- W empik go
Narcyz - ebook
Narcyz - ebook
Marcin Krzywda, zapatrzony w siebie dwudziestolatek, opuszcza dom, dziewczynę, jedzie przed siebie do tajemniczego uzdrowiska, gdzie pragnie popełnić samobójstwo... Przez przypadek mieszka w apartamencie umierającego fizyka pracującego nad ostatnią książką. Ich wzajemny kontakt wyzwala w chłopcu nieznane pokłady wrażliwości. Czy zrozumie reguły, którymi kieruje się świat?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-093-4 |
Rozmiar pliku: | 449 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I nawet kiedy będę sam
Nie zmienię się, to nie mój świat
Przede mną droga, którą znam,
Którą ja wybrałem sam
Tak, zawsze genialny
Idealny muszę być
I muszę chcieć, super luz i już
Setki bzdur i już, to nie ja
I nawet kiedy będę sam
Nie zmienię się, to nie mój świat
Przede mną droga, którą znam,
Którą ja wybrałem sam
Wiesz, lubię wieczory,
Lubię się schować na jakiś czas
I jakoś tak, nienaturalnie
Trochę przesadnie, pobyć sam
Wejść na drzewo i patrzeć w niebo
Tak zwyczajnie, tylko że
Tutaj też wiem kolejny raz
Nie mam szans być kim chcę…
– Przecież wcale nie musiałem się obudzić, a jednak się obudziłem – powiedziałem, patrząc w duże lustro nad umywalką. – Takie życie, kur.na! Bim-bom, bim-bom, tra ta ta, komu bije dzwon… – zanuciłem. – Śliczne usta moje i oczy zielone! – zawołałem. – Ja, Marcin Krzywda, herbu Krzywda, lat dwadzieścia jeden, ostatni rok mojego życia… Tak, potem będę już stary…
Szczotkowałem włosy. Cholera, nierówno wytapirowała mnie ta zdzira. Prawa strona była okej, ale lewa jakaś inna, mniej puszysta. Z prawej aniołek, z lewej diabełek, twoja kolej, wybieraj!
Śliczne usta moje… Powinienem mieć własnego stylistę! Nie! Też trafiłbym na jakiegoś matoła! Ostatecznie włosy mogą być, ale co mi zrobiła z twarzą ta wydra! Za jedyne dwieście czterdzieści zet! Nie dość, że bolało jak diabli, to teraz mam krosty, a może i stany zapalne… Gabinet kosmetyczny dla wybranych, psiakrew! Ależ wczoraj wybrałem!
Skończyłem z włosami i buszowałem w kosmetykach mamy. Vichy… tak! O, albo to, coś nowego! Lioton 1000, żel, Heparinum natricum, wypróbujemy! Wcierałem żel w skórę na twarzy. Śliczne usta moje… Dobrze, że z fryzjerki jestem zadowolony. Fryzjerka ładnie pachnie… tak, golenie u niej to cały rytuał. Czuję się jak bohater książek Moravii albo coś podobnego. Jakieś tajemnice między nami. Dwa słowa, pięć zdań. Któregoś dnia umówię się z nią! Wystarczy! – odłożyłem żel, wyszedłem z łazienki. – A przecież mogłem się nie obudzić… – powiedziałem.
– Co mówiłeś, synku? – piękna mama wychyliła się z kuchni. – Chciałam z tobą porozmawiać, Marcinku!
– Cała ty! Udajesz, że ciekawi cię, co mówiłem, jednocześnie żądasz rozmowy! – powiedziałem. – Nie mam czasu, mamusiu!
– Och, rozchmurz się! – mama użyła kolejnego fortelu. – To niedługa rozmowa. Robię dla ciebie rybę, taką jak lubisz, bo z tatusiem idziemy na przyjęcie…
– Ależ ty wszystko namącisz, pogmatwasz… Tu ryba, tu tatuś…
– Przyjdź do kuchni, proszę, chyba że wolisz, abym ja odwiedziła cię w pokoju.
– Zwariować można! Moja świątynia dzisiaj zamknięta, ty uwodzicielko! Poświęcę się. W końcu mnie urodziłaś, prawdopodobnie…
– Siadaj, kochany!
Mieliśmy duże, wysokie mieszkanie, kuchnia też była wysoka i duża. Mama piła kawę i zapalała papierosa.
– Moja mamusia! – powiedziałem. – Taka wytworna nawet przy smażeniu ryby dla nieznośnego syna, tak… z tym tajemniczym zapachem, o, Jezu…
– Marcinku…
– Tak. I mój tatuś, Wacław Krzywda, także wytworny, przyjęcia… Jacy wy jesteście zgrani! Dobrze mieć wytwornych starych, ależ jestem szczęściarzem, śliczne usta moje… Daj mi fajkę! – usiadłem przy stole.
