Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia - ebook
Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia - ebook
Nanga Parbat, góra, z której najlepiej widać ciemne strony himalaizmu. To tu Reinhold Messner stracił brata lub, jak twierdzą inni, poświęcił jego życie, by przejść do historii. To tu Hermann Buhl, pierwszy zdobywca szczytu, wspiął się na wierzchołek na amfetaminowym speedzie. Adolfowi Schlagintweitowi, który jako pierwszy opisał Nangę, ucięto głowę.
Jeszcze kilka miesięcy temu Nanga Parbat – jako przedostatni ośmiotysięcznik – pozostawała niezdobyta zimą. Pierwsi pokonali ją w lutym 2016 roku Simone Moro, Alex Txikon i Muhammad Ali „Sadpara”. Było to największe wspinaczkowe wydarzenie ostatnich lat. Ale do końca trwał szalony wyścig, kto wedrze się na Nagą Górę. Brali w nim udział przede wszystkim Polacy.
Finałową rozgrywkę śledzili z obozów po dwóch stronach szczytu dwaj świetni dziennikarze i podróżnicy – Dominik Szczepański, autor książki „Na oceanie nie ma ciszy”, i Piotr Tomza („Afryka Nowaka”). Dzięki nim możemy zajrzeć za kulisy wyścigu na szczyt i podglądać z bliska jego głównych bohaterów, m.in.: Simone Moro, Adama Bieleckiego, Tomasza Mackiewicza i Marka Klonowskiego.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1886-8 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy
Oscar Wilde
– Chyba w zimie to niemożliwe?
– Myślę, że możliwe, jeżeli ma się szczęście.
Jak przy wszystkich zimowych podróżach
Ursula K. Le Guin, Lewa ręka ciemności,
tłum. Lech Jęczmyk, Warszawa 1995, s. 195
WSTĘP
Taka zima pod Nangą już się nie powtórzy. Wyjadacze i nowicjusze. Profesjonaliści i amatorzy. Idealiści i pragmatycy. Wszyscy w jednym czasie i miejscu, z jedną myślą w głowie.
Dziwna to była zima.
Nanga Parbat – 8126 metrów nad poziomem morza. To na tej górze blisko pół wieku temu Reinhold Messner stracił brata lub, jak twierdzą inni, poświęcił jego życie, by przejść do historii. To tu Hermann Buhl, pierwszy zdobywca szczytu, w 1953 roku wspiął się na wierzchołek na amfetaminowym speedzie. Tutaj 19 lat wcześniej, podczas ekspedycji, nad bazą której powiewała nazistowska flaga, w kilka tygodni śmierć poniosło aż dziesięć osób, w tym lider wyprawy, Willy Merkl. Adolfowi Schlagintweitowi, który w połowie XIX wieku jako pierwszy opisał Nangę i przekazał o niej relację do Europy, ucięto głowę.
Nie ma miejsca, gdzie kontrowersje i ciemne strony himalaizmu byłoby widać lepiej.
Ponura góra, rzucająca głęboki cień na dolinę Diamir, jest równie straszna co piękna. Są tacy, którzy powiedzą, że najpiękniejsza w Himalajach. Samotna i potężna, osłania przed wiatrem skąpaną przez cały dzień w słońcu, narkotycznie zieloną latem dolinę Rupal, wznosząc się ponad nią na niewyobrażalne cztery i pół kilometra w pionie. Podnieca, prowokuje i daje śnić sen o wolności. Podobno zamieszkują ją wróżki.
Rupal i Diamir. Jasność i ciemność. Prawda i fałsz. Wszystko naraz. Jak w iluzji.
* * *
Nie pamiętam, gdzie to się wydarzyło.
Mogliśmy leżeć i rozmawiać o śmierci w zimnym pokoju w Tarashing. Kilka godzin wcześniej zrobiłem zdjęcie, na którym szczyt Nanga Parbat wygląda, jakby pluł chmurami. Od strony Rupal cielsko góry jest potężne, odwrócone plecami pełnymi kamiennych narośli. Jakby Nanga wygrzewała je w słońcu, którego brakuje po stronie Diamir. Tam jest jej twarz, chyba ładniejsza strona, do której wiodą ciasne wąwozy. W dolinie Diamir jest ciemno, a w dolinie Rupal jasno. W pierwszej wszystko skrywa cień, w drugiej rzeczy wydają się bardziej prawdziwe. Ale może to tylko iluzja?
Mogliśmy też leżeć w cieplejszym pokoju w Astore, kilka godzin drogi jeepem od Tarashing, skąd góry już nie widać.
Dziwne, ale nie pamiętam, gdzie padły najbardziej poruszające słowa tej zimy, w której wspinacze chcieli wejść na niezdobyty o tej porze roku ośmiotysięcznik, a my pragnęliśmy to opisać. Oni walczyli z trzaskającym zimnem, my próbowaliśmy znaleźć prawdę, ale ta się rozmywała, przeciekała między palcami.
Słowa padły, gdy było już ciemno i po kolacji staraliśmy się rozgrzać w śpiworach. Spałem w pokoju z Pawłem. Zaczęło się niewinnie, bo od rozmowy o K2, książkach górskich i jeżdżeniu stopem. Dunaj jest czystą energią, urodzonym optymistą. Dopiero co spędził z przyjaciółmi – to w tej opowieści ważne słowo – dwa i pół miesiąca w Himalajach, a już zaczął mówić, że po powrocie mają dziesięć miesięcy, by przygotować kolejną wyprawę. Oczywiście jeśli ktoś nie wejdzie w tym czasie na szczyt Nanga Parbat, spod którego wracaliśmy powoli do Polski.
– Wtedy na pewno uda się nam za rok, nie ma opcji, żebyśmy już na nią nie weszli – mówił i wiercił się w łóżku.
Nagadaliśmy się, pauzy robiły się coraz dłuższe. Nadchodził sen.
I wtedy Paweł powiedział, że umrze w górach. Wyobrażam sobie, bo było zbyt ciemno, by dojrzeć jego sylwetkę, że zrobił to z uśmiechem. Przynajmniej tak brzmiał. Mówił powoli.
– Za dużo czytam książek, zbyt wiele znam historii i statystyk. Tak po prostu musi być i godzę się na to – powiedział.
Trochę jak Kukuczka, który w Moim pionowym świecie godził się na wiatry tygodniami bijące w ściany namiotów i doprowadzające go do granicy szaleństwa. Na drogi prowadzone na granicy wytrzymałości. Na walkę ze wszystkimi niebezpieczeństwami. „Nagroda, którą otrzymuję za te trudy, jest niebotycznie wielka. Jest nią radość życia” – pisał Kukuczka.
Paweł powiedział więcej i ta zima stała się jeszcze dziwniejsza.BOHATEROWIE KSIĄŻKI
STRONA RUPAL
ZESPÓŁ NANGA DREAM – JUSTICE FOR ALL
Marek Klonowski – Lider wyprawy. Z Gryfina. Przyszły premier. O prądzie wie wszystko. Kręci i montuje energetyczne filmy i teledyski. Przejechał stopem Amerykę Północną, wszedł na Denali oraz Mount Logan. Pod Nangą po raz piąty.
Michał Dzikowski (Dziku) – Fotograf, nurek, artysta życia. Nigdy nie rozstaje się z przynajmniej jednym ze swoich trzech aparatów. Pod Nangą po raz drugi. By wyjechać w tym roku, rzucił pracę w korporacji.
