- W empik go
Narzeczeni - ebook
Narzeczeni - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 887 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Czymże jest zaprawdę historia, jeśli nie pełnym chwały bojem toczonym z Czasem? Bowiem, wydzierając mu z rąk minione lata, niby wziętych przezeń w niewolę wojowników czy nawet trupy poległych, powraca ich życiu, poddaje przeglądowi i ustawia ponownie w szyk bojowy. Wszakże znakomici owi Woje, którzy w takiej walce zdobywają Palmy i Laury, zwykli zagarniać dla się co cenniejsze i wspanialsze łupy, balsamując w inkauście Czyny Wielkich, Możnych tudzież znakomitych Person, haftując nie kończącą się wstęgę Sławy ostrą igłą swego jeniuszu, złotem i wielobarwnym jedwabiem nawleczoną. Memu wszakże mizernemu pióru nie przystoi sięgać do spraw tak wzniosłych, dostojnych a niebezpiecznych ni zapuszczać się w Labirynty Politycznych Zamysłów, ni powtarzać dźwięki Surm wojennych. Przeto, skoro doszły mnie wieści o zadziwiających wydarzeniach, jakie spotkały osoby mizernej kondycji i ubogie, sposobię się do przekazania ich pamięci Potomnych, podając szczerą i prawdziwą o nich Opowieść albo Relacją. Na której posępnym Teatrum ujrzeć można będzie łacno Tragedyje straszliwe, Sceny niegodziwość ludzką przedstawiające na przemian z cnotliwymi Czynami i obrazami anielskiej zaiste Dobroci, stającej na przekór dyabelskim zamysłom.
Zaprawdę bowiem, zważywszy, iż ta Oyczyzna nasza pod berłem Jego Królewskiej Mości Katolickiej, Pana naszego, się znajduje, któren jest na podobieństwo Słońca, co nigdy nie zachodzi, tudzież iż przyświeca tey Oyczyźnie naszey, niby światłem odbitym, Księżyc nie zachodzący, Rycerz szlachetnego Rodu, pro tempore opiekę nad nią sprawujący, wreszcie Szlachetni Senatorowie niby Gwiazdy stałe, wraz z innymi Dostojnymi Panami Urzędnikami na podobieństwo Planet wędrujący wszędy dobroczynne światło rozsiewają, wzniosły tworząc Firmament – inney niżli w sztuce dyabelskey nie podobna dopatrzyć się przyczyny tego, iż ziemia ta złymi czynami, nieprawością i okrucieństwem w srogie piekło przemienioną została… sama bowiem złość ludzka nie byłaby zdolna stanąć na przekór wszystkim tym Rycerzom, którzy okiem Argusa i Briareusowym ramieniem nad pomyślnością kraju czuwają.
Opisując owe zdarzenia zaszłe w czasie, gdym nieźrałym był pacholęciem, mimo iż wielka mnogość przedstawionych w nich person z dawna już opuściła Scenę tego Świata, Parkom w lenno się oddawszy, z należnym respektem przemilczeć wolę ich imiona, parantelę jako też i miejsca, w których persony owe przebywały, wymieniając li tylko generaliter Prowincją. Nie wiem, zali nie najdą się tacy, którzy podobne przemilczenie za uszczerbek tej prostej mojej Opowieści poczytają; wszelako wierzę, iż krytyk ów musiałby być zgoła Filozofiey wszelkiey nieświadom, natomiast co się tyczy tych, którzy w takowey są biegli, tuszę, iż nijakiego mankamentu w Opowieści tey nie dostrzegą. Boć rzecz to niewątpliwa, która przez nikogo negowana być nie może, iż imiona są jedynie czystym, najczystszym przypadkiem…"
– Ależ jeżeli nawet dokonam tej gigantycznej pracy i przepiszę rzecz całą z tego wyblakłego i nieczytelnego rękopisu, jeżeli – jak się to mówi – wydobędę ową historię na światło dzienne, czy znajdzie się ktokolwiek, kto by zadał sobie trud jej przeczytania?
Wątpliwości te ogarnęły mnie w czasie mozolnego odcyfrowywania bazgraniny następującej po słowie „przypadkiem” i sprawiły, że przerwałem pracę i zastanowiłem się poważnie nad tym, co powinienem uczynić. „Co prawda – mówiłem sobie przerzucając karty rękopisu – ta plątanina zawiłych okresów nie ciągnie się, na szczęście, przez całą długość opowieści. Mój czcigodny siedemnastowieczny kolega wysilił się, aby zaraz na pierwszych kartach uwidocznić cały swój kunszt, ale w dalszym ciągu opowiadania styl jego staje się miejscami zupełnie zwykły i naturalny.
Tak, ale jakiż za to tuzinkowy! Jaki niezdarny! Jak roi się od błędów! Dialekt lombardzki pomieszany ze zdaniami w języku literackim, użytymi bez sensu, fantastyczna gramatyka, długie, bezładne okresy. W dodatku tu i ówdzie hiszpańska ozdobność. A na dobitkę w najtragiczniejszych czy najbardziej wzruszających momentach mających wywołać podziw, zdumienie, pobudzić do myślenia, we wszystkich tych miejscach, jednym słowem, które wymagają pewnego patosu, ale patosu dyskretnego, w dobrym guście, autor nie omieszka nigdy uraczyć nas swoją przesadną, taką jak w przytoczonym wstępie, retoryką. I, łącząc z niebywałą zręcznością wręcz przeciwne rodzaje stylu, osiąga to, że na przestrzeni jednej stronicy, w jednym zdaniu, ba, w jednym słowie nawet – potrafi być nieokrzesany i afektowany zarazem. Wszędzie napuszone deklamacje, klecone niezdarnie i w niezgodzie z gramatyką, pretensjonalność cechująca pisma owej epoki w naszym kraju. Doprawdy, nie jest to utwór, który można by dać dzisiejszym czytelnikom: są wymagający i zbyt zdegustowani do tego rodzaju dziwolągów. Całe szczęście, że opamiętałem się dość wcześnie, na samym początku tej niefortunnej roboty – umywam od niej ręce.