– Wiesz, że nie lubię, gdy palisz! I zawsze popiół strzepujesz obojętnie gdzie…
– Kiedyś się poprawię. A masz piwo w lodówce?
– Nigdy nie wiem, kiedy jesteś prawdziwy, synu – podała puszkę piwa. – Musimy porozmawiać!
– Jeszcze ci tylko powiem, że smarowałem się jakąś twoją nową maścią, mamo. – Patrzyłem na jej nogi. Miała piękne nogi, trzeba przyznać. – Tylko mnie pokaleczyła wczoraj ta pinda! Nikomu już nie można ufać, złocone szyldy, a oszustwo wszędzie. Wszystko takie sztuczne, mamo. Odkryłem jakąś nową maść czy żel w srebrnej tubce.
– Uważaj na popiół, zaraz ci spadnie!
– Tak, spadnie…
– Jesteś nieznośny! A ta maść to żel na stopy, tato mi smaruje, mówiłam ci, żebyś korzystał z Vichy.
– Kurczę, to tato pewnie się podnieca, gdy smaruje ci stopy…
– To maść na reumatyzm…
– Dajmy spokój! Może nie umrę. Chciałaś porozmawiać, prawda?
– Właśnie!
– Zaczyna się… – jęknąłem. – Ciągle te przyjęcia, mamo. A ja sam, bez mamusi…
– Nie zgrywaj się znowu!
– Nie zgrywam się. Ale przecież ty masz tatusia w dupie! Ciągle jakieś kłótnie, niedomówienia. Masz swojego męża gdzieś! W dupie!
– Jesteś bezczelny!
– Taka jest prawda, mamo!
– Jeśli tak uważasz… Więc musisz wreszcie się dowiedzieć, że to ty jesteś powodem nieporozumień czy niedomówień, jak nazwałeś. Właśnie ty!
Była zdenerwowana, kręciła się między komodą a lodówką. Jak ja lubiłem, gdy taka była! Jak klacz… Rany, jaka ta moja matka była erotyczna!
– W dupie! – powtórzyłem i wrzuciłem peta do doniczki z paprocią.
Wstałem.
– Siadaj, dziecko! – popchnęła mnie. Znowu zapalała papierosa. – Chciałam porozmawiać, rozumiesz! Nie dam się zwieść twoim cyrkowym zachowaniem! Więc… – dmuchnęła na mnie dymem.
Przypomniałem sobie, że przecież kiedyś nie paliła. Nawet długo wytrzymała. Aż kiedyś w nocy poprosiła, abym poszedł na stację benzynową po papierosy…
– Grzecznie siedzę, mamusiu!
– Bardzo bym cię prosiła, żebyś mi nie przerywał.
– W porządku! Ale naprawdę masz super nogi, mamusiu!
– Uspokój się! Więc musisz wiedzieć, synku, że bardzo się o ciebie martwimy…
– Jasne!
– Proszę, wysłuchaj mnie, a potem ty przedstawisz swoje racje. Tato uważa, że powinieneś pracować! Ja rozumiem, że robisz zdjęcia, ale znowu nie dostałeś się na studia, twoi rówieśnicy są już na trzecim roku. Może wybrałbyś inny kierunek? Nie przerywaj! Cholercia, znowu będę miała siniaka!
– Doda ci to tylko więcej erotyzmu!
– Miałeś nie przerywać!
– Więc streszczaj się, mamusiu… Ze studiami to szybko odpowiem. Ja chcę dostać się na wydział operatorski i będę zdawał aż do skutku. To, że ktoś jest na trzecim roku, to mi całkiem wisi!
– Tak! Ale całe dnie nic nie robisz! Znajdź jaką pracę, pokaż ojcu, że jesteś dorosły, jego stosunek od razu się zmieni…
– Co za obłudnik! Dlaczego on mi tego nie mówi, tylko ty?
– Nie chce poruszać tego tematu. Uważa, że powinieneś o tym sam wiedzieć. Ciężko pracuje, chciałby zobaczyć, że ty też starasz się…
– Staram się! Moje zdjęcia zaczynają przyjmować poważne magazyny… A jeśli leżę w łóżku, to wcale nie znaczy, że nic nie robię, często właśnie wtedy pracuję…
– Ciekawe! Płaci ci ktoś za to?
