Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Narzeczona Harambaszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Narzeczona Harambaszy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY NOC­LEG

Po­tęż­ny ta­lent piew­cy Zam­ku Ka­niow­skie­go, cuda by stwo­rzył, gdy­by tym sa­mym pió­rem, któ­rym skre­ślił wi­dze­nia Ne­ba­by z wierz­choł­ka dębu pusz­czy śmi­lań­skiej, od­ma­lo­wał kra­jo­braz;

roz­wi­ja­ją­cy się ze szczy­tu góry, wy­strze­la­ją­cej naj­wy­żej spo­śród Gór Pek­skich. Cud­nyż bo to rze­czy­wi­ście kra­jo­braz!… Pod sto­pa­mi, w pra­wo, w lewo, jak okiem się­gnąć, roz­rzu­ci­ły się zie­lo­ne gar­by okry­tych la­sa­mi wzgó­rzy. Od pierw­sze­go oka rzu­tu wi­dać nie co in­ne­go, tyl­ko wzgó­rza. Wpa­tru­ją­ce­mu się w nie jed­nak pil­nie od­kry­wa­ją się w nie­spo­dzian­ko­wy spo­sób:

tu bez­den­na ot­chłań wą­wo­zu głę­bo­kie­go, czar­na, dzi­ka, po­nu­ra, tam grze­bień skał si­nych, wy­glą­da­ją­cy za­lot­nie spo­za zie­lo­nych war­ko­czy, owdzie osa­da ja­kaś od nie­chce­nia na spad­ku góry rzu­co­na, gdzie wdziej ja­kaś ru­ina ma­low­ni­czo w mchy i blusz­cze ubra­na, a w dali, w dali tu­man mgły si­na­wej, prze­wi­ja­ją­cy się wę­żo­wym skrę­tem, po­ły­sku­ją­cy od spodu tu i owdzie od­bla­skiem zwier­cia­dla­nym. Tu­man ten mi­mo­wol­nie za­trzy­mu­je na so­bie uwa­gę, i zmu­sza nie­ja­ko za­py­tać:

– Co to?

Za­daj to py­ta­nie Ser­bo­wi, a od­po­wie ci z pew­nym w gło­sie przy­ci­skiem, zdra­dza­ją­cym coś, niby dumę:

– To…Du­naj…

Du­naj, mgłą spo­wi­ty, prze­wi­ja się w stro­nie pół­noc­nej – i trze­ba być czło­wie­kiem miej­sco­wym, trze­ba wie­dzieć, że on tam, aże­by do­my­śleć się od razu zna­cze­nia tu­ma­nów, co się opa­rem z jego pod­no­szą łona i ob­ło­czy­stą gazą dal­szą za­sła­nia­ją oko­li­cę. Bli­żej zaś wi­dać same tyl­ko gar­by i lasy… lasy i gar­by, przed­sta­wia­ją­ce po­zór okiem nie­obej­rza­ne­go pola, po­kry­te­go kop­ca­mi i mo­gi­ła­mi, na któ­rych ręka Przed­wiecz­ne­go, rów­no­cze­śnie ze Stwo­rze­niem świa­ta, nie­prze­by­te za­sia­ła bory.

Śród kop­ców tych je­den, ten wła­śnie, co naj­wy­żej w górę wy­ska­ki­wał, nie miał drze­wa­mi po­ro­słe­go cie­mie­nia. Drze­wa okry­wa­ły jeno boki jego, ustę­pu­jąc na wierz­choł­ku miej­sca tra­wie, któ­ra for­mo­wa­ła ro­dzaj ko­bier­ca strzy­żo­ne­go, zaj­mu­ją­ce­go prze­strzeń dość znacz­ną.

Jed­ną prze­strze­ni tej stro­nę prze­rzy­na­ła dro­ga, a ra­czej ścież­ka sze­ro­ka, któ­ra się z lasu wy­nu­rza­ła i w las się cho­wa­ła i nad któ­rą ro­sło w nie­rów­nych od­stę­pach kil­ka grusz roz­ło­ży­stych, nie ma­ją­cych nic wspól­ne­go z drze­wa­mi lasu, skła­da­ją­ce­go się z bu­ków, je­sio­nów, ja­wo­rów i in­nych drzew, wła­ści­wych stre­fie i ro­dza­jo­wi grun­tu. Ko­na­ry grusz two­rzy­ły sza­ła­sy cie­ni­ste i w tym też snadź celu zu­żyt­ko­wa­ne były, grunt bo­wiem pod nimi, udep­ta­ny i z tra­wy ogo­ło­co­ny, na ob­wo­dzie brze­gów, rów­nych roz­ło­ży­sto­ści skle­pie­nia ga­łę­zi­ste­go, na­zna­czo­ny był po­pio­ła­mi ognisk zga­słych. Mimo prze­cho­dzi­ła dro­ga, gład­ka i ubi­ta, ale jak rze­kli­śmy, bar­dziej do ścież­ki ani­że­li do go­ściń­ca po­dob­na – bar­dziej do ścież­ki, bo nie sze­ro­ka i nie po­ka­zu­ją­ca śla­dów kół. Wozy nie prze­jeż­dża­ły i prze­jeż­dżać tam­tę­dy nie mo­gły nig­dy, nie mo­gły­by bo­wiem żad­ną mia­rą na tę le­śną do­stać się dro­gę, któ­rą dro­gą na­zy­wa­my, któ­rej by jed­nak i ścież­ką na­wet na­zwać nie moż­na. Wy­obraź­my so­bie bo­wiem próg za pro­giem, uło­żo­ne rów­no­le­gle i utwo­rzo­ne z zie­mi ubi­tej. Taka była dro­ga, wi­ją­ca się zyg­za­kiem po­mię­dzy bu­ka­mi od­wiecz­ny­mi. Uro­bi­ły ją ko­nie, wy­gnió­tł­szy ko­py­ta­mi jamy, któ­re z upły­wem lat, wy­dep­ty­wa­ne co­raz to głę­biej i głę­biej, przy­bra­ły kształt row­ków po­przecz­nych, dzie­lą­cych pro­gi je­den od dru­gie­go. Dro­ga prze­to skła­da­ła się z pro­gów dość wy­so­kich i z row­ków głę­bo­ko­ści dwóch pię­dzi, po któ­rych wóz ża­den nie mógł­by uje­chać kro­ków dzie­się­ciu, po­mi­ja­jąc to, że na każ­dych dzie­się­ciu kro­kach mu­siał­by parę razy osią o pnie bu­ków i je­sio­nów za­wa­dzić.

Dro­ga ta ist­nia­ła je­dy­nie dla koni i to ob­ju­czo­nych. Row­ki słu­ży­ły im za punk­ty opar­cia przy wspi­na­niu się na górę i spusz­cza­niu się z góry. Lu­dzie pie­si trzy­ma­li się onej, lecz po niej nie szli. Lu­dzie udep­ta­li dla sie­bie po obu dro­gi stro­nach ścież­ki, któ­re to­wa­rzy­szy­ły jej w le­sie aż na wierz­cho­łek góry i tam zle­wa­ły się z nią w jed­no na kil­ku­dzie­się­cio-sąż­nio­wej dłu­go­ści, aże­by znów się od niej od­dzie­lić przy wej­ściu do lasu na prze­ciw­le­głej po­chy­ło­ści.

Na dro­dze tej spo­ty­ka­my lu­dzi, ma­ją­cych wy­stą­pić w ni­niej­szej po­wie­ści w cha­rak­te­rze osób dzia­ła­ją­cych.

Było ich sze­ściu. Co za jed­ni? – Nikt by ich nie wziął za co in­ne­go, tyl­ko za trgow­ców, o czym świad­czy­ły ko­nie, w licz­bie trzy­dzie­stu kil­ku, osio­dła­ne w sa­ma­ry, obar­czo­ne solą ka­mien­ną.Sól w du­żych bry­łach, przy­tro­czo­na sznu­ra­mi do sa­ma­rów, cię­ży­ła ma­łym ko­ni­kom.

Ugi­na­ły się pod nią i stę­ka­ły, wy­cią­ga­ły szy­je i kro­czy­ły zwol­na pod górę, prze­stę­pu­jąc krzy­żo­wa­nym cho­dem próg po pro­gu z ostroż­no­ścią świad­czą­cą, iż po raz to nie pierw­szy i nie dzie­sią­ty tę po­dróż od­by­wa­ją. Szły dłu­gim, rzę­dem, je­den za dru­gim, każ­dy po­wro­zem od uzdy uwią­za­ny do ogo­na swe­go po­przed­ni­ka. Uwią­za­ny nie był tyl­ko ten, co po­stę­po­wał na cze­le, lecz był to koń pew­ny i tak dro­gi świa­do­my, że bez­piecz­nie sa­me­go pusz­czać go moż­na było. Każ­dy dźwi­gał na grzbie­cie cię­żar, z wy­jąt­kiem ostat­nie­go, któ­ry miał wpraw­dzie na so­bie sa­mar, na sa­ma­rze jed­nak nie sól była przy­tro­czo­na, ale sie­dział czło­wiek.

