- promocja
Narodziny wilczycy. Wilczy dwór. Tom 2 - ebook
Narodziny wilczycy. Wilczy dwór. Tom 2 - ebook
Odkryj tajemnicę przeszłości Konstancji i Wilczego Dworu!
Pogrążona w rozpaczy po śmierci męża Konstancja szybko musi otrząsnąć się z żałoby. Z pomocą wiernych służących – Pelasi i Hieronima – walczy o Wilczy Dwór i własną przyszłość. Tymczasem cioteczka Dusia planuje wydać ją za mąż, a sąsiad Gostkowski – podstępem przejąć jej ziemie.
W jaki sposób Konstancji uda się uratować swój majątek i ochronić synka? Jaką rolę w jej życiu odegrają odważna Teofila oraz uwodzicielska Eleonora? Niezwykłe losy obu kobiet mogą okazać się kluczem do przetrwania w tych niebezpiecznych czasach…
Narodziny wilczycy to przejmująca opowieść o miłości i stracie, sile przyjaźni i oddania, a także o kobiecej determinacji w walce o siebie i swoich bliskich.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-195-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Konstancja nie mogła uwierzyć, że dopiero niespełna dwa miesiące minęły od dnia, gdy stała na ganku Wilczego Dworu, beztrosko wystawiając twarz do kwietniowego słońca, przekomarzając się z Pelasią i słuchając bzyczenia pierwszych, jeszcze nieco ospałych pszczół, wywabionych z uli złudnym ciepłem. Płaciły za ten zryw animuszu najwyższą cenę. Konstancja nie raz i nie dwa widziała później taką ryzykantkę zmrożoną nadchodzącym wieczorem, ledwie gramolącą się po żeliwnych oparciach ogrodowych ławek albo spadającą bez sił na chłodną, twardą ziemię. Jeżeli miały szczęście, dostawały drugą szansę, odnajdywane przez pracującego w Wilczym Dworze bartodzieja. Kajetan zbierał je, ogrzewał i zanosił do uli. Konstancja, choć widywała to każdej wiosny, z niesłabnącą fascynacją obserwowała, jak bartodziej delikatnie podnosi owady i trzyma je w koszyczku zrobionym z własnych dłoni. Ogrzewane ciepłem jego ciała, ożywały. I nigdy nie zdarzyło się, żeby w takim momencie któraś go użądliła.
– Bo to widzi jaśnie pani, one mądre są. Wiedzą, że ode mnie zła nie zaznają. Ale rzecz jasna, nie o to im się najbardziej rozchodzi, żeby mnie nie ukrzywdzić, ale o to, żeby życie ocalić i królowej, i całemu ulowi jak najdłużej służyć. Dobrze wiedzą, że żądło jest tylko na raz, to mądrze i z rozwagą go używają. Gdyby ludzie od pszczół chcieli pobierać nauki, to takiego rozlewu krwi by nie było. Niejeden, co to odszedł z tego padołu, bo mu wściekłość albo strach rozum i widzenie jasne odjęły, nadal by świat oglądał, bo dwa razy by pomyślał, zanim do bitki by stanął. Warcholstwo i pieniactwo jak raz by się ukróciły – mówił, kiwając siwiejącą miejscami głową. – A jak jaśnie pani takie pszczele niedobitki gdzieś znajdzie, to niech mnie pani dobrodziejka woła. Bo te, co przed innymi się wyrywają, co to im chłód niestraszny, te najodważniejsze, najwytrzymalsze są. Szkoda je puścić na zmarnowanie – dodawał.
Konstancja, myśląc o tym, nie mogła opędzić się od skojarzeń, że i ona wtedy, w ten kwietniowy poranek, tak samo jak i te pszczoły dała się omamić słońcu. Pozwoliła uśpić swoją czujność i dała porwać się złudnemu przekonaniu, że nad wszystkim panuje i nie ma na ziemi takiej siły, która mogłaby zakłócić spokój jej samej i domostwa.
A przecież zaledwie dzień upłynął i przekonała się, że rację ma Pelasia, jej ochmistrzyni i zarazem najlepsza przyjaciółka, mówiąc, że na tym świecie nie ma nic pewnego.
Oto zjawił się Jan, przyjaciel z dawnych lat, i jego przybycie wydobyło na światło dzienne cienie wygnane niegdyś w najdalsze zakamarki duszy. Jan, nieodłącznie związany z jej dawnym beztroskim życiem, swoim nagłym pojawieniem się nieświadomie uwolnił uśpione przez lata upiory. Wystarczyła chwila i wszystko wróciło.
I teraz, choć od jego nagłego powrotu minęło już niemal dwa miesiące, Konstancja nadal nie mogła uporać się z tym, co ze sobą przywiózł. Strzępki i urywki dawnego życia na nowo odżyły i spowiły ją szczelnym kokonem. I już się nie łudziła, że kiedykolwiek znikną.
Bo gdyby to tylko o Jana chodziło, gdyby przyjechał jedynie z towarzyską wizytą, zapewne zacisnęłaby zęby i jakoś to przetrwała. Ba, może nawet dobrze by się bawiła, bo przecież gdy go zobaczyła wyskakującego z powozu, szczerze się ucieszyła i wzruszyła. W końcu tyle ich łączyło, tyle dawniej mieli ze sobą wspólnego, że Konstancja przez krótką chwilę miała wrażenie, jakby czas się cofnął i powróciła beztroska młodość. O tak, gdyby Jan tak zwyczajnie wówczas do niej zajechał, zabawił tydzień, a nawet dwa, to jego odjazd a i owszem, sprawiłby jej przykrość, ale nie taką, z którą nie mogłaby się uporać. Gdyby mogła wrócić do stałego planu dnia, szybko wzięłaby się w garść. Ot z uniesioną dumnie głową w duchu powtórzyłaby stwierdzenie, którym od wielu lat podsumowywała przeszłość: „Było, minęło”. I znów oddałaby się codziennym zajęciom, a było ich mrowie. Tyle, że nie starczało czasu na rozpamiętywanie przeszłości ani na oddawanie się tęsknotom.
