- W empik go
Naprawić przyszłość - ebook
Naprawić przyszłość - ebook
Czy ludzkość wciąż ma szansę? Przeczytaj i dołącz do grupy tych, dzięki którym przetrwamy.
Pogłoski o śmierci wielkich narracji okazały się przesadzone. Opowieści wciąż organizują nam świat – problem w tym, że przestały dawać sobie z nim radę. W przypadku wyjątkowo niebezpiecznych wyzwań, jak kryzys klimatyczny czy wzrost nierówności, prowadzą nas wprost ku zagładzie.
Marcin Napiórkowski, semiotyk kultury, autor szeroko komentowanych książek Mitologia współczesna i Turbopatriotyzm, w swej najnowszej publikacji zastanawia się nad naszymi opowieściami o przyszłości. Analizuje w tym celu najgłośniejsze w ostatnich latach prace naukowe i popularyzatorskie, społeczne debaty, a nawet... poradniki dietetyczne.
Wnioski? Naszymi umysłami rządzi opozycja – technooptymizm kontra technopesymizm. Pierwszy proponuje naiwną wiarę w postęp bez zastrzeżeń, drugi – powrót do wyidealizowanej przeszłości lub ponury katastrofizm. Czy istnieje inne wyjście? Autor przekonuje, że tak. Krok po kroku, z lekkością i dowcipem pokazuje, jak wyznawcy obu wielkich narracji mylili się w kluczowych kwestiach dotyczących ekologii, medycyny, rewolucji agrarnej i rozwoju technologii.
Naprawić przyszłość to jednak nie tylko fascynująca lektura o opowieściach, ale też praktyczna instrukcja tego, jak nie dać się złapać w pułapki przebrzmiałych sposobów tłumaczenia świata. I jak opowiadać o nim tak, aby ludzkość miała szanse na przetrwanie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07787-0 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KRÓTKA HISTORIA O TYM, JAK PRAWIE URATOWALIŚMY ŚWIAT
Nawet jeżeli śledzisz na bieżąco doniesienia o globalnych zmianach klimatu i interesujesz się tym zagadnieniem, jest bardzo prawdopodobne, że o jednej rzeczy masz mylne wyobrażenie. Pewnie wiesz, że naukowcy ostrzegają przed wiszącą nad nami katastrofą już od kilkudziesięciu lat. Ale zapewne jak większość publiczności myślisz, że doniesienia te były konsekwentnie ignorowane. Tymczasem lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku to czas błyskawicznego budowania świadomości społecznej w kwestii klimatu i zaskakująco zdecydowanych politycznych działań.
Niestety! Kiedy już się wydawało, że problem globalnego ocieplenia znalazł szczęśliwe rozwiązanie, nim na dobre się zaczął, cały misterny plan diabli wzięli. Wysiłki rozbiły się nagle o skały, których nikt nie przewidywał na trasie. Zawiniła nie chciwość, nie lęk przed nieznanym, lecz znacznie trudniejsza do uchwycenia siła kształtująca nasz los. Świetnie rokujące wysiłki na rzecz powstrzymania zmian klimatycznych zderzyły się z dwiema potężnymi opowieściami, które opanowały globalną wyobraźnię na przełomie stuleci.
Mężczyzna z Wenus
Podobno mężczyźni pochodzą z Marsa. W wypadku Jamesa Hansena to nieprawda. On wychował się na Wenus. Hansen urodził się w rolniczym stanie Iowa. Jako młody człowiek wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo i zaczytywał w książkach astrofizyka Roberta Jastrowa. Poruszała go myśl, że wszyscy jesteśmy zbudowani z materii wytworzonej w sercach umarłych dawno gwiazd. Wkrótce Hansen poznał osobiście swojego idola z dzieciństwa, a kilkanaście lat później zastąpił go na stanowisku dyrektora Goddard Institute for Space Studies w NASA. Niczym w filmie science fiction Hansen trafił w swoich badaniach na trop niebezpieczeństwa zagrażającego naszej planecie. Tyle tylko, że nie miało ono postaci asteroidy ani statku obcych. Zagłada nie przybywała z odległych rejonów galaktyki, lecz z naszych własnych domów, samochodów i elektrowni.