Ale kiedym zamykał rękopis, aby odłożyć go na miejsce, zrobiło mi się żal, że taka piękna opowieść ma pozostać nieznana na zawsze. Bo jednak historia ta, choć może inaczej osądzą ją czytelnicy, mnie wydała się piękna, bardzo piękna. „Czyżby – pomyślałem – nie dało się zaczerpnąć z tego rękopisu samych tylko faktów i opowiedzieć je na nowo?” A ponieważ nie przyszedł mi na myśl żaden argument przeciwko temu, natychmiast powziąłem postanowienie. Oto jest geneza tej książki; wyłożyłem ją z prostotą odpowiadającą wadze książki samej.
Niektóre jednak z opisanych w naszym manuskrypcie wydarzeń i obyczajów wydały nam się czymś tak nowym, tak dziwacznym (że nie użyję silniejszego określenia), że zanim daliśmy im wiarę, postanowiliśmy poszukać innych jeszcze świadectw. Zaczęliśmy szperać w pamiętnikach i dokumentach tej epoki, chcąc wybadać, czy rzeczywiście takim trybem toczył się wówczas świat. Rezultaty tych poszukiwań rozproszyły wszystkie nasze wątpliwości: na każdym kroku napotykaliśmy podobne lub jaskrawsze jeszcze fakty. Również, co wydało nam się najbardziej przekonywające, natknęliśmy się na szereg postaci, o których wzmianki nigdzie poza naszym manuskryptem nigdyśmy przedtem nie spotkali i których rzeczywiste istnienie podawaliśmy wobec tego w wątpliwość. We właściwych miejscach powołamy się na niektóre spośród tych świadectw gwoli potwierdzenia prawdziwości faktów, zbyt dziwacznych, by czytelnik łatwo dał im wiarę.
Ale odrzucając formę nadaną opowieści przez jej autora, jako zbyt nieznośną, czymżeśmy ją zastąpili? Oto dochodzimy do sedna sprawy.
Ktokolwiek nieproszony bierze się do przerabiania cudzego utworu, musi być gotów zdać ściśle sprawą z tego, co uczyni; w pewnym sensie zaciąga zobowiązanie, jest to ogólnie przyjęta zasada i nie zamierzamy bynajmniej z niej się wyłamywać. A nawet, podporządkowując się jej dobrowolnie i w całej rozciągłości, postanowiliśmy uzasadnić szczegółowo przyjęty przez nas sposób pisania tej książki. W czasie jej tworzenia staraliśmy się odgadywać wszelkie możliwe zarzuty i zawczasu je odpierać. Nie było to bardzo trudne zadanie; w imię prawdy winniśmy tu stwierdzić, że nie przychodził nam na myśl ani jeden taki zarzut, któremu nie towarzyszyłby argument przeciwny, może nie rozstrzygający zagadnienia, ale zmieniający jego istotę. Nieraz też próbowaliśmy ustawiać dwa zarzuty twarzą w twarz i pozwalaliśmy im stoczyć ze sobą walkę. I cóż? Rozpatrzone do głębi, roztrząśnięte dokładnie, okazywały się wbrew pozornym przeciwieństwom jednakiej w gruncie rzeczy natury: wypływały zazwyczaj z lekceważenia zarówno faktów, jak i zasad, na których winniśmy opierać swoje sądy. Stwierdziwszy to, ustawialiśmy, ku ich wielkiemu zdziwieniu, nasze zarzuty parami i wspólnie wyprawiali, dokąd oczy poniosą.
Jak świat światem nie było chyba pisarza, który by tak skrupulatnie dowodził swojej słuszności. Ale cóż? Kiedy przyszło do zgromadzenia wszystkich tych zarzutów i odpowiedzi, aby zaprowadzić w nich pewien ład – litości! Toż wyszła z nich cała książka. Co widząc, odrzuciliśmy pierwotny zamiar z dwóch powodów, które czytelnikowi również zapewne wydadzą się słuszne: po pierwsze, że książka napisana celem usprawiedliwienia innej książki i jej stylu mogłaby się wydać czymś zaiste śmiesznym; po drugie, że wystarczy jedna książka na raz, o ile i to nie jest zbyt wiele.ROZDZIAŁ DRUGI
Legenda głosi, że książę Kondeusz przespał spokojnie noc poprzedzającą wielki dzień pod Rocroi; ale, po pierwsze, ogromnie był strudzony, po drugie, wydał przedtem wszystkie potrzebne rozkazy i ustalił dokładnie, czego mą rankiem dokonać. Don Abbondio natomiast wiedział to jedynie, że nazajutrz czeka go bój. Toteż strawił większą część nocy na pełnych niepokoju rozważaniach. Tego, by zlekceważyć groźne ostrzeżenie i ślubu udzielić – nie brał nawet wcale pod uwagę. Zwierzyć się Renzowi z tego, co się wydarzyło, i wspólnie z nim szukać wyjścia… Boże broń!… „Ani pary z gęby, bo jak nie, to… ehm…” – powiedział przecież jeden z owych zuchów. A wspomnienie tego „ehm”. sprawiło, że don Abbondio nie tylko odrzucił myśl o przełamaniu zakazu, ale poczuł dojmujący żal, że wygadał się przed Perpetuą. Więc może uciec? Ale dokąd? A zresztą, ile niebezpieczeństw, jaka odpowiedzialność!
Za każdym odrzuconym pomysłem nieszczęśnik przewracał się z boku na bok na łóżku. Jedno wydawało mu się niewątpliwe: że należy zyskać na czasie omamiwszy Renza jakąś zmyśloną przeszkodą. Przyszło mu na myśl, że niebawem zacznie się adwent, kiedy to śluby są wzbronione. „Żebym jeno powstrzymał chłopaka przez tych parę dni, to będę miał dwa miesiące wytchnienia; a przez dwa miesiące niejedno może się wydarzyć.”
