- promocja
Narodziny Fundacji - ebook
Narodziny Fundacji - ebook
Kolejny tom epokowego cyklu SF „Fundacja”.
Hari Seldon kieruje z powodzeniem Projektem Psychohistorii na Uniwersytecie Streelinga, a jednocześnie – po zniknięciu R. Daneela Olivawa – zostaje nieoczekiwanie Pierwszym Ministrem. Dzieląc czas pomiędzy badania nad psychohistorią a walkę ze spiskowcami i rządem wojskowych, usiłuje za wszelką cenę zapanować nad chaosem, w którym pogrąża się Trantor i Światy Zewnętrzne. Przenosi swe biuro do Biblioteki Imperialnej – największej składnicy wiedzy o ludzkiej cywilizacji. Wie już, że Imperium nie można uratować, ale robi wszystko, by położyć podwaliny pod nowy świat. Zakłada Pierwszą i Drugą Fundację…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-218-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DEMERZEL, ETO – (…) Mimo iż nie ma wątpliwości co do tego, że w czasach panowania imperatora Cleona I przez wiele lat Eto Demerzel posiadał wielką władzę, historycy nie są zgodni co do natury tejże władzy. Według klasycznej interpretacji był jeszcze jednym z bardzo wielu silnych i bezlitosnych ciemiężycieli ostatniego stulecia w zjednoczonym Imperium Galaktycznym. Pojawiły się jednak poglądy rewizjonistów, którzy utrzymywali, że pomimo despotyzmu był człowiekiem dobrodusznym. Pewne światło rzuca na to jego związek z Harim Seldonem, choć jego natura pozostanie na zawsze niezbyt wyraźnie określona, szczególnie w czasie niezwykłego epizodu z Laskinem Joranum, którego gwałtowny, lecz krótkotrwały bunt (…)
Encyklopedia Galaktyczna¹
1
– Powtarzam ci, Hari – odezwał się Yugo Amaryl – że twój przyjaciel Demerzel ma poważne kłopoty. – Podkreślił słowo „przyjaciel” delikatnie, a jednak z wyczuwalną niechęcią.
Hari Seldon wyczuł gorzką nutę, ale zignorował ją. Spojrzał zza swego trójkomputera i powiedział:
– A ja ci powtarzam, Yugo, że pleciesz bzdury. – Po czym ze śladami rozdrażnienia w głosie dodał: – Dlaczego uparłeś się, żeby zabierać mi czas?
– Bo sądzę, że to ważne.
Amaryl usiadł, podkreślając, że nie będzie łatwo go stąd usunąć. Skoro się tu znalazł, miał zamiar zostać.
Przed ośmioma laty był tylko palaczem w Dahlu – znajdował się tak nisko na drabinie społecznej, jak tylko było to możliwe. To właśnie Seldon pozwolił mu wyrwać się z nizin, zostać matematykiem i intelektualistą, a nawet więcej – psychohistorykiem.
Nigdy ani na chwilę nie zapomniał, kim był kiedyś, kim jest teraz i komu zawdzięcza tę zmianę. To zaś oznaczało, że jeśli musiał surowo zwracać się do Hariego Seldona – dla dobra samego Seldona – nie brał pod uwagę szacunku i miłości, którymi darzył starszego człowieka. Nie mógł go powstrzymać nawet wzgląd na własną karierę. To surowe zachowanie – i jeszcze znacznie więcej – zawdzięczał właśnie Helikończykowi.
– Posłuchaj, Hari – powiedział, unosząc gwałtownie lewą rękę – z jakiegoś powodu, którego nie potrafię pojąć, masz bardzo dobre zdanie o Demerzelu. W przeciwieństwie do mnie. Nikt, kogo opinię szanuję – nikt oprócz ciebie – nie wyraża się o nim pochlebnie. Nie obchodzi mnie, co się z nim stanie, skoro jednak wiem, że ciebie to obchodzi, nie mam wyboru i muszę ci na to zwrócić uwagę.
Seldon uśmiechnął się nie tylko z powodu tak poważnie wypowiedzianych słów, ale również dlatego, że troskę Amaryla uważał za zbyteczną. Szczerze go lubił – a nawet więcej. Yugo był jednym z czworga ludzi, których poznał podczas pobytu na Trantorze. Poznał tam Eto Demerzela, Dors Venabili, Yugo Amaryla i Raycha – czworo ludzi, których polubił jak nikogo przedtem.
