Nanga Parbat - ebook
Nanga Parbat - ebook
Człowiek i Góra – dzieje wielkich zmagań okupionych najwyższą ceną
Wydana pośmiertnie książka Daniele Nardiego, w której włoski alpinista podzielił się z czytelnikami wspomnieniami z początków swojej kariery, rzeczami, które ukształtowały jego podejście do alpinizmu oraz opowieściami z dzieciństwa i mało spotykanej drodze adepta wspinaczki z południowych Włoch aż po najwyższe szczyty świata. Ponieważ górą szczególną dla Nardiego była Nanga Parbat, to próby jej zdobycia wysuwają się na pierwszy plan.
Nardi relacjonuje między innymi swą pierwszą zimową wyprawę na Nangę, kiedy to dotarł na Żebro Mummery’ego – opadającą skalną wypukłość, którą uznał za „drogę doskonałą” na szczyt. Wspomina samotną próbę zdobycia w cieniu ataku terrorystycznego u stóp góry. W międzyczasie przybliża okupione ogromną stratą podejście pod K2 i wyznaczenie nowej trasy na himalajskim szczycie Bhagirathi III.
Potem omawia trzeci atak na Nanga Parbat, kiedy niemal otarł się o szczyt, co jeszcze bardziej rozbudziło ambicje jego oraz innych wspinaczy. W rok później znowu stawili się u podnóża góry.
Wnikliwy opis burzliwej wyprawy, w której zmieniały się plany, trasa oraz członkowie drużyny to ostatni fragment spisany przez samego Nardiego. Pojawia się tu polski akcent – wspomnienie o współpracy z Adamem Bieleckim. Alessandra Carati domyka całość, relacjonując ostatnią wspinaczkę Nardiego z obozu bazowego. Dobitnie podkreśla kontrast między perspektywą alpinisty a punktem widzenia kogoś, kto dopiero wkracza w wysokogórski świat. Te ostatnie, tragiczne wydarzenia zmuszają do refleksji oraz do spojrzenia na całą książkę w innym – szerszym – kontekście.
Daniele Nardi był alpinistą, który zdobył pięć ośmiotysięczników, w tym dwa najwyższe szczyty świata: Mount Everest i K2. Najbardziej interesowały go trudne technicznie trasy oraz wspinaczka w czystym alpejskim stylu. W 2012 roku rozpoczął realizację długofalowego projektu, obejmującego zimowe zdobycie szczytu Nanga Parbat nową drogą wiodącą przez Żebro Mummery’ego. Zapamiętany został jako niezwykle inspirująca postać światowego alpinizmu.
Alessandra Carati to dziennikarka i pisarka, która wspólnie z Nardim napisała jego biografię oraz doprowadziła do publikacji książki po śmierci alpinisty. Towarzyszyła Nardiemu w jego ostatniej wyprawie.
Spis treści
Zanim oddam mu głos — 9
Pierwsze podejście — 17
Drugie podejście — 81
Trzecie podejście — 107
Czwarte podejście — 165
Ostatnie podejście — 251
Na marginesie — 311
Podziękowania — 315
Bibliografia — 317
Fotografie — 318
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66989-30-6 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Data: Poniedziałek, 30 kwietnia 2018, 21:33
Temat: RE: Cześć Daniele – wspólna wspinaczka 2019
Do: Daniele Nardi
Cześć, Daniele. Jak się dzisiaj czujesz?
Napisałem Ci, że potrzebny mi był cały weekend, by przemyśleć zimowe wejście na Nanga Parbat. Dużo i długo o tym myślałem.
Chciałbym być przede wszystkim szczery.
Nanga jest i zawsze będzie moim ulubionym ośmiotysięcznikiem. Przeczytałem chyba wszystko na temat tej góry. Moim marzeniem było wejść na jej szczyt. Udało się spełnić to marzenie w 2009 roku: zdobyłem ją nową drogą, którą nikt wcześniej nie przeszedł.
To było coś wspaniałego, wspinałem się z moimi ukochanymi przyjaciółmi. Niestety, Gerfried (Göschl – przyp. red.), razem z którym wszedłem na szczyt, zmarł trzy lata później. Podczas wspinaczki straciłem też innego przyjaciela, Wolfganga.
Wiedziałem, co mówiono o Nanga Parbat, ale dopiero teraz w pełni to rozumiem. To góra, która hipnotyzuje alpinistów, także mnie. Dzisiaj wiem, że ktokolwiek podejmuje się próby jej zdobycia, traci życie albo część siebie.
W Nandze jest coś, co nas oślepia i pcha poza granicę niebezpieczeństwa.
Gdybym był na Twoim miejscu, nie nalegałbym na zimowe wejście: wiem, że bardzo Cię tam ciągnie, ale próbowałeś już kilka razy. Czy prawdziwym wyzwaniem, jeszcze trudniejszym, nie byłoby odpuszczenie i znalezienie sobie innego marzenia?
Ponadto szczyt już został zdobyty przez Alexa, Simone i Alego, a atmosfera wokół tej zimowej wyprawy była bardzo ponura. To samo można powiedzieć o wspinaczce Élisabeth i Tomka dwa lata później.
Tak jak ja i wielu innych wcześniej, mam wrażenie, że i Ty jesteś uzależniony od tej góry. Proszę Cię, odpowiedz sobie na to pytanie: czy chcesz wskrzeszać przeszłość, czy wspinać się jako wolny człowiek, tylko dla siebie?
Gdybym miał za sobą te wszystkie doświadczenia, które zebrałeś w ciągu ostatnich lat, na pewno też trudno byłoby mi oprzeć się pokusie, by tam wrócić i postawić kropkę nad i. Mam zresztą ten sam problem z Gaszerbrumem I, gdzie Gerfried zginął w 2012 roku. Co roku walczę z pragnieniem powrotu, by go odnaleźć i skleić to, co wtedy pękło w mojej duszy.
Mówię to Tobie prosto z serca, amico, wejdźmy na inną górę w 2019. Niech to będzie projekt w stu procentach pozytywny, niezwiązany w żaden sposób z przeszłością. Chodźmy w miejsce, w którym będzie nam dobrze.
„Byłoby wspaniale przejść śladem Mummery’ego i zapisać nową stronę w historii wspinaczek wysokogórskich” – masz rację, rozumiem, o co ci chodzi, bo jestem jak Ty. Lubię czuć, że prę do przodu, by zobaczyć, jak daleko można popchnąć alpinizm i mieć świadomość, że wyznaczam moją drogę. Dla mnie to także jest konieczność, ale z czasem zrozumiałem, że nie ma co przywiązywać się tylko do jednego projektu. Żebro Mummery’ego zawsze będzie Twoim pomysłem, Twoją wizją, Twoją inspiracją, ale musisz ruszyć naprzód i zaakceptować coś innego. W naszych największych marzeniach kryją się najgorsze koszmary. Zrozumiałem to właśnie na Nandze.