Zaczął przemyśliwać, jakich by tu użyć argumentów. A choć wszystkie wydawały mu się dość błahe, przecież pocieszał się myślą, że jego sukienka duchowna doda im znaczenia, a doświadczenie podeszłego wieku stworzy potrzebną przewagę nad młodocianym prostaczkiem. „No cóż – pomyślał proboszcz – jemu chodzi o dziewczynę, mnie zaś o własną skórę; juścić mój interes bardziej jest ważki, a i ja sprytniejszy jestem od niego. Drogi synu, jeżeli ciebie grzbiet świerzbi, to trudno; ale ja nie myślę włazić w tę kabałę.”
Uspokoiwszy nieco umysł powyższym rozważaniem proboszcz zdołał wreszcie zmrużyć oczy. Ale cóż to był za spoczynek! Jakie sny! Zwidywali mu się bravi, don Rodrigo, Renzo, jakieś dróżki, skały, ucieczki, pościgi, krzyki i strzelanina.
Chwila przebudzenia jest dla kogoś, komu zdarzyło się nieszczęście albo kto znalazł się w ciężkim kłopocie, zazwyczaj pełna goryczy. Umysł na pół ockniony powraca do powszednich myśli i dotychczasowego spokojnego życia; ale raptem natrętnie staje przed oczyma ów nowy stan rzeczy, bardziej jeszcze trudny do zniesienia przez kontrast z pierzchłym przed chwilą złudzeniem. Zakosztowawszy goryczy takiego przebudzenia don Abbondio przebiegł szybko myślą swoje nocne rozważania, utwierdził się w powziętych zamiarach, uporządkował je nieco i podniósłszy się z łoża jął niecierpliwie, aczkolwiek z pewnym niepokojem, oczekiwać nadejścia Renza.
Lorenzo czy też Renzo, jak go powszechnie zwano, nie dał na siebie długo czekać. Wybrał się do proboszcza tak wcześnie, jak tylko wydało mu się to możliwe bez natręctwa, gnany radosnym zapałem dwudziestoletniego młodzieńca, który w tym dniu zamierza poślubić ukochaną. W chłopięcych jeszcze latach utracił swoich bliskich; trudnił się przędzeniem jedwabiu, co było w jego rodzinie zajęciem, można by rzec, dziedzicznym. Niegdyś było to rzemiosło dość intratne; w owym czasie chyliło się już ku upadkowi, nie tak jednak dalece, żeby wykwalifikowany robotnik nie mógł w tym fachu zarobić na życie. Pracy ubywało wprawdzie z dnia na dzień, równocześnie jednak nieustająca emigracja robotników, zwabianych do sąsiednich państewek nadzieją lepszych płac i rozmaitych korzyści, sprawiała, że dla tych, co pozostali na miejscu, pracy wciąż jeszcze wystarczało.
Prócz swego fachu miał jeszcze Renzo trochę ziemi, którą uprawiał bądź z pomocą innych, bądź sam w okresach, kiedy przędzalnia była nieczynna. Tak więc w porównaniu z innymi Renzo mógł uważać się za majętnego i mimo że rok zapowiadał się jeszcze cięższy od poprzedniego i głód zaczynał nie na żarty dawać się ludziom we znaki, nasz młodzieniec, który stał się bardzo zabiegliśmy, odkąd zwrócił oczy na Łucję, miał dom wystarczająco zaopatrzony i mógł się głodu nie obawiać.
Przed proboszczem stawił się w pełnej gali, z pękiem różnobarwnych piór u kapelusza, z tkwiącym za pasem puginałem o pięknej rękojeści. Wyglądał uroczyście, ale równocześnie trochę zawadiacko, jak większość mężczyzn, nawet najspokojniejszych, w owych czasach. Niepewny i jak gdyby trochę tajemniczy wyraz, z jakim powitał go don Abbondio, stanowił jaskrawy kontrast z wesołym i rezolutnym zachowaniem młodzieńca. „Coś go widać trapi” – pomyślał Renzo i odezwał się:
– Przyszedłem, księże proboszczu, zapytać, o jakiej porze będzie księdzu dogodnie, byśmy się stawili w kościele?
– A o jaki dzień chodzi?
– Jakże to: jaki dzień? Czy zapomniał ksiądz proboszcz, żeśmy się umówili na dzisiaj?
– Dzisiaj? – powtórzył ksiądz takim tonem, jakby pierwszy raz o tym słyszał.– Dzisiaj?… dzisiaj… musicie mieć cierpliwość, dzisiaj to nie podobna.
– Dziś nie podobna? A cóż się stało?
– Przede wszystkim, widzisz, nie czuję się dziś zdrów.
– To niedobrze; aleć na to, co ksiądz proboszcz ma do zrobienia, nie trzeba wiele czasu ani wiele fatygi…
– Ale poza tym…
– Co poza tym?
– Są przeszkody.
– Przeszkody? Jakież tu przeszkody być mogą?
– Ech, nam tylko, kapłanom, wiadomo, ile trudności jest na każdym kroku, jaka na nas spoczywa odpowiedzialność! Ja mam serce miękkie, zawsze chcę wszystko łagodzić, ułatwić, usunąć przeszkody, każdemu wygodzić nie bacząc, że wykraczam poza swoje obowiązki, a potem mam jeno wymówki albo i co gorszego.
– Na miłość boską, księże proboszczu, niechże mnie ksiądz nie trzyma w takiej niepewności, ale powie jasno, o co idzie.
– A masz ty pojęcie, ile potrzeba przeróżnych korowodów, aby zawrzeć legalne małżeństwo?
– Chyba że wiem coś o tym – odparł Renzo, którego zaczął ogarniać gniew. – Toć mi ksiądz proboszcz dosyć głowy nasuszył o to wszystko ostatnimi czasy. Ale przecież wszystko to już zrobione, co było do zrobienia, czy może nie?