Sie­dział wszak­że nie cią­gle. Snadź nu­dzi­ła mu się jaz­da po­wol­na. Ze­ska­ki­wał od cza­su do cza­su z sa­ma­ra i albo szedł sa­mot­nie jak to­wa­rzy­sze jego, któ­rzy w od­stę­pach po­stę­po­wa­li obok koni je­den za dru­gim, albo też przy­łą­czał sio do jed­ne­go z nich i za­cze­piał go za­py­ta­niem, ta­kim na przy­kład:

– Czy w tej stro­nie dro­gi ta­kie tyl­ko?

– A ta­kie… – od­po­wia­dał za­py­ta­ny.

– In­nych nie ma?

– Są i inne, ale da­le­ko, za gó­ra­mi.

– Toć to dro­ga nie do jeż­dże­nia!

– Dla nas ona do­bra… Raja na niej bez­piecz­ny.

Ten, co z ko­nia zsiadł, uśmiech­nął się na sło­wa te gorz­kim uśmie­chem.

Był to czło­wiek mło­dy, nie tą jed­nak pierw­szą mło­do­ścią, co z mło­do­cia­nym gra­ni­czy wie­kiem, ale tą, co sta­no­wi przej­ście do lat doj­rza­łych. Ubra­niem nie róż­nił się od to­wa­rzy­szów po­dró­ży. Miał na so­bie sa­mo­dzia­ło­wą kur­tę z bu­re­go suk­na z sze­ro­ki­mi rę­ka­wa­mi, ta­kież sza­ra­wa­ry sze­ro­kie, u spodu zwę­żo­ne i na ha­ft­ki za­pi­na­ne, spod kur­ty wy­glą­da­ła ko­szu­la na pier­siach otwar­ta, bio­dra ota­czał sze­ro­ki, weł­nia­ny, czer­wo­ny pas, gło­wę przy­kry­wał fez czer­wo­ny bez ku­ta­sa, na no­gach miał płyt­kie trze­wi­ki, kro­jem i szy­ciem świad­czą­ce o ni­skim sta­nie szew­skiej sztu­ki. To­wa­rzy­sze jego ubra­ni byli tak samo. Nic go więc od nich nie róż­ni­ło.

Je­że­li oni byli trgow­cy, to i jego na­le­ża­ło do tej kla­sy spo­łe­czeń­stwa serb­skie­go za­li­czać;

je­że­li zaś byli to sie­la­cy, to i on nie mógł być czym in­nym. A prze­cież wi­dzieć się w nim da­wa­ło coś, co róż­ni­cę sta­no­wi­ło.

Na­przód la­ta­mi młod­szy był od nich – od każ­de­go z pię­ciu, po­mię­dzy któ­ry­mi trzech si­wi­zna już okry­wa­ła, a dwom nie­wie­le do sę­dzi­wych bra­ko­wa­ło lat.

Po wtó­re: dla­cze­go, kie­dy młod­szy, je­chał kon­no, pod­czas gdy star­si po­dróż pie­szo od­by­wa­li?…

Nie dzia­ło się to bez przy­czy­ny jak nie­mniej i to, że go to­wa­rzy­sze ota­cza­li oso­bli­we­go ro­dza­ju względ­no­ścią, do­cho­dzą­cą nie­mal roz­mia­rów usza­no­wa­nia.

Oni szli, on je­chał. Lecz się mu nu­dzi­ło; a przy tym sie­dze­nie na sa­ma­rze nie na­le­ży do naj­wy­god­niej­szych, na ta­kiej zwłasz­cza dro­dze jak ta, któ­rą­śmy opi­sa­li. Więc po­dróż­ny nasz zsiadł u stóp góry i już wię­cej nie wsia­dał. Koń jego szedł so­bie lu­zem, on zaś, przy­śpie­sza­jąc nie­co kro­ku, wy­mi­jał prze­wod­ni­ków jed­ne­go po dru­gim i po chwi­li zna­lazł się obok tego… co się znaj­do­wał na prze­dzie.

– A!… – rzekł ten ostat­ni to­nem pół­żar­to­bli­wym – nie po­do­ba­ło ci się na sa­ma­rze.

– Jaz­da za­nad­to po­wol­na… – od­rzekł za­gab­nię­ty.

– To­bie snadź chcia­ło­by się lo­tem so­ko­ła ob­le­cieć Ser­bię wzdłuż i wszerz… To­bie po­trze­ba sza­ra­ca, na któ­rym jeź­dził kró­le­wicz Mar­ko… O! mi­nę­ły te cza­sy… Mi­nę­ły i Bóg wie, czy po­wró­cą kie­dy!… – do­dał z wes­tchnie­niem.

– Po­wró­cą może… – od­parł mło­dy po­dróż­ny. Sta­ry – był to bo­wiem z dru­ży­ny naj­star­szy, wą­sacz siwy, nie­co przy­gar­bio­ny, ale krzep­ki – po­wtór­nie wes­tchnął i mach­nąw­szy ki­jem, tak da­lej cią­gnął:

– Dużo w moim ży­ciu wi­dzia­łem, dużo pa­mię­tam i dużo od oj­ców na­szych, co się już od daw­na w gro­bach po­ło­ży­li, sły­sza­łem… Było źle i jest źle… ot!… Ale oni się po­cie­sza­li i my się po­cie­sza­my… że bę­dzie le­piej… Czyż bę­dzie?

– Gdy­by być nie mia­ło, to by­śmy się nie po­cie­sza­li… – od­rzekł mło­dy to­nem pew­nym i wy­ro­ku­ją­cym.

Sta­re­go ton ten zdzi­wił snadź i może na­wet roz­gnie­wał nie­co. Spoj­rzał na to­wa­rzy­sza z uko­sa, rzu­cił ku nie­mu wzro­kiem su­ro­wym spod brwi si­wych, co mu niby dwa ostrzesz­ki nad ocza­mi wi­sia­ły. Ten jed­nak spo­koj­nie w ro­dza­ju ko­men­ta­rza do słów po­przed­nich do­dał:

– Spo­dzie­wa­my się, bo mamy pra­wo… pra­wo od Boga, któ­re nam Tur­czyn prze­mo­cą wy­darł…

Pra­wo nam po­zo­sta­je wciąż jed­na­kie, a prze­moc się zu­ży­wa… Więc przyjść musi kie­dyś czas, w któ­rym pierw­sze weź­mie nad dru­gą górę… chy­ba iż­by­śmy się sami pra­wa na­sze­go zrze­kli.

– A… – krzyk­nął sta­rzec, dłoń do góry pod­no­sząc jak­by na we­zwa­nie świa­dec­twa nie­ba, wid­ne­go przez li­ścia­ste od­wiecz­nych bu­ków skle­pie­nia. – To by zie­mia wy­rzu­ci­ła ko­ści na­sze!

Po wy­krzyk­ni­ku tym dłu­go ze sobą nic nie mó­wi­li. Wresz­cie mło­dy za­py­tał sta­re­go:

– Do­kąd dro­ga ta pro­wa­dzi?

– W do­li­nę Mła­wy… – od­rzekł za­py­ta­ny.

– Jed­na?

– O, nie… za górą dzie­li się.

– Ale na górę jed­na? – pod­chwy­cił mło­dy.

– Jed­na… – od­parł sta­ry, od­wra­ca­jąc się od to­wa­rzy­sza swe­go ku ko­niom, z któ­rych je­den w chwi­li tej utknął na pro­gu.

– O he!… – krzyk­nął grom­kim, w ro­dza­ju na­po­mnie­nia, gło­sem.

Od­wró­cił się w stro­nę to­wa­rzy­sza mło­de­go. Lecz już go obok nie­go nie było. Doj­rzał tyl­ko na prze­dzie po­stać jego, mi­ga­ją­cą się po­mię­dzy drze­wa­mi. To go ani zdzi­wi­ło, ani za­sta­no­wi­ło.

Mło­dy po­dróż­ny kro­ku przy­śpie­szył. Nie zna­czy­ło to, aże­by śpie­szyć się miał. By­najm­niej.

Ko­ni­ki serb­skie, solą obar­czo­ne, szły tak po­wol­nie, że zwy­czaj­ny ludz­ki chód był dwa razy przy­najm­niej szyb­szym w po­rów­na­niu z ich cho­dem. Po­dróż­ny więc nasz pu­ścił się kro­kiem zwy­czaj­nym i wkrót­ce zna­lazł się da­le­ko na prze­dzie. Ka­ra­wa­na sol­na nie­ba­wem z oczu mu zni­kła. Sły­szał ją jed­nak za sobą. Koń przo­do­wy uwią­za­ne miał na szyi brzę­ka­dło, któ­re­go od­głos roz­le­gał się po le­sie ca­łym. Lecz i to, głu­chło, głu­chło i zni­kło, i po­dróż­ny po nie­ja­kimś cza­sie oto­czo­ny zo­stał po­waż­ną ci­szą le­śną, peł­ną ta­jem­ni­czych szme­rów i szep­tów, na­brzmia­łych uro­czy­stą ja­kąś za­gad­ko­wo­ścią. Szedł trzy­ma­jąc się dro­gi, któ­ra pro­wa­dzi­ła pod górę uko­śnie, za­ła­my­wa­ła się, znów szła uko­śnie, aż na­gle las się skoń­czył i po­ka­za­ła się łąka, pa­nu­ją­ca na wy­ży­nie. Po­dróż­ny sta­nął, pot z czo­ła otarł i do­ko­ła się obej­rzał.

