęła głową. Burza jej ciemnych włosów zadrżała na wietrze.
– Wiem… Wyglądasz na zmęczoną. A wieczorem przychodzi Marysia. Nie chciałabym, żebyś była zmęczona. Pewnie będzie chciała ci pomóc w sadzeniu roślinek.
– Już nie mogę się jej doczekać! – Przyklasnęłam i pospiesznie pocałowałam kędzierzawą czuprynę mojej córki, zadowolona z powrotu do domu. Miałam masę pracy. W poniedziałek chciałam wywołać przynajmniej część zrobionych zdjęć, które miały mi posłużyć jako inspiracja do pracy. Tym razem zamierzałam napisać powieść o przemijaniu, a do przedstawienia pokrętnego losu miały posłużyć mi właśnie krajobrazy pięknych Bieszczad.
Przyjemna, lekko cierpka w smaku kawa spłynęła do gardła. Anita miała rację, byłam zmęczona, ale i szczęśliwa. Tygodniowy pobyt w górskim klimacie pozwolił mi wznieść się nieco wyżej, odkrył we mnie zupełnie nowe pokłady nadziei, a przede wszystkim zaowocował obiecującą znajomością. Gdzieś w notesie miałam bowiem zapisany numer telefonu Wiktora, przemiłego aspiranta Straży Granicznej, którego tam poznałam. Ale było zbyt wcześnie, by opowiadać o nim coś więcej ponad to, że chciał wlepić mi mandat. W końcu dzieliło nas tak wiele, odległość i zupełnie inne spojrzenie na życie. Cóż, jakimś trafem jednak czułam przyjemne ciepło na samo wspomnienie rozmów z tym mężczyzną, pamięć jego śmiechu powodowała, że i mnie chciało się śmiać. Wciąż wracała do mnie jego zadowolona twarz, kiedy tłumaczyłam się nieznajomością przepisów, stojąc na polnej drodze tuż obok znaku informującego o granicy kraju. Może Anita miała rację? Może powinnam do niego zadzwonić?Rozdział II
Zrobiłam, jak mi zasugerowała. Wzięłam długą, relaksującą kąpiel. Nałożyłam na włosy maskę i wyciągnęłam się w wannie, rozmyślając o minionej wyprawie w Bieszczady. Tak naprawdę jej wspomnienie wciąż tkwiło gdzieś w moim sercu. Absolutnie kochałam swój dom. Kojarzył mi się z najwspanialszymi chwilami życia. Byłam szczęśliwa, miałam wszystko, o czym dawniej mogłam tylko marzyć, a więc wspaniałą, inteligentną córkę, której artystyczna dusza do złudzenia przypominała duszę jej ojca, piękny dom, którego wyczuwalny na odległość klimat minionych lat nastrajał mnie nostalgicznie, a tym samym budował atmosferę, miałam w końcu moje zajęcie. Mogłam całymi dniami pisać, powoływać do życia postacie, kierować ich losem, decydować o narodzinach, śmierci i dzielić szczęście pomiędzy ludzi tak, jak uznałam, że na to zasługiwali. Wsłuchana w panującą wokół mnie ciszę, wdychając zapach czasu, przelewałam na kartki moich powieści wszystkie te uczucia, które trawiły mnie od środka. Byłam pisarką. A mimo tego lubiłam chwile, kiedy mogłam wyrwać się z domu. Uwielbiałam podróżować, kolekcjonować wrażenia, emocje, które chłonęłam, jak gąbka. Zawsze, kiedy o tym myślę uważam, że stagnacja, tkwienie w jednym miejscu zabiłoby mnie i moją wiarę w sens istnienia. Pogrążyłabym się we wspomnieniach, obrazy minionego życia z Jeremim przytłoczyłyby mnie i pociągnęły na dno. Jestem pewna, że tak by się stało, gdybym nie trzymała się moich postanowień i nie spełniała marzeń.