Ostatecznie bowiem Hansen nie został astrofizykiem jak Jastrow. Wybrał karierę fizyka atmosfery. Droga do zrozumienia fundamentalnego problemu z Ziemią wiodła przez obserwacje Wenus. To właśnie studiując klimat tej kosmicznej szklarni, której atmosfera przesycona jest gazami cieplarnianymi, Hansen zorientował się, jakie piekło szykujemy sobie na naszej planecie. Okręt Ziemia zmierza w kierunku góry lodowej. Emitowane przez nas gazy cieplarniane mogą wkrótce poważnie zmienić klimat. Gdy tylko uświadomił sobie skalę problemu, Hansen natychmiast wyruszył do Waszyngtonu, żeby porozmawiać z kapitanem Titanica i nakłonić go do zmiany kursu, póki to jeszcze możliwe. Może i jesteśmy zbudowani z materii wykutej w rozgrzanych piecach gwiazd, ale naszym domem jest ta mała, niebieska planeta.
Nawigatorzy i rewolwerowcy
Wbrew temu, do czego przyzwyczajano nas w XXI wieku, u progu lat osiemdziesiątych, a więc dekady kluczowej w tej historii, politycy, dziennikarze, a nawet przedstawiciele przemysłu wydobywczego potraktowali te ostrzeżenia poważnie. Pierwszym odruchem koncernu naftowego Exxon, który wkrótce zasłynie z finansowania wątpliwości i mydlenia oczu opinii publicznej, było ufundowanie poważnego programu badawczego; pojawił się też plan porzucenia paliw kopalnych na rzecz innych źródeł energii. Prezydent Jimmy Carter niezwłocznie podpisał Energy Security Act i zlecił National Academy of Sciences przygotowanie rozbudowanego raportu, który pozwoliłby ocenić ryzyko i wdrożyć program wyjścia z kryzysu. Ponieważ stworzenie tego rodzaju dokumentu miało zająć kilka lat, żeby uniknąć opóźnień, niemal natychmiast zwołano spotkanie na Florydzie, podczas którego eksperci mieli wymienić się danymi i przygotować szybki plan działania.
Spotkanie na Florydzie wyznaczyło odważny i odpowiedzialny kurs na nadchodzące lata. Jego uczestnicy nie mieli wątpliwości, że konieczne są zdecydowane i natychmiastowe działania. Niestety, cztery dni później odbyły się wybory, a nowym prezydentem USA został Ronald Reagan.
Były gwiazdor filmowy doszedł do władzy, uwiódłszy amerykańską publiczność zestawem iście westernowych haseł. Przedstawiany przez niego świat przypominał Dziki Zachód. Tu liczyły się odwaga i parcie naprzód. Jakiekolwiek regulacje były przeciwieństwem zasad westernu. Nic dziwnego, że administracja Reagana uznała całe to „gadanie o klimacie” za konia trojańskiego wymierzonego w amerykańskie wartości, amerykański przemysł, przede wszystkim zaś – we wspaniałą amerykańską przyszłość. W planie Reagana sektor paliw kopalnych miał być jednym z pierwszych zderegulowanych obszarów. Miał napędzić potencjał amerykańskiej gospodarki, wreszcie wyzwolonej z biurokratycznych okowów, i dać jej siłę w ostatecznej konfrontacji dobra ze złem. Większe samochody i większe domy nie były tylko kwestią wygody, ale bronią w walce z ciemnością. Ameryka musiała zwyciężyć, bo alternatywę stanowiły komunizm i rządy imperium zła. Każdy, kto opóźniał Amerykę w marszu ku przyszłości, był albo pożytecznym idiotą, albo agentem ZSRR.
W Polsce mamy niezłe powody, żeby wspominać Reagana z sentymentem, wszak niczym odważny rewolwerowiec uwolnił naszą wioskę spod tyranii paskudnej bandy oprychów. W tej historii prezydent USA jest jednak czarnym charakterem. Od momentu, gdy zamieszkał w Białym Domu, nasza opowieść staje się kroniką kolejnych zderzeń między faktami naukowymi i opartymi na nich modelami a potężną, uwodzącą masy narracją o przyszłości. Za Reagana zmiana klimatu stała się kwestią polityczną. W tej sytuacji zaskakuje, jak dzielnie radzili sobie naukowcy i eksperci w starciu z polityką przez całe lata osiemdziesiąte. Pod koniec dekady wydawało się wręcz, że wyjdą z niego zwycięsko, mimo że na drodze do uratowania świata napotkali tyle przeszkód.
