- W empik go
Narzeczeni. Powieść mediolańska z XVII Stulecia - ebook
Narzeczeni. Powieść mediolańska z XVII Stulecia - ebook
Akcja toczy się w Lombardii w latach 1628 – 1630, w czasach rządów hiszpańskich. W wiosce nad Lago di Como niedaleko Lecco Renzo Tramaglino i Lucia Mondella chcą się pobrać, ale dziewczyna spodobała się Don Rodrigowi, miejscowemu właścicielowi ziemskiemu. Zmusza on proboszcza Don Abbondia do odwołania ślubu. Lucia i jej matka Agnese mogą jedynie uciec z wioski. Z pomocą zakonnika Cristofora znajdują schronienie w klasztorze w Monzy, natomiast Renzo udaje się do Mediolanu w nadziei uzyskania przychylności władz. Don Rodrigo nakłania Innominata, szlachcica bez skrupułów, do porwania Lucii. Innominato przechodzi jednak głęboki kryzys sumienia widząc tak niesprawiedliwie dręczoną młodą dziewczynę i rozmawiając z kardynałem Boromeuszem. Zamiast oddać ją w ręce Rodriga, uwalnia ją. W Mediolanie Renzo natrafia na rozruchy i zostaje wzięty za jednego z ich liderów. Musi uciekać do Bergamo. Lombardia pogrąża się w wojnie i zarazie, ale Renzo powraca do Mediolanu, by odnaleźć narzeczoną. Znajduje zdrowiejącą Lucię w lazarecie u braciszka Cristofora. Jednym z chorych jest umierający Don Rodrigo, porzucony przez wszystkich. Kiedy zaraza zostaje pokonana, po tylu zawirowaniach, Renzo i Lucia mogą w końcu wziąć ślub. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-439-8 |
Rozmiar pliku: | 845 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z pomiędzy poetów włoskich XIX wieku żaden nie pozyskał tak rozległej i tak trwałej wziętości, jak twórca Narzeczonych, Aleksander Manzoni. Urodził się on w Medyolanie 7 marca 1785 r. Dysharmonia między rodzicami była – jak się zdaje – przyczyną, że sześcioletnie chłopię zostało oddane do kolegium deifrati Somaschi, gdzie odebrało pierwsze nauki, lecz zarazem nabrało i tego wstrętu do życia klasztornego, który później, przy sprzyjających okolicznościach, uczynił z młodzieńca gorliwego zwolennika francuskiego sceptycyzmu i idei liberalnych. Okoliczności nastręczyły się niebawem, skoro legiony francuskie rozbudziły we Włoszech dążności rewolucyjne. Już w kolegium młody Aleksander zaczął objawiać ducha opozycyjnego i nie chciał pisać Re, Imperatore, Papa tylko re, imperatore, papa, ku niemałemu zgorszeniu swoich kierowników. Po skończeniu studyów wyższych w kolegium dei Nobili, słuchał w Pawii wykładów Montiego, który cieszył się podówczas sławą największego poety i ciskał gromy na władzę świecką papieżów. Wiadomo, że Montiemu służył za wzór Dante, którego też znaczenie on pierwszy przypomniał Włochom. Z tych-to czasów pochodzi jeden z pierwszych utworów Manzoniego Il trionfo della libertà, w którym nietylko pod względem formy ale i co do treści wpływ mistrza i Dantego jest aż nadto widoczny. Wkrótce potem przeniósł się z matką do Paryża. Matka jego, jako córka słynnego Cezara Beccaria, chętnie była widziana w kółku ówczesnej inteligencyi francuskiej. Cabanis, ateista Volney, jakobińczyk Crarat, ideolog Destutt de Tracy i inni, składali przeważnie towarzystwo, w którem obracał się młody poeta i przejmował się ich pojęciami. Szczególniej jednak wielki wpływ na niego pozyskał młody Fauriel, żarliwy wyznawca stoicyzmu i wielbiciel średnioecznej poezyi romantycznej. Pod jego to wpływem wyrabiały się w Manzonim inne pojęcia o poezyi i to przekonanie, że forma klasyczna, krępująca swobodny wylew szczerego uczucia, powinna ustąpić miejsca innej, że poezya powinna wypływać wprost z serca, a poeta powinien czuć i uczucia swoje umieć wyrażać szczerze. W początkach 1808 r. wrócił Manzoni do Medyolanu; tu połączy! się wkrótce ślubem cywilnym z Luizą Henryką Blondel, zagorzałą protestantką, poczem znów udał się do Paryża. W tym-to czasie powiodło się jednemu ze znajomych nawrócić jego żonę na katolicyzm, poczem i sam Manzoni także się z katolicyzmem pogodził, powrócił do Medyolanu, a Pius VII związek jego pobłogosławił.