Rozczesałam włosy wygładzone maseczką i położyłam się do łóżka. Było dość wcześnie, dlatego w domu panowała cisza. Nie mąciły jej przejeżdżające samochody, nie hałasowały nawet okoliczne psy. A ja odpływałam do moich wspomnień, w gorące ramiona mojego męża…
Obudził mnie hałas, brzęk naczyń dobiegający z kuchni. Zaraz potem usłyszałam odgłosy toczącej się na dole rozmowy. Przyjechała moja mama. Poczułam ulgę. Owszem, potrafiła być nieznośna w swych narzekaniach i dość zaborcza, jeśli chodziło o obronę przekonań, jednak podczas kilkumiesięcznego oswajania jej z faktem, że w życiu Anity znalazł się ktoś i ten ktoś wcale nie był mężczyzną, zauważyłyśmy, że mama w tak specyficzny sposób przyswajała wiadomości i zjawiska, które wykraczały poza jej wizję świata.
Wyciągnęłam się na łóżku i uniosłam głowę wyżej, by spojrzeć na błękitne niebo i powiewającą nade mną jasną lnianą firankę. Przypomniałam sobie początek znajomości Anity z Marysią i reakcje mojej mamy na ten, bądź co bądź, niecodzienny dla niej związek. Na kilka dni mama zamilkła. Przestała do nas przyjeżdżać i nie dzwoniła. Jednak po upływie tego czasu, jakby nigdy nic, wkroczyła do mojego domu z torbą pełną słoików z ogórkami kiszonymi i poprosiła o pomoc w ich rozpakowywaniu i chowaniu do spiżarni.
Tamtego dnia była u nas Marysia. Obie z Anitą siedziały na tarasie, okryte lekkimi pledami, jedna w moim starym bujanym fotelu, który dostałam od mamy, kiedy dowiedziała się, że będę miała dziecko, a druga na bujaku przytwierdzonym sznurami do belki. Rozmawiały. Ich relacja kwitła, dziewczyny bardzo dużo czasu spędzały na rozmowach, poznawały się. To przypomniało mi początki mojego związku. Jeremi również dużo ze mną rozmawiał, zupełnie jakby chciał dowiedzieć się wszystkiego, absolutnie wszystkiego na mój temat. Poczułam wtedy ogromną tęsknotę za jego niskim i ciepłym głosem, za niekończącymi się rozmowami. A mama? Mama stanęła w drzwiach prowadzących na taras, spojrzała na Anitę i Marysię i przedstawiła się, po czym poprosiła o pomoc.
Wsłuchałam się w monotonny głos Marii dobiegający z dołu i zaciągnęłam się przyjemnym zapachem terpentyny wkradającym się pod zamkniętymi drzwiami mojej sypialni. Anita skończyła malować.
– Nie lubię tego zapachu… – narzekała mama, kiedy schodziłam po cichu na dół ubrana w cienkie spodenki i zwiewny podkoszulek. Wciąż niezauważona przez trzy moje kochane dziewczyny, przysłuchiwałam się ich rozmowie.
– Pani Jadziu, ale terpentyna dodawana jest nawet do niektórych perfum, jej zapach to nic innego jak wyciąg z drzew iglastych – przekonywała Marysia – Babciu, poza tym on zaraz się ulotni.
– No tak – dodała Maria – ostatnio odkryłam zapach CdG Monocle Scent One Hinoki, spodobał mi się, ale rzeczywiście szybko się ulotnił. A szkoda. Ja lubię zapach terpentyny. – Wzruszyła ramionami i byłam pewna, że uśmiechnęła się delikatnie.
– Ach, różnimy się zupełnie. Ja nie patrzę na życie tak jak wy.
– Zmysłami, babciu. Nie patrzysz na życie zmysłami.
– Ale nie jestem przez to niewrażliwa, jeśli to chcesz mi powiedzieć.
– Nigdy w życiu! – zaperzyła się Marysia. – Pani jest po prostu odbiorcą. Panią cieszą efekty, a nie proces tworzenia. To zupełnie zrozumiałe. Nie można oczekiwać od odbiorcy, że będzie go cieszył zapach farb i terpentyny. – Znowu uśmiechnęła się rozkosznie, ukazując rząd bielutkich zębów, podzielonych drobną diastemą. – Wtedy efekt pracy malarza nie byłby dla pani ucztą. A o to generalnie chodzi. Poza tym z pani też jest nie lada artystka!
– A to co ma niby znaczyć? – zapytała mama, podpierając biodra drobnymi dłońmi.
Stałam oparta o futrynę drzwi i obserwowałam je z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
– A nic ponad to, że ani moja mama, choć gotowanie nie wychodzi jej źle, ani Anita, a już z pewnością Sabina, nie potrafimy wyczarować takich przysmaków jak pani!