Nieoczekiwana pomoc
Eksperci się nie poddali. Hansen i jego towarzysze niestrudzenie biegali z jednego przesłuchania w Kongresie na kolejne. Opracowywali wciąż nowe dane, szukając narracji, które przekonałyby amerykańską publiczność, że czekanie, aż klimat się ociepli, jest naprawdę złym pomysłem. Przeciwko sobie mieli wprawdzie potężną machinę administracji Reagana, ale na ich korzyść zadziałało kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności. Największa pomoc przyszła z najbardziej nieoczekiwanej strony – od samej natury.
Pod koniec lat osiemdziesiątych naukowcy zajmujący się atmosferą zdali sobie sprawę, że rosnący poziom CO₂ nie jest jedynym poważnym problemem wywołanym działalnością człowieka. W atmosferze zmniejszała się zawartość ozonu (O₃), który pełni rolę filtra chroniącego powierzchnię Ziemi przed promieniowaniem UV. Wyglądało na to, że wkrótce cała planeta będzie się opalać w pełnym słońcu bez kremu ochronnego. Odkrycie zjawiska, które dziś znamy pod nazwą „dziury ozonowej”, to wbrew pozorom jedna z najbardziej optymistycznych historii ostatnich dekad. Od zdiagnozowania problemu do jego rozwiązania minęło zaledwie kilkanaście lat. Ustalono, że za niszczenie warstwy ozonowej odpowiada pewien rodzaj emitowanych przez ludzi chemikaliów. Opinia publiczna, przerażona wizją zabójczego promieniowania „wpadającego przez dziurę”, wymusiła na politykach błyskawiczne działanie. Niebawem podpisano protokół montrealski, w ramach którego sto dziewięćdziesiąt siedem państw świata solidarnie zrezygnowało z emisji substancji niszczących warstwę ozonową. Zapobiegnięto katastrofie.
Dziś o dziurze ozonowej często wspomina się ironicznie, twierdząc, że każda dekada ma swoją panikę, a potem sprawa rozchodzi się po kościach. Nic bardziej mylnego! Problem dziury ozonowej nie rozwiązał się sam dzięki temu, że ignorowaliśmy go dostatecznie długo. Przeciwnie. Udało nam się posprzątać bałagan (który sami wcześniej zrobiliśmy), ponieważ wzięliśmy odpowiedzialność za wyrządzone szkody i wdrożyliśmy środki zaradcze. Nic dziwnego, że sukces w walce z dziurą ozonową natchnął optymizmem Hansena i jego drużynę, wytyczając szlak, którym – jak się wszyscy spodziewali – za chwilę podąży walka z globalną zmianą klimatu.
Drugim sprzyjającym zbiegiem okoliczności było wyjątkowo gorące lato roku 1988. Wśród zapachu stopionego asfaltu i przy akompaniamencie ledwo wyrabiających się klimatyzatorów przemówienie wygłoszone przed Kongresem przez Hansena wybrzmiało z pełną powagą i trafiło na pierwszą stronę „New York Timesa”.
Globalne ocieplenie to nie kwestia jutra. Ono już tu jest – grzmiał Hansen. – Na 99% możemy je przypisać działalności człowieka. Gwałtowne zjawiska pogodowe, które widzicie za oknem, są jego skutkiem. W przyszłości będzie ich znacznie więcej. Przed nami niespotykane dotychczas susze, huragany, pożary, ale także ulewne deszcze związane z faktem, że gorące powietrze przyjmuje więcej wilgoci niż zimne. Jeżeli w ciągu najbliższych lat nie zrezygnujemy ze spalania opartych na węglu paliw kopalnych, czeka nas pogodowy chaos.