Zimowe wejście na Nanga Parbat nie będzie moim następnym marzeniem, przykro mi.
Jeśli zdecydujesz się jednak tam wejść, uszanuję Twoją decyzją i będę służył pomocą. Mam mnóstwo materiałów w depozycie w Skardu, możesz je pożyczyć.
Było mi bardzo miło podzielić się z Tobą moją refleksją.
Buona fortuna, amico.
Louis
Ten e-mail bardzo mną wstrząsnął. Przeczytałam go w sierpniu 2018 roku, był częścią dłuższej korespondencji, w której Louis rozmyślał nad swoją motywacją i możliwością powrotu na Nanga Parbat. Daniele pokazał mi go podczas jednego z naszych spotkań, bo chciał, żebym zrozumiała, dlaczego znalezienie towarzysza zimowej wyprawy przysparzało mu tyle trudności.
Spędziłam z nim kilka miesięcy. Im bardziej zagłębiałam się w świat alpinizmu, tym bardziej czułam, że umyka mi sens i nie rozumiem żadnej decyzji. Na moje notatki składało się wiele zdań zakończonych znakiem zapytania.
– Nie idę na Nanga Parbat, idę na Żebro Mummery’ego – powtarzał za każdym razem, gdy się widzieliśmy, jak gdyby potrzebował uświadomić mi, co jest głównym punktem wyprawy.
Zrozumienie tej różnicy wcale nie było oczywiste. Żebro, część masywu Nangi, to ściana ze skały i lodu, która prowadzi niemalże pionowo w kierunku szczytu. A przecież to, co się liczy, to zdobycie szczytu; to właśnie jest cel, który przyświeca każdemu alpiniście – tak myślałam. Nie wierzyłam, że wybór trasy, styl wejścia czy pora roku mogą wywrócić wspinaczkę do góry nogami i przeobrazić ją w niesamowitą przygodę bądź w pułapkę.
Błądziłam oczami po słowach Louisa i czułam, jak niepokój w nim narastał. Próbowałam zdusić go jakąś racjonalną myślą: mówiłam sobie, że może Louis wyolbrzymia, żeby Daniele łatwiej było znieść jego odmowę. To, co najbardziej mi doskwierało, to nie tyle zawartość e-maila, co bijąca z niego obawa. Czy ta wyprawa naprawdę była szalonym przedsięwzięciem igrającym ze śmiercią?
– Żebro Mummery’ego to jedna z najbardziej wyrafinowanych dróg, jakie kiedykolwiek można było sobie wyobrazić. Wie to każdy alpinista. – Daniele robił krótkie przerwy między jednym zdaniem a drugim. – Ekstremalny alpinizm jest okrutny, bez sensu udawać, że tak nie jest. Dałem ci przeczytać ten e-mail, bo musi on znaleźć się w książce. Mowa o wyzwaniu na granicy życia, o ryzyku.
– Jak radzisz sobie z tym ryzykiem?
Podejmowanie tego tematu przyprawiało mnie o niepokój. Daniele miał niebawem wyjechać na Nangę, a przede wszystkim miał zaraz zostać ojcem. Bałam się więc, że jedno słowo za dużo może ukruszyć pewność siebie konieczną do podjęcia wyprawy.
– Trenuję, analizuję, staram się wybrać dobry ekwipunek, właściwe narzędzia, przygotowuję je i próbuję ich. Ta praca pozwala mi oddalić myślenie o statystyce. Bo niemal jeden alpinista na trzech nie wraca.
Jego słowa zawisły w powietrzu.
– Często o tym myślisz?
– Codziennie. W lutym Tomek zginął na tej górze. Wspinałem się z nim i Élisabeth w 2015 roku, a teraz ona cudem przeżyła, a on został na lodowcu na siedmiu tysiącach metrów, zamarznięty w swoim namiocie.
Spojrzałam mu w oczy, żeby dojrzeć w nich jakiś ruch, jakąś uległość.
– Z punktu widzenia statystyki, Nanga wzięła, co jej. Teraz mówię o tym bez emocji, ale bardzo mnie boli, że Tomka już z nami nie ma.
Chciałam dopytać, dlaczego zatem tam wraca, ale uprzedził mnie.
– Gdybyśmy my, alpiniści, nie żyli w rozdarciu, z umiejętnością życia wewnątrz i jednocześnie bycia poza nim, nie robilibyśmy tego, co robimy.
Poczułam ukłucie strachu w klatce piersiowej. Męczyło mnie też pytanie, które przygnało mnie aż pod samą górę: czego szuka, co go tam pcha?
To pytanie towarzyszyło mi przez następne miesiące, aż do jego śmierci. A wtedy zmieniło się w bezpośrednie pytanie do mnie samej: dlaczego zdecydowałam się pracować nad jego historią? Gdybym wiedziała, co się wydarzy, nigdy bym się tym nie zajęła.
Wspólne doświadczenie na Nanga Parbat obnażyło nas jako ludzi: w naszym martwym punkcie, gdy byliśmy bezbronni, zmusiło nas do bliskości.
Niestety, połączył nas nierozerwalny węzeł.
– Gdybym nie wrócił, napisz moją historię – powiedział mi na górze.
Mogłam więc tylko pisać dalej, nie oglądając się za siebie ani nie patrząc do przodu, dopóki nie skończyłam.1.
Nanga Parbat to trudna góra.
Gdy stoi się u jej podnóża, narzuca okropną presję. I nie chodzi tu tylko o ciężar jej historii: ta góra wykracza poza rozmiary, które znamy: Mont Blanc zmieściłby się w niej czterdzieści razy, a Everest przynajmniej dwukrotnie. To największy masyw górski na ziemi. Widząc go, od razu rozumie się, że tylko nieliczni, najbardziej zmotywowani i gotowi na ryzyko będą w stanie tam się wspiąć.
Nie znam nikogo, kto zdobyłby szczyt Nangi za pierwszym podejściem. Adam Bielecki był pewien, że mu się uda, bo miał za sobą aklimatyzację w Ameryce Południowej, ale zdał sobie sprawę, że to przedsięwzięcie nie będzie łatwe i w końcu wrócił do domu. Simone Moro udał się tam aż trzy razy, podobnie jak Alex Txikon i Élisabeth Revol.