Wtedy odepchnęłam się od ściany i wkroczyłam śmiało do kuchni.
– Hej, hej! Rozmawiacie o mnie beze mnie!
– To nie powinno cię dziwić. Nieważne jak, byleby się mówiło, tak czytałam wczoraj w gazecie. Znalazłam jakiś wywiad ze wschodzącą gwiazdą polskiego pisarstwa. Widocznie bardzo nastawioną na sukces, skoro nie jakość, a ilość się dla niej liczy. – Moja mama pokręciła zabawnie głową i uniosła wysoko swoje cienkie i bardzo rzadkie brwi.
– Mamo, niektórym ten szum pomaga w rozwoju. – Wzruszyłam ramionami i zajrzałam do jednej z toreb, które przyniosła.
– Och, tylko żeby się potem przełożył na ich pracę. Ten szum, oczywiście… – zawyrokowała, odwracając się w stronę lodówki. – Jak było w Bieszczadach?
– Wspaniale. W poniedziałek pójdę do fotografa i wywołam zdjęcia. Mam całą masę pamiątek i fabułę nowej powieści – odparłam, siadając na krześle przy stole, oczywiście zastawionym.
W białej wazie kołysała się, połyskując okami tłuszczu, zupa pomidorowa, a ustawione w niewielkich miseczkach szczypior i koperek kusiły swoim świeżym zapachem.
– A co teraz będzie tematem twojej powieści?
Uniosłam wzrok i spojrzałam ponad głowami Anity i Marysi za okno, gdzie wiatr czochrał czupryny starych rozłożystych modrzewi.
– Chyba dojrzałam do tego, by napisać powieść o przemijaniu i śmierci. To będzie hołd, jaki złożę mojemu Jeremiemu.
W kuchni zapanowała cisza. Dziewczyny wpatrywały się we mnie w skupieniu, a moja mama odłożyła szmatkę, którą jeszcze chwilę wcześniej przecierała dębowy blat szafki, udając, że te słowa nie zrobiły na niej większego wrażenia. Otrzepała ręce i podeszła do mnie powoli. Zawsze tak robiła, kiedy napotkane rzeczy wymykały się spod jej kontroli, rozczulały ją. Pochyliła się nade mną i pocałowała w głowę.
– Ach, moje dziecko…
– A w Bieszczadach mama poznała pracownika Straży Granicznej… – rzuciła od niechcenia Anita, wlepiając wzrok w wazę z zupą. Uwielbiała pomidorową, a dla ratowania atmosfery – właśnie, moja córka zawsze potrafiła uratować nastrój – skupiła uwagę zebranych na mnie i nowej znajomości.
– A ja dowiaduję się o tym przez przypadek? – Mama podjęła wątek natychmiast.
– Sabina? Czy na horyzoncie pojawił się w końcu mężczyzna? – Marysia sięgała po talerz, nie czekając na zaproszenie i posyłając mi zaciekawione spojrzenie.
Westchnęłam jedynie i sama również postanowiłam zająć się jedzeniem. Byłam bardzo głodna. Oczywiście nie uległam ich ciekawości.
Po obiedzie Marysia poszła do ogrodu, a zaraz za nią podreptała moja mama. Przyjaciółka Anity studiowała architekturę krajobrazu, a mój ogród naturalnie stał się żywym organizmem, gdzie mogła praktykować, improwizować i tworzyć. Uwielbiałam patrzeć, jak pracowała. Z jakim skupieniem i oddaniem traktowała przestrzeń, gospodarując nią dokładnie tak, jak tego pragnęła. Jedynym warunkiem, jaki postawiłam Marysi przy zmienianiu mojego ogrodu, była obecność host i absolutny zakaz usuwania drzew, które kochałam. Wiedziałam, że mamie zależało na ścięciu choć części z nich. Nie lubiła wysokich drzew, nie podobało jej się, że rosły w niewielkiej odległości od domu. Moja mama uważała również, że modrzewie przynoszą nieszczęście i dlatego zaraz po śmierci Jeremiego wezwała ogrodnika, który miał usunąć wszystkie modrzewie z mojego ogrodu. Na szczęście zdążyłam zareagować i wychylić się z sypialni, która przez długi czas była moim schronieniem po stracie męża. Był to również jedyny raz, kiedy w tak zdecydowany sposób przeciwstawiłam się woli mamy. I widać zrobiłam to bardzo czytelnie, bo temat wycinki drzew zniknął i już nigdy nie powrócił. Kochałam moje drzewa. Zapach modrzewi i widok ich wywiniętych konarów był mi bardzo bliski. Przypominał pierwsze chwile, które spędzaliśmy z Jeremim w zaciszu jego ogrodu. Wtedy jeszcze nie byłam panią Marczuk, ale pokochałam to miejsce niemal od pierwszego wejrzenia. A później, kiedy tańczyliśmy wieczorami w rytm szumiących brzóz albo wpatrywaliśmy się w słońce przedzierające się pomiędzy ich konarami, leżąc na trawie… Jak mogłabym pozwolić na usunięcie jedynych pamiątek po tym, co przeżyliśmy?