W pewien szczególny, w każdym wypadku inny sposób stali się dla niego niezbędni – Yugo Amaryl dlatego, że tak szybko zrozumiał zasady psychohistorii i tak skutecznie prowadził badania na nowych obszarach. Wielce pocieszająca była świadomość, że cokolwiek stałoby się Seldonowi, nim zdołałby rozwiązać zadania matematyczne, pozostanie przynajmniej jeden utalentowany człowiek, który będzie kontynuował badania.
– Przepraszam cię, Yugo – odezwał się Hari. – Nie chciałem być niecierpliwy ani odrzucać podawanej mi dłoni, szczególnie że tak bardzo pragniesz, bym zrozumiał twoje intencje. Chodzi jedynie o moją pracę; kiedy jest się dziekanem wydziału…
Teraz Amaryl uśmiechnął się, nieznacznie tłumiąc cichy chichot.
– Przepraszam, Hari. Wiem, że nie powinienem się śmiać, ale ty nie masz żadnych predyspozycji do tego stanowiska.
– Sam o tym wiem, ale będę się musiał nauczyć. Chciałem robić coś nieszkodliwego, a nie ma nic, doprawdy nic mniej szkodliwego niż pozycja dziekana Wydziału Matematyki na Uniwersytecie Streelinga. Mogę wypełniać swój dzień nieważnymi zadaniami, żeby nikt mnie nie pytał o kierunek naszych badań psychohistorycznych. Problem jedynie w tym, że naprawdę wypełniam swój dzień nieważnymi zajęciami i nie mam dość czasu na… – Rozejrzał się po swym biurze, spojrzał na komputery, do których tylko on i Amaryl mieli dostęp. Nawet gdyby ktoś inny chciał z nich skorzystać, program był napisany tak przemyślną symboliką, że nikt obcy nie zdołałby go zrozumieć.
– Kiedy już przyzwyczaisz się do obowiązków – odezwał się Amaryl – zaczniesz je przekazywać innym i wtedy będziesz miał więcej czasu.
– Mam nadzieję – rzucił Seldon z powątpiewaniem. – Powiedz mi jednak o tej ważnej sprawie, która dotyczy Eto Demerzela.
– Po prostu Eto Demerzel, nasz wspaniały Pierwszy Minister, gorączkowo przygotowuje przewrót.
Seldon zmarszczył brwi.
– Dlaczego miałby to robić?
– Wcale nie powiedziałem, że tego chce. On po prostu to robi, świadomie czy nieświadomie, z wielką pomocą ze strony niektórych swoich politycznych wrogów. Wiesz, że mi to nie przeszkadza. Myślę nawet, że w sprzyjających warunkach dobrze byłoby się go pozbyć z pałacu, z Trantora… a nawet z Imperium. Jak już jednak mówiłem, ty go cenisz, dlatego ostrzegam cię, bo podejrzewam, że nie śledzisz wydarzeń politycznych tak dokładnie, jak powinieneś.
– Są znacznie ważniejsze sprawy – odpowiedział łagodnie Seldon.
– Na przykład psychohistoria. Zgadzam się z tobą. Ale powiedz mi, jak rozwiniemy psychohistorię, jak osiągniemy sukces, jeśli będziemy ignorantami w sprawie polityki? Mam na myśli dzisiejszą politykę. Teraz, właśnie teraz teraźniejszość przekształca się w przyszłość. Nie możemy jedynie badać przeszłości. Wiemy, co się w niej zdarzyło. Tylko badając teraźniejszość i bliską przyszłość, możemy sprawdzać rezultaty naszych prac.
– Wydaje mi się, że już słyszałem ten argument – powiedział Seldon.
– I znów go usłyszysz. Chyba nie byłoby dla mnie dobrze, gdybym ci to tłumaczył.
Seldon westchnął, usiadł z powrotem w swoim fotelu i obdarzył Amaryla uśmiechem. Ten młodzieniec potrafił być natrętny, ale poważnie traktował psychohistorię i to wynagradzało wszystko.