Żeby wspiąć się na tę górę, przede wszystkim zimą, potrzeba czasu. Trzeba być świetnie wytrenowanym, mieć cierpliwość, przestudiować każdy szczegół i może wtedy otworzą się drzwi. Klucz do nich nie jest ci od razu dany, jak gdyby góra mówiła:
– Chcesz na mnie wejść? To uzbrój się w cierpliwość.
Gdy pojechałem tam po raz pierwszy zimą 2012/2013 razem z Élisabeth, cały czas mówiłem sobie:
– Jestem już zaaklimatyzowany, teraz mogę już się wspinać.
Czekanie w obozie bazowym wydawało mi się absurdalne. Później nauczyłem się, że trzeba poczekać i robić wszystko krok po kroku. Na początku biegałem jak zając: chodziłem w górę i w dół bez przerwy, ale Nanga dała mi nauczkę. I to nie tylko w kwestii alpinizmu, bo to, co zrozumiesz, wspinając się, rozumiesz całe życie. To zmienia twój punkt widzenia, myśli czy relacje z innymi osobami.
Obok K2, Nanga Parbat była jedynym niezdobytym zimą ośmiotysięcznikiem. Przyciągała więc wielu z nas, zuchwałych alpinistów. Pytaliśmy, jak to możliwe, że nikt jeszcze jej nie zdobył, pomimo że próbowało tego dokonać już ponad trzydzieści wypraw.
Na przełomie 2011 i 2012, gdy Denis Urubko i Simone Moro postawili namioty w obozie bazowym, wszyscy byliśmy przekonani, że godziny Nangi są policzone. Urubko to Ronaldo wspinaczek zimowych, alpinista w stanie łaski. Międzynarodowa społeczność specjalistów śledziła przez miesiąc ich poczynania z zapartym tchem, aż do lutego, gdy obaj zawrócili dotarłszy wcześniej na wysokość 6600 metrów n.p.m.
Wtedy zdobycie Nanga Parbat stało się wyzwaniem – dla wszystkich.
Na złożoność Nanga Parbat wpływa kilka różnych czynników. To góra na innej górze: żeby dotrzeć na szczyt klasyczną drogą, tak zwaną drogą Kinshofera, trzeba wspinać się na wysokość 7400 metrów, zejść przełęczą do wysokości 7200 metrów i ponownie wspiąć się ponad 900 metrów, by dotrzeć do właściwego szczytu. Traci się prawie dwieście metrów na wysokości, na której odczuwalna temperatura może dochodzić do - 60 stopni Celsjusza. Do tego dochodzą podmuchy wiatru ponad 100 kilometrów na godzinę oraz trudna do zniesienia dla ludzkiego organizmu gęstość powietrza.
Innym czynnikiem, który czyni Nangę Parbat tak przerażającą, jest ekstremalna zmienność warunków atmosferycznych. Kluczowe jest, by mieć dostęp do rzetelnej prognozy pogody, bo wiatr i chłód mogą tam zabić. Jeśli znajdziesz się na górze w złym momencie, nie masz dokąd uciec. Jeśli coś ci się stanie, możesz liczyć tylko na siebie. Jeśli źle się poczujesz, musisz sobie z tym poradzić. Nie da się uratować ludzi na wysokości ponad sześciu tysięcy metrów, helikoptery tam nie dolecą, nikt nie wejdzie nieść pomoc poza garstką himalaistów – może dziesięciu na całym świecie – którzy muszą być już zaaklimatyzowani, by móc ruszyć z pomocą, nie ryzykując własnego życia.
Nanga to gigantyczny masyw otoczony pustynią, odległy od pozostałych ośmiotysięczników Karakorum i Himalajów. Tylko on i nic więcej. Jest narażony na wszelkie zmiany pogody, bo nic go nie osłania. Jest też najbardziej wysunięty na zachód, więc jako pierwszy narażony jest na zaburzenia meteorologiczne, które zazwyczaj przechodzą z zachodu na wschód.
Jest jak olbrzymia skała pośród rwącego potoku, na której rozbijają się różne prądy, tak że nie wiadomo, w którą stronę pryśnie woda. Dokładnie w taki sposób na różnych zboczach tworzą się nagłe podmuchy wiatru, które są nie do przewidzenia i czynią tę górę meteorologiczną tykającą bombą.
To jest mikrokosmos wewnątrz ułożonego kosmosu, strefa z innymi regułami niż te, które obowiązują dookoła. Uczenie się go jest jak obserwacja noworodka, jego reakcji, ruchów i ekspresji.
Kolejną trudnością jest obóz bazowy, który na Nandze zakłada się na wysokości 4200 metrów, tysiąc metrów niżej niż w przypadku innych ośmiotysięczników. Jakąkolwiek flankę obierzesz – Diamir, Rakhiot czy Rupal – przewyższenie od obozu bazowego do szczytu jest największe, a to oznacza ekstremalne wydłużenie czasu wspinaczki.
Jeśli alpinista jest w stanie na dużych wysokościach pokonać między osiemset a tysiąc metrów przewyższenia dziennie, oznacza to, że jest bardzo dobry. By pokonać ich cztery tysiące, trzeba liczyć przynajmniej pięć dni na samo wejście oraz kolejne dwa na zejście. Potrzeba zatem siedmiu dni z rzędu z dobrą pogodą. Zimą to utopia.
W przypadku innych gór jest tysiąc metrów mniej do pokonania, oszczędza się dzięki temu półtora dnia. Wystarczy tam zatem dobre pięciodniowe okno pogodowe, co jest dużo bardziej realną perspektywą.
Do czynników meteorologicznych i dużej różnicy wysokości dochodzi natura trasy. Pomimo że Everest jest o ponad siedemset metrów wyższy od Nangi, to właśnie Nanga jest trudniejsza, także latem. To analogiczna różnica jak ta między Mont Blanc (4800 m n.p.m.) a Matterhornem (4400 m n.p.m.). Od strony włoskiej można wejść na sam szczyt Mont Blanc niemalże nie używając rąk, wchodząc od strony francuskiej, trzeba założyć raki i trochę powspinać się, używając rąk i już jest się na szczycie. Na szczyt Matterhornu prowadzą natomiast z każdej strony ściany o trudności wspinaczkowej IV i V stopnia. Nie tylko wysokość świadczy o trudności danej góry, ale także nachylenie trasy, która prowadzi na szczyt.
Na wszystkich trzech flankach Nanga Parbat są odcinki, na których trzeba wspiąć się po pionowej ścianie na dużej wysokości.
To, co odkrywałem, czytając o Nanga Parbat, rozpalało tylko dodatkowo ogień, który już się we mnie tlił. Ciągnęło mnie do tej góry, do możliwości wspięcia się na nią zimą, stylu wspinaczki, a najbardziej – do pomysłu na inną trasę. To było dla mnie istotą całego przedsięwzięcia.2.