Zaraz za Marią i mamą do ogrodu wyszła Anita, dlatego zabrałam się za przygotowanie ciasta na babeczki. Chciałam je wynagrodzić za pracę w ogrodzie chrupiącymi przysmakami, których przepis zdradziła mi dawno temu moja przyjaciółka. Gotowanie nigdy nie było moją mocną stroną, nie lubiłam konsystencji przygotowywanych potraw, nie lubiłam również oczekiwania, aż to, nad czym pracowałam, trafi na stół. To trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że jestem pisarką, a proces tworzenia powieści zajmuje kilka miesięcy. Przygotowałam zaczyn i odstawiłam go na chwilę na bok. Wyszłam na zewnątrz i przyglądałam się pracy Marii oraz mamie, nadzorującej ją z fotela na tarasie.
– Co tam robisz?
– Jesteś czujna jak mało kto, mamo – zauważyłam. – Przygotowałam ciasto na babeczki. – Usiadłam obok niej.
– Babeczki? Jakie babeczki?
– Zuzanna dała mi przepis. – Wymieniłam składniki zadowolona z pomysłu.
– A proszek do pieczenia? Dodałaś proszek do pieczenia? – zapytała i zacisnęła usta rozbawiona.
– Wydaje mi się, że nie. A powinnam była, tak? – Uniosłam brwi i kilkakrotnie kiwnęłam głową.
– Tak sądzę. Jeśli to brzęczenie zwiastuje pracujący piekarnik, to powinnaś była dodać, bo w przeciwnym razie ciasto nie urośnie.
Mama wstała i mijając mnie, ścisnęła moje ramię.
Oczywiście babeczki smakowały wyśmienicie. Wieczorem usiadłyśmy we cztery do kolacji i zanim przygotowane przez Anitę karkówki i szaszłyki upiekły się na ognisku, zajadałyśmy się właśnie moimi babeczkami. Jedynie rozbawione spojrzenia mamy zdradzały naszą małą tajemnicę. W takie wieczory jak ten bardzo mocno odczuwałam, jak wielkie mam szczęście. Tak wiele nas łączyło, mimo że życie każdej z nas podążało odrębną ścieżką. Mięso skwierczało nad paleniskiem, a my wsłuchiwałyśmy się w te dźwięki, zmęczone intensywnym dniem. Szum drzew prowokował mnie do wspomnień.
Powiodłam spojrzeniem po twarzach siedzących obok. Mama kołysała się lekko w przód i w tył, wpatrując się w płonące ognisko. Ona też miewała takie chwile, kiedy odpuszczała i pokornie ulegała wspomnieniom. Uśmiechnęłam się do niej. Dziewczyny natomiast popijały piwo i zerkały na siebie ukradkiem. Były tak spragnione swojej bliskości i ciepła. Wciąż uczyłam się tej relacji i dojrzewałam do niej, choć od dnia, kiedy dowiedziałam się o Marysi, minął już niemal rok. Jeremi z pewnością przyjąłby taki stan rzeczy za coś naturalnego już pierwszego dnia.
Mama została z nami na noc. Odkorkowałam butelkę wina, którą podarował mi mój wydawca z okazji ostatniej premiery, i wypiłyśmy kilka lampek, delektując się śpiewem ptaków. Chyba potrzebowałyśmy takiego wieczoru po pracowitym dniu.