Ten gwałtowny przewrót w pojęciach religijnych Manzoniego, nierozjaśniona dotychczas dla biografów poety zagadka psychiczna, nie pozostał bez wpływu na dalszą działalność literacką poety. Dotychczas pisał wprawdzie niewiele, a to, co napisał, niewielką posiadało wartość; w poezyach tych jednak widoczny był duch antykościelny, a nawet antyreligijny. Teraz dojrzalszą już twórczość swoję poświęca przedmiotom religijnym. Osiadłszy w Brusuglio pod Medyolanem, w pięciu „Hymnach świętych” (Inni sacri, między r. 1812–19) wyśpiewał kardynalne tajemnice wiary katolickiej. Zamiarem jego było stworzyć pieśni, któreby obok wymagań artystycznych, nie uchybiając w niczem doniosłości przedmiotu i prostocie stylu biblijnego, były zarazem dostępne i dla prostaczków. Krytyka osądziła, że pomimo niezmiernych trudności, jakie się przy podobnem założeniu nasuwać musiały, poeta wywiązał się z zadania bardzo szczęśliwie, lubo zauważyła, że w wielu razach, nie potrafił nagiąć się w zupełności do poziomu umysłów prostych i niejakiej erudycyi nie uniknął.
„Hymny święte” stanowiły pierwszy krok w dziedzinie tej reakcyi religijnej, która była spadkobierczynią sceptycyzmu francuskiego w wieku osiemnastym. Reakcya ta przecież, której Manzoni był pierwszym i najwybitniejszym przedstawicielem w literaturze włoskiej, przybrała tu właściwe sobie znamiona. Łączyła się ona z dążnością do odzyskania niepodległości politycznej, a w przywróceniu podkopanej wiary widziała środek podźwignięcia moralnego i zachowania narodowości. Nowe to hasło, wygłoszone już nie dla drobnej garstki wybrańców, lecz dla mas całych, innym musiało przemawiać językiem: dawna forma klasyczna, sztywna, pełna erudycyi i pogańskich reminiscencyj, mniej tu była właściwa. Manzoni, który już poprzednio wraz z Faurielem marzył o reformie poetyckiej, poszedł teraz za duchem czasu i temi drogami, które zostały wytknięte w Niemczech i w Anglii już w drugiej połowie zeszłego stulecia.
Dwie tragedye: Hrabia Carmagnola (1820) i Adelchi (1822) miały sprowadzić na nowe tory i poezyą dramatyczną. Przyjęto je rozmaicie: jedni potępiali, drudzy pochwalali w nich te nowatorstwa, które widocznie zrywały z dawną szkołą, lecz nowej nie ustaliły.