Paweł Dunaj (Pablo) – Najmłodszy z czterech braci. Pod Nangą po raz drugi. Za pierwszym razem zabrała go z niej lawina. Zleciał 1200 metrów. Prawie zginął. Nie przeklina. Przed wyjściem w góry starannie się myje i pierze.
Paweł Witkowski (Kudłaty) – Weganin z burzą dredów, miłośnik reggae. Reporter samozwańczej telewizji Giewont TV. Od dziecka nie widzi na jedno oko. Po raz pierwszy w górach wysokich.
Tomasz Dziobkowski (Dziubas) – Z Gryfina. Źle sypia na wysokości. Ma szczęście do lawin. Mechanik, rozwodnik i wieczny student. Pod Nangą po raz pierwszy.
Paweł Kudła (Strażak) – Najmłodszy Polak w ekipie. Pierwszy raz w Himalajach. Strażak z urodzenia, wychowania i powołania. Nie zraża go nawet to, że zamiast ratować ludzi, częściej gasi ścierniska.
* * *
Abbas Ali – Z Tarashing. Oficer łącznikowy wyprawy. Guide. Człowiek od wszystkiego. W dolinie Rupal zna każdego.
Szabir – Z Tarashing. Kucharz wyprawy. Szczęśliwie, bo z wzajemnością, zakochany w Anili.
Manaf – Z Tarashing. Asystent Szabira. Ojciec siedmiorga dzieci. W wolnych chwilach – muezin. Kiedy potrzeba – fryzjer.
STRONA DIAMIR
ZESPÓŁ I
Adam Bielecki – Pierwszy zimowy zdobywca Broad Peak i Gaszerbrum I. Nie rozstaje się z żółto-zielono-czerwoną czapką. Wyjeżdżając na Nangę, zapowiadał wejście na szczyt w rewolucyjnym stylu. Z wykształcenia psycholog.
Jacek Czech – Partner Bieleckiego i jego pierwszy instruktor. Do rany przyłóż. Mocno wierzący. Nie przeklina.
ZESPÓŁ II
Simone Moro – Włoch. Przed wyjazdem na Nangę wszedł zimą jako pierwszy w historii na trzy ośmiotysięczniki. Sponsorowany przez duże marki. Obecnie najbardziej medialny zimowy himalaista na świecie. Z zawodu bibliotekarz.
Tamara Lunger – Włoszka. Wysoka skialpinistka. Wiecznie uśmiechnięta. O 20 lat młodsza od Moro. Wierzy w przeznaczenie, nie znosi kontroli.
ZESPÓŁ III
Alex Txikon – Bask. Biega po górach, startuje w zawodach drwali. W zimie 2014/2015 roku był blisko wejścia na szczyt Nangi. Do bazy przyjechał z dziewczyną i menedżerką Igone.
Daniele Nardi – Włoch. Łatwo z nim złapać kontakt. W bazie słucha mów motywacyjnych. To jego czwarta zimowa wyprawa na Nanga Parbat. Wierzy, że ludzie są małymi bogami.
Muhammad Ali „Sadpara” – Zaczynał jako tragarz, obecnie najlepszy himalaista w Pakistanie. W bazie był łącznikiem między Txikonem a Nardim. Silny i pewny siebie. Pracował jako kamieniarz.
ZESPÓŁ IV
Tomasz Mackiewicz – Szósty raz pod Nanga Parbat. Jedna z najbarwniejszych postaci światowego himalaizmu. Były narkoman. Wiecznie w długach. Wierzący, że świat da się naprawić, ale najpierw trzeba wygrać z konsumpcjonizmem.
Elisabeth Revol – Mała, szybka, świetnie przygotowana fizycznie. Była gimnastyczka. Bardzo uprzejma.
* * *
Mir Ghani – Nauczyciel wielu przedmiotów w Sar, wiosce oddalonej o dzień drogi od Nanga Parbat. Opiekun wypraw.
Atta Ullah – Brat Mir Ghaniego. Opiekun wypraw.Lattabo, dolina Rupal
ROZDZIAŁ I
środa, 13 stycznia 2016 roku
– Góra mnie wzywa – powiedział.
„To znaczy co?” – pomyślałem, ale nie zdążyłem spytać, bo Marek złapał za leżący na ziemi pogrzebacz i go podniósł. Odsunąłem się, miejsca nie było wiele, wolałem nie ryzykować.
– To jest grań Mazeno – pokazał na dłuższą część zagiętego pręta. – A to jest nasza grań.
Skupiłem uwagę na krótszym końcu. W żeliwnym piecyku, którego obaj prawie dotykaliśmy kolanami, skwierczało aż miło (gdy spojrzało się nań z góry, wyglądał jak ósemka albo, jeszcze lepiej, symbol nieskończoności – wystarczyło podnieść dekiel, żeby zajrzeć do środka). W izbie unosił się słodko-gryzący zapach ogniska. Dziku powie mi później, że to „zapach Lattabo”, że będę go czuł jeszcze długo po powrocie do Polski i że będzie mi przypominał wszystko, co się tu wydarzyło. Ale ja przyjechałem przecież dopiero przedwczoraj.
– Jak na razie dotarliśmy dotąd – miejsce, które wskazał Marek na pogrzebaczu, było dość odległe od zagięcia, ale nie przyszłoby mi do głowy, że to aż kilometr w pionie. – Znaleźliśmy lodową jamę na grani, na wysokości 6000 metrów, założyliśmy w niej obóz II i stamtąd działamy dalej. Do Mazeno Pass na siedmiu kołach mamy jakieś cztery kilometry w poziomie. Przy dobrych warunkach dwa dni i od pewnego momentu prawie żadnych trudności technicznych, tylko wiatr, zimno oraz wysokość. Ale najpierw musimy się wspiąć jeszcze 200–300 metrów i pokonać garb.
Poczułem, że robi się chłodniej. Ogień przygasł. Trzeba było dorzucić drewna i rozgrzebać żar, więc rekwizyt powrócił do swojej pierwotnej funkcji. Nad piecem, na rozciągniętych pod sufitem sznurkach, suszyły się skarpetki, buty i rękawice, a z wpuszczonej w ścianę półki po prawej spoglądała na nas maska Guya Fawkesa.
– To jaki macie plan? Co dalej? – spytałem.
– Odpowiedź jest bardzo prosta. Od samego początku plan mamy jeden: idziemy do góry! Nigdy nie było innego.
* * *
Marek Klonowski, kierownik zimowej ekspedycji „Nanga Dream 2015/16 – Justice for All”, ma 37 lat i jest tutaj po raz piąty. Tutaj, czyli pod Nanga Parbat. A po tej stronie uchwytu pogrzebacza – w dolinie Rupal – po raz trzeci.
Ma zmierzwione, ciemnoblond włosy, wystające czasem spod spłowiałej bejsbolówki z logo Auburn University, która kiedyś musiała być czarno-pomarańczowa, trzy wyraźne, poziome bruzdy na czole, niewielki zarost i uważne spojrzenie odrobinę skośnych oczu. Niekiedy sprawia wrażenie, że jest myślami zupełnie gdzieś indziej, prawie zawsze – że robi dokładnie to, co powinien. Oprócz gór drugą jego wielką pasją jest elektryczność.
– Wierzę w wyzwolenie ludzkości. Uwalniając energię elektryczną i czyniąc z niej dobro powszechne, uniezależnimy się od korporacji. W ten sposób walczę z systemem, Nanga Dream to przygotowanie do kampanii wolności.