Następny dzień upływał nam równie leniwie. Byłam wyspana i wypoczęta, a do tego wciąż odczuwałam zadowolenie z powodu powrotu do domu, dlatego już wcześnie rano wyszłam na spacer, zabierając ze sobą psa. Musiałam rozładować energię. Chciałam też przemyśleć plan działania na nadchodzący tydzień. Pierwszą rzeczą, jaką musiałam zrobić, było wybranie zdjęć, które następnego dnia miałam zanieść do fotografa. Powstająca w mojej wyobraźni historia zaczynała przybierać coraz wyraźniejsze kształty, a ja powoli odczuwałam już potrzebę pracy. Tygodniowa przerwa w pisaniu była wystarczającym odpoczynkiem i zaczynałam tęsknić za moim zajęciem.
Kilkaset metrów od naszego domu rozpościerał się ogromny i gęsty las. Pomiędzy jego drzewami czułam się bardzo dobrze, a ilekroć potrzebowałam coś przemyśleć bądź dopadała mnie przygnębiająca melancholia, właśnie tam się wybierałam. Z chwilą, kiedy przekraczałam granicę lasu, czułam, jak smutki się ode mnie oddalają. Był maj, zatem poranki wciąż zdarzały się chłodne, co absolutnie mnie nie zrażało. Wschodzące słońce rozpraszało sunącą nad ziemią mgłę. Zadowolony Łatek zniknął pomiędzy drzewami, a ja, otulając się szczelnie szerokimi połami swetra, szłam zadumana za nim. Dzięki takim porankom czułam wzbierającą we mnie siłę i gotowość do pracy. Rześkie powietrze zawsze było dla mnie jak zastrzyk optymizmu i wiary we własne możliwości. Rozmyślałam o drodze, którą przebyłam, by znaleźć się w tak komfortowej sytuacji. To nie znaczy, że nie lubiłam szkoły i moich lekcji francuskiego. Jednak nie chciałabym cofnąć się do tamtego okresu. To była prawdziwa orka. Nie miałam czasu na odpoczynek, na myślenie o sobie i swoich potrzebach. Liczyła się tylko praca i konieczność spłacenia długów, jakie zaciągnęliśmy z Jeremim, a raczej jakie on zaciągnął. Pozostawała jeszcze mała Anita i nasze utrzymanie. Samo wspomnienie tamtego okresu powodowało, że się wzdrygałam. Natychmiast rozejrzałam się dookoła, odpychając od siebie złe wspomnienia. Teraz już potrafiłam je odrzucać. Jednak nie zawsze tak było.
– Łatek! – krzyknęłam, a dźwięk mojego głosu odbił się echem między drzewami.
Rozejrzałam się i zaczerpnęłam kilka głębokich oddechów, delektując się otaczającym mnie spokojem. Tu, w lesie, ale tak naprawdę w moim życiu. Teraz było mi dobrze i tak mogłoby już pozostać. Przemierzyliśmy znane nam leśne ścieżki, zerwałam kilka napęczniałych od pąków gałęzi i wróciliśmy do domu. W końcu byłam gotowa zająć się pracą.
Weszłam do środka po cichu. Była niedziela, jednak choć dochodziła już dziewiąta, nie chciałam burzyć panującej tu ciszy. Dziewczyny następnego dnia musiały wstać wcześnie rano, żeby zdążyć na pociąg, a my z mamą nigdzie się nie spieszyłyśmy. Znowu przypomniał o sobie komfort, jaki zapanował w moim życiu. Dom był pogrążony w niedzielnym rozleniwieniu. Zaparzyłam sobie świeżą kawę i po cichu zamknęłam się w pracowni.
Znowu byłam w swoim świecie, tym równoległym do rzeczywistego, gdzie czułam się pewnie i gdzie nie dotykały mnie żadne nieszczęścia. Nie mnie…
Włączyłam komputer, otworzyłam okno i pozwoliłam chłodnym powiewom wiatru wpadać do środka. Wciąż otulona ciepłym swetrem nie czułam zimna. Kursor podrygiwał uparcie na białym ekranie w oczekiwaniu na pierwsze słowa, które aż kotłowały mi się w głowie. Nałożyłam na nos okulary, a moje myśli natychmiast odnalazły drogę. Palce wystukiwały pierwsze wyrazy, a entuzjazm temu towarzyszący mobilizował umysł do coraz intensywniejszej pracy.