Jednak Jan w swoich bagażach przywiózł nie tylko strzępki dawnych dni czy wspomnienie minionych wiosen i ulotne echo młodości, ale wypuścił z kufrów współczesne wichry, mocne i silne, rozdmuchujące panujący porządek w drobny mak. Konstancja znała ich moc, wiedziała, czym są zmiany, jakie ze sobą przynoszą. Doświadczyła tego przecież na własnej skórze. Takie nawałnice przetoczyły się przez jej życie, gdy jej dobry poukładany świat runął w gruzy. Gdy zmarł Tadeusz, a ona musiała dokonać wyboru…Śmierć Tadeusza zmieniła wszystko.
W odstawkę poszły bale, bywanie na salonach, proszonych obiadach, zimowanie w Wilnie, wyjazdy do Wiednia czy Paryża. Trzymanie pieczy nad dworem i przynależącymi do niego majątkami zajmowało całe dnie. Tu prawdziwe okazywało się powiedzenie: „Pańskie oko konia tuczy”. Bo to oko rzeczywiście tuczyło. Na poły z mocną ręką, co to żelaznym uściskiem musiała trzymać wszystko w ryzach. Szczególnie jeżeli ta dłoń była kobieca. Konstancja szybko pojęła, że jeżeli chce rządzić dworem niepodzielnie, być prawdziwą panią, a nie marionetką, za której sznurki pociągają inni, musi mieć siłę i odporność o wiele większe niż jakikolwiek mężczyzna. Oni mogli być hulakami, ladacami, hazardzistami, birbantami, a i tak z racji płci przyjęto, że należy im się bezwzględny posłuch. Bycie kobietą, która chce wziąć życie w swoje ręce, znaczyło tyle, że to, co płci przeciwnej podawano na tacy, ona musiała sobie dopiero wywalczyć. I szybko dotarło do niej, że w pojedynkę niewiele wskóra. Potrzebowała sojuszników. Oddanych ludzi. Nie tylko tych, co będą uprawiać rolę i koło gospodarstwa chodzić, dbając o jej osobiste potrzeby. Ale przede wszystkim takich, którzy będą mieli za nic strach, którzy bronią doskonale władają i nie będą wahać się własnych piersi i głów nadstawić, jeżeli przyjdzie taka potrzeba.
Nietrudno było dojść do takich wniosków. O wiele trudniejsze natomiast okazało się wcielenie teorii w życie. Tadeusz, gdy żył, odsuwał ją od gospodarstwa, o zarządzaniu miała nikłe pojęcie. Po raz wtóry za mąż nie zamierzała wychodzić. Niedoczekanie, żeby z własnej woli i przyzwolenia pozwoliła się spętać i wziąć w jasyr. Tadeusza kochała, miała to szczęście, że wybór jej rodziców padł na kogoś miłego jej sercu, i co warte podkreślenia, równego majątkiem. Bez tego ostatniego, choć ojciec i matka ją miłowali, mogłaby pożegnać się z małżeństwem z miłości. Bo ziemia i dwór pierwsze miały miejsce przed jej osobistym szczęściem. To one musiały przetrwać. Ona miała być tylko środkiem, który to umożliwi. Miała wyjść za mąż na tyle dobrze, żeby majątek nie tylko utrzymać, ale i pomnożyć. Tadeusz był kandydatem idealnym. Ona oferowała wiano w postaci Wilczego Dworu, wsi, które do niego przylegały, oraz koneksji i licznych znajomości, których może nie dało się zważyć ani zmierzyć, ale w ogólnym rozrachunku okazały się niezłą kartą przetargową. Kto wie, czy te rozliczne koligacje familii, w którą Tadeusz zamierzał się wżenić, nie przeważyły szali na korzyść jego wybranki. On również wnosił w to małżeństwo bardzo dużo. Złoto, ale też ziemie i liczne wsie lokowane tak, że po połączeniu z dobrami należącymi do Wilczego Dworu powstawał potężny majątek. Tego wszystkiego dopełniało kilka niewielkich posiadłości ulokowanych na galicyjskiej ziemi, z których dochody były więcej niż przyjemne. No i do tego on sam spowinowacony był z ludźmi znaczącymi, z rodami legitymującymi się chlubną historią i wielkimi zasługami słynącymi. A że przy okazji młodzi zapałali do siebie gorącym afektem… Cóż, to był sprzyjający dodatek do intratnego interesu, jakim było zawarcie małżeństwa. O tak, Tadeusz i Konstancja mieli rzadkie szczęście. Idąc do ołtarza, nie musieli udawać, szczerze przysięgali przed Bogiem, bo i kochali się naprawdę, łzy, które wtedy popłynęły, były łzami szczęścia. Ale, jak to mawiała Pelasia, wszystko, co dobre na tej ziemi, kończy się prędzej, niż powinno.