Światowi przywódcy, zainspirowani protokołem montrealskim, uwierzyli, że globalne wyzwania związane ze skutkami ubocznymi rozwoju technologii można i trzeba rozwiązywać. Ludzkość musi po sobie posprzątać i zmienić swoje myślenie o planecie i jej zasobach. W tym duchu 30 czerwca 1988 roku rozpoczęła się konferencja w Toronto, nazywana „Woodstockiem zmiany klimatu”. Porównując ją z pierwszym, kameralnym spotkaniem ekspertów w hotelu na Florydzie, trudno nie dostrzec różnicy skali. Wkrótce grupa państw pod wodzą USA przyjęła ambitny cel redukcji emisji o 20% do roku 2005. Organizacja Narodów Zjednoczonych powołała do życia IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change), międzynarodowy zespół ekspertów zajmujący się monitorowaniem zmian klimatycznych. Na froncie walki o systemowe rozwiązania znalazła się nawet Margaret Thatcher, dotychczas największa sojuszniczka Reagana w polityce deregulacji. Kandydaci na kolejnego gospodarza Białego Domu – demokrata Michael Dukakis i republikanin George H.W. Bush – przez całą kampanię prześcigali się w deklaracjach stanowczości w walce z globalnym ociepleniem. Możemy pokonać greenhouse effect dzięki White House effect, przekonywał Bush.
Wszystko wskazywało na to, że jesteśmy na najlepszej drodze do zlikwidowania problemu globalnej zmiany klimatu, i to zanim jeszcze na dobre zaistniał!
Co się stało? Dlaczego wróciliśmy na pole „Start” (nie pobierając premii)? Jak to możliwe, że trzy i pół dekady oraz miliardy ton CO₂ później systemowe rozwiązania są dalej, a nie bliżej?
Na to pytanie nie ma jednej prostej odpowiedzi. Fizyka atmosfery jest trudna do modelowania, ale precyzyjne uchwycenie ludzkich interakcji w skali globalnej to wyzwanie jeszcze większe. Rzut oka na oś czasu sugeruje jednak, że istnieje bardzo konkretny, możliwy do wskazania punkt zwrotny, przegapiony przez większość komentatorów i badaczy zajmujących się historią walki z katastrofą klimatyczną. To wydarzenie, które doskonale znacie, ale z pewnością nie skojarzyliście go z suszami, burzami i podniesieniem się poziomu oceanów.
Zderzenie z murem
Czwartego czerwca 1989 roku demokratyczna opozycja w Polsce odnosi druzgocące zwycięstwo w wyborach. Caitlin Werrell i Francesco Femia z Center for Climate and Security ujmują to następująco: „Tadeusz Mazowiecki został pierwszym niekomunistycznym premierem w Europie Wschodniej”. I nic nie było już takie samo. „Po upadku muru berlińskiego w roku 1989 sytuacja bezpieczeństwa międzynarodowego zmieniła się gwałtownie i w dużej mierze w sposób nieprzewidywalny, odwracając uwagę od długoterminowych, nietypowych rodzajów ryzyka, takich jak zmiana klimatu”. Jak tu zajmować się czymś tak ulotnym (dosłownie) jak skład atmosfery, gdy na naszych oczach zmienia się porządek świata?
Niestety, pierwszą mapą, jaką nasze dzieci poznają w przedszkolu, jest zwykle mapa polityczna. Granice państw i imperiów wydają nam się czymś ważniejszym, bardziej obiektywnym i brzemiennym w skutki niż układy łańcuchów górskich albo przebiegi prądów morskich. Gdy zamykamy oczy, widzimy świat podzielony na państwa, a nie strefy klimatyczne czy płyty tektoniczne. A przecież mapy też są opowieściami albo, ściślej mówiąc, ich zaczynami. Takie będziemy mieć opowieści i taką przyszłość, jakich map nauczymy dziś siebie i swoje dzieci.
W 1989 roku mapa globu podzielonego między dwa wrogie światy i na dwa kolory ustąpiła nagle jednokolorowej mapie końca historii.
Koniec lat osiemdziesiątych był czasem bezprecedensowej ugodowości w skali globalnej. Werrell i Femia wymieniają kolejne sukcesy z tego okresu. Pierwszego lipca 1988 roku USA i ZSRR podpisały umowę zakładającą rezygnację z rakiet średniego i krótkiego zasięgu. W kwietniu 1989 roku, po kilku latach prac, zakończyła się kolejna runda negocjacji w ramach GATT (Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu). Historyczne porozumienie 123 krajów stanowiło milowy krok na drodze do powołania Światowej Organizacji Handlu (WTO). W sierpniu tego samego roku podpisany został wspomniany już protokół montrealski, w którym sto dziewięćdziesiąt siedem krajów zdecydowało się podjąć szybkie i odważne środki przywracające właściwy poziom ozonu w atmosferze ziemskiej.