Wypadki 1821 roku, a mianowicie powstanie marcowe w Piemoncie, skierowały uwagę poety ku teraźniejszości i odsłoniły całkowicie jego przekonania. Ruch powstańczy rozbudził w nim nadzieje patryoty, dla którego zjednoczenie Włoch było życzeniem najgorętszem. Oda Marzo 1821, dedykowana pamięci Teodora Koernera, dzielnego śpiewaka walki o niepodległość niemiecką z czasów Napoleona, okazuje w Manzonim wielbiciela swobody politycznej i równouprawnienia narodowego, oraz nieprzyjaciela wszelkiego pogwałcenia praw boskich i ludzkich. Oda „Piąty Maja” (Cinque Maggio), wywołana wiadomością o śmierci Napoleona, zalicza się do najwspanialszych płodów muzy lirycznej włoskiej. I tutaj poeta stoi na gruncie humanitarno-katolickim. Katolicyzm ten jednak nie przeszkadza Manzoniemu potępiać władzy świeckiej papieży i pragnąć zjednoczenia Włoch całych, nie wyjmując samego Rzymu. Pozwala mu natomiast pocieszać się po każdym zawodzie, po każdej chybionej próbie. Manzoni był poetą religijnej rezygnacyi i niczem niezachwianej nadziei. Łącząc religijność z patryotyzmem umiał niezłomnie stać przy swoim sztandarze i godność swoję w każdym wypadku zachować. Szczególniej w drugiej połowie swojego żywota, kiedy imię jego jako poety pozyskało już wielką powagę nietylko w kraju, ale i za granicą, wielokrotne złożył tego dowody. W roku 1833 Akademia turyńska wybrała Manzoniego na członka zagranicznego; tytuł ten nadawano wszystkim Włochom, którzy nie byli poddanemi Sardynii. Manzoni, szczery wyznawca zjednoczenia, uważał to za uchybienie idei narodowej i przyjęcia zaszczytu odmówił, przyczem dał wyraźnie do poznania Akademii, że się za cudzoziemca wcale nie uważa.
Podobnież postąpił później, kiedy w roku 1857 złożyła go ciężka choroba i Medyolańczycy o życie jego obawiali się wielce. Arcyksiążę Maksymilian, powodowany względami politycznemi, chciał osobiście odwiedzić chorego. Poeta, widząc w nim wroga narodowości swojej, wizyty nie przyjął, a kiedy później ten sam arcyksiążę przysłał mu dyplom komandora korony żelaznej, poeta okazał się również niewzruszonym. Zasadom tym pozostał wierny aż do śmierci (22 maja 1873).
Zawód literacki Manzoniego skończył się właściwie znacznie wcześniej, bo już w roku 1827, kiedy ogłosił „Narzeczonych” (I promessi sposi).
Jest-to największy i najgłośniejszy zarazem utwór Manzoniego. Zewnętrzną podnietą do napisania tego pierwszego romansu historycznego we Włoszech, były niewątpliwie romanse Walterseotta; sam nawet Manzoni otwarcie przyznał się do tego, kiedy go Walterscott odwiedził, chcąc poznać autora Narzeczonych. Z tem wszystkiem inne sobie Manzoni założył cele. Chodziło mu o to, aby w barwnych kolorach odmalować smutną epokę rządów hiszpańskich w Lombardyi i upadek moralny pod wpływem okrutnego rządu, oraz wskazać środki do łatwiejszego znoszenia niedoli. Z tym celem patryotycznym łączył się drugi – moralno-wychowawczy. Manzoni zamierzał stworzyć książkę popularną, którąby czytać mógł każdy, nawet młode pokolenie; a tym sposobem obudzić zamiłowanie uczuć szlachetnych i cnót chrześcijańskich. Jak dotychczas jest-to jedyna we Włoszech powieść historyczna, której wziętość nie zagraża żadne współzawodnictwo. Już roku 1875 Bibliografia Manzoniana Vismary naliczyła 118 wydań tej powieści osobnych i 26 w zbiorowych edycyach pism Manzoniego; nadto 17 wydań w przekładzie niemieckim, 19 we francuskim, 10 w angielskim. U nas przekładali ten utwór: Placyd Jankowski („Narzeczeni”, Petersburg, 1846, tylko tom 1-szy) i Wojciech Szymanowski („Oblubieńcy medyolańscy, historya z XVII wieku, znaleziona i przerobiona”, Warszawa, tomów 5, r. 1848). Obecny przekład jest zatem trzecim z kolei.