Dobiegający zza okna śpiew ptaków podsycał płonący we mnie ogień, wiatr snuł się po pokoju jak czas, którego uciekające minuty i sekundy miałam opisać. To wszystko było tak ulotne i delikatne, a przez to cenne. Znowu pomyślałam o Jeremim, a moja wyobraźnia otworzyła się zupełnie i popłynęła jednym nurtem ze wspomnieniami.
Pisałam bardzo długo. Nikt nie zakłócał mojego rytmu, dlatego potrafiłam bez pośpiechu wydobywać coraz głębiej skrywane myśli i wspomnienia, które zaskakiwały mnie samą. Sądziłam, że wiele z wydarzeń dawno zapomniałam. Choć może tak było? Może to, co wydawało się wspomnieniem, było projekcją, którą podsuwał mi mózg? To też możliwe.
Wyszłam z pracowni dopiero późnym popołudniem. Mojej mamy już nie było, a Marysia właśnie pakowała swoje rzeczy do plecaka. Postanowiła wrócić do siebie jeszcze tego dnia. Włożyła swoje projekty do samochodu i pożegnała się z nami. Żyjący obecnością bliskich mi osób dom znowu zaczynała otulać cisza. Zajrzałam do kuchni. Oczywiście w lodówce stał gotowy obiad, a przykryte kryształową pokrywą babeczki łypały na mnie kusząco. Kuchnia była wysprzątana i uśpiona. Sięgnęłam po telefon i napisałam do mamy esemesa z podziękowaniem za ten wspaniały weekend. Chwilę zastanowiłam się, po czym dopisałam, że ją kocham.
W poniedziałek rano, zanim jeszcze wstałam z łóżka, słyszałam pośpieszne tupanie drobnych stóp mojej Anity. Spojrzałam na zegarek, dochodziła siódma. Podniosłam się i rzuciłam okiem na stolik nocny. Wypełniony do połowy kieliszek wina był wyjątkowo wyraźnym akcentem na tle białej szafki i ściany. Książka, którą zaczęłam czytać przed snem, niezwykle realny obraz życia młodzieży wywodzącej się z polskiego domu zastępczego pióra rodzimej pisarki, z którą zaprzyjaźniłam się niespełna trzy lata wcześniej, spadła na podłogę. Sięgnęłam po nią i pogładziłam grzbiet okładki. To była bardzo dobra premiera, pomyślałam i wyszłam z sypialni na dźwięki dobiegające z pokoju Anity.
– Co się dzieje, córeczko? – Stanęłam w drzwiach jej sypialni i od razu cofnęłam się, widząc ją tuż przed sobą z kilkoma rulonami prac, które wpychała do tuby.
– Mamo, nie zdążę na pociąg… – sapnęła.
– Nie spakowałaś prac wczoraj? Daj, pomogę ci.
Uporałyśmy się z pakowaniem i Anita wybiegła z domu obładowana tubami. W maju nasilenie pracy na jej uczelni wydawało się bardzo przytłaczające. Wiedziałam, że malowanie było dla Anity sensem życia, ona nie potrafiłaby robić niczego innego, co czasem mnie przerażało, jednak liczba prac, które woziła ze sobą na uczelnię, trochę mnie przygnębiała. Zawzięta, zupełnie jak jej ojciec, nie chciała zabierać samochodu, bo nie miała gdzie zaparkować. Pokręciłam jedynie głową, widząc, jak roześmiana biegnie do pociągu. Machałam jej dotąd, aż nie zniknęła za rogiem ulicy. Potem nacisnęłam guzik starego ekspresu i poszłam do łazienki.
Dochodziła dziesiąta. Po raz ostatni sprawdziłam, czy zabrałam pendrive’a z wybranymi zdjęciami i portfel, a następnie zamknęłam drzwi domu. Teraz już przywykłam, że wiele rzeczy musiałam kontrolować po kilkakroć, zanim wyszłam. Nie pamiętałam o drobiazgach i tyle. Najwięcej kłopotów z zapamiętaniem miałam w okresie, kiedy pracowałam w szkole. Bywało, że zapominałam portfela, a więc przez cały dzień pozostawało mi jedynie marzenie o ciepłej kawie czy obiedzie. Najgorzej było w godzinach, kiedy podczas długich przerw wszystkie dzieciaki i niektórzy nauczyciele udawali się na stołówkę, a zapach serwowanych posiłków roznosił się właściwie po całej szkole. Głodna, odczuwałam wtedy ssanie w żołądku tak intensywne, jakby znajdowało się w nim kilkoro niemowląt. To u nas jak widać rodzinne. Anita ma ten sam problem. Dlatego nauczyłyśmy się sprawdzać torby przed wyjściem, a jakby tego było mało, poprzedniego dnia zapisywałyśmy wszystko, co miałyśmy zaplanowane na następny dzień, zarówno rzeczy, jak i czynności, o których nie mogłyśmy zapomnieć.