– Jeszcze nie, mamo! Ale nadejdzie taki moment! Tatuś to pracoholik, ty dama do towarzystwa…
– Przestań! Naprawdę nie można z tobą porozmawiać… Pokaż ojcu, że coś robisz. Pochwal się przed nim pierwszą wypłatą…
– Aha! Proste! Mam zbierać truskawki czy winogrona w jakimś parszywym kraju! Jaką pracę tutaj znajdę? Tu nie ma żadnych perspektyw. Jest taki trzydziestolatek, który rok w rok zdaje na ten sam wydział, myślę, że w tym jest jakiś własny honor, i że kiedyś to zaprocentuje…
– Tak, rozumiem to, Marcin! Ale oprócz tego można dokładać do wspólnego garnuszka…
– Ślicznie to powiedziałaś! Wspólny garnuszek! Sześć stów jako ekspedient czy jakiś telemarketer, nie wiem… Nie chcę przez to zgłupieć, rozumiesz? Nie chcę zgłupieć, nie chcę wyrzucić swojego aparatu, być manekinem. A zaoczne studia to nie dla mnie. Kiedyś będę kręcił filmy, to znaczy będę operatorem, potem może pomyślę o własnym filmie i jak pójdziecie do kina, zobaczycie w czołówce, że zdjęcia też są moje, nasze nazwisko, ale zdjęcia moje! Moje! – rozumiesz! I tylko moje! Nikomu nie będę wchodził w tyłek! Kocham ten kraj, bo wy urodziliście mnie tutaj, nigdzie nie będę żebrał o pracę! Kiedyś do mnie przyjdą z propozycjami, wtedy ja będę mógł odmówić lub przyjąć propozycję, jeśli będzie dla mnie interesująca, twórcza, rozumiesz?
– I będziesz miał czterdzieści lat…
– Jesteś bezczelna! Po prostu dajcie mi jeszcze trochę czasu!
– Rok temu daliśmy ci ten czas!
– Więc jeszcze rok, a jak, odpukać, znowu mi się nie uda, to kolejny rok. Ojcu się chyba dobrze powodzi!
– Ale ty jesteś trzy lata po maturze!
– Idę – wstałem.
Mama była wściekła – Tato doszedł do wszystkiego własną pracą!
– Ze mną też tak będzie! Tylko nie podcinajcie mi skrzydeł, musicie we mnie wierzyć. Chociaż trochę wierzyć… Cześć, mamo… To nic nie daje, taka rozmowa. Potem te trzy stracone lata, jak o nich mówisz, nadrobię…
– Rzeczywiście, nasza rozmowa jest bezsensowna! Uparty jak osioł! Na kompromisy nie pójdziesz…
– Nie pójdę, koniec, kropka! Gdybym widział, że szarpiecie się z forsą, musiałbym, bo przede wszystkim chciałbym wam pomóc. Mógłbym zamiatać lub sprzątać ulice szesnaście godzin dziennie. Ale powodzi wam się dobrze. Chyba nawet bardzo dobrze…
Więc mam prawo leżeć w łóżku, robić zdjęcia, co roku zdawać i myśleć o niebieskich migdałach! Serwus! Wychodzę!
Była bardzo zdenerwowana. Chciałem ją przytulić, ale mnie odepchnęła.
– Nie będziesz otrzymywał tygodniówki!
– Poradzę sobie. Naprawdę, mamusiu, nie zrobię z siebie chłopca na erotyczne noce ani nie wyjadę za chlebem do innego kraju, póki ten chleb jest w domu!
– Będziesz musiał porozmawiać z ojcem!
– W porządku!
– I jeszcze jedno!
– Mów szybko, bo nie mam czasu!
– Jak jest z Anią?
– Nie wiem…
– Bo ona wydzwania do mnie, nie ma z tobą kontaktu! Co się dzieje?
– Nic się nie dzieje, mamo! Jest dobrze. Chyba dobrze. A ja zgubiłem telefon i nie mogę się odezwać…
– Weź mój i zadzwoń do niej! Jest w jakiejś takiej studni…
– Studni… Jasne! Nie, nie będę dzwonił z twojego telefonu, nie będę was narażał na dodatkowe koszty… Dzisiaj przeszukam wszystkie kąty i znajdę telefon. Sam to załatwię!
– Ale wszystko dobrze między wami?
– Mam nadzieję… Mamo… a może ty byś mogła mi pozować!…
Ależ mnie wyrżnęła! I to było bardzo miłe…
– Idziemy na przyjęcie, do tego czasu wyjaśnij te sprawy z ojcem! Zrozum, to na nas rzutuje…
– Rozumiem… Ale o przyjęciu to już słyszałem! Jesteście najpiękniejsi wśród tej hołoty, jestem pewien!
– Jesteś naprawdę chamem! – czułem, że moja matka płacze.