Pa­trzył, oglą­dał się. W mia­rę roz­pa­try­wa­nia się, twarz jego ja­śnia­ła, a oczy na­peł­nia­ły się wy­ra­zem za­chwy­tu nie­me­go. Błą­dził wzro­kiem po zie­lo­nej, bez­mier­nej prze­strze­ni, oświe­co­nej uko­śny­mi pro­mie­nia­mi chy­lą­ce­go się ku za­cho­do­wi słoń­ca i za­trzy­my­wał je dłu­żej na pew­nych punk­tach, któ­re uwa­gę jego bar­dziej na sie­bie ścią­ga­ły. W jed­nym miej­scu, po­środ­ku bu­kie­tu drzew, wy­su­wał się do góry bia­ła­wy dym i two­rzył niby wspa­nia­ły pió­ro­pusz; w in­nym orzeł krą­żył nad zrę­bem skał; na wid­no­krę­gu da­le­ko ry­so­wa­ły się kształ­ty gór w po­sta­ci ob­ło­ków zni­żo­nych. A nie­bo było bez chmur­ki; a słoń­ce to­czy­ło się wspa­nia­le; a w po­wie­trzu szu­miał ja­kiś hymn ci­chy i uro­czy­sty, zgod­nym z łona bez­mia­ru bi­ją­cy chó­rem, wzno­szą­cy się po­wo­li i roz­pły­wa­ją­cy się w gó­rze.

– Boże! – wes­tchnął po­dróż­ny.

Wes­tchnie­nie to wy­dar­ło mu się z głę­bi du­szy, prze­peł­nio­nej za­chwy­tem.

Po chwi­li rzekł gło­śno:

– Jak­że­by tu miesz­kać nie mia­ła Wila!… O! nie jest ona wy­my­słem… jak utrzy­mu­ją nie­któ­rzy…

I roz­pa­try­wał się, i dość na­pa­trzeć się nie mógł. Prze­cho­dził z koń­ca w ko­niec łąki; sta­wał i wę­dro­wał wzro­kiem po roz­wi­ja­ją­cej się sze­ro­ko pod no­ga­mi jego pa­no­ra­mie. Nie­kie­dy w za­du­mę wpa­dał.

Od­głos brzę­ka­dła prze­rwał jego roz­pa­try­wa­nie się w oko­li­cy. Nie­ba­wem z lasu wy­su­nął się koń przed­ni, par­sk­nął gło­śno i uszedł­szy kro­ków kil­ka­dzie­siąt zwró­cił z dro­gi pod gru­szę, pod któ­rą się za­trzy­mał pro­wa­dząc za sobą sze­reg cały koni ob­ju­czo­nych. Ser­bo­wie ze zwy­kłą so­bie fleg­mą przy­stą­pi­li do od­wią­zy­wa­nia soli i roz­sio­dły­wa­nia koni z sa­ma­rów.

– Cóż to? czy tu no­co­wać mamy?… – za­py­tał mło­dy po­dróż­ny nie bio­rąc w pra­cy to­wa­rzy­szy udzia­łu.

– A tak… – od­rzekł je­den.

– Do za­cho­du słoń­ca go­dzi­na przy­najm­niej jesz­cze. Ten, do któ­re­go się wy­ra­zy te od­no­si­ły, na słoń­ce spoj­rzał i od­po­wie­dział:

– Tak… ale do przy­by­cia tam trzech go­dzin po­trze­ba naj­mniej… A i ko­niom, co ta­kie pod górę dźwi­ga­ły cię­ża­ry, na­le­ży się od­po­czy­nek wcze­śniej­szy…

Ra­cja była do­bra. Więc też mło­dy po­dróż­ny nic nie od­po­wie­dział, tyl­ko się z boku przy­pa­try­wał, z jaką wpra­wą lu­dzie cię­ża­ry na zie­mię skła­da­li i z jaką ra­do­ścią uwol­nio­ne od nich ko­nie na­przód na dro­dze się ta­rza­ły, a na­stęp­nie na traw­nik od­cho­dzi­ły.

– No… – ode­zwał się po ro­bo­cie tej skoń­czo­nej naj­star­szy z dru­ży­ny – te­raz i nam spo­cząć pora.

Roz­sio­dły­wa­nie za­bra­ło cza­su tyle, że słoń­ce za wid­no­krąg nie za­pa­dło jesz­cze wpraw­dzie, lecz się już za góry spu­ści­ło.

Gru­sze dłu­gie rzu­ca­ły cie­nie. Po­chy­ło­ści wschod­nie to­nę­ły w mro­ku wie­czor­nym, któ­ry co chwi­la co­raz to sze­rzył się da­lej.

Ser­bo­wie do od­po­czy­wa­nia ze­bra­li się nie od razu. Opa­trzy­li pier­wej juki i odło­ży­li osob­no kil­ka ba­ry­łek nie­wiel­kich, któ­rych na ko­niach wi­dać nie było. Ba­rył­ki te mu­sia­ły snadź coś w so­bie za­wie­rać dro­gie­go, są­dząc po sta­ran­no­ści, z jaką je okry­li. Sta­ry miej­sce dla nich wy­brał, a wy­bie­ra­jąc i miał na uwa­dze, skąd wiatr cią­gnie.

– Z za­cho­du… – rzekł rzu­ciw­szy do góry piór­ko, któ­re się ku wscho­do­wi unio­sło.

Ob­szedł gru­szę do­ko­ła, od­stą­pił od niej kro­ków kil­ka­na­ście i za­de­cy­do­wał:

– Tu… Dym i skry pój­dą tam.

Była to stro­na za­chod­nia. Na wska­za­ny punkt za­nie­sio­no ba­rył­ki i okry­to je opoń­cza­mi sta­ran­nie.

Po do­peł­nie­niu czyn­no­ści tej sta­ry prze­szedł na stro­nę prze­ciw­ną i na roz­ło­że­nie ogni­ska punkt wy­brał i wy­zna­czył.

Sza­rzeć już po­czy­na­ło. Zmrok gęst­niał. Jed­ni zno­si­li su­che drew­na, dru­dzy roz­kła­da­li na zie­mi ki­lim­ki, inni ukła­da­li sa­kwy i cu­try. Sta­ry wy­krze­sał ogień, któ­ry, roz­dmu­cha­ny w pęku su­chych ba­dy­li, buch­nął pło­mie­niem i po­słu­żył do pod­pa­le­nia dre­wie­nek. Za­ję­ły się su­che sło­my. Pło­mień strze­lił do góry. Ser­bo­wie ob­sie­dli ogni­sko do­ko­ła, a po­mię­dzy nimi, obok star­ca, za­jął miej­sce mło­dy po­dróż­ny, któ­ry był bier­nym wszyst­kie­go, co się ro­bi­ło, wi­dzem.

– No… – rzekł uprzej­mie sta­ry do mło­de­go – te­raz chy­ba nie po­zo­sta­je nam już, jak po­si­lić się, czym Bóg dał i…

– Spać… – do­koń­czył mło­dy. Sta­ry cmok­nął, na znak prze­cze­nia.

– Spać, to by moż­na, gdy­by nie haj­du­cy… Mło­dy zdzi­wio­nym w oczy mu po­pa­trzał wzro­kiem.

– Czyż lę­kasz się, aże­by nie na­pa­dli? Sta­ry ra­mio­na­mi ści­snął.

– Kto by się tam lę­kał tego!… Haj­du­cy nie na­pa­da­ją nas. Na wy­ra­zie "nas" za­brzmiał na­cisk zna­czą­cy.

– Cze­mu więc z po­wo­du ich spać nie moż­na?… – pod­chwy­cił mło­dy.

– Hm… – mruk­nął sta­rzec – mamy dla nich go­ści­niec, po któ­ry oni się zgło­szą: w czu­trach wino kra­iń­skie, w ba­rył­ce czar­ny mak… Oni bo – do­dał żar­to­bli­wie – taki na­ród, że bez maku wy­żyć nie mogą…

Po­dróż­ny z ko­lei ra­mio­na­mi ści­snął ro­biąc gest ozna­cza­ją­cy, iż do­my­śla się za­gad­ki ja­kiejś, lecz się ta­ko­wej do­cho­dze­nia zrze­ka.

Pod­czas roz­mo­wy tej inni, udzia­łu w niej nie bio­rąc, krzą­ta­li się oko­ło przy­rzą­dze­nia wie­cze­rzy.