– Wszystko, wszystko, tak się tobie zdaje. Trochę cierpliwości! Wszystko wali się na mnie, na mnie, który depczę swoje obowiązki, byle tylko ludziom troski oszczędzić!… Ale teraz… dosyć tego. Dosyć, wiem, co mówię. My, nieszczęśni proboszcze, jesteśmy niby między młotem a kowadłem… Ty się niecierpliwisz, ja ci współczuję, biedny chłopcze, a tymczasem moi przełożeni… ale sza, nie wszystko przystoi mi mówić… dość, że zawsze na nas się skrupi.
– Niechże mi ksiądz proboszcz powie na koniec jasno, co mam zrobić jeszcze, a będzie wnet zrobione.
– A wiesz ty, jakie są przeszkody kanoniczne?
– Skądże bym miał wiedzieć?
– Error, conditio, votum, cognatio, crimen, Cultus disparitas, vis, ordo, ligamen, honestas,
Si sis affinis. – rozpoczął don Abbondio rachując na rozstawionych palcach.
– Drwi sobie ksiądz ze mnie? – przerwał młodzieniec. – Co mnie obchodzą księdza latinorum?
– A widzisz? Skoro nie wiesz, uzbrój się w cierpliwość i zdaj się na takich, co wiedzą.
– Hola!…
– No, no, Renzo, nie unoś się gniewem, mój miły; gotów jestem uczynić wszystko… wszystko, co w mojej mocy. Chciałbym z duszy cię zadowolić, bom ci szczerze życzliwy. Ech, pomyśleć, jak ci było dobrze na świecie… czegóż ci było brak? A tu strzeliło ci do głowy, żeby się żenić…
– Cóż to za mowa, księże proboszczu? – wykrzyknął Renzo równie zdumiony jak rozzłoszczony.
– Mówię i powiadam: uzbrój się w cierpliwość. Chcę dla ciebie jak najlepiej…
– Ale w końcu…
– W końcu, synu drogi, to nie moja wina. Nie ja ustanawiam prawa. Przed udzieleniem ślubu prawo nakazuje nam zbadać wszystko sumiennie, aby mieć pewność, że nie ma żadnych przeszkód.
– Czy powie mi ksiądz wreszcie, jaka tu się znalazła przeszkoda?
– Uzbrój się w cierpliwość, to się nie da tak wyłożyć w mgnieniu oka. Nie będzie tu może nic tak ważkiego, mam tę nadzieję. Ale moim obowiązkiem jest zbadać… wszystko. Prawo mówi jasno: Antequam matrimonium denutiat…
– Jużem mówił księdzu, że nie chcę tej łaciny!
– Ale przecie muszę ci wyłożyć …
– Alboż ksiądz nie zrobił dawno tych jakichś badań?
– Nie wszystko, nie tak, jakem był powinien…
– Czemuż ksiądz nie zrobił tego na czas? Czemu mnie zwodził, że wszystko gotowe? Po cóż czekać…
– A! Wymawiasz mi teraz moje dobre serce? Ułatwiałem rzecz Każdą, starałem się czynić wedle twego życzenia. A tymczasem… ale dość, wiem, co mówię.
– A ja? Cóż ze mną?
– Musisz być cierpliwy jeszcze kilka dni. Synu drogi, kilka dni to przecież nie wieczność, uzbrój się w cierpliwość…
– Jak długo?
„No, jesteśmy na dobrej drodze” – pomyślał don Abbondio i rzekł bardzo łaskawie:
– Za dwa tygodnie. Będę się starał; może się da zrobić.
– Dwa tygodnie! A to co znowu? Zrobiliśmy wszystko, jak nam ksiądz kazał; umówiliśmy dzień, dzień nadchodzi, a ksiądz mi teraz powiada: dwa tygodnie! Dwa!… – wykrzyknął głośno, wściekle wymachując wzniesioną w górę pięścią i nie wiadomo jakie dodałby do tej liczby przekleństwo, gdyby don Abbondio nie przerwał mu chwyciwszy go za druga rękę i przytrzymując ją w skwapliwym, a nieśmiałym ucisku.
– No, no, nie unoś się, na miłość boską! Zobaczę, postaram się, może za tydzień…
– A co ja powiem Lucji?
– Powiesz, żem się omylił.
– A ludzie co będą gadali?!
– Powiesz wszystkim, że to moja wina, że pomyłka, że to z pośpiechu, bom chciał dla was jak najlepiej… zrzucisz wszystko na mnie… Cóż mogę więcej? Tydzień jeden zaledwie.
– A po tym tygodniu nie przyjdą inne przeszkody?
– Skoro mówię…
– Dobrze więc. Będę cierpliwy przez tydzień. Ale niech ksiądz pamięta: jak tydzień minie, nie poprzestanę na żadnych obiecankach… Kłaniam się księdzu proboszczowi!
To rzekłszy wyszedł kłaniając się nie tak głęboko jak zazwyczaj i rzucając spojrzenie bardziej wymowne niż pełne szacunku.
Idąc po raz pierwszy bez radości w stronę domu narzeczonej, rozpamiętywał gniewnie rozmowę z proboszczem, a im więcej o niej myślał, tym bardziej wydawała mu się dziwna. Chłodne i jakieś niepewne zachowanie don Abbondia, jego ton niecierpliwy i niechętny, jakby z przymusem wypowiadane słowa, spojrzenie jego szarych oczu uciekające gdzieś w bok, jakby obawiało się spotkać ze słowami, które równocześnie wymawiały jego usta, to udawanie, jakoby pierwszy raz słyszał o zamierzonym małżeństwie, szczegółowo przedtem omawianym, a zwłaszcza te niejasne wzmianki o czymś, co wzbraniał się wyraźnie powiedzieć – wszystko to, razem zebrane, nastiwało Renzowi podejrzenie jakiejś tajemnicy oraz myśl, że don Abbondio usiłuje weń wmówić coś zgoła innego, niż jest w rzeczywistości. Przystanął nawet na chwilę w zamiarze zawrócenia na plebanię, przyparcia księdza do muru i wydobycia zeń wyznania, o co mu chodzi. Ale w tejże chwili zobaczył przed sobą Perpetuę wchodzącą do położonego nie opodal domu ogródka. Zawołał na nią, kiedy stanęła przy furtce, przyśpieszył kroku i dogonił ją u wejścia z mocnym postanowieniem zdobycia potrzebnych mu wiadomości.