– Zmienisz zdanie, mamo. A ja chyba wyprowadzę się!
– Ciekawe…
– Do domku po babci…
– Żebyś nie robił głupstw!
Byłem już w przedpokoju… Jeszcze się odwróciłem…
– Dobrze, przemyślę wszystko. I chyba będzie dobrze. A ty bądź spokojna, mamusiu! Jeszcze będziesz ze mnie dumna! – Szybko otworzyłem drzwi od swojej dużej dziupli i oazy i równie szybko je zamknąłem.
Nikt mnie nie rozumiał…
Znalazłem resztę wódki w butelce pod łóżkiem, wypiłem ją. Rzuciłem pustą flaszkę przed siebie…
Piękny dzień – pomyślałem. – Moja matka taka piękna… Śliczne usta moje i oczy zielone…
Puściłem jakąś muzykę i gapiłem się w sufit. Było mi bardzo źle… Było mi smutno…II
Nagle taka pustka…
– „Życie to nie teatr, to nie tylko maskarada…” – zaśpiewałem sobie głośno. – „Ja… cały jestem zbudowany z ran!!!”
„Życie moje…!!!”
Bo ty grasz!!!”
Wibrator w telefonie. Wyjmuję, patrzę. Znowu Ania! O, nie… Nie odbieram!
Puszczam ostre techno… Życie moje… Szkoda, że nie ma żadnej butelki!
Pustka! Zapalam papierosa.
Myślę o mamie. Coraz bardziej o niej myślę. Tak, policzkuje mnie, wściekła. Zamykam oczy. Wyobrażam sobie: matka policzkuje mnie, policzkuje drugi raz, ma wzburzone włosy, dyszy mi w twarz: – Ty mały skurwysynie, ty piękny skurwysynie; wiem, że chce mnie kopnąć w brzuch, ale nagle… chwytam ją z tyłu za włosy, przechylam jej głowę. Jest zaskoczona, jeszcze bardziej wściekła… podoba mi się… tak, podoba mi się ta kobieta! Nie zwalniając silnego uchwytu, przybliżam do niej twarz, potem oddalam się nieco, zbliżam dłoń, uderzam, uderzam jeszcze raz, tym razem mocniej, kobieta drży, moja matka drży i jest uległa, jest moją niewolnicą, uderzam jeszcze raz, jeszcze mocniej, widzę otwarte usta, białe zęby, pcham tę kobietę, opieram o kuchenkę, to bardzo piękna kobieta, o, tak! Zdzieram z niej szmaty, jest naga, taka jak z magicznej baśni, wyjmuję swojego napęczniałego – tam, jestem w swojej matce, wchodzę w tę kobietę, mocno, raz, dwa, trzy… – Jeszcze! – słyszę. Czuję, jak coś ze mnie uchodzi, a ona jest zupełnie nieprzytomna, zapinam spodnie, gładzę jej włosy, dotykam ust, lekko je rozchylam… chce zatrzymać moją rękę, ale oddalam się, kobieta wkłada szmatki, stara się na mnie nie patrzeć… – Kocham cię, mamo! – mówię. – Tylko ciebie kocham! – wychodzę z kuchni.
Dotykam się lekko. Ależ jestem nabrzmiały! Potem – myślę. Mam takie wrażenie, że to naprawdę się wydarzyło. Ale może mogłoby to się wydarzyć…?
Telefon znowu wibruje. Ania. Wieczorem załatwię z tą dziewczyną. Wreszcie załatwię, tak!
– Życie moje!…
– Bo ty grasz!…
Pukanie do drzwi.
– Zaraz wychodzimy, synku! – mówi mama. – Porozmawiaj z ojcem!…
– Tak, tak, idę… – wstaję.
Wychodzę ze swojego pokoju. Otwieram drzwi gabinetu ojca.
– Co słychać, ojczulku? – pytam.
– Zaraz wychodzę! – energicznie chowa coś do biurka. – Siadaj. Mam parę spraw.
– Dlatego przyszedłem. Do swojego ojca.
Tatuś był nienagannie ubrany, bardzo pachnący, a jego pokój-gabinet miał wielkie antyczne biurko, olbrzymi stary fotel, bardzo stary i bardzo antyczny kredens, a na ścianach wisiały obrazy – i te obrazy podobały mi się naprawdę. Duda-Gracz, Karwot, Beksiński… Dziwne były te obrazy i jakieś mi bliskie, powodujące spokój.
– Marcin! Krótko! Ja rozumiem, że jesteś ambitny, zdajesz na kierunek, który jest ci bliski, lecz chciałem ci zaproponować, żebyś coś ze sobą robił, zanim nie uda ci się swoich planów zrealizować.