Zaparkowałam auto na podziemnym parkingu centrum handlowego. Nie musiałam dzięki temu wciskać się pomiędzy ciasno utkane przy krawężnikach samochody. Wjechałam windą na parter, a potem wyszłam na zewnątrz i skierowałam się w stronę niewielkiego, jednego z nielicznych już w okolicy, zakładu fotograficznego. Byłam jego klientką od kilku lat i bardzo sobie ceniłam współpracę z Błażejem, właścicielem tej niewielkiej firmy.
– Dzień dobry, Sabino! – Błażej przywitał mnie ciepło, wychodząc zza dzielącej nas lady.
– Dzień dobry. Mam szczęście, co? – Zadziornie uniosłam brew.
Za każdym razem, kiedy zjawiałam się z kolejnymi zdjęciami do wywołania, Błażej ostrzegał mnie, że to może być jego ostatnie zlecenie. Interes nie kręci się tak, jak bym sobie tego życzył. Teraz wystarczy iść do Rossmanna i za parę groszy wywołać zdjęcia, żalił się. Gdybym jeszcze wiedziała, jak działa ta usługa w Rossmannie, myślałam wtedy. Niestety wszystkie technologiczne nowinki stanowiły dla mnie wielką niewiadomą.
– Chyba tak. Albo to ja mam szczęście, bo wciąż jakoś daję sobie radę – zażartował, wskazując mi plastikowy stolik i dwa krzesełka.
– Dziękuję. – Usiadłam i ułożyłam dużą kremową torbę na kolanach.
– Co dziś przynosisz? – Otworzył komputer i wetknął weń mojego pendrive’a.
Przysunęłam krzesło i opowiedziałam o zdjęciach. Historia, którą zaczęłam opisywać poprzedniego wieczora, ponownie ożyła. Poczułam przyjemną więź, powoli zawiązującą się między mną i kreowanymi bohaterami.
– Bieszczady? – Błażej westchnął rozmarzony. – Lubię te klimaty. Jak wpadniesz z następnymi zdjęciami, poproszę w końcu o autograf. Dziś nie jestem przygotowany, bo książkę czyta moja żona.
– Kupiłeś moją nową książkę? – zapytałam zaskoczona. Wbrew upływowi czasu nadal sądziłam, że nie jestem rozpoznawana w moim mieście. Choć trafniej byłoby uznać, że chciałam w swoją nierozpoznawalność wierzyć. To dawało mi poczucie anonimowości, nietykalności. Tak było łatwiej.
– Oczywiście. Mam je wszystkie… – powiedział skromnie Błażej.
– Z przyjemnością je dla ciebie podpiszę. – Roześmiałam się głośno i położyłam mu rękę na ramieniu.
Błażej był przemiłym człowiekiem. Bardzo skromnym i otwartym. Możliwe, że dlatego wciąż korzystałam z usług jego zakładu. Za wszelką cenę potrzebowałam w swoim otoczeniu takich właśnie osób. Zdjęcia miałam odebrać za tydzień. Oczywiście zapisałam sobie termin w kalendarzu, który nosiłam ze sobą wszędzie.