Dzieło tak popularne nie mogło pozostać bez wpływu na samę literaturę ojczystą. Jakoż stało się ono niebawem hasłem do uprawy powieści historycznej, stworzyło nawet osobną szkołę, do której należeli najznakomitsi w swoim czasie pisarze, jak np. Cezar Cantu (Margherita Pusterla), Maksym Azeglio (Hektor Fieramosca, Niccolò de’Lapi), Grrossi (Marco Visconti) i wielu innych.
Sądzimy, że nowy a staranny i piękny przekład tej tak sławnej i tak wpływowej powieści nie może być dla czytelników naszych obojętnym i że obok już drukowanego utworu Maksyma Azeglio („Niccolò de’Lapi”) w naszej „Bibliotece” właściwe i stosowne znajdzie pomieszczenie.WSTĘP.
Słusznie rzec można, iż Historya jest świetną wojną prowadzoną z Czasem, bo ona to wydzierając mu z rąk lata, tych więźniów, których już uśmiercił, wskrzesza je, przygląda się im i na nowo do boju szykuje. Wszelako cni rycerze pióra, którzy na tem polu zbierają mnogie wawrzyny i palmy, unoszą stąd same tylko świetne i bogate łupy, balsamem swego atramentu namaszczają dzieje Królów, Książąt i Możnych, a zawlókłszy złote i srebrne nici do cienkiej igły mądrości haftują misterny kobierzec z samych świetnych i rozgłośnych czynów. Nie memu to wszakże słabemu rozumowi pozwolono wznieść się do takich argumentów ani do takich niebezpiecznych świetności; nie mnie dano krążyć w labiryntach przemądrej Polityki, ani słuchać potężnego głosu surm wojowniczych; ja człowiek prosty i w mądrość ubogi, mając tylko wiadomość o wielce ciekawych i godnych pamięci dziejach, postanowiłem, ku pożytkowi i nauce potomnych, spisać je w tej oto opowieści czyli relacyi, w której jak na żałobnym Teatrze każdy zobaczy Tragedye okropne i sceny wielkiej niegodziwości, a podobnież i czyny najszlachetniejsze i dobroć anielskich serc, które walczyć tu będą z czartowską przemocą. Zważywszy jednak, że te nasze Klimata są pod panowaniem Arcykatolickiej Osoby Najmiłościwszego Króla naszego Pana, który jest owem Słońcem, co nigdy nie zachodzi, i że odbijając w sobie Jego świetność w tych naszych Klimatach jest także i Księżyc nigdy nie zachodzący, Bohater szlachetnego rodu, który pro tempore sprawia tu rządy, i że są tu cni Senatorowie, jako gwiazdy stałe i inni wielmożni Dostojnicy, jako planety pomniejsze, które wszędzie światło sieją, i że wszyscy razem stanowią tu Firmament najszlachetniejszy, innej zatem racyi nie można wynaleść widząc te kraje nasze tak zmienione w piekło ciemnych czynów złości i niesprawiedliwości, które ludzie zuchwali mnożą, tylko, że to się dzieje przez sprośny podstęp i moc dyabelską, gdyż sama złość człowiecza nie mogłaby się ostać tylu Bohaterom, którzy oczami Argusa i rękami Byareusa czuwają nad szczęśliwością tych naszych Krajów. Dlatego więc w opisie tej Historyi, która działa się w latach mojej młodości i chociaż wszystkie prawie osoby w niej występujące już znikły ze sceny tego świata, bo im Parki nić żywota przecięły, jednak dla przyczyn mnogich i godnych uwagi nie będą tu wymienione ich imiona, to jest ich parentela, a toż samo uczyni się i z miejscowościami, gdyż będą wymienione tylko territoria generaliter. Powie zatem niejeden, że to jest kalectwo tej oto opowieści i wielka w niej szpetność, ale ten, co to powie, nie uprawiał nigdy pola Filozofii, bo ludzie mądrzy, takową posiadający, nie znajdą, aby coś przez to miało ubyć substancyi tej mojej relacyi, ponieważ rzecz to widoczna i przez mądrych uznana, że imiona ludzkie są prostym trafem czyli przypadkiem, więc...