Po raz pierwszy postawiłem stopę na żebrze zimą 2012/2013, towarzyszyła mi Élisabeth Revol. Byłem już wcześniej na szczycie Nangi, latem 2008, ale zimą to coś zupełnie innego, zmienia się charakter góry.
Myślałem o Mummery’m, o jego samotnej próbie pod koniec XIX w., o strachu, który musiał czuć wobec wystającej skały, o jego uporze. Myślałem o Messnerze, o bólu po stracie brata, o tym, ile razy wracał na górę, na której niemal stracił życie. Od dziecka byłem bardzo wrażliwy na historie, jakie czytałem – to było ukryte jeszcze ziarnko alpinisty, które już we mnie rosło.
Wejście na górę, na której rozegrało się tyle różnych przygód, przestaje być kwestią pchania ciała do granicy wytrzymałości i trenowania go, by móc osiągnąć zamierzony cel. Odczucia są dużo głębsze, a w każdym kroku są chęć, intuicja i cierpienie tych, którzy zobaczyli tę drogę przed tobą i jej pragnęli.
Spędziłem całe dnie, obserwując górę przez lornetkę z obozu bazowego. Nie umiałem oderwać wzroku od Żebra Mummery’ego, które bezczelnie pnie się w górę aż do szczytu, bez żadnych zakrętów, bez żadnych upiększeń. To prosta linia, jak trajektoria spadającej kropli wody. Doskonała na wspinaczkę.
Pierwsza zimowa wspinaczka to tylko zimno. Każdej minuty toczysz walkę z chłodem, który nie odpuszcza. Obóz bazowy to zbiór namiotów postawionych na śniegu. Nie ma dużego namiotu, w którym montuje się kuchnię, gdzie byliby kucharz i jego pomocnik, nie ma też namiotu na sprzęt ani wspólnego, w którym można byłoby wraz z innymi jeść posiłki oraz pojedynczych do spania. Zazwyczaj we wspólnym namiocie jest piec naftowy; gdy grzeje najmocniej, podnosi temperaturę do około zera. Resztę czasu spędza się poniżej zera, w nocy temperatura spada do minus dwudziestu, minus trzydziestu stopni. Śpi się w śpiworze na materacu, który oddziela człowieka od mroźnej gleby. Ten chłód nigdy się nie kończy, nigdy nie można się rozebrać, rzadko się myje. Gdy jednocześnie jest dużo wypraw, montuje się mały wychodek, w przeciwnym razie potrzeby załatwia się na zewnątrz.
Zimą na Nandze, na flance Diamir, słońce wznosi się ponad szczyt na parę godzin od jedenastej do trzynastej. Bywają dni, gdy nie możesz się doczekać, aż poczujesz jego promienie na policzkach, na nosie, poprzez wszystkie warstwy ubrań, które masz na sobie. Na Nandze jest chłodniej niż na K2, niż na Annapurnie, niż na jakimkolwiek innym ośmiotysięczniku. Tomek Mackiewicz nazwał ją the huge fridge (z jęz. ang. wielka lodówka).
Na początku zastanawiasz się, jak przeżyć, jak dawkować siły, bo nagle znalazłeś się w ciele starego człowieka: jakakolwiek czynność cię męczy i sprawia, że trudno złapać dech w piersiach. Zazwyczaj, dochodząc do obozu bazowego, ma się za sobą około dziesięciu dni trekkingu aklimatyzującego, ale w przypadku Nangi jest on krótszy, bo zaczyna się go na wysokości 1300 metrów i kończy na 4200 metrach. Wtedy wszystko może się zdarzyć: ból głowy, nudności, skoki ciśnienia, problemy ze snem, obrzęk płuc, obrzęk mózgu.
W 2013 roku standardowa droga, czyli droga Kinshofera, była oblodzona, z niewielką ilością śniegu, a górna część była sucha. Byłoby niebezpiecznie iść tam bez poręczowania. Obawiałem się, że Élisabeth wróci do domu, bo nie mieliśmy żadnej alternatywy, a nigdy nie rozmawialiśmy o żebrze jako o możliwej wspólnej drodze. A ja już się w nim zakochałem, wtedy nie wiedziałem jeszcze jak bardzo.
Pewnego wieczoru położyłem na stole zdjęcia Żebra Mummery’ego, w tym niektóre powiększone. Dałem Élisabeth czas, by ze spokojem obejrzała je i przestudiowała. Później pokazałem jej krzywiznę spadku seraków przy szczycie – wiedziałem, że ich się obawiała. Nad żebrem są dwa duże seraki – dwa lodowe bloki wysokie na siedemdziesiąt metrów, a później jeszcze jeden po prawej, nad drogą Messnera. Lodowiec rusza się i ze względu na swój ciężar rozpada się jego przednia część, odpadają kawałki wielkości całych budynków i zalegają pod żebrem.
– Potrzebujemy dwóch dni, by przejść dolną część, ale jesteśmy narażeni na spadające odłamy lodowca tylko na pewnym odcinku. Teraz jest dużo śniegu, jeśli coś odpadnie, to śnieg to zatrzyma, zanim w nas uderzy. A gdy już dotrzemy na Żebro Mummery’ego, będziemy osłonięci i będziemy mogli bezpiecznie wspinać się dalej.
Za wszelką cenę musiałem ją przekonać, bo zawładnęło mną pragnienie wejścia i zobaczenia żebra z bliska. Ona zaś w ciszy przeglądała zdjęcia, popijając ciepłą herbatę. Podmuchy wiatru mocno uderzały o płachty namiotu, w niektórych miejscach niezbyt dobrze zabezpieczone. Nie poznaliśmy się jeszcze dobrze. Élisabeth to świetna alpinistka, ale nie wiedziałem, jak zapatruje się na wspinaczkę i jak stawia czoło cierpieniu i ciągłemu stanowi gotowości, jakie narzucają ośmiotysięczniki.
Obserwowałem ją.
– Gdy ciągnie cię do jakiejś góry i po prostu musisz na nią wejść, łatwo jest przekroczyć granicę. Marzę o zdobyciu Nangi od dwóch lat, przygotowywałam się tylko na nią. Ale musiałam też ustanowić pewne granice, zarówno ze sobą samą, jak i z moim mężem, bo jest on najważniejszą osobą w moim życiu i wiem, że martwi się o mnie, gdy się wspinam. Nigdy nie przekroczyłam granic ani nie złamałam reguł, które z nim ustaliłam. Teraz też tego nie zrobię.