Klonowski trafił pod Nangę przed pięcioma laty. To był szalony pomysł – na przyjaźń, realizację marzeń i wyczyn. A przy tym – być może najbardziej śmiałe przedsięwzięcie podróżnicze ostatnich lat. Dwóch facetów, jedna góra, zima. Himalaje! Kwintesencja punkowego podejścia do eksploracji. Wszystko na opak, pod prąd, wbrew schematom.
Ten drugi facet to Tomek Mackiewicz – Czapa. Czapkins. Byli zuchwali.
Zapytałem ich kiedyś: – Czy już za pierwszym razem jechaliście tam z przekonaniem, że wam się uda? Że we dwóch, prawie prosto z samolotu, niosąc niemal wszystko na plecach, z pomocą ledwie dwójki porterów, jako pierwsi ludzie w historii zdobędziecie zimą Nanga Parbat?
– Oczywiście, że tak! Mieliśmy aż taką fantazję. Jasne, dziś już wiem, że ten wyjazd nie miał najmniejszych szans powodzenia, ale musieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze.
To była zima 2010/2011, styczeń. Wzięli urlopy z roboty, kupili trochę używanego sprzętu na aukcjach w internecie, coś tam pożyczyli i pojechali. Mało kto wiedział, że na jednym z pięciu – wówczas – niezdobytych zimą ośmiotysięczników, na którym połamało sobie zęby kilkanaście wypraw, działa dwóch Polaków. W środowisku wspinaczkowym prawie nikt o nich nie słyszał, a już na pewno nie brał na poważnie.
Kilka miesięcy wcześniej napisali do Artura Hajzera, który w latach 80. ubiegłego wieku wspinał się z Jerzym Kukuczką (wspólnie weszli m.in. jako pierwsi zimą na Annapurnę) czy Reinholdem Messnerem, a teraz zarządzał programem „Polski Himalaizm Zimowy 2010–2015”. PHZ, dysponując wsparciem Ministerstwa Sportu i Turystyki oraz dużym budżetem, miał przywrócić polskiemu wspinaniu blask „złotej ery” – dekady, podczas której to Polacy byli najsilniejszą nacją w najwyższych górach świata.
Hajzer odpisał:
Zdecydowanie radzę:
• ukończyć kurs tatrzański zimowy (wcześniej letni i samodzielny sezon letni tatrzański)
• zaliczyć 2 samodzielne sezony zimowe w Tatrach – po 5 dróg min. V stopnia min. 400 m
• pojechać na ośmiotysięcznik w sezonie niezimowym, wcześniej najlepiej w Pamir na ponad 7000
• potem dopiero myśleć o himalaizmie zimowym
Nie posłuchali.
– Mieliśmy takie a nie inne środki i znaliśmy tylko jeden sposób podejścia: wbijanie się z namiotem do przodu. Namiot bazowy? Zapomnij! Styl alpejski, wersja extreme: wysiadasz z autobusu i idziesz z plecakiem do góry.
8 stycznia 2011 roku Nanga pozwoliła im na siebie spojrzeć po raz pierwszy. Na chwilę wyłoniła się zza chmur.
– Bogini – powiedział Marek.
I to było właściwie na tyle.
– Włożyliśmy wtedy dużo wysiłku, pomarzliśmy, doszliśmy do kuluaru, całego w lodzie, i zdecydowaliśmy się wycofać. Poczuliśmy tę zimę i nam się spodobało. Schodząc, podjęliśmy decyzję, że wracamy za rok.
Być może przeczuwali już, że na jednym powrocie się nie skończy. I że to nie jest kwestia decyzji.
Na filmie, który Marek nagrał podczas tamtego wyjazdu, grupka dzieci z wioski Sar w dolinie Diamir, powtarzając za Klonowskim, wykrzykuje do kamery:
– Pokój! Miłość! Muzyka!
Raczej nie rozumieją, co to znaczy, ale wyglądają, jakby doskonale wiedziały, że coś dobrego.
* * *
Prawie rok później, w sylwestra 2011, idący z wielkim plecakiem w górę doliny Diamir Tomek Mackiewicz spotkał Simone Moro. Włoch, jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie współczesnych himalaistów, mający wówczas w dorobku m.in. pierwsze zimowe wejścia na Sziszapangmę, Makalu i Gaszerbrum II, rozpoczynał właśnie, wspólnie z Denisem Urubką i swoim rodakiem Matteo Zangą, świetnie przygotowaną i zabezpieczoną logistycznie wyprawę sponsorowaną przez koncern The North Face. Jedną z ostatnich rzeczy, jakich mógł się spodziewać, było to, że pod Nangą zastanie małomównego gościa, który będzie biwakował nieopodal w małym namiocie.
Pogadali chwilę o pogodzie. Że jest całkiem niezła.
Dziesięć dni później do Mackiewicza dołączyli Klonowski i towarzyszący im podczas tamtej wyprawy Łukasz Biernacki – Krzaq. Czapa tak o tym opowiadał:
– Dopiero jak chłopaki przynieśli resztę rzeczy, postawiliśmy namiot bazowy i zaczęło się robić poważnie. W środku zamontowaliśmy piecyk. Na dole znalazłem blaszaną puszkę, podziurawiliśmy ją czekanem, stała na kuchence. Można było się przy tym zagrzać, jak przy kominku.
Zainstalowali też maszt z turbiną wiatrową.
Pomiędzy pojawiającymi się w mediach doniesieniami z wyprawy Moro oraz Urubki zaczęły się przebijać informacje, że międzynarodowa zimowa ekspedycja na Nangę nie jest w sezonie 2011/2012 jedyną, która działa w tamtym rejonie. W relacjach o Polakach dominował jednak ton niedowierzania.
Faktycznie Klon, Czapa i Krzaq doszli do wysokości zaledwie 5500 metrów. Ale profesjonaliści też nie osiągnęli dużo więcej. Moro z Urubką wycofali się z 6800.
* * *
Trzeciej odsłony „Nanga Dream – Justice for All” media nie mogły już jednak zignorować. Zwłaszcza społecznościowe. Bo tym razem, znów bez instytucjonalnego wsparcia, z trudem dopinając budżet, wyprzedając się i zadłużając, Klonowski i Mackiewicz^() osiągnęli zimą na Nandze więcej, niż udało się komukolwiek od czasu kierowanej przez Andrzeja Zawadę wyprawy z sezonu 1996/1997. Czapa, w ostatniej fazie działając sam, dotarł drogą Hannsa Schella po stronie Rupal na wysokość 7400 metrów. Wyżej od niego zimą byli tam wcześniej tylko Zbigniew Trzmiel i Krzysztof Pankiewicz, którzy wspinali się drogą Kinshofera, po drugiej stronie góry.
Po powrocie Klonowski zmontował teledysk, podkładając swoje filmy i zdjęcia pod utwór Na szczycie ze słowami i muzyką GrubSona.
– Pomysł miałem już wcześniej, wcześniej też segregowałem materiał, ale sam montaż zajął mi godzinę. Usiadłem przed komputerem i film po prostu powstał.
Portal Wspinanie.pl napisał: „Jeżeli ktoś myślał, że nie da się ciekawie pokazać wyprawy himalajskiej, to produkcja relacjonująca zmagania Marka Klonowskiego i Tomka Mackiewicza na Nanga Parbat powinna przekonać go, że się mylił”.