Przed ogni­skiem po­ja­wił się ob­rus na tra­wie roz­ście­lo­ny, a na ob­ru­sie pusz­ki drew­nia­ne, za­wie­ra­ją­ce w so­bie owczy ser, prze­to­pio­ne ma­sło, miód, czer­wo­ną pa­pry­kę i sól. Na­kry­wy do pu­szek za­stę­po­wa­ły miej­sce ta­le­rzy. Na jed­nej z ta­ko­wych je­den z mło­dych na­kra­jał w ta­lar­ki ob­ra­nych ze zwierzch­niej łu­pi­ny głó­wek kil­ka ce­bu­li; na dru­giej inny ukła­dał pie­czo­ne na wę­glach zie­lo­ne strą­ki pa­pry­ki, któ­re pa­pry­ką czer­wo­ną po­sy­py­wał, inny znów ła­mał plac­ki. Przy­rzą­dze­nia te, świad­czą­ce, jako Ser­bo­wie lu­bią swe­go ro­dza­ju kom­fort, cza­su nie za­bra­ły dużo. Wie­cze­rza, skła­da­ją­ca się z sera, mio­du, su­ro­wej… ce­bu­li i pie­czo­nej pa­pry­ki, pręd­ko go­to­wa była. Sta­rzec przy­su­nął się do za­sta­wy, ski­nął na mło­de­go to­wa­rzy­sza gło­wą i ode­zwał się we­so­ło:

– Da pi­je­mo, da je­die­mo, da se we­se­li­mo (pij­my, jedz­my, we­sel­my się)…

Spół­bie­siad­ni­cy ani tro­chę pro­sić się nie dali. Nie­wy­szu­ka­ne wpraw­dzie, nie­wy­kwint­ne były po­tra­wy, brak ten ato­li wy­na­gra­dzał so­wi­cie ape­tyt po­tęż­ny. Ła­ma­li plac­ki i na­bie­ra­jąc na ta­ko­we raz sera, znów mio­du lub też za­gry­za­jąc na prze­mian to ce­bu­lą, to pa­pry­ką, zmia­ta­li z pu­szek i z po­kryw wszyst­ko, co do zmia­ta­nia było. Pa­pry­ka, od któ­rej czło­wie­ko­wi nie­przy­zwy­cza­jo­ne­mu świecz­ki w oczach sta­ją, dziel­nie do po­bu­dze­nia ape­ty­tu słu­ży­ła. Je­dli, aż za usza­mi trzesz­cza­ło i od­wil­ża­li od cza­su do cza­su gar­dło z po­da­wa­nej z rąk do rąk czu­try, któ­ra, do ust na­chy­la­na, beł­kot wy­da­wa­ła. Wino wy­wie­ra­ło wpływ sil­ny na ape­tyt, zdro­wie i hu­mor. Żar­ty prze­pla­ta­ły ak­cję spo­ży­wa­nia da­rów Bo­żych i try­ska­ły ży­wiej pod ko­niec wie­cze­rzy, kie­dy prze­chy­lo­na do ust czu­tra beł­ko­tać prze­sta­ła.

– Ot to­bie i ko­niec… – rzekł sta­ry po­pra­wia­jąc się na sie­dze­niu. – Z próż­ne­go nie na­le­jesz, to dar­mo… a kra­iń­skie­go ty­kać nie moż­na, aż przyj­dą tam­ci.

Prze­dmuch­nął cy­buch, wy­jął zza pasa kap­ciuch, faj­kę na­ło­żył i za­pa­lił.

To samo uczy­ni­li i inni. Na chwi­lę za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie po­waż­ne, za­peł­nio­ne wcią­ga­niem w pier­si i wy­pusz­cza­niem przez nosy i usta kłę­bów won­ne­go dymu, któ­ry szedł ku ogni­sku, łą­czył się z pło­mie­niem i uno­sił wraz z dy­mem w gór­ne sfe­ry.

Nie masz nic po­waż­niej­sze­go nad czło­wie­ka pa­lą­ce­go faj­kę z dłu­gie­go cy­bu­cha. Nic tak nie na­da­je czło­wie­ko­wi tego, co się na­zy­wa "kon­te­nan­sem". Cy­ga­ra i pa­pie­ro­sy ozna­cza­ją upa­dek po­wa­gi.

Po­dróż­ni nasi wy­glą­da­li wiel­ce po­waż­nie z cy­bu­cha­mi przy ogni­sku. Rzekł­byś, że to mę­żo­wie du­ma­ją­cy nad lo­sa­mi świa­ta, za­kop­co­ne­go nie­spra­wie­dli­wo­ścią i nie­pra­wo­ścią. Czy, w sa­mej rze­czy, du­ma­li i o czym? – nie wie­my. Wie­my tyl­ko, że dy­mi­li wszy­scy bez wy­jąt­ku, że mie­li oczy wle­pio­ne w ogni­sko i że od­sa­py­wa­li głę­bo­ko. Mło­de­mu po­dróż­ne­mu oczy się kle­iły. Był­by może za­snął, gdy­by go nie wstrzy­my­wa­ła cie­ka­wość, któ­ra też wkrót­ce za­spo­ko­jo­na zo­sta­ła.

Przy ogni­sku, niby duch, po­ja­wił się na­gle czło­wiek, zu­peł­nie in­a­czej ani­że­li po­dróż­ni nasi wy­glą­da­ją­cy. Za nim z cie­niów nocy wy­nu­rzył się dru­gi i trze­ci. Oznaj­mił się po­zdro­wie­niem:

– Do­bro wie­cze (do­bry wie­czór)… – po­zdro­wie­niem, na któ­re sta­rzec, nie ru­sza­jąc się z miej­sca, od­po­wie­dział:

– Do­bro do­szli…

Na nich odzież pa­rad­na, zło­tem i sre­brem wy­szy­wa­na. Zza pa­sów ster­cza­ły im głow­nie kin­dża­łów i pi­sto­le­tów per­ła­mi na­bi­ja­nych. Na ra­mio­nach nie­śli dłu­gie rusz­ni­ce, o krót­kich a moc­no wy­gię­tych ło­żach, suto in­kru­sto­wa­nych.

Przy­szli, rusz­ni­ce z ra­mion zrzu­ci­li, przed sobą je po­sta­wi­li i na nich się po­opie­ra­li. Wy­glą­da­li jak trzy po­są­gi ry­ce­rzy wschod­nich.

– Do­bro do­szli… – po­wtó­rzył sta­rzec po chwi­li.

– Fała Bogu… – od­rzekł je­den z przy­by­łych po­wol­nie.

– Je­śli wola, za­siądź­cie obok nas. Mamy tam dla was ład­ne win­co – w czu­trze i czar­ny mak w ba­rył­ce…

– Fała…

Po­dróż­ni się roz­su­nę­li. No­wo­przy­by­li za­ję­li śród nich miej­sca.

Je­den z przy­by­łych, jak się zda­je star­szy po­mię­dzy swo­imi, usiadł­szy zro­bił prze­gląd po­dróż­nych na­szych, pa­trząc każ­de­mu w ob­li­cze.

– To sta­ry Ha­dżi-Pe­tar. – mó­wił – a to Gica, a to Dy­mitr, a to Mi­chaj, a to Żoka… A toż kto? – za­py­tał za­trzy­mu­jąc na mło­dym po­dróż­nym wzrok.

– Cie­ka­wyś… – od­rzekł sta­ry.

– Toć to pra­wo moje cie­ka­wym być… Na tym haj­duc­ka sztu­ka cała, aże­by wszyst­kich znać i o wszyst­kim wie­dzieć.

– Niech ci on po­wie sam, kto on taki…

– Na­zy­wam się Mar­ko… – rzekł mło­dy.

– Nasz czy nie nasz?

– Popa Dżu­ra za nie­go rę­czy – wtrą­cił Ha­dżi-Pe­tar niby od nie­chce­nia.

– A… – była cała haj­du­ka od­po­wiedź, ozna­cza­ją­ca, że wia­do­mość ta wy­star­cza dla nie­go jak naj­zu­peł­niej.

– Wie­zie­cie zza Du­na­ju sól… Cóż tam za Du­na­jem sły­chać?

– Ot lu­dzie bają, że bę­dzie kau­ga. Ale lu­dzie, zwy­czaj­nie jak lu­dzie… Czy to im wie­rzyć?…

No, a u was co no­we­go?

– U nas?… sta­re dzie­je… jak zwy­kle w haj­duc­kim rze­mio­śle… raz na gó­rze, dru­gi raz na dole… Ot, Mita w sta­rych szal­wa­rach cho­dzi; chciał­by zdo­być nowe, ta nie może… Już Tur­ków za­bił czte­rech.

– Dla szal­wa­rów?… – wtrą­cił Mar­ko to­nem nie­co zdzi­wio­nym.

– A no!…. Ostat­nie­go szko­da!… Ta­kie miał lie­pe, czer­wo­ne, zło­tem szy­te i no­wiut­kie…

– Cóż, chy­ba go od­bi­li mu? cza­su nie miał zdjąć?

– Gdzie tam!… zdjął, ale Tur­czyn, maj­ka nie­go­wa w szal­wa­ry…

– Tfu… – splu­nął sta­ry i za­klął obu­rza­jąc się z po­wo­du krzyw­dy, jaka się Mi­cie sta­ła.

– Ta­kie to rze­mio­sło na­sze!… – rzekł haj­duk z wes­tchnie­niem. – Tru­dów dużo, nie­bez­pie­czeń­stwa wię­cej jesz­cze, a gdy czło­wiek po na­gro­dę rękę wy­cią­ga… patrz!… na dro­dze ją rzu­cić mu­sisz!