W jej małych, szarych oczach odbijało się światełko lampy bujającej się na wietrze. Wpatrywała się we mnie, jak gdyby chciała wydrzeć ze mnie odpowiedź, której nie miałem. Na górze toczyła się próba zachowania równowagi. Wspaniale byłoby móc się wspinać w doskonałych warunkach, mając do dyspozycji pięć dni dobrej pogody, najlepszej formy i spokojnej głowy. Jednak nigdy tak nie jest, więc uczysz się igrać z granicami, bo jeśli ich nie przesuwasz, nie wymuszasz, to znaczy, że droga, którą obrałeś, nie jest wcale taka trudna, a poprzeczka nie została postawiona wysoko. Jesteś jak zwierzę, wyostrzasz wszystkie zmysły, słuchasz swojego ciała, otoczenia oraz pogody, która nagle się zmienia. Wszystko po to, by jak najbardziej przybliżyć się do celu, a później cofnąć o parę kroków. Każdy alpinista stawia sobie granicę.
W obozie bazowym Nangi odpowiadałem tylko za siebie samego, sam byłem sobie szefem. Nie byłem żonaty, od ponad roku nie miałem żadnych wieści od Danieli, odeszliśmy od siebie w złych okolicznościach – a właściwie to ona ode mnie odeszła. Po prostu zniknęła. Bez słowa wyjaśnienia, nie odpowiedziawszy na moje wiadomości, w zupełnej ciszy, jak gdyby przeprowadziła się na Marsa.
Byłbym gotowy stawić czoło Mummery’emu nawet sam.
Pochodziłem z dużej, rozgałęzionej rodziny. Po powrocie z ekspedycji miałem zwyczaj organizować przyjęcia, na których opowiadałem o tym, co przeżyłem. Gdy tylko w rodzinie rozeszła się wieść, że byłem na szczycie Mount Everestu, chciano, bym pokazał zdjęcia w agroturystyce należącej do moich wujków, na placu otoczonym przez wiekowe drzewa. I tak dzięki poczcie pantoflowej wiadomość, iż „syn Agostina pokaże nam zdjęcia z Everestu” sprawiła, że zjawiło się sto trzydzieści osób, w tym alpiniści, pasjonaci gór, zaciekawieni tematem oraz krewni. Niezły harmider.
Pod koniec wieczoru, gdy siedziałem w kącie, rozmawiając z alpinistą z Frosinone, podeszła do nas pewna dziewczyna.
– Może mnie nie pamiętasz. Mam na imię Daniela, jestem twoją daleką kuzynką.
Spojrzałem jej w oczy i bezczelnie pomyślałem, że będzie moja.
To był rok 2004, od tamtej pory robiłem, co mogłem, byśmy się widywali. Organizowałem obiady i kolacje z krewnymi, wspinaczki z kuzynostwem. Myślę, że to właśnie dzięki górom udało mi się ją zdobyć, bo bardzo jej się podobało, gdy zaprosiłem ją na wspólne wspinanie na pobliską Monte Erdigheta. To było nasze pierwsze wspólne wyjście tylko we dwoje.
Daniela nie miała żadnego górskiego doświadczenia, dla mnie to była łatwizna. Wtedy nie było dla mnie różnicy między pięciuset, tysiącem czy dwoma tysiącami metrów przewyższenia, szedłem jak burza i nie rozumiałem, jak inni mogą się męczyć.
Na samym początku straciliśmy sporo czasu i późno wyruszyliśmy na trasę, poza tym droga nie była łatwa, trzeba było się wspinać. Wziąłem ze sobą linkę, przypięliśmy się do niej, by przejść przez skały stojące na drodze na szczyt. Skończyło się tak, że schodziliśmy nocą, nie mając czołówek. Daniela dotarła do domu i ze zmęczenia, mroku i nerwów spuchło jej kolano. Dostała zapalenia, które za nic nie chciało przejść. Myślałem, że wtedy na zawsze ją straciłem, ale nie chciałem się poddać, więc wciąż pisałem do niej z głupimi żartami i zapraszałem, by ze mną wyszła. I w końcu się zgodziła.
Byliśmy razem od pięciu lat. W 2011 r. zorganizowaliśmy sylwestra w Courmayeur razem z dwojgiem znajomych.
Nie przyjadę – napisała mi dwa dni przed wyjazdem.
Próbowałem do niej zadzwonić, ale nie odbierała. Pisałem do niej, zostawiłem wiadomość na poczcie głosowej i znowu napisałem. W końcu sam, wraz z parą znajomych, pojechałem do Courmayeur. Byłem wściekły, bo strasznie ją kochałem. Po kilku pełnych emocji latach miałem wrażenie, że wszystko jakoś się ustatkowało, a tymczasem ona zniknęła. Czekałem pod jej domem, przekonując ją, by zeszła, a ona spoglądała na mnie przez okno i kręciła głową.
Z następnych miesięcy pamiętam rozdzierającą frustrację i ból straty, nie mając czegokolwiek, czego mógłbym się chwycić.
Aż do momentu Żebra Mummery’ego.
– Jeśli chcesz, żebym weszła na górę, to wejdę, ale musimy wspinać się w stylu alpejskim. Chcę wspinać się na własnych rękach. To jedyny sposób, by zrozumieć, kim jestem.
Po dwóch dniach Élisabeth wreszcie podjęła decyzję. Nic nie mogło mnie bardziej uszczęśliwić. Miałem ochotę ją uścisnąć, ale powstrzymałem się, by nie pokazać, jak ważna była dla mnie jej obecność. W młodości, gdy byłem nieświadomy i nierozważny, byłem zainteresowany stylem alpejskim. Ten styl to wspinaczka „w uczciwy sposób”, by fair means, jak mawiał Mummery: bez wspomagania tlenem z butli, bez pomocy tragarzy wysokościowych, bez składowania materiału na górze i w obozach oraz bez korzystania z poręczówek: ani przy wchodzeniu, ani przy schodzeniu. Dźwiga się ze sobą cały potrzebny sprzęt, wchodzi się tylko o własnych siłach i o siłach pozostałych uczestników wyprawy. Zwiększa się konfrontacja z górą, jest tylko ona i wspinacz. To lekki, bezpośredni, czysty styl – tak czysty, że to niemal ideał, którego powinno się trzymać.
By przygotować się do ataku szczytowego, zaczęliśmy rotacje w celu aklimatyzacji: z wysokości 4200 metrów, czyli obozu bazowego, weszliśmy na pięć tysięcy metrów, nie pozostając tam na noc – to pierwszy bodziec dla naszego organizmu. Następnie znowu weszliśmy na pięć tysięcy metrów, tym razem tam nocując. Kolejnego dnia udaliśmy się na sześć tysięcy metrów, by dać kolejny bodziec dla organizmu, zejść i tak w kółko; w górę i w dół. W tych warunkach, by dobrze się zaaklimatyzować, trzeba spędzić przynajmniej jedną noc powyżej 6500 metrów, w zimnie i bez niczego, żeby organizm przyzwyczaił się do szybkiego wejścia na szczyt. Na Nandze nie ma możliwości stopniowej aklimatyzacji, bo u stóp góry pojawia się ściana, która wiedzie niemal pionowo w górę.