– Dzień dobry, Perpetuo; spodziewałem się, że będziemy się dzisiaj wspólnie weselili.
– Ha, wszystko w ręku Boga, mój biedny Renzo!
– Oddajcie mi przysługę; nasz świątobliwy proboszcz prawił mi tu coś, czego w żaden sposób wyrozumieć nie mogę. Wytłumaczcież mi wy, czemu to on nie może czy nie chce pożenić nas dzisiaj.
– A cóż to, alboż ja znam sekrety mego pana?
„A więc tkwi w tym jakiś sekret, tak jak mi się wy – dawało” – pomyślał Renzo i chcąc wydobyć ten sekret na światło dzienne ciągnął dalej:
– No, Perpetuo, byliście mi przecie zawsze życzliwa. Powiedzcie mi, co wiecie, dopomóżcież mi, biedakowi.
– Niedobrze urodzić się biedakiem, mój Renzo.
– Święta prawda – przytaknął utwierdzając się coraz bardziej w swoich podejrzeniach i próbując zgłębić do dna tajemnicę dodał: – Ale czyż przystoi kapłanom pomiatać biedakami?
– Słuchaj, Renzo. Nie mogę nic powiedzieć, bo… no, bo nic nie wiem. Ale możesz mi wierzyć, że mój pan nie chce krzywdzić ani ciebie, ani nikogo. To nie jego wina!
– Więc czyjaż? – zapytał Renzo na pozór niedbale, lecz z drżeniem serca, cały zamieniony w słuch.
– Toć mówię ci, że nie nie wiem… ale przecie trzeba mi bronić mego pana… serce mi się kraje, kiedy słyszę, jak się go pomawia o to, że chce czyjejś krzywdy. Biedaczek! Jeśli grzeszy, to chyba przez zbytek dobroci. Za dobry on do tego świata łajdaków, gwałtowników, ludzi, co się Boga nie boją…
„Łajdaki? Gwałtownicy? – powtórzył w myśli Renzo. – Nie o władzy kościelnej tu mowa.”
– No – rzekł starając się nie okazać wzburzenia – powiedzcież mi wreszcie, kto to taki.
– Ale, chciałbyś mnie zmusić do mówienia. A ja nie mogę… nie mogę… no, bo nic nie wiem. A jak nic… nie wiem, to to samo, co gdybym przysięgała, że nie powiem. Ani powrozem słowa nie wyrwiesz mi z gardła. No, z Bogiem, darmo tu tylko czas tracimy.
To rzekłszy weszła szybko do ogrodu zamykając za sobą furtkę. Renzo pożegnał ją i odszedł powoli, nie chcąc, by zauważyła, w którą stronę się kieruje. Ale zaledwie oddalił się poza zasięg uszu zacnej niewiasty, przyśpieszył kroku i wnet stanął u drzwi don Abbondia. Wszedł i udał się wprost do pokoju, w którym dopiero co zostawił był księdza. Zastał go też tam jeszcze i podbiegł doń śmiało, groźnie błyskając oczyma.
– Ech! Ech! Cóż tam znowu? – wykrzyknął don Abbondio.
– Kto jest ten niegodziwiec – zapytał Renzo tonem człowieka zdecydowanego otrzymać jasną odpowiedź –
kto jest ten niegodziwiec, który nie chce, żebym się ożenił z Lucją?
– Co? Co? Co takiego? – wybełkotał zaskoczony biedaczyna z twarzą pobladłą i niby mokry łachman zwiotczałą. Raptem, nie przestając coś mruczeć, zerwał się z krzesła i rzucił ku drzwiom. Renzo jednak widać spodziewał się tego i miał się na baczności; poskoczył do drzwi wyprzedzając proboszcza, przekręcił klucz w zamku i wsunął go do kieszeni.
– A, powie ksiądz teraz, księże proboszczu? Wszyscy wiedzą coś o moich sprawach oprócz mnie jednego. Chcę i ja to wiedzieć, do licha! Jak on się zowie?
– Renzo, Renzo, na miłosierdzie boże, zważ, co czynisz! Pomyśl o duszy!
– Myślę o tym, co tu chcę usłyszeć, zaraz, nie zwlekając! – To mówiąc położył, może bezwiednie, dłoń na rękojeści sztyletu.
– Litości! – wykrzyknął zamierającym głosem don Abbondio.
– Chcę wiedzieć!
– Mówiłem…
– Nie, nie. Dość zawracania głowy. Mów, księże, natychmiast i jasno.
– Chcesz mojej śmierci?
– Chcę wiedzieć i mam prawo wiedzieć.
– Ależ, jeżeli powiem, zginę. Czyż mi życie nie miłe?
– Właśnie. Mów, księże.
Owo „właśnie” zabrzmiało tak nieubłaganie, a wygląd Renza był tak groźny, że don Abbondio ani myśleć nie mógł o oporze.
– Przyrzeknij, przysięgnij, że nigdy nie powiesz nikomu…
– Przysięgam, że popełnię jakiś czyn szalony, jeżeli zaraz, natychmiast, nie usłyszę jego imienia.
Na to ponowne zaklęcie don Abbondio zaczął jąkać takim głosem i z taką twarzą, jakby w jego ustach tkwiły obcęgi cyrulika.