– Zdra­wie!… – ode­zwał się Ha­dżi-Pe­tar przy­kła­da­jąc czu­trę z kra­iń­skim wi­nem do ust.

– Zdra­wie!…… – od­parł haj­duk. Czu­tra po­szła wko­ło z rąk do rąk po­da­wa­na. Prze­rwa­na roz­mo­wa znów się za­wią­za­ła, wy­wo­ła­na przez Mar­ka, któ­ry z wy­ra­zem moc­no na­tę­żo­nej cie­ka­wo­ści przy­pa­try­wał się i przy­słu­chi­wał haj­du­kom.

– Czy was dużo? – za­py­tał.

– Kogo… was? – od­parł haj­duk…

– Za­py­tu­ję o haj­du­ków.

– Kto by ich tam po­li­czył!… raz jak li­ści na drze­wie; znów zejdź wszyst­kie serb­skie pła­ni­ny i szu­my, nie znaj­dziesz ani jed­ne­go… My scho­dzi­my jak gwiaz­dy na nie­bie i jak gwiaz­dy zni­ka­my.

– Hm… – mruk­nął Mar­ko. – Od­po­wia­dasz mi, bra­cie, jak­byś się mnie lę­kał, a ja po to przy­by­wam tu wła­śnie, aże­by się do­wie­dzieć, cze­go chrze­ści­ja­nom nie do­sta­je, aże­by Tur­czy­na tłuc mo­gli, jak na­le­ży.

Haj­duk spoj­rzał na Ha­dżi-Pe­ta­ra. Sta­rzec gło­wą na znak po­twier­dze­nia kiw­nął:

– Toż ty, bra­cie, W do­brym przy­by­wasz celu!… Kie­dy tak, py­taj… będę ci po ludz­ku od­po­wia­dał, czło­wie­cze.

– Py­tam: czy dużo was haj­du­ków?…

– Jak kie­dy… Zimą mało, na wio­snę dużo, a la­tem i w je­sie­ni… ot… tyle, ile po­trze­ba. Każ­da góra ma ha­ram­ba­szę swe­go, któ­re­go zna oko­li­ca cała… Spy­taj no o haj­du­ka Mi­len­ka w

Po­ża­rew­cu – rzekł z ak­cen­tem dumy – albo w Ja­go­dy­nie…

– Dzi­wo, że go w Ja­go­dy­nie zna­ją – wtrą­cił sta­ry – gdzie stoi ku­tia, w któ­rej się uro­dził…

– I gdzie ro­śnie die­woj­ka, do któ­rej ser­ce jego lgnie… – do­dał haj­duk we­so­ło.

– Oj… wam w pła­ni­nach die­woj­ki tyl­ko w gło­wie…

– Ta­kie zwłasz­cza jak wnucz­ka two­ja, babo Pe­ta­rze… Aby jej ino Tur­czyn nie zo­czył…

Sta­ry ręką mach­nął.

– Nie kło­pocz się o to… Pil­nu­je­my jej jak oka w gło­wie… Haj­duk, się za­my­ślił, jak­by coś so­bie przy­po­mniał.

– Toć już lat sześć, jak jej nie wi­dzia­łem… Mu­sia­ła się z niej zro­bić lie­po­ti­ca… a!…

– Przyjdź kie­dy i zo­bacz… – od­parł Ha­dżi-Pe­tar pół­żar­tem.

– Boga mi, po­słu­cham, babo, two­jej rady.

I jak­by na do­da­nie so­bie ocho­ty po­cią­gnął z czu­try haust duży i po­da­jąc na­czy­nie z wi­nem swe­mu po­bocz­ni­ko­wi, rzekł z przy­ci­skiem:

– Praw­dzi­we ne­go­tyń­skie!… chłod­ne, a w krew ogień wle­wa… – i do­dał:

– Ale to już póź­no… Czas po­spać tro­chę… Bądź­cie zdro­wi, zo­ba­czy­my się w Ja­go­dy­nie.

Wstał. Wstał i Mar­ko, po­szedł za haj­du­kiem i dłu­go coś ze sobą we dwóch na stro­nie roz­ma­wia­li.ROZ­DZIAŁ DRU­GI SERB­SKA RO­DZI­NA

W peł­nym ma­low­ni­czo­ści nie­ła­dzie spę­dzi­li po­dróż­ni nasi noc przy ogni­sku. Każ­dy na miej­scu, na któ­rym sie­dział, tyl­ko się prze­chy­lił, zwierzch­nią odzież na gło­wę na­cią­gnął, nogi na ogień wy­sta­wił i za­snął. Po­go­da była ci­cha. Ogni­sko pa­li­ło się rów­nym pło­mie­niem po­sy­ła­jąc pod wy­iskrzo­ne gwiaz­da­mi nie­bo kitę czar­ne­go dymu. Lasy po­grą­żo­ne były w głu­chej ci­szy, śród któ­rej za­brzmia­ło nie­kie­dy ozwa­nie się pu­cha­cza lub syk­nął pisk sar­ny. Ser­bo­wie spa­li jak za­bi­ci.

Lecz za­le­d­wie na­tu­ra ze snu się bu­dzić za­czę­ła, za­le­d­wie sły­szeć się dał ten szmer, co to w la­sach ozna­cza ru­sza­nie się pta­ków na ga­łę­ziach, ali­ści Ser­bo­wie już na no­gach byli. Szyb­ko, cho­ciaż bez ze­wnętrz­nych po­śpie­chu oznak, od­by­wa­ło się sio­dła­nie i j ucze­nie koni. Miej­sce po­śpie­chu za­stę­po­wa­ła wpra­wa. Ko­ni­ki, acz z nie­chę­cią, pod­da­wa­ły się swe­mu lo­so­wi i je­den po dru­gim, obar­czo­ne cię­ża­rem, sta­wa­ły w sze­re­gu. Za­uwa­ży­my szcze­gół je­den pod wzglę­dem ju­cze­nia, ten, mia­no­wi­cie, że ba­rył­ki, o któ­rych wspo­mi­na­li­śmy, a z któ­rych parę haj­du­cy ze sobą za­bra­li, tak były zręcz­nie ukry­te, że ich wca­le wi­dać nie było. Niby to wszyst­ko znaj­do­wa­ło się na wierz­chu. Bry­ły soli wi­sia­ły przy­tro­czo­ne sznu­ra­mi. A prze­cież tymi bry­ła­mi za­ma­sko­wa­no ba­rył­ki, któ­re, od pierw­sze­go zwłasz­cza rzu­tu oka, do­strzec się nie da­wa­ły.

Ha­dżi-Pe­tar cmok­nął. Ka­ra­wa­na ru­szy­ła.

– Z Bo­giem… w do­bar put' – rzekł sta­rzec gło­śno.

Pierw­szy brzask dzien­ny po­wi­tał ich, kie­dy się za­nu­rza­li w las i wkrót­ce brzą­ka­dło ko­ni­ka prze­wod­nie­go bu­dzi­ło echa, drze­mią­ce w pa­smach i ostę­pach.

Nie bę­dzie­my krok w krok śle­dzi­li po­dróż­nych w ich po­wol­nej wę­drów­ce, od­by­wa­ją­cej się w spo­sób bar­dzo zwy­czaj­ny. Nie bę­dzie­my za­trzy­my­wa­li się z nimi na po­pa­sach i noc­le­gach ani też opi­sy­wa­li po­by­tu ich we wsiach, przez któ­re prze­cią­ga­li. Mu­si­my jed­nak szcze­gó­łów parę pod­nieść, a ra­czej za­no­to­wać, aże­by nie po­wie­dzia­no, że­śmy lek­ce­wa­ży­li cie­ka­wość lu­dzi, co ni­niej­szą po­wieść czy­tać będą.

Jed­nym ze szcze­gó­łów, na uwa­gę za­słu­gu­ją­cych, było to, w. tak Ha­dżi-Pe­tar jako też to­wa­rzy­sze jego byli zna­ni do­sko­na­le przez wszyst­kich sie­la­ków, z któ­ry­mi się spo­ty­ka­li. Wszę­dzie wi­ta­no ich po imie­niu i z tą uprzej­mo­ścią, któ­ra jest za­ży­ło­ści wy­ni­kiem. Wszę­dzie roz­py­ty­wa­no ich z oso­bli­wym za­ję­ciem: co tam na tam­tej stro­nie sły­chać? Je­den tyl­ko Mar­ko był dla wszyst­kich obcy i oka­zy­wa­no wzglę­dem oso­by jego pe­wien ro­dzaj nie­do­wie­rza­nia, któ­re roz­pra­szał Ha­dżi-Pe­tar za po­mo­cą wy­mó­wie­nia na­zwi­ska "Popa Dżu­ro".

– Popa Dżu­ro? a!… – po­wta­rzał każ­dy.

I nie­do­wie­rza­nie… niby ręką od­jął.

Dru­gim szcze­gó­łem było, że w każ­dej wsi Ha­dżi-Pe­tar zo­sta­wiał po jed­nej albo po dwie z owych ba­ry­łek, któ­re w spo­sób ta­jem­ni­czy bra­no i cho­wa­no jak­by skarb jaki.