Klip stał się hitem internetu (do dzisiaj miał na YouTube ponad 400 tysięcy odsłon, a można go też obejrzeć na Vimeo).
Zaczęły się wywiady, relacje na portalach, o Nanga Dream zrobiło się głośno. Ta historia odpowiadała na drzemiącą w wielu ludziach tęsknotę – za tym, że inny, bardziej sprawiedliwy świat jest możliwy. Dwóch chłopaków, bez pieniędzy i bez zaplecza, za to z pasją i wiarą, że to, co robią, jest ważne i wartościowe, rzuca wyzwanie światu i sprawia, że otoczenie zaczyna się dostosowywać do nich.
Czy to nie piękne? Któż by się oparł?
Dzięki zorganizowanej w internecie społecznościowej zbiórce pieniędzy przed czwartą odsłoną Nanga Dream (po raz drugi zdecydowali się na flankę Rupal) wreszcie udało im się zgromadzić w miarę sensowny budżet. Pojawili się też sponsorzy, a do składu wyprawy dołączył doświadczony himalaista Jacek Teler (wspinał się między innymi na Evereście i K2 oraz zdobył Broad Peak; był także w zimie pod Nangą, od strony Diamir). Ekipę uzupełnili Paweł Dunaj, Michał Dzikowski i Michał Obrycki.
Wydawało się, że wszystko idzie w jak najlepszym kierunku. Tyle że Nanga przestała być już tylko ich prywatną sprawą. Ludzie śledzili postępy, byli ciekawi.
– W nas nic się nie zmienia – mówił przed wyjazdem Czapa. Okazało się jednak, że to była ostatnia wspólna wyprawa jego i Marka. Teraz, dwa lata później, Klonowski był tutaj, a Mackiewicz po drugiej stronie góry – znowu w dolinie Diamir.
* * *
Zbite z desek i opakowane folią drzwi wejściowe, na których zewnętrznej stronie, izolowanej rozciętym workiem jutowym, ktoś powiesił plakat z pin-up girl (taką z lat 50.; na dzisiejsze standardy ubraną dość skromnie), otwarły się i wszedł Dziubas. Poznałem go wczoraj tuż po tym, jak o mały włos nie zginął w lawinie.
Kiedy Abbas przyprowadził mnie tu dwa dni temu z Tarashing, w Lattabo – prócz kilku miejscowych pasterzy, pakistańskich policjantów i Szabira oraz Manafa – przywitali mnie tylko Strażak i Dziku. Rozejrzałem się po okolicy i powiedziałem im, wtedy jeszcze nieco na wyrost, że to miejsce bez trudu radzi sobie z tym, by sprostać swojej legendzie.
Co chwilę łapałem się na tym, że robię coś po raz pierwszy w życiu. Pierwszy raz szedłem przez lodowiec, pierwszy raz patrzyłem z bliska na ośmiotysięcznik, pierwszy raz rozmawiałem przez radio. Po tym, jak nagle przerwało nam połączenie, Marek wyjaśnił: – Prawdopodobnie gadałem dłużej niż minutę. Wtedy radyjko się wyłącza, bo te pięć watów mocy przypala ostro w mózg i grzeją mi się oczy. Ale to nic, przynajmniej jest ciepło.
Wdrapując się na morenę lodowca Bazhin, zastanawiałem się, kiedy byłem ostatnio na zimowej wycieczce w górach. To musiał być rok 2011, jeszcze przed narodzinami mojego syna. Rozłożony na dwa dni trawers Babiej Góry z zejściem przez Gówniaka, potem pięć lat przerwy i znalazłem się tu, w Himalajach. O dziwo, teraz pogoda była o wiele lepsza.
Odsapnąłem już po sześciu godzinach marszu i myślałem, co robić dalej. W przeciwieństwie do pozostałych nie miałem planu.
– Może pójdziesz z nami do ABC? Przejdziesz się, prześpisz w namiocie, rano ruszymy do „jedynki”, a ty sobie wrócisz. Zmarzniesz trochę, zobaczysz, jak to jest – zachęcał Dziku.
Wyszliśmy następnego dnia po obiedzie.
ABC, czyli wysunięty obóz bazowy, znajdował się na wysokości 4100 metrów, w dolnej części żlebu opadającego z grani. Trzy namioty schowane za skalnym załomem i trochę porozkładanego pomiędzy nimi szpeju. Z Lattabo – w zależności od tempa, sprawności, obciążenia i miejsca urodzenia – od 50 minut do dwóch godzin drogi. Najpierw na zachód, płasko, jedną z dziesiątek ścieżek wydeptanych w dolinie przez pasterzy, kozy i owce, a potem ostro w prawo, na północ, pół kilometra pod górę. Spacer, nawet dla kogoś mającego doświadczenie wyłącznie z Beskidów. Mimo to poczułem ulgę, gdy po półtoragodzinnym marszu w monotonnym, śnieżno-skalistym, szaro-białym krajobrazie pojawił się jaskrawopomarańczowy kontrapunkt. Oceniłem, że do celu został mi najwyżej kwadrans. Chłopaki były już dawno na miejscu. Oprócz sylwetek Dzika oraz Strażaka między namiotami dało się dostrzec jeszcze dwie postacie. Marek i Dziubas, po czterech nocach spędzonych na 6000 metrów w lodowej jamie na grani (nazywanej przez nich jaskinią Zębatego), zdecydowali się zejść do bazy. Zapas gazu, który mieli, był na wykończeniu (Marek: – Czterech chłopa pije trochę wody. Stopić tyle lodu to nie jest prosta sprawa), a do depozytu pozostawionego przez Pabla dwa lata temu jak na razie nie udało im się dotrzeć. W ABC zatrzymali się, żeby odpocząć. Wyglądało na to, że niebawem wszyscy się tam spotkamy. Była 16.
Spojrzałem w lewo. Środkiem żlebu, z budzącą respekt prędkością, sunęło w dół coś, czego jeszcze przed chwilą z pewnością tam nie było. Potężna biała chmura, ogromna pierzyna śniegu. Lawina. Stanąłem jak zaczarowany. Była piękna, a przy tym na tyle odległa, że nie czułem się zagrożony.
Pomarańczowe sylwetki w ABC poruszały się teraz znacznie szybciej niż poprzednio. Ktoś chyba coś do mnie machał, a może też krzyczał, ale nie byłem w stanie niczego zrozumieć. Od lawiny nadal dzieliło mnie nie mniej niż kilkaset metrów, poza tym miała do pokonania zakręt, a ja znajdowałem się za załomem, postanowiłem jednak na nią nie czekać. Ruszyłem w prawo, by w razie czego przytulić się do ściany żlebu, i ku zaskoczeniu odkryłem, jak wiele sił mi zostało. Pięć minut i witałem się z chłopakami przy namiotach.
Było po wszystkim.
Lawina straciła impet, chmura opadła, ale Dziku nadal chodził w tę i z powrotem.
– Słyszałeś? Wołaliśmy do ciebie, żebyś się schował. Ja pierdolę! Takie kamienie leciały.
Przywitałem się z Tomkiem. Widzieliśmy się pierwszy raz w życiu. Poczęstowałem go przywiezioną z Polski bombajką. Wiedziałem, że słodycze w górach zawsze są w cenie.
– Dziubas, wyście tamtędy szli pół godziny temu, tak?! – zapytał Dziku.