– Don…
– Don? – powtórzył Renzo, jakby chciał pomóc nieszczęśnikowi wykrztusić resztę. I stał pochylony, z uchem zbliżonym do ust księdza, trzymając z tyłu zaciśnięte pięści.
– Don Rodrigo! – wyrzucił z siebie proboszcz, w pośpiechu połykając sylaby, jak gdyby, ostatnim błyskiem rozsądku dokonawszy wyboru pomiędzy dwoma niebezpieczeństwami, chciał pochwycić fatalne imię i wtłoczyć je z powrotem w gardło w tej samej chwili, w której zmuszony był je wypowiedzieć.
– A pies! – ryknął Renzo. – Jak on to zrobił? Co księdzu powiedział?
– Jak? Ech, jak? – powtórzył don Abbondio tonem wzgardliwym. Teraz, po spełnieniu tak wielkiej ofiary, poczuł się jak gdyby wierzycielem Renza. – Jak? Wolałbym, żeby to na ciebie padło miast na mnie, którym tu przecież nic nie zawinił. Nie miałbyś pewnie wówczas tak pstro w głowie!
Tu począł w straszliwych barwach odmalowywać fatalne spotkanie. A czując, jak wzmaga się w nim z każdą chwilą oburzenie przytłumione uprzednio strachem, widząc zarazem, jak Renzo, zły i zmieszany, stoi bez ruchu z opuszczoną na piersi głową, zagrzmiał potężnie:
– Pięknieś się spisał! Oddałeś mi nie lada przysługę! Tak potraktować zacnego człowieka, swego proboszcza! W jego własnym domu! W poświęconym miejscu! Wspaniały czyn! Wydrzeć mi podstępnie wyznanie mojego nieszczęścia… twojego nieszczęścia! To, com przed tobą ukrywał z rozwagi, dla twego dobra! A teraz wiesz już, coś chciał. Rad bym też wiedzieć, co mi chciałeś zrobić? Ale, na miły Bóg! Nie czas teraz na facecje. I nie w tym rzecz, kto tu ma słuszność, a kto nie. Tu chodzi o to, kto ma siłę. A kiedym ci dziś rano życzliwie" radził, tyś się wściekł zaraz. Miałem rozum za nas ob,u. Ale teraz? Co poczniemy? Otwórzże przynajmniej!… Oddaj mi klucz!
– Być może zbłądziłem – odrzekł Renzo łagodnie, ale w głosie jego dawało się wyczuć wściekłość na odkrytego wroga – być może zbłądziłem; lecz niechże ksiądz z ręką na sercu powie, co by w moim wypadku…
To mówiąc wyjął klucz z kieszeni i ruszył, by otworzyć drzwi. Don Abbondio sunął za nim i kiedy Renzo przekręcił klucz w zamku, ksiądz stanął przy nim z twarzą ponurą i pełną zgryzoty, podniósł w górę trzy palce prawej ręki i jakby mu chciał pomóc ze swej strony, powiedział:
– Przysięgnij chociaż…
– Być może zbłądziłem, proszę o wybaczenie – powiedział Renzo i otwierał drzwi, aby wyjść.
– Przysięgnij – powtórzył don Abbondio chwytając go za ramię dygocącą ręką.
– Być może zbłądziłem – powtórzył Renzo, gwałtownie uwalniając ramię z uścisku, i wybiegł, przerywając ten dyskurs, który, na podobieństwo dyskusji literackich, filozoficznych i innych, mógłby trwać przez wieki, jako że obie strony powtarzały tylko uparcie własne argumenty.
– Perpetua! Perpetua! – począł wołać don Abbondio po bezowocnych próbach zatrzymania zbiega. Perpetua jednak nie dawała odpowiedzi, a biedny don Abbondio nie wiedział już wcale, co o tym myśleć.
Zdarza się nieraz, i to dostojniejszym niż don Abbondio osobistościom, tak zaplątać się w jakieś kłopoty, w taką wpaść rozterkę, że najlepsze wyjście, jakie widzą – to położyć się do łóżka z gorączką. Ale don Abbondio nie musiał nawet uciekać się do tego wybiegu – wszedł mu on sam w ręce. Trwoga dnia poprzedniego przeżyta, bezsenna, pełna niepokoju noc, wstrząs, jakiego doznał przed chwilą, posępne przewidywania na przyszłość – wszystko to nie pozostało bez wpływu na jego zdrowie. Siedząc w swoim fotelu, udręczony i oszołomiony, czuł jakieś przenikające do szpiku kości dreszcze; ciężko wzdychając spoglądał na swoje paznokcie i raz po raz nawoływał drżącym z irytacji głosem: – Perpetua!
Przyszła nareszcie, niosąc pod pachą ogromną głowę kapusty, z bezczelnie spokojną twarzą, jakby nic się nie stało. Oszczędzę czytelnikowi tych wszystkich lamentów, skarg, żalów, oskarżeń i obrony, tych wszystkich: „Ty jedna mogłaś się wygadać”, i „Nic nie mówiłam”, wszystkich ciągnących się bez końca rozhoworów. Wystarczy, jeśli powiemy, że don Abbondio rozkazywał Perpetui zaryglować starannie drzwi i nie otwierać pod żadnym pozorem, a gdyby ktoś zapukał, odpowiedzieć przez okno, że proboszcz leży w łóżku z gorączką. Następnie powlókł się na górę powtarzając co trzeci stopień schodów: „A to mi dogodzili!” Po czym położył się rzeczywiście do łóżka, gdzie go też na razie zostawimy.
Renzo tymczasem szedł wielkimi krokami ku domowi;
nie miał żadnego planu działania, ale czuł przemożną chęć uczynienia czegoś niezwykłego a straszliwego.