Amaryl wciąż nosił piętno, które wycisnęła na nim pozycja palacza. Miał szerokie ramiona i muskularną budowę, jak człowiek, który przywykł do ciężkiej fizycznej pracy. Nie pozwolił, by jego ciało podupadło. Wyszło to na zdrowie zarówno jemu, jak i Seldonowi, inspirowało bowiem Helikończyka do tego, by nie spędzać całego czasu za biurkiem. Seldon nie był tak silny jak Amaryl, jednak w dalszym ciągu odznaczał się niezwykłą siłą. Niedawno przekroczył czterdziestkę, był w dobrej formie i zamierzał ją utrzymać. Dzięki codziennej gimnastyce nie miał jeszcze brzuszka, a jego ramiona i uda były umięśnione.
– Chyba nie zajmujesz się Demerzelem tylko dlatego, że jest moim przyjacielem. Musisz mieć jakiś inny powód.
– Nie ma w tym żadnej zagadki. Tak długo jak jesteś przyjacielem Demerzela, twoja pozycja tu, na uniwersytecie, jest bezpieczna i możesz kontynuować badania w dziedzinie psychohistorii.
– No proszę. A więc mam powód, by się z nim przyjaźnić. Przynajmniej to rozumiesz.
– Tobie opłaca się utrzymywać z nim znajomość. To rozumiem. Jeśli jednak chodzi o przyjaźń, tego nie rozumiem. Tak czy inaczej, jeśli Demerzel straci władzę, to pomijając już wpływ, jaki może to mieć na twoją pozycję, Cleon będzie osobiście kierował Imperium, a to jeszcze pogłębi jego rozpad. Może zapanować anarchia, i to zanim zdążymy opracować założenia praktyczne psychohistorii, które pomogłyby nauce uratować ludzkość.
– Rozumiem. Ale uczciwie mówiąc, nie sądzę, byśmy otrzymali wyniki w tak krótkim czasie, żeby mogło to zapobiec Upadkowi.
– Jeśli nawet nie będziemy mogli zapobiec Upadkowi, to może zdołamy chociaż złagodzić jego efekty?
– Być może.
– A widzisz. Im dłużej będziemy mogli pracować w spokoju, tym większą będziemy mieli szansę zapobiec Upadkowi albo przynajmniej złagodzić jego skutki. A ponieważ o to nam chodzi, w czym jesteśmy zgodni, uratowanie Demerzela może być konieczne, czy nam – albo też tylko mi – się to podoba czy nie.
– A przed chwilą powiedziałeś, że chciałbyś się go pozbyć z pałacu, z Trantora, a nawet z Imperium.
– Tak, w idealnych warunkach. Tyle że nie żyjemy w idealnych warunkach i potrzebujemy naszego Pierwszego Ministra, nawet jeśli jest on narzędziem represji i despotyzmu.
– Rozumiem. Dlaczego jednak sądzisz, że Imperium jest tak bliskie destrukcji, że do jego Upadku wystarczy dymisja Pierwszego Ministra?
– Podpowiada mi to psychohistoria.
– Na jakiej więc podstawie formułujesz tego typu przepowiednie? Przecież nie mamy jeszcze nawet ogólnych założeń.
– Istnieje jeszcze intuicja, Hari.
– Ona zawsze istniała. Jednak potrzebujemy czegoś więcej, zgadzasz się? Musimy opracować zasady matematyczne, które przy spełnieniu tych lub innych warunków pozwolą nam określić prawdopodobieństwo specyficznych dróg rozwoju przyszłości. Gdyby do osiągnięcia celu wystarczyła intuicja, wcale nie potrzebowalibyśmy psychohistorii.
– Jedno nie musi wykluczać drugiego, Hari. Mówię o obu drogach: o takiej kombinacji, która może być lepsza niż inne… przynajmniej dopóki psychohistoria nie zostanie udoskonalona.
– Jeśli w ogóle tak się stanie – rzekł Seldon. – Powiedz mi jednak, na czym polega niebezpieczeństwo dotyczące Demerzela? Kto może go zranić czy też obalić? Czy mówimy o obaleniu Demerzela?
– Tak – odpowiedział Amaryl, a jego twarz przybrała ponury wyraz.
– W takim razie powiedz mi. Zlituj się nad moją ignorancją.
Amaryl zarumienił się.
– Nie drwij, Hari. Na pewno słyszałeś o Jo-Jo Joranum.
– Oczywiście. Jest demagogiem, który kreuje się na przywódcę ludowego… zaraz, zaraz, skąd on pochodzi? Z Nishaya, prawda? To naprawdę mało znaczący świat. O ile dobrze pamiętam, wypasają tam stada kóz i produkują doskonałe sery.