– No, nawet chyba mniej, z 20 minut, ła?
– O kurwa mać! Ale mieliście fuksa.
Następnego dnia, wchodząc energicznie do chaty, Dziubas nie wyglądał jednak na kogoś, kto narodził się po raz drugi. Zamknął drzwi i rozglądając się po izbie, zapytał:
– Jest tu miednica? Dawajcie. Zamówiłem u Manafa garam pani. Moje stopy zasługują na spa.
* * *
Dziubas, czyli Tomek Dziobkowski, jest o pół głowy wyższy i dwa lata młodszy od Marka. Obaj pochodzą z Gryfina, niewielkiego miasteczka w Zachodniopomorskiem. 20 tysięcy mieszkańców, trzy kilometry do granicy z Niemcami, 20 kilometrów do Szczecina. Rozlewiska, kanały, wyspy. Piękna kraina. Poznali się, gdy mieli po kilkanaście lat.
– Bawiliśmy się z chłopakami w hardkory. Wtedy to się nazywało wyczyny. Przejedziesz rowerem po zamarzniętym stawie? Przejadę! Lód miał dwie warstwy: cienką na górze, potem trochę wody i grubą na dole. Kołami musiałeś rozpruć tę górną. Jak przejechałeś, miałeś zaliczony wyczyn. A jak się wywaliłeś, to pół wyczynu.
Obaj przychodzili do Międzyszkolnego Klubu Sportowego „Hermes” (który działa w Gryfinie do dzisiaj). Sekcję żeglarską prowadził Józef Figlarz, nauczyciel zajęć praktyczno-technicznych i życia.
– Przyłączyłem się do klubu, gdy byłem w drugiej klasie podstawówki. Spędziłem w nim co najmniej dziesięć lat, co weekend na przystani – wspominał Marek.
Figlarz zabierał ich na dwutygodniowe spływy i organizował obozy żeglarskie na Międzyodrzu. Otwierał głowy kilkunastoletnim chłopakom i pokazywał im, że świat leży w zasięgu ich możliwości. Spali w namiotach wojskowych albo tam, gdzie popadnie – w trzcinach, a zdarzało się też, że i w łódkach. A kiedy spuszczał ich z oczu, włamywali się na teren stanicy żeglarskiej w Gryfinie, gdzie przecież i tak – zupełnie słusznie – czuli się jak u siebie.
– Myśmy ją przejmowali na własność! Najlepsza zabawa była z wrzucaniem puszek z gazem do ogniska. Ła! Jak miała na imię ta dziewczyna, co się jej spaliły włosy?
– Ewka. – Marek sięgnął na półkę po kostkę haszyszu kupioną półtora miesiąca temu w Besham, przy Karakoram Highway. Była wielkości mojego notesu (format A6). – Wiesz, zajęcioterapia się przydaje, zwłaszcza na pewnym etapie. Gdy weszły dragi, ja byłem już na maksa wkręcony w żeglarstwo. Pochłaniało mnie to. Więc nie, dziękuję – wolałem pójść pogrzebać przy łódkach.
Zajęcia z Józefem Figlarzem nauczyły ich również tego, że podróżowanie jest łatwe. Wystarczy uwolnić się od paraliżującego przesądu, że wszystko trzeba dokładnie przemyśleć i zaplanować.
Po szkole obaj wyjechali na studia – jeden do Gdyni, drugi do Szczecina. Na wuesemce (Wyższa Szkoła Morska, dawna nazwa Akademii Morskiej w Gdyni) Marek ukończył kierunek elektroautomatyka okrętowa (zainteresowania: jakość energii elektrycznej i generatory wiatrowe), a Dziubas wylądował na wydziale mechanicznym i formalnie wciąż jest studentem. Od tego czasu zdążył przepracować kilka lat jako mechanik na statkach, ożenił się i rozwiódł.
– Zacząłem zbyt często wyjeżdżać w góry – przyznaje.
Na rozwód do Szczecina przyjechał taksówką z Poznania, bo spóźnił mu się pociąg z Wrocławia. Nikt nie chciał go zabrać albo żądali fortuny. W końcu zlitował się kierowca z postoju przy dworcu. – Wsiadaj pan – powiedział. – Ja też po rozwodzie.
Teraz zarabia, instalując turbiny wiatrowe w Niemczech. Zdarza mu się też jeździć po Polsce i stawiać maszty służące do pomiaru prędkości wiatru. Przez wiele miesięcy robił to razem z Czapą, ale już nie współpracują.
– Halo, baza? Halo, baza?
Zakłócany przez szumy i trzaski głos Kudłatego dobiegł z radia przymocowanego do pionowej belki za stołem. W gęstwinie kolorowych kabli znalazłem czarny nadajnik.
– Słyszymy was. Co tam?
– Siema, bąble! No niestety, dopadła nas dzisiaj niemoc. Po pięciu nocach w jamie pan Zębaty wyssał z nas wszystkie siły. Mamy dosyć, schodzimy.
Popatrzyłem na Marka. Skończył skręcać jointa i okutany w ogromny, czerwony, puchowy śpiwór zabrał się za przeglądanie materiału wideo, który zarejestrował podczas niedawnego, już trzeciego tej zimy, wyjścia w górę. Z głośnika leciało Joy Division. Wyszedłem przed chatę. Termometr na ścianie pomiędzy drzwiami a kuchnią wskazywał minus dziewięć stopni Celsjusza. Od północy w stronę zabudowań zmierzało dwóch mężczyzn. Uginali się pod ciężarem niesionego drewna, sprytnie umocowanego w prowizorycznych plecakach wykonanych z kawałków starych lin wspinaczkowych.
* * *
Kiedy Pablo z Kudłatym wreszcie zeszli do bazy, od dawna było ciemno, a my zdążyliśmy już zapomnieć o tym, jak smakowała kolacja. Sądziłem, że po paru godzinach marszu (końcówka w świetle czołówek) będą wykończeni, zrzucą plecaki gdzie popadnie i zawiną się w śpiwory. Ale nie. Kudłaty, z promiennym uśmiechem, który nie schodził mu z twarzy, rozsiadł się za stołem, Pablo zaś cały zanurzył się w działaniu.
Widok na Nanga Parbat z bazy Diamir.
ROZDZIAŁ XIV
niedziela, 17 stycznia 2016 roku
Pierwsze kłamstwo było moje. W zasadzie kłamstewko. Jawne, takie, co wybacza się przedszkolakowi, który wygrzmocił się na sznurówce, ale pytany przysięga, że zasznurował but, usiłując jednocześnie ukryć skrzyżowane za plecami paluszki.
– Wszystko w porządku?
Zaczyna się przedstawienie. Otarłem czoło, złapałem oddech i skręciłem głowę w kierunku, z którego padło pytanie. Grymas bólu zamieniłem w najbardziej teatralny uśmiech, na jaki było mnie stać. Kilka metrów wyżej na dużym kamieniu przycupnęło dwóch policjantów w śmiesznych, wełnianych czapkach. Pytał przystojniejszy. Lepiej mówił po angielsku i miał włoską urodę. Przez pięć godzin wspólnej drogi wypalił pół paczki fajek. Brzydszy miał na imię Asan. Więcej się uśmiechał, ale nigdy nie byłem pewien, czy rozumie, co staram się mu powiedzieć. Nie palił, częstował cukierkami, a gdy na mnie czekał, to podśpiewywał i bawił się bronią.