Tadeusz zmarł, a ona została wdową. Łakomym kąskiem, który niejeden z okolicznych szlachciców pożarłby jednym kłapnięciem. Miała wszystko, co czyniło ją atrakcyjną partią. Nieprzeciętną urodę, majątek wielki, koneksje i znajomości. Ale na swoje szczęście dysponowała również twardym charakterem i niezłomnym duchem, te zaś cechy pomogły jej zapanować nad rozpaczą. Ci, którym się wydawało, że otumanioną nieszczęściem wdową łatwo będzie sterować, szparko musieli pozbyć się złudzeń. Konstancja bowiem szybko pokazała, na co ją stać, i udowodniła, że siły ani nacisków wobec siebie nie zamierza z bezwolną pokorą przyjmować. Ale nie wiadomo, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby nie miała tuż obok najwierniejszej towarzyszki i przyjaciółki – Pelasi. Pelagia służyła we dworze od maleńkości, znała tu każdy kąt i większość ludzi. Konstancja nie wyobrażała sobie, jak mogłoby wyglądać jej życie bez tej drobnej i pozornie kruchej kobiety. Mikre ciało skrywało bowiem żelaznego ducha i wierne, niesprzedajne serce. To nikt inny, tylko Pelasia, widząc, co dzieje się we dworze po śmierci Tadeusza, jak bardzo rozbisurmaniają się bliżsi i dalsi krewni, wykorzystując to, że młoda wdowa pogrążona jest w czarnej rozpaczy i niezdolna jest do baczenia na wszystko, przyszła któregoś dnia do sypialni jaśnie pani. W korytarzu zostawiła jedną z dziewek kuchennych. Wybrała Wiktę, która miała zwalistą posturę niedźwiedzia i siłę takąż samą. Niejeden chłop jej krzepy zazdrościł, w kuchni, przy ćwiartowaniu mięs, dźwiganiu ciężkich kotłów czy noszeniu wody była niezastąpiona, a Pelasia dodatkowo ceniła w niej to, co innych denerwowało. Dziewka bowiem, a i owszem mało lotna była, powolna w myśleniu, trzeba było w prostych słowach polecenia jej dawać, ale za to posłusznie wykonywała wszystko, co jej przykazano. A że niewiele z tego rozumiała, to i dyskretna siłą rzeczy była. Nawet jakby chciała językiem powachlować, to nie pojmując świata, niewiele miała do powiedzenia. I to właśnie jej, z pełnym rozmysłem, Pelasia poleciła pokoju jaśnie pani strzec i nikogo w pobliże drzwi nie dopuszczać. Wikta nawet gdyby co z tej rozmowy usłyszała, i tak nie umiałaby tego w kupę złożyć, a potencjalnych podsłuchujących odstraszyłaby sama jej osoba. Taką ochronę zapewniwszy sobie i jaśnie pani, Pelasia zamknęła drzwi sypialni dziedziczki i stanęła u wezgłowia łóżka, do którego sama zapędziła Konstancję po tym, jak ta spłakana wydostała się z błękitnego saloniku, w którym drzwi się zatrzasnęły i otworzyć przez długi czas nie dały*.
– Coś się stało, Pelasiu? Coś z Adasiem? – Na jej widok Konstancja podźwignęła się na łokciu.
– Nie, z paniczem Adasiem wszystko dobrze – uspokoiła ją ochmistrzyni machnięciem ręki. – Jeszcze dobrze – dodała, zniżając głos do szeptu i pochylając się nad Konstancją.
– Jak to: jeszcze dobrze? – Kobieta usiadła w łóżku wyprostowana i czujna. Jej zmącone dopiero co wylanymi łzami wejrzenie natychmiast odzyskało jasność i czujność. – Co się dzieje?
– Dobrodziejka wie, że ja nie jestem najlepsza w krótkim gadaniu, zwięzłość nigdy nie leżała w moim charakterze, ale tym razem postaram się jak najbardziej ścieśnić. Żeby dobrodziejce zgryzot niepotrzebnych nie przysparzać i w niepewności nie trzymać. Tylko dobrodziejka musi mi dać pozwolenie, żebym bez ogródek mogła mówić. Bo, chciał nie chciał, dotknę drażliwych spraw, a wiem przecie, co mi wolno, a czego nie, i bez przyzwolenia jaśnie pani słówka nawet nie pisnę – zapowiedziała ochmistrzyni, zaciskając usta, a po jej drobnej pomarszczonej twarzy przemknęła troska podszyta smutkiem.
– Mów! Skoro to tyczy Adasia, nie wahaj się. – Zdenerwowana Konstancja, by ukryć drżenie rąk, splotła ze sobą dłonie tak mocno, że pobielały jej knykcie.