Aklimatyzacja jest konieczna, by zwiększyć gęstość krwi oraz by doprowadzić tlen tam, gdzie jest on potrzebny. Równoczesne wchodzenie i schodzenie z góry pochłaniają energię i męczą organizm. Trzeba się odżywiać, ale jedzenie w plecaku to dodatkowy ciężar, a wspinać się trzeba z jak najlżejszym balastem. Nosi się więc ze sobą tylko to, co jest absolutnie konieczne i ogranicza się zapasy. W pewnym momencie nie udaje się już uzupełniać kalorii, a krzywa wykładnicza wytrzymałości fizycznej wyraźnie spada. Gdy jest się blisko tego spadku, lepiej cofnąć się, bo zaraz może zabraknąć sił i rozsądku, aby to zrobić. By móc przeżyć, ciało zaczyna żywić się samym sobą. Jeśli uprzesz się, że chcesz dalej się wspinać, znikniesz. Umrzesz.
Jeśli przeliczysz się, zabraknie ci energii i gdy zdasz sobie z tego sprawę, będzie już za późno. To brutalne. Tak jak w szachach: przychodzi chwila, w której możesz już tylko usiłować się bronić, ale już wiesz, że król zostanie zbity. Przegrałeś.
Ryzyko tkwi w tym, jak wszystko przekalkulowałeś: energię fizyczną, masę mięśniową, nad którą pracowało się na treningach, reakcję organizmu, ciężar, jaki można ze sobą nieść, inteligencję włożoną w przygotowanie plecaka, planowanie ekspedycji, umiejętność dopasowania się do nagłych zmian.
O zdolnościach alpinisty świadczy umiejętność wyważenia wszystkich tych zmiennych.
Élisabeth jest jak lew. Jest najmocniejszym alpinistą spośród tych, z którymi przyszło mi się wspinać. Nie tylko wśród kobiet, a wśród alpinistów w ogóle. Dowiedziałem się, że mocno trenowała od trzech lat. Była w Nepalu, gdzie wspinała się samotnie na siedmiotysięczniki, by przygotować się na Nangę. Czułem się onieśmielony i bałem się, że nie dotrzymam jej kroku. By równać się z lwem, trzeba być dobrze przygotowanym, bo na dużej wysokości każdy dysponuje energią tylko dla siebie samego i brakuje jej, by pomóc innym członkom ekipy. Jeśli we wspinaczkowej parze jest zbyt duża różnica w przygotowaniu – zarówno fizycznym, jak i mentalnym – może to wywołać coś, co nazywam „efektem sprężyny”: ten, który jest w tyle, gna za osobą na przedzie. „Skoro on daje radę, to ja też dam” – myśli. Jeśli nie jest wystarczająco przygotowany, w pewnym momencie zabraknie mu paliwa. Może uda się dotrzeć na szczyt, ale zabraknie sił na zejście i wtedy dzieje się najgorsze. Trening jest potrzebny, by zapanować nad oddechem, nogami, rękoma, ale także by zapanować nad głową: uczy się wtedy słuchać i rozpoznawać sygnały, jakie daje organizm oraz rozumieć, kiedy dociera się do granic wytrzymałości i działać zanim dojdzie się do tego momentu, gdy nie pozostaje nic innego jak oddać się górze już na zawsze.
Trudno będzie o tydzień ładnej pogody.
Prognozy były dla nas podstawą do hipotez dotyczących ewentualnych strategii, ale ćwiczyliśmy też intuicję alpinisty i staraliśmy się dostrzec wokół nas znaki zapowiadające zmianę aury. Na Nandze mają miejsce nagłe perturbacje pogodowe, a my potrzebowaliśmy dobrej pogody, by dotrzeć na szczyt, nie podejmując zbyt wysokiego ryzyka. Spędzaliśmy całe dnie, obserwując górę, niebo, chmury i podmuchy wiatru na szczycie. Naszkicowaliśmy plan działania.
Pomimo optymistycznych prognoz, następnego dnia zaczął padać śnieg. Padał przez cztery kolejne dni.
Gdy tylko przestało śnieżyć, lawina pokryła część trasy, którą mieliśmy zamiar iść.
Élisabeth spojrzała w górę, w kierunku masy śnieżnej, która powoli się posuwając, stawała się coraz większa i w końcu zasypała dolinę.
– Trasa, którą wybraliśmy, wygląda na naprawdę bezpieczną – zażartowała nerwowo.
Wiem, że się bała. Ja też się bałem.
– Poczekajmy, aż cały śnieg spadnie z góry. Poczekajmy i zobaczmy na czym stanie. Jeśli warunki nie dopiszą, wrócimy do domu.
Potrzebowała potwierdzenia, że zawsze możemy się wycofać, nawet jeśli później miało się okazać, że jej determinacja w dążeniu do celu będzie większa niż moja. Czułem się spokojny, miałem przed sobą mnóstwo czasu, by próbować ponownie, jeśli tym razem miałoby się nie udać.
Tymczasem Nanga otworzyła się dla nas wraz z zapowiedziami czterech dni z rzędu bez śniegu, bez mgły, bez silnych wiatrów. Przygotowaliśmy się na nie i podeszliśmy do góry tak, by być tuż pod Żebrem Mummery’ego, gdy zacznie się okno pogodowe.
Wyznaczyliśmy drogę aż do pierwszego obozu na wysokości 5100 metrów, poruszając się po lodowcu, który nie był w idealnym stanie: musieliśmy skakać nad szczelinami i przechodzić po delikatnych śnieżnych pomostach między jednym pęknięciem a drugim. Robiliśmy to wszystko w ciszy, przywiązani i skoncentrowani.