– Bez przerwy coś robię, ojcze Wacławie – powiedziałem.
– Bez ironii! Bo cię trzepnę! Masz iść do pracy i płacić na swoje utrzymanie. Kropka. Bądź dorosły!
– Tak… – rozglądałem się po pokoju.
Gdzieś tutaj była sekretna skrytka tatusia, którą kiedyś przypadkiem podpatrzyłem, a teraz mogła być mi przydatna. Taki mały sejf, nawet nie tyle sejf, co zwykła skrzynka. I nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie to było. Patrzyłem na trupio erotyczną grafikę Balthusa, ciekawe to, ale ni przypiął, ni przyłatał obok dużych olejnych obrazów. Chyba właśnie ona kryła tę tajemnicę… Sprawdzę sobie.
– Nie masz nic do powiedzenia! – usłyszałem. – Więc przemyśl to sobie!
– Przemyślę.
– Mogę ci pomóc z pracą.
– Dzięki za to błogosławieństwo. Postanowiłem wyprowadzić się do domku babci.
– Co?!
– Tak. Kropka. Będę samodzielny. Utrzymam się z robienia zdjęć.
– Zamarzniesz tam.
– Nie twój interes. Rozumiem, ojcze, nowa bryka, koszty wzrosły, i te przyjęcia, pozory.
– Jesteś bezczelny!
– Jak zwykle, tatusiu! Baw się dobrze z piękną żoną, na mamusię to wszyscy na pewno gały wytrzeszczają… A ze mnie jeszcze kiedyś będziesz dumny. Marcin Krzywda, usłyszysz o nim! Bim-bom, bim-bom, komu bije dzwon…
– Rozumiem, że skończyliśmy. Upartego osła do niczego nie zmusisz. Jeśli rzeczywiście się wyprowadzasz…
– Tak. Na bank!
– Przez pierwszy miesiąc mogę ci pomagać.
– A, dziękuję!
– Idę, synu. Jeśli czegoś ode mnie potrzebujesz, zostaw kartkę.
– Zostawię – powiedziałem. – Przemyślę i zostawię. A ty bądź o mnie spokojny. Jakąś drogę wybrałem i nie będę z niej zbaczał. Bim-bom…
– Umawiamy się, że to ty do mnie przyjdziesz, gdy będziesz chciał porozmawiać. Tak będzie lepiej.
– Zdecydowanie. Za dwa miesiące mam zdjęcia w „Foto. Sztuka nowa”, tam dobrze płacą. Prześlę egzemplarz.
– To wszystko – spojrzał wnikliwie. Nie wiem dokładnie, czym się zajmował, ale był znakomitym programistą z masą zamówień… Pomyślałem, że tym spojrzeniem programuje mnie na jakiś sposób…
Wyszedłem z jego świątyni.
– Bawcie się dobrze, mamusiu, tatusiu, wszyscy bogaci tego świata… – zamknąłem swój pokój.
Zaśpiewałem sobie głośno:
Życie to nie teatr, to nie tylko maskarada.
Ty… ty nie uronisz łzy
Bo ty grasz!
Ja…
Duszę na ramieniu wiecznie mam
Cały jestem zbudowany z ran…
Lecz to nie ja gram, to ty grasz…
Byłbym świetnym wokalistą!
Niewątpliwie! Najlepszym!
Otworzyłem szufladę ze swoimi rupieciami. Szukałem fajek. Poniewierała się jakaś dziwaczna piguła. Nie wiem, co to było. Poszedłem do łazienki i połknąłem ją, popijając wodą z kranu.III
Ania… Tak, moja Ania! Najukochańsza moja Ania. Anusia – tak szeptałem do niej w łóżku, gdy już byliśmy dobrze nasyceni. Pięknie nasyceni. Sobą. Anusia! Dlaczego mi to zrobiłaś?! Wredna! Dlaczego wpakowałaś się w ciążę i to ze mną… naprawdę ze mną?!
Dlaczego nie wyskrobałaś się i nosisz ten wielki brzuch?
Dlaczego mówisz mi o jakimś Jasiu?
A potem przyjdzie Małgosia!
Aniu… Ja ciebie nie czuję… Przykro mi, ale tak jest. Nie czuję, nie kocham… Ja ciebie już nie kocham!
Dziwny ten świat! Kto by przypuszczał, że można przestać cię kochać?
Zagadka…
Nie chcę tego dziecka i to nie moje dziecko, Aniu. Anka, ty się ode mnie odpier.