Moja himalajska obstawa, tarcza przed terrorystami.
– Pewnie, że w porządku! – wyszczerzyłem zęby, szukając oczu tego brzydszego. Uznałem, że z nim się uda, bo dobrze mu z nich patrzy i wygląda na takiego, który bardziej w drugim człowieku szuka dowcipu niż zwady.
Asan uśmiechnął się, a pod wąsikiem błysnęły zęby. Kłamstwo przeszło gładko i na moment mogłem się za nim schować. „Włoch” popatrzył na mnie czujnie, skończył papierosa, cisnął peta i wyciągnął z kieszeni cienkie rękawiczki. Zakładał je powoli, pomyślałem więc, że mnie rozczytał i teraz przejdzie do kontrataku. Czekałem na jego ruch i przygotowałem się na wstyd, którym miał we mnie cisnąć z tego swojego kamienia. Ale atak nie nadszedł. Policjanci wstali i poszli. Nie musiałem się wstydzić.
Kłamstwo przeszło, ale po co w ogóle kłamać z takiego powodu jak skurcze w udach? Po co udawać przed brzydkim, skoro ten ładny i tak widzi, że ściemniam, bo ledwo idę, więc pewnie zaraz powie o tym brzydszemu. Pięć godzin wcześniej Mir Ghani, mój przewodnik, trzykrotnie pytał: „Może oddasz mi pięć kilogramów?”. A ja oburzałem się coraz bardziej. Przecież kucharz Razaulhiq był ode mnie o głowę niższy, a i tak wziął na plecy jakieś pięć kilo więcej. Wiecznie się uśmiechał, a rzeczy niósł w niewygodnej torbie. Poradzę sobie, to tylko 18 kilo.
Już się nie uśmiechałem. Ostatni raz kucharza widziałem godzinę temu, na początku piekielnego podejścia. Ściągnąłem plecak i usiadłem na kamieniu. Kilka razy machnąłem nogami, ale skurcze nie chciały przejść. Zadarłem głowę, by zobaczyć, czy jeszcze daleko. Pierwsze zabudowania wciąż były wysoko. Aż nie chciało się wierzyć, że ktoś zbudował wioskę w tym miejscu. Bardziej jakby z chmur spadła. Z drugiej strony idealnie wbiła się w niewielki płaskowyż doliny Diamir, o przypadku nie mogło być mowy. Musiała być wysoko, bo po drodze nie było miejsca, w którym słońce widać tak długo jak w Sar. Do tej pory szliśmy wąskimi, mrocznymi wąwozami, a ścieżka wiła się w połowie wysokości brunatnych zboczy. W dole częściej było słychać, niż widać, wąską rzeczkę o szmaragdowym kolorze przelewającą się przez wielkie, nieśmiertelne bryły lodu, które nigdy nie widziały słońca. A tutaj słońce jest bogiem i najlepszym nawozem, bo przekłada się na warzywa – cebulę i fasolę – oraz mięso: promienie karmią trawę, a tę zjadają chude kozy.
Wyciągnąłem słuchawki. Powitał mnie mroczny jak ta dolina głos Marka Lanegana.
Somewhere in the valley where you lie
Pray for those whose sun will never rise
Ghosts are laughing everywhere you land
Take another step and then you can^()
Ostatnie 20 minut najchętniej rozbiłbym na trzy części, ale nie mogłem, bo pod nogi prawie sturlała mi się gromadka dzieci. Z brudnych buzi czujnie spoglądały jasne oczy. Odważniejsi malcy na przedzie, reszta schowana za pierwszym szeregiem. Teatrzyk trwał więc w najlepsze. Wyprostowałem się jeszcze bardziej niż przed policjantami, resztką sił przyśpieszyłem kroku i wszedłem do Sar. Kurz zniknął, przestały istnieć kamienie i wszystko, co brązowe, szare i do tej pory dominujące w krajobrazie. Biel odległego o kilka, kilkanaście kilometrów masywu Nanga Parbat na moment zabrała całą uwagę. Wróciła świeżość w płucach, zapomniałem o napięciu mięśni. Żadne wrażenie nie wygra jednak ze stadem kóz. Rozmeczane wpadły w nogi i prawie mnie przewróciły, ku radości dzieci. Czas znaleźć policjantów. Mali przewodnicy – bardzo wczuci w swoje role – podreptali jedyną ścieżką. Pięcioletni na oko chłopiec na szyi miał zawieszony karabin i co kilka sekund obracał się, sprawdzając, czy aby nie chcę zawrócić. Nasz orszak minął kilka kamiennych domków, by wyjść na otwartą przestrzeń. Na środku leżał kilkumetrowy pień, na pniu siedzieli policjanci i kucharz, a dookoła tłoczyła się grupa mężczyzn. Starcy mieli długie, siwe brody, które nie zasłaniały szerokiego uśmiechu. Młodsi przyglądali się z zaciekawieniem. Malec zwrócił karabin brzydszemu z policjantów, za co dostał cukierka.
– Udało ci się, witaj w Sar, byłeś bardzo szybki – Mir Ghani wyszedł przed szereg. Był bardzo chudy. Mimo stromego podejścia, które rozbierało człowieka do koszulki, on cały czas szedł w grubej kurtce. Brodę miał dokładnie ogoloną, pod nosem zostawił tylko wąsik. Prawie zrastały mu się brwi.
– Nie kłam – jęknąłem. – Każde z tych dzieci by mnie przegoniło – zrzuciłem plecak i usiadłem na pieńku obok kucharza. Ten walnął mnie łapą w lewe udo, a policjant poprawił w prawe. Kłamstwo ma krótkie nogi. Zawyłem. Dostaliśmy kilka placków czapati i paki-czaj, czyli herbatę z mlekiem.
* * *
– Tej belki na piętrze nie było. Nie zgadniesz, kto ją dorobił – Mir Ghani uśmiechnął się delikatnie. Zawsze się tak uśmiechał i spuszczał oczy, gdy tylko miał jakiś dobry kawałek do sprzedania.
Staliśmy pod kamiennym budynkiem, wyraźnie odróżniającym się od reszty wioski.
– No nie zgadnę, powiedz.
– Historia była taka: zbudowaliśmy tę szkołę, wieczorem była impreza, w zamieszaniu ktoś zleciał z piętra i chyba się połamał. Messner uznał, że trzeba to zabezpieczyć, w końcu dał pieniądze na to miejsce. Wziął narzędzia i zamontował belkę – wskazał na kilkumetrowy, porządnie wyheblowany kawał drewna.
Już mieliśmy wejść do środka, gdy Pakistańczyk powiedział, że jest jeszcze coś. Minęliśmy szkołę i zatrzymaliśmy się pod małym, kamiennym domkiem. Nie wyróżniał się niczym szczególnym.
– To nasz nowy meczet. Stoi w tym samym miejscu, co stary. A w starym prawie umarł Messner – zaczął Mir Ghani.
Od Reinholda Messnera tutaj nie uciekniesz. Zresztą pewnie nie tylko tu, pod Nangą, ale też pod pozostałymi ośmiotysięcznikami. Tyrolczyk to pierwszy człowiek, który wszedł na wszystkie 14 najwyższych szczytów Ziemi.