– Nie tylko Adasia to tyczy, ale też i dobrodziejki, i całego Wilczego Dworu – westchnęła Pelagia. – Toż ja doskonale widzę, co się z dobrodziejką dzieje. Jak bardzo przy Adasiu dobrodziejka stara się nie okazywać cierpienia i nie dać po sobie poznać, co tam w środku paninej duszy szaleje. I całkiem sprawnie to pani Konstancji idzie, ale to maska, której ciągłe noszenie do fatalnych skutków niechybnie doprowadzić musi. Dlatego dłużej już tak żyć niepodobna. Rozpaczy nie można cały czas wewnątrz zatrzymywać, bo mnoży się i nieszczęśnika od środka zżera, od serca zaczynając. I to, że teraz dobrodziejka w końcu się wypłakała, to najlepsze, co mogła zrobić. Bo łzy, jak nic innego, rozpacz i ambaras wypłukują i jasność myślenia przywracają. I jak od tej strony popatrzeć, to może i dobrze się stało, że drzwi błękitnego saloniku nie chciały puścić, skoro ta chwila samotności pozwoliła dać upust na co dzień tłumionej rozpaczy. Innym to silne wzburzenie łatwiej będzie wytłumaczyć. Ot, powie się, że nerwy dobrodziejce puściły, gdy szarpała za drzwi bez skutku… Lepsze takie wyjaśnienie niż przyznanie, że to tęsknota i żal na moment wzięły panią w posiadanie. Bo są tu osoby, które taki moment słabości by wykorzystały, a kto wie, czy nie usiłowały go w dobrodziejce na dobre zakorzenić. Tak więc to zatrzaśnięcie na dobre nam wyszło. Choć ja o mało co z tego świata nie zeszłam! Pani Konstancja tam, bez znaku życia, a ja po drugiej stronie! Zastanawiałam się już, czy po siekierę nie lecieć i dziury nie wyrąbać! Najczarniejsze myśli mnie obsiadły. Strach okrutny mnie zdjął o najdroższą dobrodziejkę… – Tu zamilkła, widać bojąc się wypowiedzieć na głos, czego tak bardzo się lękała.
– Nie musisz się takich rzeczy obawiać. – Konstancja doskonale wiedziała, co dręczy Pelasię. – Syna mam, samego go na świecie nie zostawię, toż to rozszarpałyby go na sztuki te wszystkie krążące nad nami sępy, co to tylko z mojego powodu chwilowo boją się tu zlądować. Wiem, że gdyby mnie tylko zabrakło, natychmiast obsiadłyby cały Wilczy Dwór.
– To i dobrze moja dobrodziejko, że rozpacz ci świadomości nie odjęła. Popłakała sobie jaśnie pani solidnie, po oczach widać. Dusza się łzami obmyła, oczyściła. To dobrze, naprawdę dobrze, ale… – Ochmistrzyni zamilkła na moment, popatrując na swoją panią spod oka.
– Pelasiu, ja w myślach nie czytam, niechże Pelasia mówi! – przynagliła wyraźnie zakłopotaną kobiecinę Konstancja.
– Toż mówię. Tylko słowa dobieram. Ale że żadne nie wydają się odpowiednie, wprost powiem: gdy dobrodziejka próg swojej sypialni przekroczy i na pokojach się pokaże, to nawet najmniejszego śladu po tej desperacji być nie może. Wiem, że to przeczy temu, co przed chwilą mówiłam, i gdyby to ode mnie zależało, to ja bym od dobrodziejki wszystkie chwilowe troski odsunęła i nawet nalegała, żeby żałobę przeżyć po swojemu, tak jak serce dyktuje. Z życia się wyłączyć i płakać tyle, ile trzeba. Ale sytuacja na to nie pozwala. Co niektóre sępy bowiem ośmieliły się zanadto i już dzielą skórę na niedźwiedziu, bo wydaje im się, że choć żywy, to ledwo dycha. Wszystko zaczyna na cienkiej nitce wisieć i tylko patrzeć, jak trzaśnie i nas za sobą pociągnie. Na zatracenie i zgubę! I tylko dlatego to dobrodziejce mówię, że nie ma innego wyjścia: na zewnątrz musi jaśnie pani twarz nieprzejednaną pokazywać.
– No to rzeczywiście Pelasia składnie mi to wyłożyła! Jasno i zwięźle, nie ma co! – parsknęła Konstancja z widoczną irytacją. – Bardziej już zagadkami mówić się nie da?
– A co się pani dobrodziejka tak gorączkuje? Przecież zna mnie nie od dziś, to wie, jak to ze mną jest. Dobrze, dobrze, niech już mnie jaśnie pani tym wzrokiem tak nie przewierca, toż mówię! Wszystko jak na spowiedzi – dodała, a jej twarz rozjaśniła się z ukontentowania. Po raz pierwszy od wielu dni Konstancja tak bardzo się ożywiła. Pelasia chętnie dałaby sobie zmywać głowę przez kolejne tygodnie, byleby tylko podtrzymać w niej tę iskrę, która najlepiej chroniła przed ponownym zapadnięciem się w smutek. – A więc sprawy mają się tak, że trzeba tu paninej ręki, żeby ład przywrócić i niektórym cugle ściągnąć – podjęła po chwili. – Bo co niektórzy…
– Kto? – przerwała jej Konstancja bezpardonowo. Stanowczo miała dość zgadywanek.
– Właśnie niezręcznie mi tak palcami wytykać – mruknęła ochmistrzyni.
– Kto? – powtórzyła Konstancja tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Cioteczka Dusia, panina krewna – wyrzuciła w końcu z siebie Pelasia.
– Ciotka? – W głosie kobiety słychać było niedowierzanie.
– A ona, ona we własnej osobie. – Kobieta pokiwała złowróżbnie głową. – Niby została po to, żeby dobrodziejce pomóc dojść do przytomności po tym wielkim nieszczęściu, które na nas wszystkich spadło… I tak się w tę pomoc zaangażowała, że dziś umyślnego posłała z wiadomością do swojego kuzyna… – Pelasia znacząco zawiesiła głos.
– No i? – Konstancja zmarszczyła brwi, usiłując zrozumieć, co w ten niebywale pokrętny sposób ochmistrzyni usiłuje jej przekazać. – Odkąd pisanie listów jest przestępstwem? I jaki związek ze mną może mieć korespondencja ciotki z jakimś jej bliżej nieznanym mi krewnym? – doprecyzowała po chwili, nie doczekawszy się natychmiastowej odpowiedzi.