– Lecz gdybym nawet podołał bohaterskiej pracy przepisania tego ciężkiego, nadętego, wyblakłego rękopismu, i gdybym następnie, jak to mówią, na świat go wydał, to i któż mi zaręczy, że się znajdą ludzie dość cierpliwi, aby go odczytać?
Myśl ta, zrodzona przy męczącem wyczytywaniu stosu starych gryzmołów, które trafiły do mnie po wielu i wielu nieszczęśliwych przygodach, kazała mi zaniechać ich przepisywania i zmusiła do głębszego zastanowienia się nad tem, co z niemi uczynić wypada. – To prawda – powtarzałem w duchu przerzucając dalej pożółkłe karty – to prawda, że rękopism nie wszędzie jest tak iepospolicie kwiecisty i wzniosły. Szanowny pisarz z XVII stulecia, głównie na początku chciał cały zasób swej mądrości wykazać, w dalszym ciągu opowieści, nieraz przez czas dość długi, styl jest o wiele gładszy i naturalniejszy. Ale ztemwszystkiem, jakże mu wiele jeszcze brakuje! Jest tak tuzinkowy, tak nudny, tak nieprawidłowy! Język stary, pokaleczony, całe okresy śmieszne i niewiadomo po co wstawione! Oprócz tego, hiszpańskie wyrazy tu i ówdzie wyrastają, jak kwiatki na niwie, a co jeszcze gorzej, to to, iż w niektórych najbardziej strasznych, lub rozczulających miejscach, tam, gdzie się nadarza sposobność wzbudzenia podziwu lub jakiejś głębszej myśli, słowem wszędzie, gdzie niezbędnem jest użycie retoryki, ale retoryki umiarkowanej, bystrej, delikatnej, dobrze zrozumianej, nasz autor wraca zawsze do stylu swój znakomitej przedmowy, i przy tej zręczności gromadząc w jednę całość najbardziej z sobą sprzeczne przymiotniki, porównania i zdania, znajduje możność stania się jednocześnie niezgrabnym, nieznośnym, nadętym i śmiesznym. Oto tu naprzykład: deklamacya szumna, pisownia haniebna, styl niepojęty, a do tego jeszcze owa niesłychana zarozumiałość cechująca wszystkich prawie pisarzy z tej samej epoki i z tego kraju.
Nie, w żadnym razie niepodobna uraczyć dziś czytającą publiczność tak niepospolitą książką; to nie dla niej; tylko odrazę i śmiechby wzbudziła.
Jakież-to szczęście, że to mi na myśl przyszło zaraz na początku tej nieznośnej pracy! A więc umywam ręce, chowam rękopism i nic już o nim wiedzieć nie chcę.
A jednak, zamykając tę starą księgę, aby ją gdzieś w kącie biblioteki zagrzebać, niezmiernie przykro mi było, iż nikt oprócz mnie nie dowie się nigdy o tej cudnej powieści; gdyż treść rękopismu, nie wiem wprawdzie, jak się wyda moim czytelnikom, lecz mnie zdawała się naprawdę piękną i bardzo piękną. Mógłbym ją wszakże sam opracować podług starego wzoru, przerobić i podać do druku! Uchwyciłem się chciwie tej nowej myśli, a ponieważ nie natrafiła już na żadne trudności, których-by zwalczyć było niepodobna, wziąłem się odrazu do dzieła.