Po drodze weszłam jeszcze do kwiaciarni, bo przypomniałam sobie o aloesie, o którym mówił mi Wiktor, poznany w Bieszczadach strażnik. Przyjemne ciepło rozpłynęło się po moim ciele na samo jego wspomnienie. Dziwne uczucie, nie myślałam o nim jak o mężczyźnie, który mógłby być mną zainteresowany, do czasu, aż Anita nie zwróciła uwagi na jego zachowanie. Dopiero teraz, kiedy zaczęłam analizować nasze spotkania, zastanowiłam się nad sygnałami, które wysyłał. Sięgnęłam po telefon i odnalazłam jego numer, chcąc się upewnić, że go zapisałam. Tak, był tam. Problem tkwił jednak w tym, że ja nie byłam gotowa odezwać się do niego. Minęło tyle lat, a w moim życiu nie pojawił się żaden mężczyzna. Wciąż czułam się lojalna wobec Jeremiego, który nauczył mnie wszystkiego, pokazał mi miłość, odkrył moją zmysłowość i dał mi córkę. Poza tym… upłynęło już tyle czasu, odkąd byłam blisko z mężczyzną. Aby nie czuć przytłaczającej tęsknoty, odrzucałam ten rodzaj potrzeb za każdym razem, kiedy tylko poczułam to przyjemne łaskotanie w brzuchu. Bardzo mnie upokarzało dotykanie się. Tak właśnie odbieram masturbację – jako upokorzenie. Nie wiem, skąd we mnie to przekonanie, ale nie znosiłam się dotykać. Przygryzłam wargę, stojąc przed witryną dużej kwiaciarni i wpatrując się w swoje oblicze. Miałam czterdzieści lat, gładko zaczesane długie i ciemne włosy opadające na ramiona i plecy. Jedynie grzywka pozostawała krótka i równo przycięta ponad linią brwi. Tak było łatwiej, praktycznie. Jasna koszulka na ramiączkach podkreślała drobną sylwetkę i małe piersi. Jestem, zawsze byłam drobna, właściwie nawet niepozorna. Duży, luźny sweter okrywał szczelnie ciało, a lniane spodnie ukrywały kształt mojej sylwetki. Jak Wiktor mógł w ogóle zwrócić na mnie uwagę? Mnie właściwie nie widać. Jestem szarym, ledwo zauważalnym trybikiem społeczeństwa. Pochyliłam głowę na bok i wydęłam wargi. Mężczyźni są dziwni, stwierdziłam i weszłam do środka.
Wracając z niewielką doniczką aloesu pod pachą i lnianą torbą przewieszoną przez ramię, przeglądałam się jednak w witrynach sklepów, zastanawiając się mimochodem nad sobą. Czym mogłabym zaintrygować? I czy w ogóle mogłam kogokolwiek intrygować? Oczywiście nie wchodziło w grę moje zajęcie, które bądź co bądź mogło być odbierane jako specyficzne. Naraz przeniosłam wzrok ze swojego odbicia na wystawę mijanego sklepu. Rzuciła mi się w oczy sukienka. Wisiała na manekinie i najzwyczajniej mnie olśniła. Właściwie nie nosiłam sukienek. Nie przywiązywałam wagi do wyglądu na tyle, by podkreślać swoją kobiecość, więc sukienki nie były mi absolutnie do niczego potrzebne. Ta jednak przykuła moją uwagę. Była długa, biała i miała delikatny błękitny prążek w poprzek. Moja mama zawsze krytykowała prążki, twierdząc, że pogrubiają. Mnie akurat to nie przeszkadzało. Nie zastanawiając się długo, weszłam do sklepu i ją kupiłam! Tak po prostu, bez żadnego wahania. Miała to coś, co zwróciło moją uwagę, i wyobraziłam sobie siebie w tej właśnie sukience.
Wróciłam do domu w dziwnie euforycznym nastroju. Podśpiewywałam i od razu przesadziłam mój aloes w większą doniczkę, po czym ustawiłam go na parapecie w pracowni. Oczywiście nadałam mu imię. W moim domu wszystko miało swoją nazwę bądź imię. A aloes, z racji historii z nim związanej, został nazwany Wiktorem. Zabawne.
„Kupiłam sobie aloes. I wiesz co? Nazwałam go Wiktor” – napisałam do Zuzanny, mojej przyjaciółki. Tej samej, która była autorką pochłaniającej mnie wieczorami powieści. W oczekiwaniu na jej reakcję zamierzałam się zabrać za przygotowanie obiadu dla Anity.
Dochodziła piętnasta, moja córka mogła pojawić się w domu w każdej chwili. Ustawiłam talerze na stole i, zamiast gotować, zasiadłam do pisania. Za każdym razem starałam się wykorzystywać ogarniające mnie nastroje. Nie należałam może do rozkapryszonych kobiet, ale chwilowe stany euforii bądź nostalgii zawsze przekładały się na ten wyjątkowo twórczy moment w procesie pisania. „Jakoś mnie to nie dziwi” – brzmiała odpowiedź Zuzanny. Rozbawiona zabrałam się za pracę.