– A taki, że ów szanowny kuzyn właśnie stoi na progu bankructwa, to mus mu jest się żenić – wyrzuciła z siebie Pelasia. – Bogato, szybko i najlepiej z dala od rodzinnych stron, bo tam wrogów ma całe mrowie, zwłaszcza takich, którzy najchętniej na pierwszej lepszej suchej gałęzi by go powiesili. I ten rzeczony kuzyn, w myśl tego, co uknuła panina ciotka, za kilka dni zwaliłby się na Wilczy Dwór z całą swoją świtą wątpliwej konduity – zakończyła, odruchowo sięgając do wiszących przy spódnicy troczków i zawijając je sobie nerwowo na palec.
– I co, chce mi Pelasia powiedzieć, że ciotka Dusia mu swoją rękę i majątek oferowała? A nawet jeżeli, to co my mamy do tego? Przyjedzie, o rękę poprosi i pojedzie dalej. A towarzyszów owego kuzyna, nawet jeżeli kłopotliwi, jakoś przez kilka dni się zniesie. Ostatecznie różnych gości już tu mieliśmy i zawsze dawaliśmy im radę. Tylko nie wiem, czy w domu pogrążonym w żałobie takie sprawy powinno się załatwiać… Choć zapewne proboszcz by powiedział, że taka jest istota życia. Głęboki smutek musi przeplatać się z czyjąś radością, żeby równowaga była zachowana.
– No to dopiero się dobrodziejka rozgadała! Jakby ode mnie na jaśnie panią przeszło to trzepanie trzy po trzy, tyle tylko że, proszę o wybaczenie, pani Konstancji to wychodzi bez grama pomyślunku! – gderliwie przerwała jej Pelasia. – Przepraszam, że jaśnie pani w słowo wchodzę, ale słuchać tego w spokoju niepodobna! Paradne przypuszczenie, że o ciotkę Dusię tu chodzi i jej rękę, i majątek! Ciekawe, skąd by miała ten ostatni wytrzasnąć! No, chyba że swoją robaczywą duszę diabłu zaprzedała, ale jak się znam, to czorty przywykły do tego, że w ofertach przebierać mogą, wybredne są i na takie byle co się nie połakomią.
– Pelasiu, a co to znowu za bajki o diabłach mi Pelasia opowiada, zamiast mówić, jak się z ciotką sprawy mają!
– A samo mi się nasunęło po tym, co od pani Konstancji usłyszałam. Bo naprawdę, jak dobrodziejka coś czasem powie, to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać! Wymyśliła jaśnie pani proszenie o rękę paninej ciotki! Paradne! Choć po prawdzie, co do zakochania i gotowości romansowej, to cioteczce Dusi zarzucić ociągania i niechęci nie można, co to, to nie! Jak mało kto oczami za co młodszymi kawalerami strzela. Żeby tylko na powłóczystych spojrzeniach poprzestawała, to jeszcze jakoś by uszło, bo różne apetyty człowieka z wiekiem nachodzą i takie słabości też wyrozumieć trzeba. Od patrzenia przecie jeszcze nikomu nie ubyło, choć pewnie nasz proboszcz miałby na ten temat nieco inne zdanie, bo we wszystkim grzech podejrzewa…
– Pelasiu, jak Pelagia może tak mówić! Przecież Pelasia wie, że z naszego proboszcza jest złoty człowiek!
– A złoty, złoty, czy ja mówię, że nie? Ale jednakowoż człowiek jak każdy inny, swoje przywary ma, a fach taki, że trudno, żeby grzechem się nie fascynował. I to z jednej strony słusznie, bo to taki doktor od duszy, więc na jej chorobach musi się wyznawać…
– Pelasiu, wróćmy lepiej do romansowych zapędów ciotki Dusi. W głowie od tego paplania Pelasi mi się kręcić zaczęło i jak nic za chwilę sole trzeźwiące mi będą potrzebne. – Konstancja sugestywnie potarła ręką czoło.
– Po tym, co mam dobrodziejce do powiedzenia, to i bez soli trzeźwiących sama z siebie stanie pani na nogi! – Ochmistrzyni pokiwała złowróżbnie głową.
– Pelagio, miej litość! Do rzeczy!
– Przecież cały czas mówię! Otóż panina ciotka na patrzeniu nie poprzestaje, ale gorętsze awanse co niektórym czyni, na śmieszność się narażając i wstyd sobie przynosząc. A że pod naszym dachem się to odbywa, to i nas sromota nie omija…
– A co tak konkretnie Pelasia ma na myśli? Czy Pelasia może w końcu to wykrztusić? – Konstancja z trudem zapanowała nad coraz większym zniecierpliwieniem.
– A móc mogę, tylko przez gardło mi to nie bardzo chce przechodzić.…. Myśli dziedziczka, że dlaczego pan Karol tak nagle nas opuścił? Mimo że najpierw deklarował, że posiedzi i pomoże jaśnie pani w dokumentach się rozeznać? – odpowiedziała w końcu pytaniem i znacząco spojrzała Konstancji w oczy.
– Że jak…? – Konstancja zmarszczyła brwi i po chwili w nagłym zrozumieniu zamrugała gęsto. – Czekaj, czekaj! Chcesz mi powiedzieć, że wyjechał, bo ona do niego… Toż to zupełnie niemożliwe. – Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. – Co też Pelagia opowiada! Przecież u Karola żona i trójka drobiazgu!