Wszakże, niektóre wypadki, pewne obyczaje i prawa, które rękopism przytacza, wydały mi się tak niezwyczajne, tak dziwne a nawet haniebne, że przed uwierzeniem w nie chciałem jeszcze innych świadectw zasięgnąć i zacząłem szperać i grzebać w pamiętnikach spółczesnych memu autorowi, szukając w nich potwierdzenia tego, czy istotnie, świat w owe czasy szedł tak niecnym torem. Te badania rozwiały wszelkie wątpliwości: co krok natrafiałem na gorsze jeszcze rzeczy, i odnalazłem nawet wzmianki o niektórych osobach występujących w starym rękopiśmie. Kilka wyjątków z tych pamiętników przytoczę w ciągu mego opowiadania, aby świadczyły o prawdziwości faktów, które bez tego mogłyby się wydać całkiem zmyślonemi.
Powiedziałem przed chwilą, iż niepodobna zachować w opowiadaniu nadętego stylu jego autora z XVII stulecia. Lecz czem że ja go zastąpię i jak ta praca będzie przyjęta przez czytającą publiczność? Oto nowe trudne pytanie...
Każdy, kto nie będąc do tego upoważnionym, wtrąca się do spraw cudzych, musi już przez to samo zdać ścisły rachunek ze swojej czynności i zaciąga w tym razie pewien rodzaj moralnego zobowiązania. Z pod tego prawa, wypływającego z samej już natury rzeczy, nie myślę też się wcale usuwać. Przeciwnie, chcąc zupełnie zadość jemu uczynić, miałem zamiar w szczegółowem sprawozdaniu wyjaśnić wszystkie przyczyny, dla których tak a nie inaczej pisałem i w tym celu, w ciągu całej prący starałem się odgadnąć i przewidzieć zgóry zarzuty i krytyki, na jakie mogę być narażony. Dla miłości prawdy muszę to wyznać, iż robota sama zbyt wiele mię kosztowała, gdyż szukając zarzutów, nie zdarzyło mi się nigdy wynaleść takiego, z którym-by jednocześnie w umyśle moim nie zjawiła zwycięska odpowiedź, jedna z tych odpowiedzi, które nie rozwiązując stanowczo pytania, zupełnie je wszakże zmieniają. Często też, biorąc dwa jakieś zarzuty, kazałem im ścierać się i walczyć ze sobą, aż w końcu udało mi się odkryć, że choć tak różne z pozoru, w gruncie jednak były tej samej natury i że oba wypływały z niedostatecznego zbadania przyczyn, które muszą być podstawą sądu. Zdaje mi się, iż nie znalazłoby się chyba pisarza, któryby lepiej dowiódł, że we wszystkiem miał słuszność i że postąpił doskonale. Lecz cóż się dzieje! Oto kiedy już byłem u kresu zbierania wszystkich możliwych i niemożliwych krytyk, i kiedy odpowiedzi na nie równie już były gotowe, okazało się niestety, że utworzyły razem całą wielką księgę! Widząc to musiałem zaniechać myśli wydawania krytyk i niewłaściwej oceny, dla dwu powodów, które czytelnik uzna niewątpliwie za dobre: po pierwsze, iż książka przeznaczona do usprawiedliwienia innej książki mogłaby się wydać rzeczą co najmniej śmieszną; powtóre, że i jednej książki dosyć, jeżeli nawet nie zawiele na raz.
Aleksander Manzoni.ROZDZIAŁ II.