A po­nie­waż do­tknę­li­śmy ma­te­rii szcze­gó­łów cie­ka­wych, więc wy­mień­my jesz­cze je­den, ty­czą­cy się wy­łącz­nie Mar­ka.

Mar­ko po­sia­dał w za­na­drzu mapę geo­gra­ficz­ną, któ­ra nie­zmier­ny w to­wa­rzy­szach jego wzbu­dza­ła po­dziw. Była ona pod­kle­jo­na płót­nem i w kil­ko­ro zło­żo­na, a obej­mo­wa­ła tę część po­rze­cza Du­na­ju, w któ­rą wpa­da­ją Ti­mok, Mla­wa, Mo­ra­wa i Sawa, po­su­nię­tą do źró­deł trzech pierw­szych z wy­mie­nio­nych rzek. Sta­no­wi­ła ona wi­docz­nie część mapy ogól­nej, zro­bio­nej na wiel­ką ska­lę. Mar­ko wy­do­by­wał ją od cza­su do cza­su i ro­bił na niej ołów­kiem zna­ki, po­prze­dza­jąc za­zwy­czaj to za­ję­cie py­ta­nia­mi, za­da­wa­ny­mi szcze­gól­nie Ha­dżi-Pe­ta­ro­wi a od­no­szą­cy­mi się do ro­dza­ju i kie­run­ku dróg i ście­żek, po­kry­wa­ją­cych sie­cią swo­ją tę część kra­ju, przez któ­rą prze­cią­ga­ła ka­ra­wa­na do­star­czy­cie­li soli. Ha­dżi-Pe­tar po­wia­dał, że w ży­ciu swo­im wi­dział wie­le rze­czy, ale po­dob­ne­go dzi­wu nie wi­dział jesz­cze.

– Ta i co to to?… – spy­tał spo­glą­da­jąc na dzi­wo to z uko­sa.

– Ob­raz kra­ju… – od­po­wie­dział Mar­ko chcąc za po­mo­cą zde­fi­nio­wa­nia rze­czy wy­tłu­ma­czyć zna­cze­nie jej.

– Ob­raz kra­ju?… Hm… Gdy­by to był ob­raz, to ja bym go po­znać po­wi­nien.

Mar­ko ob­ja­śniać mu­siał zna­ki kon­wen­cjo­nal­ne, uży­wa­ne do ozna­cze­nia gór, rzek, la­sów, gra­nic, miast i dróg.

– Bre… bre… – mó­wił Ha­dżi-Pe­tar i gło­wą krę­cił. – Wszyst­ko to wy­my­sły szwab­skie. No…

to niby tam dro­ga na­zna­czo­na, a któ­rę­dyż byś po­szedł, żeby do Ja­go­dy­ny zajść? Mar­ko spoj­rzał na mapę i wy­mie­nił wsi kil­ka. Ha­dżi-Pe­tar cmok­nął razy parę na znak zdzi­wie­nia.

– A do Zaj­cza­ru? -

Od­po­wiedź na py­ta­nie to zdzi­wi­ła go bar­dziej jesz­cze. – Otca mu! – za­wo­łał. – No, ale ob­raz prze­cie ten nie po­wie ci jed­nej rze­czy jak da­le­ko z Ja­go­dy­ny na przy­kład do Zaj­cza­ru?…

Mar­ko roz­ło­żył mapę, wy­do­był cyr­kiel i za­czął:

– Z Ja­go­dy­ny do Cziu­prii sa­ha­tów dwa i pół… Ha­dżi-Pe­tar sze­ro­ko oczy otwo­rzył.

– Z Cziu­prii do Pa­ra­ti­na sa­ha­tów dwa. Dwa i pół a dwa, to czte­ry i pół… Da­lej…

Tu prze­rwał so­bie za­py­tu­jąc:

– Któ­rąż mie­rzyć mam dro­gę: czy tę, co idzie brda­mi na Ja­bla­wi­cę, czy tę, co się Wiel­kie­go

Ti­mo­ka trzy­ma?… czy tę, co prze­cho­dzi przez Ba­nią i przez Gur­gu­so­wac?…

– Do­syć… – do­syć… – od­po­wie­dział Ha­dżi-Pe­tar ręką ma­cha­jąc. – Do­syć…

– Chcia­łeś, babo, wie­dzieć…

– Chcia­łem tyl­ko wie­dzieć, czy to praw­da, co na ob­ra­zie tym na­pi­sa­no stoi… No!… – za­my­ślił się na chwi­lę. – Ale to wy­pa­da­ło­by jesz­cze spraw­dzić – rzekł po­wo­li, ak­cen­tu­jąc moc­no wy­ra­zy – czy ty, syn­ku, w stro­nach tych po raz pierw­szy?…

– Boga mi… – od­parł Mar­ko z uśmie­chem – w ży­ciu noga moja nie po­sta­ła tu nig­dy…

Sta­rzec gło­wą z nie­do­wie­rza­niem ki­wał.

– Chy­baż Popa Dżu­ro opo­wia­dał ci wszyst­ko.

– Nig­dym nie mó­wił z nim o tym…

– To jak­że? to niby to z tych dwóch igieł roz­kra­czo­nych – rzekł, pal­cem na cyr­kiel uka­zu­jąc – któ­re sta­wiasz raz tak… dru­gi raz tak… do­wia­du­jesz się, ile sa­ha­tów stąd do­tąd?… Ej…

syn­ku… za mło­dyś na to, aby oszu­ki­wać sta­re­go…

Że snadź Mar­ko­wi nie bar­dzo cho­dzi­ło o to, aże­by wia­rę pod wzlę­dem tym zdo­być, więc tyl­ko ra­mio­na­mi ści­snął.

Z wy­pad­ków po­dró­ży nie mamy ani jed­ne­go, któ­ry by za­słu­gi­wał na wzmian­kę szcze­gól­ną.

Nic nie przy­tra­fi­ło się oso­bliw­sze­go. Szli – prze­cho­dzi­li przez góry i lasy; mi­ja­li wsie i mi­mo­cho­dem za­trzy­ma­li się w mo­na­ste­rze Ma­nas­sja, w któ­rym się po­kło­ni­li pięk­nym ob­ra­zom, zo­sta­wi­li ka­łu­gie­rom upo­mi­nek na utrzy­ma­nie klasz­to­ru i wy­słu­cha­li le­gen­dy o bu­do­wa­niu cer­kwi ma­nas­syj­skiej, opo­wie­dzia­nej przez gę­śla­rza śle­pe­go:

Crkwu gra­di serb­ski car Ste­pa­ne,

Crkwu gra­di Dżu­ro ne­ima­re.

Le­gen­dę tę na­szy­mi opo­wie­my sło­wa­mi. Car Ste­fan na­ka­zał bu­dow­ni­cze­mu Dżu­ro­wi, aże­by nie ża­łu­jąc zło­ta ni mar­mu­ru, po­bu­do­wał cer­kiew naj­więk­szą i naj­pięk­niej­szą. Dżu­ro bu­du­je przez lat dzie­sięć. Kie­dy skoń­czył i pięk­nie się z ca­rem ob­ra­cho­wał car rze­cze do nie­go:

– O, na Boga, Dżu­ro, kie­dy ty po bia­łym pój­dziesz świe­cie, bia­łe mo­na­ste­ry bu­do­wać bę­dziesz, po­wiedz, czy po­bu­du­jesz cer­kiew pięk­niej­szą?

Dżu­ro się na­my­ślił i tak ca­ro­wi od­po­wia­da:

– Boga mi, serb­ski ca­rze Ste­fa­nie, pięk­niej­szych cer­kwi nie wi­dzia­łem, ale mógł­bym zbu­do­wać, gdy­bym miał wię­cej zło­ta i mar­mu­ru.

Za od­po­wiedź tę wy­łu­pił car bu­dow­ni­cze­mu oczy i tak do nie­go prze­mó­wił:

– Idź­że te­raz, Dżu­ro bu­dow­ni­czy, bez oczów po bia­łym świe­cie, kie­dyś mnie po­słu­chać nie chciał.

Gniew­li­wie Dżu­ro klnie cer­kwi ma­nas­syj­skiej:

– Ma­nas­sjo, bo­daj­byś ty ogniem zgo­rza­ła! bo­daj Tur­czyn boż­ni­cę swo­ją na miej­scu oł­ta­rza prze­ze mnie po­sta­wio­ne­go za­ło­żył! kie­dym przez cie­bie oczy po­stra­dał…

Po­szedł Dżu­ro w świat bez oczów, trzy jesz­cze cer­kwie pięk­niej­sze po­bu­do­wał, a czwar­tej fun­da­men­ta za­ło­żył, bez oczów. Jak­by z ocza­mi był. A wciąż klął cer­kiew Ma­nas­sją i co rzekł, to się jej sta­ło.