Wszelcy krzywdziciele i podżegacze, wszyscy ci, którzy w taki czy inny sposób wyrządzają "ludziom zło, dźwigają na sobie dwojaki ciężar: nie tylko krzywd, których są sprawcami, ale i winy za zdeprawowanie tych skrzywdzonych. Renzo był młodzieńcem spokojnym i bynajmniej nie skorym do rozlewu krwi; był szczery i wrogi wszelkim intrygom, a przecież w tej chwili serce jego biło pragnieniem mordu, a umysł knuł podstęp i zdradę. Pragnął biec do domu don Rodriga, chwycić go za gardło i… ale przypomniał sobie, że dom ten był niemal fortecą z silną załogą bravich, zarówno z wnętrza, jak i z zewnątrz strzeżoną; fortecą, do której jedynie przyjaciele jej pana i dobrze znana służba mogli wejść bez dokładnych od stóp do głów oględzin. Nieznany rzemieślnik nie zdołałby na pewno tam się dostać bez skrupulatnego zbadania jego osoby, a cóż dopiero on, zapewne znany tam, niestety, aż nadto dobrze. Snuł więc tylko mściwe plany, jak to uzbrojony w strzelbę zaczai się gdzieś za płotem i będzie czekał w nadziei, że kiedyś wreszcie tamten pojawi się samotnie na drodze. Z okrutną lubością pogrążał się w marzeniu; widział siebie, jak słysząc kroki – jego kroki – ostrożnie wysuwa głowę, rozpoznaje wroga, unosi strzelbę, mierzy i daje ognia; jak niegodziwiec pada ugodzony, drgając w przedśmiertnych konwulsjach. Widział, jak sam zrywa się, rzuca tamtemu przekleństwo i rusza drogą ku granicy, za którą będzie bezpieczny.
„A Lucja?” Zaledwie to imię przemknęło błyskawicą poprzez mroki morderczych marzeń, lepsze myśli, jakie zazwyczaj wypełniały umysł Renza, tłumnie powróciły. Wspomniał na ostatnie prośby i przestrogi swych rodziców, wspomniał na Boga, Matkę Boską i świętych, pomyślał o tym, ile razy czyste sumienie było mu pociechą w ciężkich chwilach i jakiej zawsze doznawał odrazy słysząc opowieści o morderstwach.. Otrząsnął się ze swych krwawych rojeń z przerażeniem, skruchą i z ogromną ulgą na myśl, że przecież popełnił ten czyn jedynie w wyobraźni.
W ślad za wspomnieniem Lucji, ileż innych nadciągnęło myśli! Ileż nadziei, ile obietnic, przyszłość upragniona, która zdawała się tak pewna, dzień z takim oczekiwany utęsknieniem! W jaki sposób, jakimi słowy ma jej oznajmić złą nowinę? I co przedsięwziąć? W jaki sposób uczynić ją swoją żoną wbrew woli niegodziwego wielmoży? Wraz z tymi myślami zakradło się do jego duszy coś – nie podejrzenie może, ale jakiś dręczący cień. Przyczyną postępku don Rodriga mogła być jedynie brutalna żądza, jaką żywił względem Lucji. A ona? O tym, żeby miała mu dać jakąkolwiek nadzieję, żeby ośmielała czymś ową namiętność, Renzo nawet pomyśleć nie był w stanie. Ale czy o niej wiedziała? Czy było możliwe, aby don Rodrigo żywił taką haniebną żądzę, a ona wcale tego nie spostrzegła? A on – czy nadałby sprawie podobny obrót, nie spróbowawszy najpierw innych, łatwiejszych dróg? A Lucjanie przyznała się nigdy ani słówkiem! Jemu, swemu przyszłemu mężowi!
Pogrążony w podobnych myślach Renzo minął swój dom położony pośrodku wsi i skierował się na krańce osiedla, ku domowi Lucji. Pomiędzy domkiem tym a drogą leżał niewielki dziedziniec otoczony murkiem. Wszedłszy nań Renzo usłyszał zmieszany szmer głosów dochodzący z górnej izby i domyślił się, że to rozmaite kumy i przyjaciółki mające stanowić weselny orszak Lucji. Nie miał ochoty pokazywać się temu zgromadzeniu przygnębiony fatalną wieścią. A właśnie pojawiła się na dziedzińcu mała dziewczynka i podbiegła do niego wołając wesoło:
– Pan młody! Pan młody!
– Cicho, Bettino, cicho – powiedział Renzo. – Chodź no tu do mnie. Pójdź na górę, odwołaj Łucję na bok i szepnij jej do ucha, ale tak, żeby nikt tego nie słyszał, nikt nic nie spostrzegł… szepnij jej, że muszę z nią pomówić, że czekam na nią w izbie na dole, niech przyjdzie nie zwlekając.
Dziecko pobiegło śpiesznie na górę, dumne i uszczęśliwione z potajemnego zlecenia. Lucja wyszła była właśnie z matczynych rąk w weselnym stroju. Towarzyszki cisnęły się dokoła niej, każda chciała obejrzeć pannę młodą, ona zaś broniła się z tą właściwą wieśniaczkom, nieco wojowniczą skromnością i zasłaniała zgiętym ramieniem schyloną twarz, marszcząc piękne czarne brwi, podczas gdy usta jej rozchylały się w uśmiechu. Bujne czarne włosy, rozdzielone nad czołem wąziutką białą linią, ułożone były w tyle głowy w misterne sploty i przytrzymane długimi srebrnymi szpilami, tworzącymi dokoła głowy niby pro – myki aureoli; tak po dziś dzień czeszą się wieśniaczki w okolicach Mediolanu. Szyję Lucji otaczał sznur granatów nawleczonych na przemian z paciorkami ze złotego filigranu; na sobie miała brokatowy, tkany w kwieciste wzory stanik o bufiastych, przedzielonych barwnymi wstążkami rękawach i krótką, drobno fałdowaną spódnicę z grubego jedwabiu; na nogach czerwone pończochy i haftowane, również jedwabne, ciżemki.