Powiadają, iż książę Kondeusz, w nocy poprzedzająej bitwę pod Rocroi, spal bardzo spokojnie; lecz, po pierwsze był niezmiernie zmęczony, a po drugie wydał już zwieczora wszelkie rozkazy i wiedział dobrze, co ma robić nazajutrz. Don Abbondio przeciwnie, nie wiedział i czuł tylko, że dzień jutrzejszy będzie dniem bitwy; z tego więc powodu znaczną część nocy przepędził na rozmyślaniu męczącem. Nie dbać o ostrzeżenie, ani też o pogróżki tych łotrów, połączyć ślubem kochanków, było dla niego rzeczą tak okropną, iż nie chciał nawet zastanawiać się nad nią. Wtajemniczyć Renza w całą tę sprawę, wynaleść razem jakiś sposób... Broń Boże! „Nikomu ani słówka... gdyż...” chm chm! powiedział przecie jeden z brawów, a na samo wspomnienie tego chm! które mu na raz zadźwięczało w uszach, don Abbondio, nie tylko nie odważył się już myśleć o przekroczeniu rozkazu, ale nawet z całej duszy żałował, że się przed Perpetuą wygadał. Uciekać? Lecz dokąd? Ileżby to pociągało za sobą kłopotów i trwogi. Za każdym razem gdy jakiś projekt odrzucał, biedny nasz proboszcz przewracał się w łóżku z jednego boku na drugi. To, co po długiej rozwadze uznał wreszcie za najlepsze, albo najmniej złe w jego położeniu obecnem, było odkładanie z dnia na dzień ślubu pod rożnemi pozorami. W ten sposób wygrywał przynajmniej na czasie. Właśnie w sarnę porę przypomniał sobie, iż za dni kilka rozpoczyna się adwent, w ciągu którego kościół zabrania zawierać związki małżeńskie.
– O – wyszeptał, odetchnąwszy swobodniej, – o! gdybyż mi się tylko udało na ten czas Renza obałamucić, wmówić w niego, że zaszły jakieś nieprzewidziane przeszkody! Miałżebym potem całe dwa miesiące spokoju, a w ciągu dwu miesięcy może się przecież tyle rzeczy wydarzyć! – I zaraz wziął się gorliwie do wynajdywania tych przeszkód, a pomimo, iż każda, co się w jego głowie rodziła nawet jemu wydawała się bardzo i bardzo błahą, nabierał jednak coraz większej otuchy, wyobrażając sobie, że je w takiem świetle przedstawić potrafi, iż odrazu doniosłości nabiorą i że dzięki swemu tyluletniemu doświadczeniu, tudzież ufności i szacunkowi, którą zwykle ludzie otaczają osobę duchownego stanu, uda mu się wmówić wszystko, co zechce w prostego, wiejskiego chłopaka. – Zobaczymy – mówił do siebie – zobaczymy: on myśli o swojej kochance, a ja o swojej skórze; osobą więc, którą ta sprawa najbliżej obchodzi, jestem ja oczywiście, że już nie wspomnę nawet o tem, żem również sprytniejszy o wiele od niego. Ol mój miły chłopcze, jeżeli ci plecy świerzbią, to sobie szukaj guza, nie mam nic przeciw temu, ale ja dziękuję za tę przyjemność. – I tak, obmyśliwszy już plan swego działania, don Abbondio mógł wreszcie zamknąć powieki. Lecz cóż to był za sen! jakie sny! Brawi, don Rodrigo, Renzo, głuche zaułki, przepaści, ucieczki, pogoń, wystrzały!
Pierwsze przebudzenie się po doznanem nieszczęściu, lub po wielkiej przykrości jest chwilą niezmiernie gorzką. Umysł, wychodząc z odrętwienia odrazu zwraca się instynktownie do zwykłego spokojnego życia; lecz pamięć stawiać nam przed oczy nowy stan rzeczy, tem nieznośniejszym go czyni, iż możemy go do uprzedniego porównać. Don Abbondio, po przebyciu tej okropnej chwili, zebrał natychmiast wszystkie owe plany, które w nocy niożył, przejrzał je raz jeszcze, uporządkował w swej głowie, wstał, ubrał się i czekał na Renza z wielkim straciłem, a jednocześnie z wielką też niecierpliwością.