– I chce mi dziedziczka wmówić, że wierzy w to, że to wszystkich powstrzymuje? Toć w takim przypadku kochankowie i kochanki musieliby na amen wyginąć, a plenią się jak, nie przymierzając, chwasty w naszym warzywniku! A to mało takich, co to kochanków zmieniają jak rękawiczki? O mężach rzadziej się słyszy, bo rzadko który z tych zuchów chce zostać rogaczem, choć rogi innym przyprawia bez skrupułów, za to z ukontentowaniem wielkim!
– Pelasiu, wierzyć mi się nie chce, że ciotka Dusia do Karola robiła słodkie oczy! Toż pomijając wszystko inne, ona mogłaby być jego matką! A poza tem, jak Karol się ze mną żegnał, to mówił, że do domu co prędzej musi wracać, bo mu matka podupadła na zdrowiu.
– A co miał powiedzieć? Że przed karesami gorącej wdówki ucieka? A matka zaś to tak mu zachorzała, że wczoraj wieczorek z tańcami u siebie urządzała i wywijała aż miło! – parsknęła ochmistrzyni, przewracając oczami. – Sam proboszcz opowiadał, bo wracając z posługi domowej, do nich wczoraj zajechał. I skoro mówię dobrodziejce, że Karol musiał się od nas salwować ucieczką, to znaczy, że wiem. Jakby to była plotka, to po prawdzie też bym to powiedziała, ale z zastrzeżeniem, że może w tym być przesada. Choć, jak wiadomo, w każdej plotce jakieś ziarno prawdy tkwić musi. Taka jest jej natura, a z naturą się nie wygra. Ot, tak to już na świecie jest poukładane. A skoro już przy plotkach jesteśmy, to służba gada, że cioteczka Dusia podejrzanie często do stajni zagląda, bo lubi na parobkach oko zawiesić. A nasi chłopcy bystrzy są i fantazja u nich niezgorsza. Figle im w głowie nieustające i jak tylko zauważyli, ile uwagi panina ciotka im poświęca, to mają z niej używanie nie lada. Ostatnio bez koszul przed nią paradowali niby to przypadkiem i śniegiem się nacierali ku jej uciesze, dopóki rządca tych wybryków nie ukrócił.
– To już łatwiej mi uwierzyć, że Karola usiłowała omamić! Ale żeby parobków i stajennych? Ciotka?
– Nasze stajnie słyną z rączych i ognistych ogierów, a i parobkom na moje oko też nie ma co zarzucić, to jak ktoś wyposzczony… – palnęła Pelasia i tu, zorientowawszy się, co powiedziała, przycisnęła dłoń do ust. – Co ja też gadam najlepszego! Pani dobrodziejka w rozpaczy, ciotka knuje, działać trzeba, a ja jak zwykle mielę ozorem jak ciele ogonem. Moja babka mi zawsze to wytykała, słusznie zresztą…
– Tak, tak, mówiła mi to Pelasia wielokrotnie. Zadziwiające, że babka Pelasi jest mi doskonale znana, choć na oczy jej nie widziałam. A wracając do tematu, to w głowie mi się te rewelacje Pelagii nie mieszczą. – Konstancja potarła ręką czoło i z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – A jak się domyślam, to jeszcze nie koniec, bo w rezultacie Pelasia mi nie powiedziała, o co rozchodzi się z tym kuzynem, co to żenić się musi i którego ciotka Dusia do nas ściąga… – Z nieukrywaną ulgą skorzystała z okazji i wróciła do sedna.
– A dziedziczce naprawdę nic a nic nie świta? Widać to nieszczęście, co to się na panią dobrodziejkę zwaliło, jednak jasność myślenia pani Konstancji odebrało. – Z piersi ochmistrzyni wyrwało się głębokie westchnienie. – No przecie, że on miał tu zjechać, żeby jak ta wsza się zaląc i jaśnie pani zawrócić w głowie. Że to niby taki akuratny, silny i pomocny! A pani, przepraszam, że dotykam bolesnego tematu, owdowiała i pozbawiona silnego męskiego ramienia, miała mu z wdzięczności do kolan paść i z ręki jeść. Ciocia Dusia, niech ją czorty zagryzą, obiecała pomóc urobić jaśnię panią, tak żeby za jakiś czas dziedziczka świata poza tym łapserdakiem nie widziała. Chciała do tego naszego panicza Adasia wykorzystać. Jak to napisała w liście: do serca matki najlepiej trafić przez dziecko… A to dopiero część tej całej niesmacznej hecy… – Machnęła ręką, widząc, że coraz bardziej rozsierdzona Konstancja nabiera powietrza i szykuje się do dłuższej wypowiedzi. – Bo trzeba jeszcze dodać, że jeżeli plan by się powiódł, to nasza Dusieńka dostałaby tłustą sumkę od nowego pana na Wilczym Dworze – zakończyła Pelasia i skrzywiła się szpetnie.
– Nowego pana na Wilczym Dworze? – powtórzyła Konstancja głuchym głosem, a jej oczy rozbłysły od gniewu, który skutecznie przegnał zalegające tam jeszcze przed momentem smutek i żałość. – Niedoczekanie! Wilczy Dwór ma tylko jednych dziedziców! Druckich-Horskich! I innych, dopóki żyję, nie przewiduję! – Konstancja szarpnęła wełnianą narzutę, którą była przykryta, odrzuciła ją z taką siłą, że ta aż furknęła, i zerwała się z łóżka. – A to żmija! Pośmiewisko z siebie pod moim dachem robi, do rozpusty służbę nakłania, bałamuci, gości z domu wypłasza i kukułcze jajo chce mi podrzucić! Czas to ukrócić i przypomnieć wszystkim, kto tu rządy sprawuje! – Uniosła hardo głowę. – Pelasiu, niech mnie Pelasia uczesze. Powinnam wezwać pokojówkę, ale nie zniosę w tej chwili niczyjej obecności i nie chcę, żeby mnie służba widziała tak wzburzoną. Rację ma Pelasia, że nikt z nich mnie w takim stanie oglądać nie powinien – dodała, z trudem się opanowując. – A poza tym upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu: Pelasia mnie będzie czesać, a ja w tym czasie posłucham, skąd Pelasi wiadomo o tym, co w prywatnym liście ciotka pisała – dodała już spokojniej, obserwując, jak na twarz kobieciny występują krwiste rumieńce. – Pelasiu, ja nie ustąpię, to zaciskanie ust nijak Pelasi nie pomoże – przynagliła.