Rewolucja polityczna, która zaczęła się w Polsce, podważyła sens tych wszystkich wysiłków. Po co negocjować, skoro już wiadomo, kto wygrał?
Podobnego zdania jest Naomi Klein, czołowa krytyczka panującego modelu gospodarczego i autorka książki To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat. Po roku 1989 świat ogarnął nastrój triumfalizmu i przekonanie, że teraz istnieje już tylko jedna droga naprzód. Rozpoczęła się realizacja globalnego scenariusza, którego istotą były „prywatyzacja sfery publicznej, deregulacja świata finansów i w ogóle wszystkiego, co mogłoby przeciwdziałać swobodnemu przepływowi kapitału, a także oszczędności w sferze publicznej”. Niestety, jak podkreśla Klein, przyjęty plan walki z katastrofą klimatyczną zakładał coś dokładnie odwrotnego – regulacje, ograniczenie wzrostu i spore wydatki. Nic dziwnego, że nie pasował do nowej fali globalnego samozadowolenia.
W takiej wizji dziejów nie było miejsca dla kontestatorów. W końcu w 1989 roku historia ostatecznie udowodniła, kto ma rację. W telewizji można sobie było wprawdzie ponarzekać na rosnącą przestępczość wśród nastolatków albo zanieczyszczenia, ale większość danych pokazujących obszary, gdzie świat się pogarsza, a nie poprawia, była konsekwentnie ignorowana. To samo stało się z informacjami pochodzącymi od naukowców, którzy alarmowali o konsekwencjach, jakie dla całej planety może mieć utrzymanie wysokiej emisji gazów cieplarnianych.
Komunizm upadł nie pod ciosami arsenału atomowego, lecz przygnieciony ewidentną przewagą amerykańskiego modelu wzrostu gospodarczego. Szaleństwem byłoby w takim momencie porzucić paliwa kopalne, które ten wzrost napędzały. Walka o globalny rząd dusz została wygrana. Ale czy Polska, ZSRR, Afryka albo nawet Chiny podążą w nowe stulecie śladem USA, jeżeli Waszyngton zaproponuje im zaciskanie pasa, ograniczenie rozwoju i ścieżkę niepewnych, kosztownych inwestycji w technologie przyszłości? W jednej chwili katastrofa klimatyczna była oczywistym, udowodnionym naukowo wyzwaniem, które rządy planowały podjąć. Chwilę później dołączyła do zestawu apokaliptycznych przepowiedni w rodzaju globalnego ochłodzenia albo końca świata z kalendarza Majów. Dopiero teraz otworzyło się w pełni pole do popisu dla negacjonistów i handlarzy wątpliwości.
Dwunastego września 1989 roku Tadeusz Mazowiecki wygłosił w sejmie pamiętne exposé, podczas którego zasłabł. Śmiał się potem, że doszedł do stanu, w jakim znajduje się polska gospodarka, ale już z niego wychodzi. Niecałe dwa miesiące później odbyła się kolejna konferencja klimatyczna, tym razem w holenderskim Noordwijk. Podjęte zaledwie rok wcześniej w Toronto inicjatywy zostały rozmontowane. Stany Zjednoczone, Japonia, Związek Radziecki i Zjednoczone Królestwo wstały od stołu, wycofując się ze zobowiązań do redukcji emisji. Nasza najlepsza szansa na zapobiegnięcie katastrofie została zaprzepaszczona.
W ten sposób cała planeta znalazła się w sytuacji, w jakiej dwa miesiące wcześniej była polska gospodarka. Tyle że nikt sobie tego nie uświadamiał. Do zasłabnięcia miało upłynąć jeszcze trochę czasu. A przecież w roku 1989 rozwiązanie problemu było dużo łatwiejsze niż jest dzisiaj. Od tamtego momentu, jak zwraca uwagę Rich, wyemitowaliśmy więcej dwutlenku węgla niż, przez całą historię ludzkości – od pierwszych ognisk do konferencji w Noordwijk! Nasze rozumienie mechanizmów rządzących klimatem i dokładność symulacji tylko wzrasta. Wiemy z większą niż kiedykolwiek pewnością, co nas czeka. A jednak, zwiedzeni technooptymizmem, od kilku dekad nie zrobiliśmy nic.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------