Już w ostatnich latach szkoły wiedział, że jego droga do wiedzy nie będzie prowadziła przez biblioteki i profesorów, przez uniwersytety i studia. Wybrał, jak sam mówi, życie i przeżywanie rzeczywistości. Zanim jednak przeszedł 3500 górskich dróg wspinaczkowych i wytyczył 100 nowych, zanim zdobył jako pierwszy wszystkie ośmiotysięczniki świata, przetrawersował Antarktydę, Grenlandię, pustynię Gobi, Takla Makan i pouganiał się za yeti po Tybecie – musiał się wydostać z małej tyrolskiej doliny.
– W dzieciństwie świat był tak duży jak ta dolina. Chodziło się na hale po siano. Dalej nie – wspominał. Villnöß w prowincji Bolzano zamieszkuje niecałe 3000 ludzi. To dziesięć razy więcej niż w Sar. Chociaż politycznie to Włochy (Tyrol Południowy), to tylko garstka nie mówi tam po niemiecku.
Reinhold urodził się w 1944 roku i był jednym z dziewięciorga dzieci wiejskiego nauczyciela. Kiedy miał pięć lat, ojciec – jego pierwszy mistrz w skale – zabrał go na trzytysięcznik. Jako dziecko Reinhold wspinał się po skalnych basztach o wysokości domu, fasadach pobliskich ruin i murach cmentarza – ale tylko wtedy, gdy nie pomagał w budowie kurzej fermy, rodzinnego interesu, który pozwolił przeżyć dużej rodzinie. Do zabaw w pionie przyłączył się o dwa lata młodszy brat Günther. Szybko okazało się, że obaj mają smykałkę do wspinaczki. Razem pokonywali coraz trudniejsze drogi w Dolomitach i Alpach. W wieku 20 lat byli już w czołówce skalnych wspinaczy w Europie.
I może na tym by poprzestali, gdyby nie Hermann Buhl.
Pod Nangą to kolejne nazwisko klucz. Austriak w 1953 roku jako pierwszy zdobył jej szczyt wznoszący się 8126 metrów nad poziom morza i zaimponował Messnerowi stylem. Ostatnie 1300 metrów przeszedł samotnie, z minimalną ilością sprzętu, bez butli z tlenem, dając podwaliny pod to, co później nazwano stylem alpejskim. Alpejskim, czyli szybkim, bez wcześniejszego zakładania obozów i powrotów do bazy. Potem wyszło na jaw, że Buhl wspomagał się petrivinem, środkiem dopingującym na bazie amfetaminy, ale to Messnerowi wtedy nie przeszkadzało. Chciał być jak Buhl.
W 1970 roku nadarzyła się okazja – organizowała się wyprawa na Nanga Parbat. Celem była niezdobyta, 4500-metrowa ściana Rupal, a kierownikiem Karl Herrligkoffer.
– Jak daleko jest na stronę Rupal? – zapytałem Mir Ghaniego.
– Cztery dni drogi. Trzeba jechać samochodem. Kiedy chcesz tam ruszyć?
– Za jakieś dziesięć dni. Zobaczymy, jak idą postępy czterech ekspedycji działających po stronie Diamir, a potem pojedziemy do dużej, polskiej wyprawy, która bazę założyła w Lattabo. Może tak być? – już któryś raz powtórzyłem Pakistańczykowi plan, ale on potem jeszcze wiele razy pytał o to samo. Widocznie tutaj plany szybko się zmieniają.
O ekspedycji na Nanga Parbat, być może najważniejszej w jego życiu, Messner pisze w jednej ze swoich 50 książek. Gdy samotnie zbliżał się do szczytu, niespodziewanie dogonił go brat Günther i razem weszli na wierzchołek. Później młodszy z braci Messnerów osłabł i jedynym ratunkiem było szybkie zejście drugą stroną góry, gdzie teren był łagodniejszy. Przynajmniej tak twierdzi Reinhold.
– Trzykrotnie byłem świadkiem, jak z błyskiem w oku mówił podczas wyprawy, że ktoś powinien spróbować trawersu, że to kolejny krok w alpinizmie. Nigdy nie napisał o tym w swoich książkach – wyjawił kilka lat temu w rozmowie z magazynem Spiegel Gerhard Baur, członek wyprawy z 1970 roku. Według niego Messnerowie schodzili w stronę doliny Diamir nie po to, żeby się ratować, ale dlatego, że Reinhold miał takie ambicje. Bracia nie wiedzieli, co ich tam czeka, bo nie znali topografii terenu. O życie walczyli dwa dni. Günther cierpiał na chorobę wysokościową, majaczył, a w ostatniej fazie zejścia został daleko w tyle. Ale zdaniem Reinholda wtedy już mieli najtrudniejszą część drogi za sobą i nic złego nie mogło się zdarzyć. Gdy starszy z braci dotarł do doliny, długo czekał na młodszego. Szukał go, nawoływał, ale nikt nie odpowiadał. „To był pełen udręki płacz zagubionego zwierzęcia” – pisał później o swoich poszukiwaniach. Przez kolejnych 35 lat zarzucano mu, że zostawił Günthera na szczycie i sam postanowił schodzić drugą stroną góry, by jeszcze bardziej podkręcić rangę swojego wyczynu. Reinhold natomiast opowiadał swoją historię, w której brata miała mu zabrać lawina. Oskarżenia podzieliły świat alpinizmu na dwie frakcje – jedni uwierzyli, inni uznali, że egoizmem zabił Günthera. Zarzucano mu nawet, że młodszego brata zostawił przy szczycie i ten nigdy nie postawił nogi na drodze w dół, do doliny Diamir.
– No i w końcu w 2005 roku trzech ludzi z Buner Das, miejsca, w którym mieszkam, a które będziemy mijać po drodze do bazy, znalazło dwa ciała – powiedział Mir Ghani. – Lato było bardzo ciepłe, lodowiec się otworzył i odkrył to, co przez lata było schowane. Przy jednym z ciał pasterze znaleźli skórzany but, a takich wspinacze nie używali podobno od dawna. Messner zresztą dawał wyraźne wskazówki, żeby właśnie tego obuwia szukać – dodał.
Himalaiści przerzucili się na syntetyczne obuwie w latach 80. But musiał należeć więc do kogoś, kto wspinał się tam wcześniej. Wielu takich nie było. Ciała znajdowały się godzinę drogi w górę od bazy Diamir. Naukowcy z Uniwersytetu w Innsbrucku na podstawie badań DNA orzekli, że odnaleziono zwłoki Günthera Messnera. Wersja Reinholda się potwierdziła.
– Messner ledwo przeżył atak na swój pierwszy ośmiotysięcznik. Umierał w naszym meczecie – powiedział Mir Ghani i znów wskazał na kamienny domek.
– Dlaczego człowieka innej religii położyliście w meczecie?
– Nikt nie chciał go wziąć do domu, poza tym w meczecie miał być bezpieczny – Pakistańczyk zawiesił głos i krzywo się uśmiechnął. – Ukradli mu zegarek.
– Kto?
– Ktoś z wioski wszedł w nocy i ściągnął Messnerowi zegarek z ręki. On opowiadał potem, że nawet to pamięta, ale był zbyt słaby, by cokolwiek zrobić. Kiedyś tutaj było inaczej, ludzie nie mieli poszanowania dla praw islamu. Na całą ludność tej doliny, kilkanaście tysięcy osób, przypadał jeden imam. Więc jak mógł wbić do głowy prawdę? Teraz Sar ma swojego własnego imama – powiedział Mir Ghani.