– Zgadza się. Ale on nie jest ot jakimś tam zwykłym demagogiem. Ma wielu zwolenników i staje się coraz silniejszy. Jego celem, jak sam mówi, jest sprawiedliwość społeczna oraz większe zaangażowanie polityczne ludu.
– Tak, dużo o tym słyszałem – powiedział Seldon. – Jego hasło brzmi: „Władza należy do ludu”.
– Trochę inaczej. Powiada: „Władza to lud”.
Seldon pokiwał głową.
– Wiesz co, podoba mi się ta myśl.
– Mnie też, nawet bardzo… gdyby Joranum naprawdę miał to na myśli. Ale tak nie jest. Dla niego to tylko jeden ze schodków, po których chce się wspiąć. To tylko droga wiodąca do celu, a nie wytyczony cel. Joranum chce się pozbyć Demerzela, bo wtedy łatwo mu będzie manipulować Cleonem. Później sam obejmie tron i to on stanie się ludem. Sam mi mówiłeś, że w dziejach Imperium było wiele takich epizodów, a ostatnio Imperium jest słabsze i mniej stabilne niż kiedyś. Cios, który w poprzednich stuleciach spowodowałby jedynie niewielkie zachwianie, teraz mógłby je zniszczyć. Imperium pogrążyłoby się w wojnie domowej i nigdy już nie odzyskałoby dawnej formy, a my nie mamy psychohistorii, która podpowiedziałaby nam, co powinniśmy zrobić.
– Rozumiem twój punkt widzenia, ale z pewnością nie będzie tak łatwo pozbyć się Demerzela.
– Nie zdajesz sobie sprawy, jak silny staje się Joranum.
– To bez znaczenia. – Niemal widać było kłębiące się myśli Seldona. – Zastanawia mnie natomiast, że rodzice nazwali go Jo-Jo. W tym imieniu jest coś młodzieńczego.
– Jego rodzice nie mieli z tym nic wspólnego. Naprawdę ma na imię Laskin, to bardzo popularne imię na Nishaya. Sam wybrał imię Jo-Jo, prawdopodobnie od pierwszej sylaby swego nazwiska.
– Nie sądzisz, że głupio zrobił?
– Nie. Jego zwolennicy skandują: Jo… Jo… Jo… Jo. Działa to hipnotycznie.
– No cóż – powiedział Seldon, odwracając się do swego trójkomputera i porządkując wielowymiarową symulację, którą stworzył za jego pomocą – zobaczymy, co się będzie działo.
– Jak możesz podchodzić do tego tak obojętnie? Mówię ci, że zawisło nad nami niebezpieczeństwo.
– Wcale tak nie jest – rzekł Seldon, a jego głos i wyraz oczu zdradzały stanowczość. – Nie znasz wszystkich faktów.
– A jakich to faktów nie znam?
– Porozmawiamy o tym innym razem, Yugo. Wolałbym, żebyś zajął się teraz swoją pracą i pozwolił, bym to ja zajął się Demerzelem i stanem Imperium.
Amaryl zacisnął usta, ale nawyk posłuszeństwa wobec Seldona był tak silny, że powiedział jedynie:
– Tak, Hari.
Mimo to już w drzwiach odwrócił się i dodał:
– Popełniasz błąd, Hari.
Seldon uśmiechnął się lekko.
– Nie sądzę, ale przyjąłem twoje ostrzeżenie i będę o nim pamiętał. Powtarzam ci jednak, że wszystko będzie dobrze.
Kiedy Amaryl wyszedł, Seldon przestał się uśmiechać.
– Czy naprawdę wszystko będzie dobrze?
2
Choć Seldon pamiętał o przestrogach Amaryla, nie przykładał do nich większej wagi. Nadeszły i minęły jego czterdzieste urodziny, co dla wielu bywa psychologicznym ciosem.
Czterdziestka! Minęła już młodość. Życie nie rozpościerało się już przed nim jak olbrzymie pole, którego horyzont ginie gdzieś w oddali. Przebywał na Trantorze od ośmiu lat, a czas ten upłynął bardzo szybko. Następne osiem lat i dobiegnie niemal pięćdziesiątki. Będzie się zbliżała starość.