Słu­chał tej pie­śni uważ­nie Ha­dżi-Pe­tar i Mar­ko, i wszy­scy zna­jo­mi nasi, i wie­lu jesz­cze

In­nych lu­dzi, co się do mo­na­ste­ru ze­szli na po­kłon. Kie­dy po­dróż­ni nasi Spusz­cza­li się z gór w do­li­nę Res­sa­wy, Ha­dżi-Pe­tar w na­stę­pu­ią­ce do Mar­ka ode­zwał się sło­wa:

– Czyś za­pa­mię­tał ty, co gę­ślarz w pie­śni opo­wie­dział?…

– Za­pa­mię­ta­łem… – od­parł Mar­ko.

– Otóż wi­dzisz… ten Dżu­ro ne­ima­re, toć on po­dob­ny do serb­skie­go na­ro­du, a ten car Ste­fan do Tur­czy­na. I bu­do­wa­niu cer­kwi moż­na by po­do­bień­stwo zna­leźć… Tur­czyn wy­łu­pił na­sze­mu na­ro­do­wi oczy.

Mar­ko peł­nym zdzi­wie­nia wzro­kiem zmie­rzył star­ca od stóp do gło­wy.

– Czyż nie tak?…… – rzekł Ha­dżi-Pe­tar spo­koj­nie. – Wy­łu­pił nam oczy… My ciem­ni.

– I po ciem­ku wi­dzi­cie…- pod­chwy­cił Mar­ko.

– E! – I cmok­nął sta­rzec na znak za­py­ta­nia.

– Tak, babo, wi­dzi­cie… Oto do­pa­trzy­li­ście w pie­śni tego, cze­gom w niej ani się do­my­ślał.

– Boga mi!… Wi­dzę, co jest… Wy­łu­pił nam Tur­czyn oczy jak car Ste­fan Dżu­ro­wi, aże­by­śmy pięk­niej­szych i lep­szych od tej, co on na­ka­zał, cer­kwi nie bu­do­wa­li, a my… z wy­łu­pio­ny­mi ocza­mi…

– Po­bu­du­je­cie!… po­bu­du­je­cie! – za­wo­łał Mar­ko w unie­sie­niu, któ­re­go po­wścią­gnąć nie umiał.

Unie­sie­nie to zdzi­wi­ło tro­chę sta­re­go Ser­ba. Ści­snął ra­mio­na­mi i wąsy pal­ca­mi po­gła­dził.

Mar­ko tym­cza­sem zim­ną krew od­zy­skał.

Szli da­lej. Z do­li­ny Res­sa­wy, po­su­wa­jąc się po­wo­li; do­sta­li się w do­li­nę Mo­ra­wy, prze­szli przez ży­zne, za­odło­go­wa­ne łąki, prze­pra­wi­li się przez rze­kę i na dru­gi dzień po wyj­ściu z mo­na­ste­ru, na go­dzi­nę przed słoń­ca za­cho­dem, u kre­su po­dró­ży swo­jej sta­nę­li.

W Ja­go­dy­nie do­sta­wi­cie­le soli roz­dzie­li­li się. Gica ko­nia jed­ne­go od­wią­zał, za uzdę go wziął i po­pro­wa­dził w swo­ją stro­nę; to samo uczy­ni­li Dy­mitr i Mi­chał, i Żoka. Przy star­cu po­zo­stał koń prze­wod­ni z pię­ciu tymi, co szły za nim i z do­dat­kiem tego ostat­nie­go, co dla

Mar­ka prze­zna­czo­ny był. Ten w sa­kwach niósł ja­kieś oso­bli­we­go kształ­tu in­stru­men­ta, któ­ry­mi się Mar­ko w cza­sie po­dró­ży po­słu­gi­wał nie­kie­dy, wzbu­dza­jąc za każ­dym ra­zem po­dziw w to­wa­rzy­szach swo­ich. Ha­dżi-Pe­tar kiw­nął na nie­go gło­wą.

– Tyś mój gość… Popa Dżu­ro po­le­cił mi, aże­bym cię pil­no­wał jak oka w gło­wie… Ty się na­zy­wasz Mar­ko i przy­by­wasz z tam­tej stro­ny, do­wia­du­jąc się, czy nie ma w tych stro­nach na sprze­daż wo­łów i owiec i po ja­kiej ce­nie… Ro­zu­miesz? Ostat­ni wy­raz wy­mó­wio­ny był z ge­stem zna­czą­cym. Mar­ko ski­nie­niem gło­wy od­po­wie­dział po­twier­dza­ją­co.

– Bę­dziesz się roz­py­ty­wał o woły i owce, a jak ze­chcesz, to i o świ­nie: bo choć to Tur­czyn świ­nek nie lubi i za nie chrze­ści­ja­nom do­ku­cza, ale gdzie o now­ce idzie, tam się przez pal­ce pa­trzy… Przy tym ty się bę­dziesz roz­py­ty­wał tyl­ko… Ro­zu­miesz?

– Ale będę ja po­trze­bo­wał po­słań­ca pew­ne­go do wy­sy­ła­nia li­stów na tam­tą stro­nę…

– O to się nie kło­po­taj… Na­pisz tyl­ko list drob­nym pi­smem, a ja znaj­dę już po­słań­ca, co ci go od­nie­sie, choć­by do Be­cza sa­me­go.

Ostat­nie wy­ra­zy wy­mó­wił we wro­tach miesz­ka­nia swe­go, do któ­rych na spo­tka­nie i po­wi­ta­nie star­ca wy­bie­gła kupa lu­dzi Po­wia­dam "lu­dzi" w zna­cze­niu ogól­ni­ko­wym, obej­mu­jąc tym wy­ra­zem dzie­ci i ko­bie­ty. Te ostat­nie jed­nak, uj­rzaw­szy czło­wie­ka ob­ce­go, pierz­chły niby spło­szo­ne sta­do ptac­twa i ukry­ły się w głę­bi domu. Po­zo­sta­ły tyl­ko dzie­ci, któ­re we­so­łym kół­kiem star­ca oto­czy­ły, i paru doj­rza­łych męż­czyzn, któ­rzy się za­ję­li koń­mi.

Dom Ha­dżi-Pe­ta­ra le­żał na przed­mie­ściu, na któ­rym Ja­go­dy­na nie wy­glą­da­ła by­najm­niej na mia­sto. Była to już wieś, tym je­dy­nie od wsi praw­dzi­wych róż­na, że cha­ty mia­ły po­zór nie­co po­kaź­niej­szy, lecz nie na ze­wnątrz. Dom na przy­kład Ha­dżi-Pe­ta­ra… bo­kiem do uli­cy po­sta­wio­ny, wy­glą­dał na szo­pę. Ścia­na ze­wnętrz­na zbu­do­wa­na z drze­wa i sza­rą ob­le­pio­na gli­ną, nie mia­ła okien ani drzwi i sta­no­wi­ła je­den ciąg z pło­tem wy­so­kim, tak­że gli­ną ob­le­pio­nym, któ­ry ota­czał po­dwó­rze i ogród, łą­cząc się z po­dob­ny­mi pło­ta­mi są­sied­nich po­dwó­rzy i ogro­dów. Nad ścia­ną wzno­si­ła się strze­cha, nad pło­tem ster­czał ostrze­szek – oto co pierw­szą od dru­gie­go róż­ni­ło. Wiel­kie wro­ta otwie­ra­ły się na małe po­dwó­rze, za­peł­nio­ne bu­dyn­ka­mi róż­ne­go ro­dza­ju. Jed­ną stro­nę zaj­mo­wa­ła cha­ta, ni­ska i ubo­go wy­glą­da­ją­ca, na­prze­ciw cha­ty szo­pa po­dłuż­na, od uli­cy dru­ga szo­pa, w głę­bi, piec z ko­mi­nem i z wmu­ro­wa­nym ko­tłem do pę­dze­nia go­rzał­ki, obok pie­ca la­mus, obok la­mu­sa chlew – a wszyst­ko to sku­pio­ne, ście­śnio­ne; jed­no na dru­gie nie­mal wsa­dzo­ne. Zda­wa­ło­by się, że wła­ści­ciel, ma­jąc zbyt mało miej­sca, sta­rał się zu­żyt­ko­wać każ­dą piędź grun­tu. Było to jed­nak złu­dze­nie, al­bo­wiem za­bu­do­wa­nia po­dwó­rzo­we ma­sko­wa­ły sobą dru­gie po­dwó­rze, na któ­re się wcho­dzi­ło cia­snym przej­ściem po­mię­dzy la­mu­sem a pie­cem. Przej­ście to za­my­ka­ła furt­ka, za­wie­szo­na nad schod­ka­mi. Dru­gie po­dwó­rze, ob­szer­niej­sze od pierw­sze­go, mia­ło po­zór ja­kiś ja­śniej­szy, co za­pew­ne stąd po­cho­dzi­ło, iż cha­ta ni­ska i ubo­ga zmie­nia­ła się tu w do­mek, ozdo­bio­ny z fron­tu w kruż­ga­nek, zwa­ny czer­da­kiem, i że w głę­bi roz­le­gał się ob­szer­ny ogród, od­gro­dzo­ny ni­skim pło­tem, któ­ry nie za­sła­niał wi­do­ku ro­so­cha­tych ja­bło­ni i cze­re­śni, wy­cią­ga­ją­cych ko­na­ry po­nad po­dwó­rze. Do­mek znaj­do­wał się pod jed­nym z cha­tą da­chem i miał z nią na­wet we­wnętrz­ną, ta­jem­ną ko­mu­ni­ka­cję, był jed­nak od niej nie­co wyż­szy i nie­rów­nie po­kaź­niej­szy.