Mówiłem do siebie, krzyczałem. Rodzice już wyszli, byłem w domu sam. Ech! A potem jadę do babci. Babcia kochana, wiedziała, kiedy umrzeć, co ja plotę…
Dziwnie mi było po tym proszku, który…
Chwilami jakbym gdzieś się zatapiał…
Nie lubiłem takiego stanu zatapiania…
Wódka, o, to było okej, po tym się nie zatapiałem.
– Tak, Aniu droga! – powiedziałem. – Pani Anno! Tak nam było dobrze i musiałaś wszystko spieprzyć.
Znaliśmy się od początku liceum. Cała edukacja to jedna wielka parodia, gimnazjum zniszczyło wielu bliskich mi ludzi i teraz nie mam kontaktu. Ich sprawa, oczywiście. Już wtedy robiłem zdjęcia i wystawiałem je na portalu w Internecie. Na Anię nie zwracałem z początku uwagi. Dobre liceum o profilu angielskim, na nikogo właściwie nie zwracałem uwagi. Obserwowałem siebie. Słowo daję, tylko siebie obserwowałem. Były momenty, gdy nie podobał mi się Marcin Krzywda, ale potem zakochałem się w nim.
Pierwsze inicjacje seksualne były właśnie z nim. Śliczne usta moje…
Wracaliśmy z budy całą paczką, Ania była z nami, liście zieleniały, niebawem kończył się pierwszy rok edukacji. Nagle objąłem Anię. Tak sobie, bezmyślnie. Spojrzała dziwnie i poczułem, że przylgnęła do mnie.
Następnego dnia robiłem jej zdjęcia, u niej, bo miała chatę wolną. Rozbierała się bez skrupułów, podobało mi się to. Rozumiała sztukę, której się poświęciłem. Wypiliśmy trochę wina i całą noc kochaliśmy się. Wsysała się we mnie jak pijawka. Tak, to był niezły odlot! I ta plama krwi na prześcieradle… Nie poszliśmy do szkoły, znowu piliśmy wino i ręcznie praliśmy to dziewicze prześcieradło. A potem wrzuciłem ją do wanny i wziąłem szybko, brutalnie, była zdziwiona, ale było jej dobrze. Wanna była pełna krwi…
Spaliśmy cudownie do siebie przytuleni. Jak brat z siostrą, której tak bardzo mi brakowało.
Bardzo brakowało! Aniu! Brakuje mi ciebie, ale już dla mnie nie istniejesz! Skąd wiedzieć mam, komu bije dzwon…
Całe dnie spędzaliśmy ze sobą. Nawet swoje zdjęcia zaniedbałem. W wakacje penetrowaliśmy Sowie Góry… Było cudownie!
Odbił mi ją, moja Anię ukochaną, taki Tadzio, nająłem za parę flaszek kilku osiłków i Tadzio długo był na zwolnieniu lekarskim. Jakoś mi miłość przeszła. A Ania wahała się, ja byłem niedostępny, ciężko obrażony, kręciłem zresztą z taką Ewą, już studentką…
Nie pamiętam, kiedy nastał taki moment, że znaleźliśmy się sami i wtedy… znowu było nam dobrze.
Potem już się nie rozstawaliśmy, było nam dobrze przez te lata, a Ani akty i zbliżenia twarzy oraz dłonie wywołały duże wrażenie i moja marka fotografa znowu rosła.
Tylko życie było brutalne, bo zakochana Ewa zjadła tuzin prochów i cudem ją odratowano, a mnie znienacka popchnęli, przewrócili… i skopali jak psa.
Ania opatrywała moje rany i czuwała nade mną. Mama bardzo ją lubiła, tatuś Wacław – zawsze wytworny – jakieś prezenty przynosił i zawsze szybko, dyskretnie znikał…
Ania myślała o medycynie i dostała się na nią zaraz po maturze. Ja oblałem swoją operatorkę…
Tak, Aniu… Ta nasza maturalna klasa była świetna! Wszyscy byliśmy znakomicie skumplowani, każdy miał swoje ambitne plany i budę ostentacyjnie mieliśmy w de. Mściliśmy się za to głupie gimnazjum, wypinaliśmy się na cały system edukacyjny. Okazywaliśmy to na każdym kroku. Spełnialiśmy od niechcenia obowiązki ucznia, ale lekceważyliśmy wszystkich nauczycieli. Pani Marzena, dyrektorka, nie wiedziała, co z nami zrobić. Byliśmy zbyt dorośli. Poważni i cyniczni. W końcu osiągnęliśmy cel: chodzono wokół nas na paluszkach…
Prawie wszyscy dostali się na studia, większość rozjechała się do innych miast. Tadzio poszedł do pracy, a potem wyjechał do Anglii. Szczerze polubiłem tego chłopaka. Pisywał do mnie maile, żebym się nie poddawał i zdawał na ten wydział operatorski, komentował zdjęcia… Chciał mi zafundować stypendium twórcze, ale się nie zgodziłem. Miał świetną pracę, jednak upadłe anioły wzięły go w swoje sidła. Zginął pod kołami londyńskiego autobusu…
Tak, Aniu… Brakowało nam Tadzia, opłakiwaliśmy go, tacy przytuleni. Milczący, wsłuchani w jakąś psychodeliczną muzykę…
Tak, Aniu… Kończyłaś już ten pierwszy rok, gdy zaszłaś… Zaplanowałaś to sobie… Ty chciałaś mieć ze mną dziecko! Ty dla mnie przestałaś istnieć, to była wierutna bzdura, gdy mówiłaś, że dziecko już żyje, bo jest w twoim brzuchu, co za brednie! Chodziłaś do kościoła.