Co gorsza, nie opracował jeszcze nawet solidnych podstaw psychohistorii! Yugo Amaryl tak mądrze mówił o prawach i pracował nad swoimi równaniami, posługując się śmiałymi założeniami opartymi na intuicji. Ale jak można by przetestować takie założenia? Psychohistoria nie jest jeszcze nauką eksperymentalną. Pełne badanie wymagałoby doświadczeń, a te zaangażowania całych światów, mnóstwa czasu i… całkowitego braku odpowiedzialności etycznej.
Postawiony problem wydawał się niemożliwy do rozwiązania, toteż Seldon, niechętnie spędzający czas na zajęciach administracyjnych, udał się pod koniec dnia do domu w ponurym nastroju.
Zazwyczaj spacer przez miasteczko uniwersyteckie wprawiał go w lepszy nastrój. Nad Uniwersytetem Streelinga wznosiła się tak gigantyczna kopuła, że przebywając w miasteczku uniwersyteckim, miało się wrażenie, iż widzi się otwartą przestrzeń. Nie trzeba też było znosić takich warunków meteorologicznych, jakich Seldon doświadczył podczas wizyty w Pałacu Imperialnym. Rosły tu drzewa, rozpościerały się trawniki i alejki, co sprawiało, że czuł się jak w miasteczku uniwersyteckim swojego starego college’u, na rodzinnym Helikonie.
Złudzenie zachmurzenia zaplanowanego na ten dzień dawało sztuczne światło słoneczne pojawiające się i znikające w dość dziwnych odstępach czasu. Było też nieco chłodno.
Seldonowi wydawało się, że ostatnio zimne dni pojawiają się jakoś częściej niż zazwyczaj. Czyżby na Trantorze oszczędzano energię? A może pogłębiał się jej niedobór? A może to on (tu aż się skrzywił na samą myśl) starzeje się i jego krew wolniej krąży? Wsunął dłonie do kieszeni marynarki i skulił się.
Zwykle nie musiał myśleć o tym, w którą stronę idzie. Doskonale znał trasę z biura do sali komputerowej, a stamtąd do swego mieszkania i z powrotem do biura. Przeważnie całą drogę wypełniały mu rozmyślania, jednakże dziś do jego świadomości dotarł jakiś dźwięk. Dźwięk, który nic nie znaczył.
Jo… Jo… Jo… Jo…
Był raczej cichy i odległy, ale przyniósł wspomnienia. Tak, ostrzeżenie Amaryla. Jo-Jo – demagog i przywódca ludowy. Czyżby był tu, w miasteczku akademickim? Seldon nie podjął świadomej decyzji: nogi same go poniosły i przywiodły ku lekkiemu wzniesieniu zwanemu placem uniwersyteckim, gdzie studenci gimnastykowali się, uprawiali sporty albo wygłaszali przemówienia.
Pośrodku placu znajdowała się niezbyt liczna grupa studentów, którzy entuzjastycznie śpiewali. Na platformie stał ktoś, kogo Hari nie rozpoznał, ktoś kołyszący się rytmicznie, o donośnym głosie.
Nie był to jednak Joranum. Seldon wielokrotnie oglądał go w holowizji, a ostrzeżony przez Amaryla, przyjrzał mu się uważnie. Joranum był rosłym mężczyzną, uśmiechał się jak fałszywy przyjaciel. Miał gęste jasne włosy i błękitne oczy.
Ten mężczyzna był niski, a poza tym szczupły, miał szerokie usta i ciemne włosy i zachowywał się bardzo głośno. Seldon nie wsłuchiwał się w słowa, ale usłyszał zdanie „przekazać władzę jednostki wielu” oraz głośny aplauz studentów, którym się to spodobało.
Doskonale, pomyślał, ale ciekawe, jak ma zamiar to zrobić… i czy mówi poważnie?
Znalazł się na skraju zgromadzenia i rozglądał dokoła, szukając kogoś znajomego. Wpadł na Finangelosa, studenta Wydziału Matematyki, całkiem przyzwoitego młodego człowieka o ciemnych, kędzierzawych włosach.
– Finangelos! – zawołał.
– Profesor Seldon – odpowiedział tamten dopiero po chwili, bo gapił się na niego tak, jakby nie potrafił go rozpoznać, gdy Hari nie trzymał rąk na klawiaturze komputera. Wreszcie podbiegł i zapytał: – Przyszedł pan posłuchać tego faceta?
– Nie. Przyszedłem tu tylko po to, by dowiedzieć się, co to za hałasy. Kto to?
– Nazywa się Namarti, profesorze. Przemawia w imieniu Jo-Jo.