Lorenzo, lub, jak go wszyscy nazywali, Renzo, nie kazał zbyt długo czekać na siebie. Zaledwie wybiła godzina, w której, jak sądził, proboszcz był już ubrany i w której bez popełnienia niedyskrecji można się z nim widzieć, udał się do plebanii a szedł tak spiesznie, jak tylko iść może dwudziestoletni młodzian, mający w dniu tym poślubić ukochaną kobietę. Był on sierotą, w dzieciństwie jeszcze odumarli go rodzice, rzemiosłem jego było przędzenie jedwabiu, dziedziczne, że tak powiem, w całej jego rodzinie rzemiosło, które przed laty zapewniało pracownikom świetne zyski, lecz w ostatnich czasach tak upadło, iż najzdolniejszy robotnik nie mógł już się z niego przyzwoicie utrzymać. Z dniem każdym ubywało roboty, lecz nieustanna emigracya robotników, których liczne obietnice, znaczna płaca i przywileje zwabiały do państw sąsiednich, wywołało ten skutek, iż pozostający w kraju nie byli jej pozbawieni zupełnie. Oprócz rzemiosła Renzo posiadał jeszcze mały kawał ziemi, który kazał uprawiać i sam uprawiał wówczas, gdy kołowrotek musiał stać bezczynnie, tak, iż stosunkowo do innych mógł się jeszcze nazwać człowiekiem dostatnim. A chociaż rok obecny był nawet mniej urodzajny, niż lata poprzednie, i choć już w kraju prawdziwy głód uczuwać się dawał, nasz chłopak jednak, który od czasu jak się w Łucyi zakochał, stał się nadzwyczaj gospodarny i skrzętny, miał w domu wszystkiego podostatkiem i nie potrzebował obawiać się głodu. Stanął przed proboszczem w stroju odświętnym, z różnobarwnemi piórami na kapeluszu, z puginałem o pięknej rękojeści, wyglądającym z kieszeni spodeń, z twarzą uroczystą, rozpromienioną, w której jednak dostrzegać się dawał jakiś zuchwały i junacki wyraz, co zresztą w owe czasy było rzeczą zwyczajną, nawet w najbardziej cichych i porządnych ludziach. Niepewne i pełne tajemniczości zachowywanie się don Abbondia dziwnie odbijało od dobrodusznej, wesołej, choć nieco rubasznej, postawy młodzieńca.
– Musi mieć jakiś frasunek – pomyślał Renzo, spojrzawszy na księdza, a potem rzekł:
– Szanowny proboszczu dobrodzieju, przyszedłem, aby się dowiedzieć, o której mamy się stawić w kościele?
– O jakim-że to dniu chcesz mówić?
– Jak-to o jakim? Czyż ksiądz dobrodziej zapomniał, że ślub na dziś naznaczony?
– Na dziś? – odpowiedział don Abbondio, z takiem zdziwieniem, jakby dopiero pierwszy raz o tem słyszał. – Dziś, dziś... ale przepraszam, ja dziś ślubu dać nie mogę!
– Dlaczego? A cóż się to stało?
– Najprzód, widzisz, mój chłopcze, jestem trochę niezdrów.
– Bardzo to mię. smuci, ale przecież danie ślubu tak mało czasu, tak mało utrudzenia wymaga, że...
– A oprócz tego, oprócz tego, oprócz tego...
– Oprócz tego, cóż jeszcze?
– A to jeszcze, że w sprawie ślubu zaszły pewne przeszkody, gmatwanina...
– Jakie przeszkody, jaka gmatwanina, a to skąd się wziąć mogło?
– Trzeba być w naszej skórze, aby zrozumieć, ile-to z powodu ślubów mamy kłopotów, ile formalności dopełnić musimy, ile zdać ścisłych sprawozdań. Ja zanadto dobre mam serce, myślę tylko o usuwaniu przeszkód, o ułatwianiu.......................................