Jeszcze na twoją prośbę, od niechcenia, fotografowałem ten twój coraz większy brzuch, tego głupiego Jasia w brzuchu… I te akty w ciąży dały mi bardzo dobre opinie, także wśród uznanych fotografików.
Tak, Aniu… Mieliśmy piękne chwile, piękne chwile mieliśmy! Ale skończyło się! Ja nie chcę żadnego Jasia! Niedobrze mi się robi, gdy o tym myślę. A ty jesteś coraz grubsza i masz krostki na buzi…
I dzisiaj rozwiąże się ten nasz układ… Nienawidzę dzieci… i to nie jest moje dziecko i jeśli nie uda ci się poronić, czego szczerze ci życzę, nigdy nie będzie moim Jasiem…
Wolę szczury…
Koniec! Pora działać. Skończyły mi się fajki. Musiałem zrealizować swój plan, jeśli tak postanowiłem! Być samodzielnym! Na początek tej samodzielności musiałem spenetrować pokój tatusia.
Wchodzę więc cichutko do jego dostojnego gabinetu… Oddycham przeponą, by wprowadzić się w stan znajomej sobie świadomości. Wtedy zazwyczaj nie ma żadnych przeszkód i nie pomylę się w tym, w czym mógłbym się pomylić…
A więc Balthus, ten szubrawiec, wspaniały szaleniec niebojący się opinii ludzi i świata… Delikatnie zdejmuję grafikę, uważnie patrzę w ścianę. Ależ tak!
Maleńka rysa. Idę po ostry nożyk, podważam ścianę jak opiekuńczy restaurator wnętrz. Tak! Ściana otwiera się przede mną. Zupełnie jak: „Sezamie, otwórz się!”. Jest metalowa szkatułka, którą już kiedyś widziałem… Wyjmuję ją z wielką ostrożnością. Nie jest zamknięta. Otwieram. Posegregowane polskie banknoty, obok dolary, obok nich euro. Kilka paczek euro. Tak! Takie życie, tatusiu! Nie ma litości, ojcze, nie będę pospolitym złodziejem! Zabieram ci wszystkie euro, teraz będę Euro Marcin, ojcze, i wierz mi, że naprawdę nie obchodzi mnie, ile tego jest…
Zamykam szkatułkę, wkładam z powrotem w czarodziejską ścianę, na niewielki haczyk, ostrożnie wieszam tę znakomicie pokręconą grafikę… Trzeba przyznać, że ojciec ma gust! Sprawdzam. Wszystko w porządku. Oddycham. Nigdy mnie tutaj nie było! Wychodzę. Nie było mnie za tymi drzwiami. Tego wieczoru na sto procent nie byłem w gabinecie ojca! Beksiński, Duda-Gracz, Karwot, małe obrazy Karola Wieczorka to moi wierni świadkowie. Wiem, że nigdy mnie nie zdradzą.
Upycham te paczki z banknotami w kieszeniach. Wrzucam do plecaka dwa swetry, dżinsy, aparat. Chyba wszystko. Jeszcze jakąś książkę biorę na oślep. Na pamiątkę. Nigdy tu nie wrócę! To wszystko… Dzwonię po taksówkę, wychodzę przed dom, po chwili zatrzymuje się wielki samochód…
– Do kantoru! – mówię. – A potem dalej!