– To już słyszałem – oznajmił Seldon, znów słuchając pieśni. Wyraźnie zaczynała się wtedy, gdy mówca chciał coś podkreślić. – Ale kim jest ten Namarti? Nie znam tego nazwiska. Z którego jest wydziału?
– On nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej, profesorze. To jeden z ludzi Jo-Jo.
– Jeśli nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej, to nie ma prawa tu przemawiać bez zezwolenia. Myślisz, że je posiada?
– Nie mam pojęcia, profesorze.
– W takim razie dowiedzmy się.
Seldon zaczął się przedzierać przez tłum, ale Finangelos złapał go za rękaw.
– Panie profesorze, niech pan niczego nie zaczyna. On ma ze sobą obstawę.
Za mówcą widać było sześciu młodych ludzi. Stali na szeroko rozstawionych nogach, ręce mieli splecione na piersiach, a miny bardzo groźne.
– Obstawę?
– Na wypadek awantury. Gdyby ktoś chciał się powygłupiać.
– W takim razie na pewno nie jest członkiem społeczności uniwersyteckiej i nawet zezwolenie nie usprawiedliwiłoby obecności tej, jak ją nazywasz, „obstawy”. Finangelos, wezwij strażników uniwersyteckich. Powinni tu już dawno być, i to bez wzywania.
– Pewnie nie chcą mieć kłopotów – wymamrotał Finangelos. – Proszę pana, profesorze, niech pan nic nie robi. Jeśli chce pan, żebym wezwał strażników, zrobię to, ale proszę, by się pan wstrzymał do ich przybycia.
– Może mógłbym przerwać to, zanim przybędą.
Seldon zaczął się przepychać między ludźmi, co nie było znowu takie trudne. Niektórzy z obecnych rozpoznawali go, a wszyscy pozostali widzieli naszywkę profesorską na jego ramieniu. Doszedł do platformy, oparł na niej dłonie i nieco sapiąc, wskoczył na górę. Boleśnie rozczarowany pomyślał, że dziesięć lat temu potrafiłby to zrobić, pomagając sobie tylko jedną dłonią, i nie zasapałby się przy tym.
Wyprostował się. Mówca przerwał, a w jego wzroku pojawiły się ostrożność i chłód.
– Proszę o zezwolenie na przemawianie do studentów – zażądał spokojnie Seldon.
– Kim pan jest? – zapytał mówca. Wypowiedział te słowa głośno i wyraźnie.
– Jestem profesorem tego uniwersytetu – odpowiedział Seldon równie głośno. – Mogę zobaczyć pańskie zezwolenie?
– Odmawiam. Nie ma pan prawa zadawać mi takich pytań ani żądać zezwolenia.
Młodzi mężczyźni otoczyli szczelniej mówcę.
– Jeśli nie ma pan zezwolenia, to radzę natychmiast opuścić teren uniwersytetu.
– A jeśli tego nie zrobię?
– No cóż, tak czy inaczej strażnicy uniwersyteccy są już w drodze. – Seldon odwrócił się w stronę tłumu. – Studenci – zawołał – w naszym miasteczku uniwersyteckim mamy prawo czuć się wolni, a i przemawiać możemy swobodnie, jednakże prawo to może zostać nam odebrane, jeśli pozwolimy obcym, którzy nie mają zezwolenia, by…
Seldon poczuł, że ktoś kładzie ciężką dłoń na jego ramieniu, i zadrżał. Odwrócił się i zobaczył, że to jeden z ludzi, których Finangelos nazwał obstawą.
– Zjeżdżaj stąd, i to szybko! – rzucił mężczyzna. Mimo że mówił z charakterystycznym akcentem, Hari nie potrafił od razu rozpoznać, skąd pochodzi.
– To i tak nic nie da – powiedział. – Strażnicy będą tu za chwilę.
– W takim razie – odezwał się Namarti, wykrzywiając usta – będą zamieszki. To nas nie przeraża.
– Nic takiego nie nastąpi – stwierdził Seldon. – To byłoby wam na rękę, ale nie będzie żadnych zamieszek. Odejdziecie stąd w spokoju. – Znów odwrócił się do studentów i strząsnął rękę młodzieńca ze swego ramienia. – Dopilnujemy tego, prawda?
– To profesor Seldon! – wrzasnął ktoś z tłumu. – Przyzwoity człowiek! Zostawcie go!