Wieczorem położyliśmy się spać w szczelinie, która osłaniała nas od dużego seraka nad naszymi głowami. Obozy w górze są bardzo ciężkie ze względu na wysokość oraz na chłód. Podczas gdy próbowałem rozpalić piecyk, żeby stopić śnieg i przygotować nam coś do jedzenia, Élisabeth nagle zesztywniała, niemalże tracąc przytomność. Wyciągnąłem rękę, żeby ją dotknąć. Temperatura jej ciała była bardzo niska. Wyjąłem śpiwór z plecaka i okryłem nim Élisabeth, masując jej nogi i ramiona. Nagle zaczęła się trząść i powiększyły się jej źrenice. W głowie wirował mi milion myśli. Co, jeśli nie uda mi się jej rozgrzać? Jak mam ją znieść? Umiera na moich rękach. Dalej ją rozgrzewałem, ona ożywiła się i zaczęła ruszać nogami w chaotyczny sposób, jak gdyby mózg nie kontrolował już ciała. Czułem się zagubiony, bo jeśli układ nerwowy zaczął szwankować, to nie było szans, bym mógł z nią zejść. Czekałem więc, żeby zobaczyć, czy delikatne ciepło, które powoli rozprzestrzeniało się w namiocie przywróci jej świadomość. Powoli powrócił kolor i świadomość na twarzy Élisabeth. Gdy się do mnie uśmiechnęła, wreszcie odetchnąłem.
– Ale mnie wystraszyłaś, Éli…
Nie spytałem, co chce zrobić: schodzić, odpocząć, poczekać z decyzją do rana. Wydawało mi się jeszcze na to za wcześnie, a poza tym będąc w górach, trudno jest podważać decyzje drugiego alpinisty.
– Jutro wchodzimy dalej – uprzedziła mnie.
– Zobaczymy, jak będziesz się czuła.
– Nie, chodźmy dalej. Coś takiego już mi się zdarzyło, wiem, że za parę godzin będę czuć się dobrze. Nie ma sensu wracać.
Jej determinacja i szybkość, z jaką wykaraskała się z krytycznej sytuacji, zrobiły na mnie wrażenie.
Następny poranek potwierdził jej słowa: Éli wrócił koloryt i normalnie się ruszała. Czuła się dobrze. Około dziewiątej ruszyliśmy w kierunku najtrudniejszej, najbardziej odkrytej części. Szliśmy żwawo, czułem napięcie w zaciśniętych mięśniach szczęki. W tych okolicznościach trzeba wykorzystać siłę i oddech zbudowane na treningach, dzięki którym poruszasz się szybko w miejscu wysokiego ryzyka, gdzie przejście może kosztować cię życie. W mgnieniu oka dotarliśmy pod żebro. Stanąłem tam po raz pierwszy w życiu. Przeszyła mnie gwałtowna i niespodziewana emocja.
Spojrzałem na Éli.
– Jesteśmy tutaj.
Zimno deformowało jakikolwiek wyraz, ale błysk w jej oczach pozwolił mi wyczuć radość, jaką przeżywała.
– No dalej – powiedziała, wskazując górę.
Właśnie na to czekałem.
Przeszliśmy przez kanał nachylony pod kątem od 45 do 60 stopni. Chrzęst raków i uderzania czekanami o lód, twardy śnieg i skały pokryte dziesięcioma centymetrami świeżego śniegu. O ile na normalnej trasie obawiasz się odmrożenia palców u stóp, o tyle tutaj musisz zaciskać ręce na czekanach i wciskać się jak najmocniej w raki, by przebić się przez lód. Lód, który na Nandze jest niebieski, tysiącletni, bardzo twardy. Jest jak cement i by wbić czekan na centymetr, trzeba uderzyć trzy, cztery razy, a później trudno jest go wyciągnąć. Podobnie z rakami; cały dzień walczysz z lodową ścianą. Po tygodniu palce u stóp są zmasakrowane, a ręce opuchnięte od uderzania z zaciśniętą pięścią.
Tuż przed zmrokiem byliśmy na sześciu tysiącach metrów na żebrze. Chcieliśmy postawić namiot, ale skały były strome. Zeszliśmy więc do niewielkiej platformy zawieszonej w powietrzu i wykuliśmy w niej dosłownie metr kwadratowy miejsca dla nas. Dookoła tylko ciemność.
Ze zwisającymi nogami spoglądałem na dolinę Diamir rozpościerającą się przed nami. Wiatr przeszywał powietrze, a gwiazdy oświetlały srebrzyście śnieg i wieczne lody. Byłem na żebrze. Oddaliłem moje życie na poziomie morza, pustkę, w której tkwiłem przez ostatni rok, czarne myśli krążące mi w głowie i nieludzką walkę, by wszystkiego nie zaprzepaścić. Spoglądając na to z góry, wydawało się, że można znaleźć ukojenie dla każdego kłopotu. Czułem okrutne szczęście. Miało wysoką cenę i raz go spróbowawszy, nie da się później bez niego żyć.
Rano czekała na nas bardziej techniczna część wspinaczki: czterysta pięćdziesiąt metrów ściany. Jeśli uda się nam pokonać ją całą, później trzeba będzie tylko przedostać się przez grzbiet, wejść na końcowy płaskowyż i wrócić na główną trasę, drogę Kinshofera, a stamtąd próbować zaatakować szczyt. Byliśmy niesamowicie zdeterminowani, by zwieńczyć dzieło – byłaby to historyczna wspinaczka. Byłem skoncentrowany na moim ciele i na tym, jak poruszać nim po górze. Nawet jeśli w porównaniu do wielu ścian w Alpach żebro nie charakteryzuje się wyjątkowymi trudnościami technicznymi, to już sam fakt, że jest na ponad sześciu tysiącach metrów, czyni sporą różnicę. Na wysokości trzech tysięcy metrów umiem wchodzić po niemal pionowych ścianach, bo do moich mięśni dostarczany jest tlen, w ilości, jakiej one potrzebują. Na dużej wysokości nie ma wystarczająco dużo tlenu, by wytworzyć taką samą siłę, więc nawet jeśli ściany wydają się mniej nachylone i łatwiejsze, to tak naprawdę trudniej jest się po nich wspinać.
Szedłem pierwszy ze względu na solidną technikę wspinaczki, Élisabeth szła za mną.
Pomimo wysokości, jedynie podstawowej aklimatyzacji oraz nękających nas podmuchów wiatru wchodziłem po ścianie, którą nikt wcześniej nie szedł, na górze, która oczarowała mnie swoją historią i przerażającą pięknością. Czułem ją, była żywa wewnątrz mnie.
Élisabeth zatrzymała się jakieś dziesięć metrów ode mnie. Myślałem sobie, że musi przeżywać te same emocje, które ja czułem, bo przecież nic innego nie może dać siły, by pchać się w to piekło. To pragnienie nieznanego: pragnienie, by w odosobnieniu i w ekstremalnym wysiłku poznać siebie samego i drzemiące wewnątrz nas demony.