Tyrolczyk przeżył, ale bardzo się odmroził. Amputowano mu siedem palców u stóp. I jak na ironię, to popchnęło go w kierunku kolejnych 13 szczytów, bo bez palców u nóg nie mógł być dobrym wspinaczem skalnym, ale Messnerowi himalaiście ich brak tak bardzo nie przeszkadzał. Na wysokościach wytrzymałość była ważniejsza od techniki. W 1986 roku wygrał wyścig z Jerzym Kukuczką – jako pierwszy zdobył wszystkie ośmiotysięczniki. Zajęło mu to 16 lat. Kolejne spędził na wędrówkach po najbardziej ekstremalnych zakątkach świata. Nazwał się półnomadą, który musi wyznaczać sobie kolejne cele, bo to trzyma go przy życiu.
W 1999 roku dostał się do Parlamentu Europejskiego z ramienia frakcji Zielonych. Zajmował się głównie rozwojem wsi i gospodarki rolnej, ale pomagał również w dialogu z krajami południowej Azji. Jeździł też po świecie i opowiadał o przygodach nie tylko na spotkaniach podróżników, ale również w wielkich firmach, gdzie uczył zarządzania w sytuacjach kryzysowych. Ot, nowoczesny himalaizm, z namiotu na salony. Messner ostatnio rzadziej opuszcza Tyrol Południowy. Zajmuje się rozbudową swojego muzeum górskiego i doglądaniem ekologicznej farmy. Jak mówi, wcale nie żyje wolniej, nowe obowiązki są tak samo angażujące jak przygotowania i czas spędzony na wyprawach. Często sięga po cytaty, by obrazować swoje życie. W jednej z książek tłumaczy się fragmentem z Gilgamesza Raoula Schrotta: „Spać mogę dostatecznie długo po swojej śmierci; pozwól mi zobaczyć słońce i nasycić się światłem... martwy będę ich spragniony”.
– Messner został rolnikiem? A to dobre – zaśmiał się Pakistańczyk.
– Ale nie byle jakim. Wiesz, po co mu ta farma? Mówi, że jak świat już rozpieprzy jakaś apokalipsa, to on dzięki temu, co wyhodował, będzie mógł pożyć jeszcze kilka dobrych lat.
– Bardzo mądry człowiek – skwitował Mir Ghani. – Chodź, dziś śpisz w jego szkole.
– A to tak można?
– Jestem w niej jedynym nauczycielem.
* * *
– Mir Ghani, a czy to naprawdę są już Himalaje?
Pytam nie po to, żeby go zdenerwować. Duża część jego dumy opiera się w końcu na tym, że twardy charakter zbudowało mu życie pośród największych gór świata. Pytam, bo nie tak wyobrażałem sobie trekking do bazy pod Nanga Parbat. Jeden z najkrótszych na świecie, bo pod inne ośmiotysięczniki można iść nawet i dwa tygodnie. Ja miałem iść dwa dni, a Mir Ghani i jego bracia mogli dojść do bazy w jeden. To dziwna droga, przebiegająca ciasnymi dolinami, w których śniegu jest tak samo niewiele jak słońca. Idzie się więc przede wszystkim w cieniu, a za akompaniament robią przesuwające się ciągle pod butami małe kamyczki. I kozy. One znają okolice Nanga Parbat najlepiej. Co chwilę jakaś wymija nas na ścieżce. W poszukiwaniu roślinności wbijają się w skalne zbocza wysoko, nawet na 5–6 tysięcy metrów. Parę razy musimy więc przyspieszyć, bo stado nad głowami oznacza spadające kamienie. Po drodze mijamy wioskę, w której przez 40 dni w roku światła nie ma w ogóle. Jej mieszkańcy przybyli tutaj 300 lat temu z Kaszmiru i do dziś mówią innym językiem niż reszta doliny Diamir. Na te 40 dni ciemności przygotowują się przez resztę roku. Zbierają słomę i drzewo, które mają ich wówczas ogrzać.
– Jutro się upewnisz, że to Himalaje. Do bazy mamy jeszcze jakieś osiem godzin drogi, ale niedaleko stąd leży już śnieg – odpowiedział Pakistańczyk.
Na razie siedzimy w szkole, którą w 2000 roku kazał wybudować Messner. Tak chciał podziękować za uratowane życie i uczcić pamięć Günthera. Na parterze i piętrze jest kilka pomieszczeń, a w nich półki i parę zniszczonych już tablic, z których dzieci uczą się angielskiego.
– Messner kupił jeszcze książki, ale też się poniszczyły. Potrzebujemy pieniędzy, żeby ogrodzić plac przed szkołą. W lecie rośnie na nim trawa, więc przychodzą tu kozy i wszędzie srają.
– Właśnie chciałem spytać...
– Idź za szkołę.
Rodzina Mir Ghaniego mieszka w Sar i pobliskim Bunar Das od 50 lat. Ojciec jeszcze 15 lat temu pomagał wyprawom. Turystyka to rodzinny biznes, w bazie pod Nanga Parbat przebywa obecnie dwóch młodszych braci Mir Ghaniego. Atta Ullah pracuje przy ekspedycji Alexa Txikona, Daniele Nardiego i Muhammada Alego, a Azizullah ma się zająć mną.
– Mój ojciec pracował głównie z Koreańczykami i Japończykami. Teraz oni już tutaj nie przyjeżdżają – mówi Mir Ghani.
– Dlaczego?
Pomyślał chwilę, ale nie mógł znaleźć odpowiedzi.
– Może w Japonii jest kryzys?
Swobodnie rozmawialiśmy po angielsku, którego nauczył się na studiach w dalekim Karaczi. Trzeba przejechać cały Pakistan, żeby dotrzeć do największego miasta kraju. Położony na południu nad Morzem Arabskim port zamieszkuje ponad 20 milionów ludzi. W Sar mieszka 300 osób. Połowa z nich w zimie schodzi w dół doliny, gdzie łatwiej o wodę. W Sar nie ma elektryczności, kanalizacji, szpitala. Nie da się tutaj dojechać jeepem.
– W zimie musimy iść nawet 40 minut, by dostać się do jakiegoś źródełka.
– Dlaczego nie zostałeś w Karaczi?
– A dlaczego miałbym zostać? Tu jest moja rodzina. Mieszkamy razem w 13 osób. Nie wyobrażam sobie życia bez nich.
– Tam miałbyś łatwiej. Nie podobało ci się?
– Podobało. Karaczi jest inne niż północ Pakistanu. Myślę, że tam się żyję trochę jak w Europie. Jeśli nie będę miał za co wykarmić dzieci, to zastanowię się, czy tam nie wrócić.
Szkoła w Sar działa przez dziewięć miesięcy w roku. Uczęszcza do niej 50–60 dzieci. Mir Ghani codziennie po kilkadziesiąt minut dochodzi tutaj z Bunar Das, by uczyć m.in.: urdu, angielskiego, matematyki, wiedzy o Pakistanie, wiedzy o islamie.
W końcu prowadzi mnie do jednego z pomieszczeń na górze. Na noc każe zamknąć pokój od wewnątrz. Kłódkę zawiesza również na drzwiach szkoły. Padam na łóżko. Za materac robi karimata. Do snu kołysze zimny wiatr wpadający przez dziury po sękach w drewnianych ścianach. Świszczy. Zakładam słuchawki, a tam wieje jeszcze mocniej i Nick Mason potwornym głosem obiecuje, że niedługo pokroi mnie na kawałeczki^().