Helikończyk wyczuwał, że studenci mają mieszane uczucia. Wiedział, że niektórzy z nich chętnie wzięliby udział w bójce ze strażnikami uniwersyteckimi, ot tak, dla zasady. Z drugiej strony, musieli się tu znajdować tacy, którzy go lubili, a także inni, którzy wprawdzie go nie znali, ale z pewnością nie pragnęli być świadkami pobicia profesora uniwersytetu.
– Niech pan uważa, profesorze! – rozległ się krzyk jakiejś kobiety.
Seldon westchnął i spojrzał na postawnego młodego człowieka, ku któremu zwrócił się twarzą. Nie wiedział, czy sobie z nim poradzi, czy wciąż ma dość dobry refleks, a muskuły wystarczająco krzepkie, choć nieraz popisywał się śmiałymi wyczynami.
Jeden z kompanów Namartiego ruszył ku niemu, zachowując się wielce poufale. Szedł powoli, co dało Seldonowi tyle czasu, ile potrzebowało jego starzejące się ciało. Oprych wyciągnął rękę, co tylko ułatwiło Helikończykowi zadanie. Chwycił mężczyznę za ramię, wykręcił je i pochylił się, pociągając najpierw w górę, potem zaś w dół (stękał przy tym – dlaczego musiał stękać?), a napastnik poszybował w powietrze, częściowo popchnięty siłą własnego rozpędu. Wylądował z hukiem na skraju platformy; widać było, że ma wykręcone ramię.
Zgromadzeni studenci zawyli dziko, widząc tak nieoczekiwany rozwój akcji. Poczucie wspólnoty zaowocowało wybuchem dumy.
– Bierz ich, profesorku! – krzyknął ktoś. Inni powtórzyli to za nim.
Seldon wygładził włosy, starając się nie sapać. Stopą strącił napastnika z platformy.
– Ktoś jeszcze? – spytał milutko. – Czy też spokojnie opuścicie teren?
Stanął przed Namartim i jego pięcioma sługusami.
– Ostrzegam was. Tłum jest teraz po mojej stronie. Jeśli zechcecie mnie tknąć, rozerwą was na strzępy… No dobra, który następny? Proszę bardzo. Byle pojedynczo.
Podniósł głos, wymawiając ostatnie zdanie, a przebierając palcami, pokazał, że zaprasza ich do siebie. Studenci krzykiem wyrażali aplauz.
Namarti stał obojętnie na platformie. Seldon podskoczył ku niemu i złapał jego szyję w zgięcie ręki. Teraz i studenci wdrapywali się na platformę, wołając: „Byle pojedynczo! Byle pojedynczo!” Stanęli pomiędzy ochroniarzami a Seldonem.
Seldon wzmocnił nacisk na tchawicę swego przeciwnika i szepnął mu na ucho:
– Wiem, co powinienem zrobić, Namarti. Znam się na tym. Przez lata zdobyłem praktykę. Jeśli poruszysz się i spróbujesz wyrwać, tak ci podreperuję tchawicę, że już nigdy nie wymówisz nic głośniej niż szeptem. Jeśli cenisz sobie swój głos, to rób, co każę. Kiedy zwolnię uścisk, rozkażesz swojej zgrai buldogów, by stąd odeszli. Jeśli powiesz coś innego, będą to ostatnie słowa, jakie normalnie powiedziałeś w życiu. A gdyby ci przyszło do głowy tu wrócić, wykończę cię, przystojniaczku.
Zwolnił na chwilę uścisk, a wtedy Namarti powiedział ochrypłym głosem:
– Wynoście się. Wszyscy.
Wycofywali się w popłochu, pomagając potłuczonemu koledze.
Kiedy po kilku chwilach przybyli strażnicy uniwersyteccy, Seldon rzekł:
– Przepraszam, panowie. To był fałszywy alarm.
Opuścił plac uniwersytecki. Szedł do domu bardziej niż boleśnie rozczarowany. Odsłonił tę część swej natury, której nikomu nie chciał pokazywać. Jest przecież Harim Seldonem matematykiem, a nie Harim Seldonem – sadystą. A poza tym, pomyślał ponuro, Dors dowie się o wszystkim. Prawdę mówiąc, powinien sam ją o tym poinformować, zanim usłyszy znacznie dramatyczniejszą wersję wydarzeń, gorszą niż w rzeczywistości.
Dors nie będzie zadowolona.