Czytam sobie:
Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany. Kucharka, pani Grubach, jego gospodyni, przynosząca mu śniadanie codziennie około ósmej godziny rano, tym razem nie przyszła. To się dotychczas nigdy nie zdarzyło. K. czekał jeszcze chwilę, widział ze swo – jego łóżka starą kobietę z przeciwka, która obserwowała go z wielką ciekawością, potem jednak głodny i zdziwiony zadzwonił. Natychmiast ktoś zapukał i wszedł mężczyzna, którego jeszcze nigdy w tym mieszkaniu nie widział. Był wysmukły, a jednak silnie zbudowany, miał na sobie czarne, obcisłe ubranie podobne do stroju podróżnego, zaopatrzone w różne kieszenie, fałdy, guziki i sprzączki oraz pasek, tak że wyglądało nadzwyczaj praktycznie, mimo iż nie było jasne, do czego by mogło służyć.
– Kto pan jest? – zapytał K. i natychmiast podniósł się na łóżku.
Mężczyzna jednak zbył to milczeniem…¹
– Jesteśmy przy dworcu. Tutaj jest najwięcej kantorów – tęgi kierowca patrzy podejrzliwie.
– Cudowny język, prawda? Taka dokładność w opisach. Czytał pan to?
– Nie mam czasu czytać!
– Ha! I nawet Kafki pan nie czytał. Biedni ubodzy… Poczeka pan…
– Jakiś zastaw proszę!
– Co?! – pytam. – Zastaw się i postaw się… Taki brak wiary, co za wstyd, człowieczku… Zresztą, masz… – wyjmuję banknot i podaję. – Tylko proszę czekać, znam numer wozu i nie daruję!
– Oczywiście, oczywiście…
Wysiadam, przedzieram się przez ten ohydny dworzec. Część europejskich pieniędzy wymieniam na złotówki, nie przyjmuję od taksiarza zostawionego banknotu, każę się wieźć do domu po babci, dość daleko, kawałek za miastem. Kierowca jest bardzo podenerwowany…IV
Leżałem na tapczaniku i piłem wódkę prosto z butelki. Było zimno jak diabli i śmierdziało pleśnią. Kiedyś często tutaj przyjeżdżałem, lubiłem babcię, bo była taka malutka, spokojna, cicha. Nigdy o nic mnie nie wypytywała. Miała świetne konfitury i nalewki ze śliwek. To było fajne, jak sączyliśmy sobie pyszną nalewkę, a babcia od czasu do czasu wstawała, by dołożyć do pieca.
Teraz też mógłbym napalić w piecu, wygrzać się. Ale nie chciało mi się ruszać. Paliłem długie czerwone marlboro i pociągałem z butelki.
Tak… Miałem dwadzieścia jeden lat i naprawdę nie zależało mi, żeby dożyć dwudziestu dwóch. Nie chciałem być stary, a potem coraz starszy. Właściwie mogłem umrzeć dzisiaj, nie miałbym za złe światu, czy też otchłaniom piekła-nieba, gdybym został dzisiaj zabrany z tej bezsensownej karuzeli. Mogłem zapić się na śmierć, na przykład. A równie dobrze mogłem jeszcze poczekać. Miałem przed sobą jeszcze parę miesięcy…
Nie mogłem się rozgrzać. Nakryłem się jakimś kocem po szyję, ale po chwili musiałem odrzucić go, by sięgnąć po fajki. Szumiało mi w głowie. Jeszcze parę łyków, a będzie mi ciepło jak przy ognisku.
Obok mnie było okno, a za nim wielkie drzewo już prawie bez liści. Było strasznie ponuro i brakowało mi muzyki, a odtwarzacz w telefonie miałem popsuty. Leżał ten aparacik na parapecie okna i co jakiś czas świecił i wibrował bucząc. Wiedziałem, że będę musiał z niego skorzystać.
Paliła się mała lampka w kącie pokoju i z przedpokoju dochodziło słabe światło, bo specjalnie go nie zgasiłem. Jakiś strach mnie ogarnął, gdy tutaj wchodziłem. Bałem się, że spotkam swoją babcię. Teraz już byłem spokojniejszy. Nie miałem nic przeciwko babci, była kochana, a gdyby nagle się pojawiła, to chyba napaliłaby w piecu i byłoby cieplutko, przytulnie.
Moje dzieciństwo urwało się, gdy umarł dziadek. Miałem osiem albo dziewięć lat i wrzeszczałem z dzikiego buntu. Dano mi jakieś leki i spałem długo, a potem nie pozwolono mi iść na pogrzeb. Płakałem chyba po raz pierwszy, bez przerwy płakałem. To był ostatni raz, gdy płakałem. Przecież już nie mogłem mieć żadnych złudzeń.
Świat był szeroki i obcy. Bzdura! – żadnego świata nie było.
Mama namawiała swoją matkę, żeby przeprowadziła się do nas, ale babcia nie chciała o tym słyszeć i żyła sobie samotnie i spokojnie. Miała spory ogródek.