Nie tylko uroczysty, weselny strój, ale i rozliczne wzruszenia malujące się na twarzy Lucji podnosiły jej pełen skromności urok. Na twarzy jej widniała radość przymglona leciutkim niepokojem, jak gdyby cieniem smutku, jaki często można dojrzeć w rysach oblubienic i który, nie umniejszając ich urody, wyciska na niej pewne szczególne piętno.
Mała Bettina przecisnęła się przez tłum ku Lucji i nieznacznie, do ucha, powtórzyła jej zlecenie.
– Schodzę na chwilę i wnet wracam – powiedziała Lucja zgromadzonym niewiastom i zbiegła w pośpiechu na dół.
– Co się stało? – wykrzyknęła spojrzawszy w zmienioną twarz trawionego niepokojem Renza, ogarnięta nagłym przeczuciem czegoś złego.
– Łucjo – odezwał się Renzo – na dziś wszystko przepadło i Bogu jednemu wiadomo, kiedy będziemy mogli zostać mężem i żoną.
– Jak to? – spytała zaskoczona.
Renzo opowiedział jej pokrótce wydarzenia tego ranka. Słuchała pełna niepokoju, a kiedy padło imię don Rodriga, wykrzyknęła, drżąca, z zarumienioną nagle twarzą:
– Ach! Więc aż do tego doszło!
– Więc wiedziałaś o tym? – zapytał Renzo.
– Niestety! Ale żeby aż do tego doszło… – Co wiedziałaś?
– Nie każ mi teraz mówić, bo się popłaczę. Pójdę, zawołam matkę i odprawię tamte niewiasty. Trzeba nam zostać samym!
– Nic mi nie mówiłaś – wyszeptał Renzo, kiedy odchodziła.
Odwróciła się nie zatrzymując i powiedziała tylko:
– Ach, Renzo!
Renzo zrozumiał, co miało znaczyć jego imię wypowie – dziane przez nią w takiej chwili i takim tonem: „Czy możesz wątpić, że jeśli milczałam, to miałam po temu ważne i słuszne przyczyny?”
Tymczasem poczciwa Agnese (takie imię nosiła matka Lucji), którą szepty małej Bettiny, a potem zniknięcie córki zaniepokoiły i zaciekawiły zarazem, zeszła w ślad za nią, chcąc dowiedzieć się, co zaszło. Dziewczyna zostawiła ją z Renzem, wróciła na górę i opanowując w miarę możności głos i wyraz twarzy oznajmiła zebranym niewiastom:
– Ksiądz proboszcz zachorował, nic dzisiaj nie będzie. Po czym pożegnała je spiesznie i zeszła ponownie na dół.
Niewiasty rozeszły się, żądne opowiedzenia innym, co zaszło. Dwie czy trzy pośpieszyły pod drzwi plebanii, aby sprawdzić, czy proboszcz naprawdę jest chory.
– Ma straszną gorączkę – oznajmiła przez okno Perpetua.
Smutna wieść rozeszła się natychmiast, tłumiąc podejrzenia, które zaczynały już kiełkować w umysłach i jawić się w rozmowach, niedopowiedziane i tajemnicze.ROZDZIAŁ CZWARTY
Słońce nie wyjrzało jeszcze całkowicie spoza widnokręgu, kiedy ojciec Cristoforo wyruszył ze swego klasztoru w Pescarenico zdążając w stronę domku, w którym go oczekiwano. Pescarenico jest małą wioską na lewym brzegu Addy, a raczej jeziora, niezbyt daleko od mostu: ot, grupka chat zamieszkałych przeważnie przez rybaków, zdobna w rozwieszone do suszenia sieci i więcierze. Klasztor leżał (mury jego stoją po dziś dzień) poza obrębem wioski, u wejścia do niej, obok drogi wiodącej z Lecco do Bergamo.
Niebo było czyste i w miarę jak wznosiło się ukryte jeszcze za górą słońce, światło jego schodziło coraz niżej z przeciwległych szczytów i rozlewało się szybko, obejmując stopniowo dolinę. Jesienny wietrzyk odrywał z gałęzi morw zeschnięte liście i niósł je chwilę, pozwalając im opaść w odległości paru kroków od macierzystego drzewa. Po obu stronach drogi, w winnicach, rozpięte łozy mieniły się rozmaitymi odcieniami czerwieniejących liści. Świeżo zorana, brunatna ziemia odcinała się ostro od białawych, błyszczących rosą ściernisk. Wesoły to był krajobraz, ale ilekroć pojawiła się na jego tle postać ludzka, widok jej napełniał smutkiem wzrok i myśl patrzącego. Raz po raz spotykało się żebraków, wychudłych i obdartych, takich, którzy zestarzeli się w swym procederze, i takich, których smutna konieczność popchnęła ostatnio do wyciągania ręki. W milczeniu mijali oni ojca Cristoforo spoglądając ku niemu żałośnie i choć nie mogli spodziewać się od niego jałmużny, gdyż kapucyni pieniędzy nawet do ręki nie brali, przecież kłaniali mu się w podzięce za to, czym ich klasztor już wspomógł, lub za to, co dopiero spodziewali się tam dostać.
Widok nielicznych pracujących na polach ludzi miał w sobie bodaj jeszcze coś boleśniejszego od widoku żebraków. Jedni szli rzucając siewne ziarno – rzadko, oszczędnie, jakby z przymusem, jak ktoś, kto ryzykuje rzecz zbyt cenną. Inni z wysiłkiem Wbijali w ziemię rydel, odrzucając skiby powoli i niechętnie. Wychudzona dziewczynka ciągnęła na postronku równie chudą krowinę, patrząc w ziemię i raz po raz schylając się szybko, aby podkraść zwierzęciu jakieś ziele, które w czas głodowy nauczyli się jeść i ludzie. Podobne widoki z każdą chwilą wzmagały smutek zakonnika, który kroczył zatroskany, z przykrym przeczuciem jakiegoś nieszczęścia.