Czułem, jak wspina się, jeszcze jej nie widząc. Byliśmy idealnie zgrani, wspinając się harmonijnie, płynnie, magicznie. Posuwaliśmy się prawidłowo do przodu, aż do końca najszybszej, łagodnej części. Gdy dotarliśmy na górę, warunki się zmieniły. Podmuchy pyłówki niosły na nas kawałki lodu i sypkiego śniegu, coraz bardziej przybierały na sile i w nas uderzały. Przeszywał nas chłód, który dostał się już do wnętrza ubrań.
Nie chcieliśmy ryzykować, bez dłuższych dyskusji zdecydowaliśmy się zejść i spróbować ponownie przy następnym oknie pogodowym. Byliśmy dobrej myśli, bo sezon zimowy jest długi, a my już postawiliśmy nogi na żebrze.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że była to największa wysokość, do jakiej udało mi się wspiąć na tym kawałku skały. I że dokonaliśmy czegoś małego, chociaż niesamowitego.
Do obozu bazowego dotarliśmy wykończeni i w euforii: dojść do 6450 metrów na żebrze to było coś wspaniałego. Ze spokojem oceniliśmy to, czego dokonaliśmy, by przygotować się do kolejnej próby.
Élisabeth, bardziej wytrzymała fizycznie ode mnie, szła przede mną i wyznaczała drogę poprzez świeży śnieg. Ja, z lepszą techniką, byłem na przedzie, gdy trzeba było się wspinać. Razem przeszliśmy trasę wymieniając się, bo nasze umiejętności uzupełniały się, więc podział był naturalny, bez zbędnych dyskusji, bez zgrzytów. Po prostu tak szliśmy i tyle.
Znalazłem kompankę wspinaczki.
Po konfrontacji z Żebrem Mummery’ego i jego eksploracji wiedzieliśmy, że po części wspinaczkowej potrzebne będą jeszcze dwa albo trzy dni, by dojść do szczytu.
Potrzebowaliśmy przynajmniej tygodnia dobrej pogody. Góra znów wyciągnęła do nas swoje ramiona i parę dni później byliśmy z powrotem w namiocie na sześciu tysiącach metrów. Prognozy przewidywały wiatr u szczytu o prędkości 50 kilometrów na godzinę. Byliśmy spokojni i gotowi wspinać się po żebrze aż do końca, do płaskowyżu przed szczytem. Tymczasem wiatr ciągle i nieustannie narastał, doszedł do 100 kilometrów na godzinę i nie odpuścił aż do czwartej w nocy.
Nie zmrużyłem oka, cały czas zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej zejść, czy ta góra nie odbierała mi jasności umysłu, czy wciąż tam w środku to jestem ja.
Otworzyłem namiot, pośród zupełnej ciemności dostrzegłem chmury i deszcz ze śniegiem. Z podmuchem wiatru do środka dostał się delikatny śnieg, który pokrył wszystko. Górna płachta zaczęła telepać się w każdą stronę, jak gdyby miała wybuchnąć. Wszystko było pokryte lodem: ubrania, buty, śpiwory. Próbowaliśmy odpalić piecyk, żeby stopić śnieg na wodę i trochę się ogrzać, ale tego ranka nic nie działało. O ósmej było jasne, że musimy uciekać. Byliśmy w śmiertelnym potrzasku, chmury zakrywały słońce, a z wiatrem leciał na nas cały śnieg z Nangi.
Élisabeth wyszła, żeby osadzić śrubę lodową do zejścia. Wróciła biegiem po pięciu minutach, zdjęła but i zaczęła masować sobie stopę. Po raz pierwszy widziałem, by tak cierpiała ze względu na zimno. Następne minuty to czyste szaleństwo: szykowanie podwójnych lin, walka z uderzającymi podmuchami wiatru, sprawdzanie palców u stóp i u rąk. Zebraliśmy wszystko, złożyliśmy namiot i zaczęliśmy schodzić w kierunku pustki. Góra zniknęła schowana za chmurami, ukazała się ponownie, gdy schodziliśmy zjazd po zjeździe.
Gdy nachylenie się zmniejszyło, schowaliśmy liny do plecaka i tonęliśmy w delikatnym śniegu, wśród podmuchów wiatru, tlen wypełnił nasze płuca. Pod żebrem wiatr wreszcie odpuścił. Zdjąłem rękawiczkę i zorientowałem się, że nie czuję wskazującego palca.
Kiedy tylko dotarliśmy do obozu bazowego, uporządkowałem swoje rzeczy i poszedłem do namiotu Élisabeth. Leżała w śpiworze, jej usta były wciąż sine, ciężko było jej się rozgrzać.
– Kiedy kolejna próba? – spytałem.
– Na ten sezon już koniec – uśmiechnęła się do mnie.
– Wrócimy tu w przyszłym, prawda?
Nie odpowiedziała. Usiadłem obok niej.
– Ta trasa jest naprawdę piękna, zgadza się. Każdy alpinista się zgodzi – westchnęła zanim przeszła do dalszej części. – Gdy przechodziłam przez lodowiec, towarzyszył mi niepokój. Wszystkie zmysły były na baczności. Miałam wrażenie, że nie jestem we właściwym miejscu. Cały czas patrzyłam na część seraka, która była tuż nad nami.
– Byliśmy odkryci tylko przez chwilę, bo serak wpadał w szczelinę, która nas chroniła. Sama to widziałaś.
– Tak, ale dla mnie to zbyt duże ryzyko. Czuję się, jakbym tam, na górze, użyła jokera i teraz nie miała już kolejnych.
Magia runęła. Myślałem, że czuła tę samą iskrę, co ja. Zdałem sobie sprawę, że wcale tak nie było.
– Muszę tam wrócić – powiedziałem jej.
Uśmiechnęła się znowu, a ja poczułem się zdradzony i nie umiałem tego ukryć. Nie mogłem pogodzić się z tym, że nie rozumiała, jak wspaniale byłoby wspólnie wrócić na żebro. Opuściłem wzrok.
– Dan, Żebro Mummery’ego to coś cudownego, ale ja się boję. A w górach nie powinno się czuć strachu.
Wróciłem do mojego namiotu i pogrążyłem się w myślach. Nie zdobyłem szczytu, straciłem tę, którą uznawałem za kompankę idealną, ale i tak czułem się szczęśliwy i spełniony. Co to było? Rzucenie się na nieznany i niepewny cel? Czy to, że ze wszystkich sił próbowałem? Najgłębszym sensem mojego przedsięwzięcia, tym, co dawało mi chęci, by przeć dalej, było podejmowanie próby.
Poczułem wibrację telefonu.
Spojrzałem na wyświetlacz: „A gdybym stała się mała, tak mała, że zmieściłbyś mnie w plecaku, zabrałbyś mnie ze sobą?”.
Po trzynastu miesiącach napisała do mnie Daniela.
Ciąg dalszy w wersji pełnej