– A bo to wie pani dziedziczka, my za panią dziedziczkę życie byśmy oddali – wymruczała po chwili ochmistrzyni, odsuwając krzesło stojące przed toaletką i czekając, aż Konstancja usiądzie. – I że strzeżonego pan Bóg strzeże, też pani dobrodziejce wiadomo… To gdy już wyszło szydło z worka, mieliśmy na ciotkę Dusię szczególne baczenie – ciągnęła, zręcznie wyciągając z włosów Konstancji szpilki. – Upiąć dobrodziejce kok wysoko czy nisko? – zagadnęła, przeciągając po pasmach włosów szczotką.
– Nisko i mocno ściągnij. Do tego, co się za chwilę będzie tu działo, muszę wyglądać surowo… Jak najbardziej nieprzystępnie – dodała, zaciskając usta w wąską linijkę i patrząc swojemu odbiciu prosto w oczy. – A kogo masz na myśli, gdy mówisz, że życie byście za mnie oddali? Bo, że ty jesteś gotowa dla mnie wszystko poświęcić, to wiem i co dzień Bogu dziękuję, że mi ciebie na mojej drodze postawił, ale ci inni?
– A bo to mało takich u nas we dworze? Rządca Hieronim, jego prawa ręka Wasyl, stajenny Leon, a nawet nasze rezydentki pułkownikowa Marta i panna Jadwiga. Choć panna Jadwiga niby taka na co dzień kwaśna, to za dziedziczką bardzo jest… Zresztą długo by wymieniać, a i tak pewnie przez zapomnienie kogoś by się ukrzywdziło. – Pelasia pokiwała w zamyśleniu głową, gdy tymczasem jej palce sprawnie zbierały długie pasma włosów Konstancji. – No więc martwiliśmy się, bo ciotka pani od jakiegoś czasu nadmiernie interesowała się sprawami, które nijak gościa nie powinny obchodzić. O wartość sreber rozpytywała, o dochody z pól, dzierżawy, o wioski do majątku należące… Nawet pani dobrodziejka o to pytać ani rozpatrzyć się w tym jeszcze nie zdążyła, choć to przecież w jej interesie leży! Ciotka Dusia tymczasem cały czas temat drążyła i czego się dowiedziała, natychmiast spisywała w kajeciku. O tych jej zapiskach to pani pułkownikowa mi powiedziała. I dobrze, bo inaczej pewnie nikt by na to dziwne zachowanie paninej ciotki nie zwrócił uwagi. A tak wszyscy mieli ją na oku, na ręce patrzyli i dlatego, gdy rzeczony list ciotka jaśnie pani kazała doręczyć temu bankrutującemu chłystkowi, to na jedną chwilę ja i Hieronim pismo przejęliśmy. Podstawy do zatrzymania mieliśmy mieli solidne, bo list pisząc, panina ciotka korzystała z tego kajecika, co to w nim wszystko związane z Wilczym Dworem skrzętnie notowała. O tym szepnęła mi pokojówka, którą jej przydzieliłam. Szelma wiedziała, na co mieć baczenie, oj wiedziała, a ja z kolei wiedziałam, kogo tam posłać i co z tym, co do mnie dotarło, dalej zrobić. Nawet dobrodziejka musi przyznać, że to spisywanie, a potem przekazywanie dalej w świat budziło moc podejrzeń i trzeba było to sprawdzić! A że akurat Hieronim ma u siebie takiego chłopca, który tak udatnie umie pieczęcie podważać, że ani kawałeczka nie ukruszy, to traf szczęśliwy, a może nawet i znak! Choć tym razem po prawdzie znaczenia wielkiego to nie miało, bo, koniec końców, list zarekwirowaliśmy. I właśnie skoro już o tym dziedziczce powiedziałam, to chciałam zapewnić, że jaśnie pani nie musi się martwić. To zdradzieckie pismo nigdy do rąk odbiorcy nie trafi. Posłańca, bo to woźnica paninej ciotki był, no więc jego nasz rządca chwilowo zajął czym innym – dorzuciła.
– Lepiej nie będę pytać, czym on tak bardzo w tej chwili jest zajęty… – westchnęła zrezygnowana Konstancja. – Mam tylko nadzieję, żeście człowieka nie ukrzywdzili, bo on niczym nie zawinił. Polecenie dostał, to mus mu było je wypełnić. Nic mu się nie stało, prawda? – W głosie kobiety zadźwięczało napięcie.
– A stać to się stało, ale nic takiego, co by jego życiu zagrażało. Więcej nawet dobrodziejce powiem, że on szczęśliwy jest jak nigdy dotąd. W dobrych, delikatnych rękach się znalazł i zapewnić mogę dziedziczkę, że zanadto wyrywać się do powrotu nie będzie – zachichotała Pelagia. – Ale mądrość przez dobrodziejkę przemawia, że nie chce dopytywać – dorzuciła, sznurując usta.
– Nie chcę i nie będę. Nie jestem nawet przekonana, czy powinnam wiedzieć, co z tym listem zrobiliście – mruknęła Konstancja. – Tajemnica korespondencji rzecz święta…
– Tak samo jak wdzięczność za okazaną gościnę – zripostowała twardo ochmistrzyni. – A poza tym dobrodziejka wybaczy, ale kto jak nie jaśnie pani powinien wiedzieć o sprawach dotyczących dworu? Pani teraz musi obznajomić się ze wszystkim i trzeba do tego przywyknąć. Nawet jeżeli to znaczy, że cudze listy trzeba będzie czytać albo do sypialni pod pierzynę zaglądać. I niech dobrodziejka tak na mnie nie patrzy, jakbym nie wiem jakie bluźnierstwa mówiła. Bo mówię, jak jest. Inaczej nie przetrwamy – dodała z niezwykłą u niej powagą.
I w tym właśnie momencie Konstancja zrozumiała, że w jej życiu zaczyna się nowa epoka.
Żałobę i rozpacz mogła nosić w sercu. Jeżeli jednak miała ocalić swoją niezależność, jeżeli zamierzała pozostać jedyną panią na Wilczym Dworze, wszyscy musieli zrozumieć, że nie warto jej lekceważyć ani próbować nią manipulować.
– Co Pelasia mi radzi uczynić w tej sytuacji? – zapytała dla porządku, gdy uczesana, z lekko muśniętymi różem policzkami, wstawała od toaletki. Wiedziała, co usłyszy, ale chciała, by te słowa wybrzmiały.
– Ja tam od dawania rad nie jestem, ale cóż innego dziedziczce pozostaje, niż lisa z kurnika się pozbyć, zanim kury podusi? I resztę kompanii tu swojej ściągnie. Bo ten kuzyn, tak jak już wspominałam zresztą, nie sam miał przyjechać, tylko z całą bandą podobnych sobie. Znając życie, to wyprosić by się łatwo nie dali, do takich to najlepiej argument siły przemawia. A tego typu atrakcji w żadnym porządnym domu nie potrzeba, szczególnie że u nas czas żałoby. Choć na wszelki wypadek dodam, że pani dobrodziejka może być spokojna, gdyby trzeba było to i pięści, i konkretniejszej broni u nas dostatek. A i tych, którzy pierwsi do bitki staną, nie zbraknie. Tyle że ja to zostawiłabym na inne, bardziej nieprzewidziane okazje. A będzie ich dość, już co niektórzy zwęszywszy, że dziedziczka jest w trudnej sytuacji, łby czujnie podnieśli i węszą. Dlatego paniną ciotkę, skoro już wiadomo, z kim mamy do czynienia, fora ze dwora raz, a porządnie! Innego wyjścia nie ma. I to tak trzeba zrobić, żeby każdy widział i na przyszłość naukę dla siebie wyciągnął. Lecz wcześniej to jaśnie pani z ludźmi powinna porozmawiać. Z tymi, co to za panią murem już stoją i zawsze staną.
– A oni, ci ludzie stoją teraz we dworze?
– A gdzie indziej mieliby być? – retorycznie zapytała ochmistrzyni.
– W takim razie zwołaj tu, kogo trzeba. Ty, Pelasiu, najlepiej to wiesz – zadysponowała Konstancja.
– A pani dobrodziejka da radę znieść zebranie w jadalnym dla służby? To nie jest miejsce dla pani, ale o tej porze nikogo tam nie ma, a mury tam grube, jak się drzwi zawrze, to nikt nic nie usłyszy. A na moje oko, to im mniej reszta służby będzie wiedziała, co tam dziedziczka ze swoimi ludźmi ustali, tym lepiej.
– Niech będzie jadalny dla służby… Pomieszczenie jak każde inne, częścią mojego majątku jest. Właśnie zrozumiałam, Pelasiu, że od dziś nie będzie w Wilczym Dworze ani jednego miejsca, które nie byłoby dla mnie! Zajrzę w każdy kąt, do piwnic i na strych, nawet do lodowni, pokoi pokojówek, a jak trzeba, to i do psiej budy. Żeby nikt nie zapomniał, że teraz panią Wilczego Dworu jestem ja, Konstancja Drucka-Horska, i nikt inny! – powiedziała, unosząc wysoko głowę i patrząc w oczy swojemu odbiciu. Wzrok miała jasny, pełen zdecydowania i determinacji. – A teraz idź po ludzi. Zanim się zejdą, ja już będę na miejscu – dodała tonem, którego Pelasia nigdy wcześniej u niej nie słyszała.
Później już wiedziała, że ów ton zwiastuje nieodwołalne decyzje. Gdy dziedziczka nim przemawiała, lepiej było nie wchodzić z nią w dyskusje ani podważać jej werdyktów.
Ale wtedy ochmistrzyni jeszcze nie mogła tego wiedzieć. Zrozumiała za to, że jej misja przyniosła oczekiwany skutek. Ukochana dobrodziejka podniosła się z kolan. I wstała odmieniona. A wraz z nią nadchodziły i inne zmiany.
Nadchodził czas pierwszej prawdziwej pani niepodzielnie panującej na Wilczym Dworze.
Czas Konstancji Druckiej-Horskiej.
_Dalsza część w wersji pełnej_
* Nawiązanie do sceny z tomu pierwszego _Wilczy Dwór. Córka Wiatrów_.