Czer­dak na słup­kach rzeź­bio­nych, z ba­lu­stra­dą drew­nia­ną i dy­wa­na­mi, okna naj­więk­sze pę­che­rza­mi za­kle­jo­ne i dach sta­ran­niej po­szy­ty czy­ni­ły go pra­wie pięk­nym pod wzglę­dem ar­chi­tek­to­nicz­nym.

Pier­wot­ność sztu­ki przed­sta­wia­ła się tu z pew­nym wdzię­kiem, zdol­nym za­do­wo­lić gust nie­zbyt wy­bred­ny. Co do we­wnętrz­ne­go roz­kła­du, cha­ta tym się od dom­ku róż­ni­ła, że w pierw­szej znaj­do­wa­ła się sień ob­szer­na i dwie izby po dwóch stro­nach, w dru­gim zaś sień cia­sna i kil­ka iz­de­bek, po­mię­dzy któ­ry­mi jed­na naj­ob­szer­niej­sza wy­cho­dzi­ła okna­mi na czer­dak i słu­ży­ła za miej­sce zgro­ma­dzeń dla licz­nej ro­dzi­ny. Z opi­su tego zmiar­ko­wać ła­two, iż po­miesz­cze­nie Ha­dżi-Pe­ta­ra bu­do­wa­ne było z uwzględ­nie­niem pa­no­wa­nia tu­rec­kie­go. Cha­ta – było to miesz­ka­nie na po­kaz; do­mek był miesz­ka­niem praw­dzi­wym albo ra­czej schro­nem przed nie­przy­ja­cie­lem, któ­re­go naj­ścia ocze­ki­wa­no nie­ustan­nie. Je­że­li naj­ście ogra­ni­cza­ło się od­wie­dzi­na­mi, przyj­mo­wa­no nie­mi­łych go­ści w izbie fron­to­wej – ro­dzi­na po­zo­sta­wa­ła spo­koj­na; je­że­li zaś zdra­dza­ło za­mia­ry na­past­ni­cze, część nie­wie­ścia i słab­sza mia­ła moż­ność i czas znik­nąć w za­ro­ślach ogro­du, wy­nieść się do ogro­dów są­sied­nich lub szu­kać ra­tun­ku w polu. Tu­rec­kie zwy­cza­je uczy­ły raję ostroż­no­ści i czuj­no­ści. Ume­blo­wa­nie, w zna­cze­niu ja­kie na­wy­kli­śmy do wy­ra­zu tego przy­wią­zy­wać, nie ist­nia­ło w po­miesz­ka­niu

Ha­dżi-Pe­ta­ra. Nie było w nim ani sto­łów, ani stoł­ków, ani łó­żek. Sprzę­ty te, uwa­ża­ne gdzie in­dziej za nie­zbęd­ne, za­stę­po­wa­ły ki­lim­ki do­mo­we­go wy­ro­bu i po­dłuż­ne, weł­ną wy­pcha­ne po­dusz­ki, któ­re roz­kła­da­no na pod­ło­dze. Na pod­ło­dze sia­da­no i sy­pia­no: w dnie chłod­ne oko­ło ko­mi­na, któ­re­go duży okap, na­czy­nia­mi ku­chen­ny­mi ob­wie­szo­ny, zaj­mo­wał czwar­tą część izby; w dnie po­god­ne i cie­płe gdzie­kol­wiek, naj­czę­ściej na dwo­rze, na czer­da­ku Iub w ogro­dzie. W ogro­dzie było naj­wy­god­niej. Licz­na ro­dzi­na miej­sca po­trze­bo­wa­ła dużo.

A licz­ną była ro­dzi­na. Ha­dżi-Pe­tar miał sy­nów po­że­nio­nych i cór­ki za mąż po­wy­da­wa­ne.

Cór­ki po­szły za mę­ża­mi; lecz sy­no­wie spro­wa­dzi­li żony do cha­ty oj­cow­skiej i na­peł­ni­li ją gro­mad­ką wnu­cząt, wy­no­szą­cą pół­to­ra tu­zi­na mło­dzie­ży, w któ­rej licz­bie część była do­ro­sła, część do­ra­sta­ją­ca, a część przy zie­mi się jesz­cze trzy­ma­ją­ca.

Do pierw­szej czę­ści na­le­ża­ła Anka, któ­rej oj­cem był Żiw­ko, naj­star­szy z sy­nów Ha­dżi-

Pe­ta­ra, oże­nio­ny przed dwu­dzie­stu paru laty ze Sta­ną, cór­ką naj­za­moż­niej­sze­go w Ja­go­dy­nie ko­żu­cha­rza.

Wspo­mi­na­my o niej w tym miej­scu mi­mo­cho­dem, za­strze­ga­jąc so­bie pra­wo roz­pi­sa­nia się o wnucz­ce Ha­dżi-Pe­ta­ra póź­niej. Wspo­mi­na­my zaś o niej dla­te­go tyl­ko, aże­by ist­nie­nie jej za­zna­czyć wy­róż­nia­jąc je wśród tej gro­ma­dy dzie­ci, któ­rej obec­ność pod jed­nym da­chem tłu­ma­czy się przy­ję­tym i za­cho­wa­nym przez po­łu­dnio­wych Sło­wian zwy­cza­jem trzy­ma­nia się ca­ły­mi ro­dzi­na­mi w ku­pie – w za­dru­dze. Zwy­czaj to czy­sto pa­triar­chal­ny. Za­dru­ga zna­czy spół­kę na­tu­ral­ną po­mię­dzy oj­cem a dzieć­mi, spół­kę w za­sa­dzie nie­ustan­ną, idą­cą z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie, zo­sta­ją­cą pod za­rzą­dem gło­wy ro­dzi­ny, a po jej śmier­ci pod za­rzą­dem prze­wod­ni­ka wy­bra­ne­go. Jest to, jak się zda­je za­by­tek pier­wot­ne­go kształ­to­wa­nia się Sło­wian w spo­łe­czeń­stwo.

Za­by­tek ten prze­cho­wał się w Ser­bii do dziś, za cza­sów pa­no­wa­nia tu­rec­kie­go trwał w ca­łej swo­jej sile i bo­daj czy nie jemu to głów­nie za­wdzię­cza po­zba­wio­ny po­li­tycz­ne­go bytu na­ród za­cho­wa­nie o by­cie tym tra­dy­cji. Nie bę­dzie­my się jed­nak nad tą dzie­jo­wą za­sta­na­wia­li kwe­stią. Przyj­mu­je­my nagi fakt, wspo­mi­na­jąc o nim dla­te­go je­dy­nie, aże­by wy­tłu­ma­czyć, dla­cze­go ro­dzi­na Ha­dżi-Pe­ta­ra tak licz­na była.

Ro­dzi­na ta cała wy­sy­pa­ła się na po­wi­ta­nie star­ca, wra­ca­ją­ce­go z po­dró­ży; lecz uj­rzaw­szy czło­wie­ka ob­ce­go, cof­nę­ła się w żeń­skiej swo­jej czę­ści i ukry­ła w głę­bi schro­nu dru­gie­go po­dwó­rza. Ukry­ła się… w taki ato­li spo­sób, aże­by móc wi­dzieć nie bę­dąc wi­dzia­ną. Gdy­by

Mar­ko po­sia­dał wzrok by­stry i prze­ni­kli­wy, mógł­by był w szcze­li­nach i szpa­rach do­pa­trzeć tu oko, tam oko, ów­dzie oko, wpa­tru­ją­ce się w nie­go ze szcze­gól­nym na­tę­że­niem i oglą­da­ją­ce go od stóp do gło­wy. Kil­ka par oczu przy­pa­try­wa­ło się mu cie­ka­wie, lecz nie­dłu­go. Ha­dżi-Pe­tar, zdjąw­szy z jed­ne­go ko­nia bie­sa­gi i za­rzu­ciw­szy je so­bie na ra­mię, ski­nął na go­ścia i po­pro­wa­dził go na dru­gie po­dwó­rze. Ko­bie­ty cof­nę­ły się na­tych­miast da­lej. Mar­ko za­chwy­cił okiem kil­ka po­sta­ci, zni­ka­ją­cych jed­ne w dom­ku, dru­gie wśród drzew ogro­du. Tyl­ko jed­na za­trzy­ma­ła się we drzwiach. Była to nie­wia­sta sę­dzi­wa, sta­ra maj­ka, mał­żon­ka Ha­dżi-Pe­ta­ra, a bab­ka mło­de­go po­ko­le­nia. Za­trzy­ma­ła się we drzwiach, zło­ży­ła dło­nie na pier­siach i głę­bo­kim po­kło­nem po­zdro­wi­ła męża i go­ścia.

Sta­rzec po­wi­tał ją w imię Boże; ona mu w imię Boże od­po­wie­dzia­ła i w rękę go po­ca­ło­wa­ła.

– Cóż tu sły­chać, Mi­le­wo?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: