- W empik go
Narzeczona Harambaszy: powieść z dziejów Słowiańszczyzny Południowej - ebook
Narzeczona Harambaszy: powieść z dziejów Słowiańszczyzny Południowej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 378 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potężny talent piewcy Zamku Kaniowskiego cudaby stworzył, gdyby tem samem piórem, którem skreślił widzenia Nebaby z wierzchołka dębu puszczy śmilańskięj, odmalował krajobraz rozwijający się ze szczytu góry, wystrzelającej najwyżej z pośród gór pekskich. Cudnyż bo to rzeczywiście krajobraz!… Pod stopami, w prawo, w lewo, jak okiem sięgnąć, rozrzuciły się zielone garby okrytych lasami wzgórzy. Od pierwszego oka rzutu widać nie co innego, tylko wzgórza. Wpatrującemu się w nie jednak pilnie odkrywają się w niespodziankowy sposób: tu bezdenna otchłań wąwozu głębokiego, czarna, dzika, ponura, tam grzebień skał sinych, wyglądający zalotnie z poza zielonych warkoczy, ówdzie osada jakaś od niechcenia na spadku góry rzucona, gdzieindziej jakaś ruina malowniczo w mchy i bluszcze ubrana, a w dali, w dali tuman mgły sinawej, przewijający się wężowym skrętem, połyskujący od spodu, tu i owdzie, odblaskiem zwierciadlanym. Tuman ten mimowolnie zatrzymuje na sobie uwagę i zmusza niejako zapytać:
– Co to?…
Zadaj to pytanie Serbowi, a odpowie ci z pewnym w głosie przyciskiem, zdradzającym coś niby dumę:
– To… Dunaj…
Dunaj, mgłą spowity, przewija się w stronie północnej – i trzeba być człowiekiem miejscowym, trzeba wiedzieć, że on tam, ażeby domyślić się od razu znaczenia tumanów, co się oparem z jego podnoszą łona i obłoczystą gazą dalszą zasłaniają okolicę. Bliżej zaś widać same tylko garby i lasy… lasy i garby, przedstawiające pozór okiem nieobejrzanego pola, pokrytego kopcami i mogiłami, na których ręka Przedwiecznego, równocześnie ze stworzeniem świata, nieprzebyte zasiała bory.
Śród kopców tych jeden, ten właśnie co najwyżej w górę wyskakiwał, nie miał drzewami porosłego ciemienia. Drzewa okrywały jeno boki jego, ustępując na wierzchołku miejsca trawie, która formowała rodzaj kobierca strzyżonego, zajmującego przestrzeń dość znaczną. Jednę przestrzeni tej stronę przerzynała droga, a raczej ścieżka szeroka, która się z lasu wynurzała i w las się chowała i nad którą rosło w nierównych odstępach kilka grusz rozłożystych, niemających nic wspólnego z drzewami lasu, składającego się z buków, jesionów, jaworów i innych drzew, właściwych strefie i rodzajowi gruntu. Konary grusz tworzyły szałasy cieniste i w tym też snadź celu zużytkowywane były, grunt bowiem pod niemi, udeptany i z trawy ogołocony, na obwodzie brzegów, równych, rozłożystości sklepienia gałęzistego, naznaczony był popiołami ognisk zgasłych. Mimo przechodziła droga, gładka i ubita, ale, jak rzekliśmy, bardziej do ścieżki aniżeli do-gościńca podobna – bardziej do ścieżki, bo nieszeroka i niepokazująca śladów kół. Wozy nie przejeżdżały i przejeżdżać tamtędy nie mogły nigdy, nie mogłyby bowiem żadną miarą na tę leśną dostać się drogę, którą drogą nazywamy, którejby jednak i ścieżką nawet nazwać nie można. Wyobraźmy sobie bowiem próg za progiem, ułożone równolegle i utworzone z ziemi ubitej. Taką była droga, wijąca się zygzakiem pomiędzy bukami odwiecznemi. Urobiły ją konie, wygniótłszy kopytami jamy, które z upływem lat, wydeptywane coraz to głębiej i głębiej, przybrały kształt rowków poprzecznych, dzielących progi jeden od drugiego. Droga przeto składała się z progów dość wysokich i z rowków głębokości dwóch piędzi, po których wóz żaden nie mógłby ujechać kroków dziesięciu, pomijając to, że na każdych dziesięciu krokach musiałby razy parę osią o pnie buków i jesionów zawadzie.
Droga ta istniała jedynie dla koni i to objuczonych. Rowki służyły im za punkta oparcia przy wspinaniu się na górę i spuszczaniu się z góry. Ludzie piesi trzymali się onej, lecz po niej nie szli. Ludzie udeptali dla siebie po obu drogi stronach ścieżki, które towarzyszyły jej w lesie aż na wierzchołek góry i tam zlewały się z nią w jedno na kilkudziesięcio-sążniowej długości, ażeby znów się od niej oddzielić przy wejściu do lasu na przeciwległej pochyłości.
Na drodze tej spotykamy ludzi, mających wystąpić w niniejszej powieści w charakterze osób działających.
Było ich sześciu. Co za jedni? – Niktby ich nie wziął za co innego, tylko za trgowców (1), o czem świadczyły konie, w liczbie – (1) Trgowac – handlarz.
trzydziestu kilku, osiodłane w samary (1) obarczone solą kamienną. Sól w dużych bryłach, przytroczona sznurami do samarów, ciężyła małym konikom. Uginały się pod nią i stękały, wyciągały szyje i kroczyły zwolna pod górę, przestępując krzyżowanym chodem próg po progu z ostrożnością świadczącą, iż po raz to nie pierwszy i nie dziesiąty tę podróż odbywają. Szły długim rzędem, jeden za drugim, każdy powrozem od uzdy uwiązany do ogona swego poprzednika. Uwiązanym nie był tylko ten, co postępował na czele, lecz był to koń pewny i tak drogi świadomy, że bezpiecznie samego puszczać go można było. Każdy dźwigał na grzbiecie ciężar, z wyjątkiem ostatniego, który miał wprawdzie na sobie samar, na samarze jednak nie sól była przytroczona, ale siedział człowiek.
Siedział, wszakże nie ciągle. Snadź nudziła mu się jazda powolna. Zeskakiwał od czasu do czasu z samara i albo szedł samotnie, jak towarzysze jego, którzy w odstępach postępowali obok koni jeden za drugim, albo też przyłączał się do jednego z nich i zaczepiał go zapytaniem, takiem naprzykład:– Czy w tej stronie drogi takie tylko?…
– A takie… – odpowiadał zapytany.
– Innych niema?…
– Są i inne, ale daleko, za górami…
– Toć to droga nie do jeżdżenia!…
– Dla nas ona dobra… Rają na niej bezpieczny.
Ten, co z konia zsiadł, uśmiechnął się na słowa te gorzkim uśmiechem.
Był-to człowiek młody, nie tą jednak pierwszą młodością, co z młodocianym graniczy wiekiem, ale tą, co stanowi przejście do lat dojrzałych. Ubraniem nie różnił się od towarzyszów podróży. Miał na sobie samodziałową kurtę z burego sukna z szerokiemi rękawami, takież szarawary szerokie, u spodu zwężone i na haftki zapinane, z pod kurty wyglądała koszula na piersiach otwarta, biodra otaczał szeroki wełniany czerwony pas, głowę przykrywał fez czerwony bez kutasa, na nogach miał płytkie trzewiki, krojem i szyciem świadczące o niskim stanie szewckiej sztuki. Towarzysze jego ubrani byli tak samo. Nic go więc od nich nie różniło. Jeżeli oni byli trgowcy, to i jego należało do tej klasy społeczeństwa serbskiego zaliczać; jeżeli zaś byli to sielacy (2), to i on nie mógł być czem innem. A przecież widzieć się w nim dawało coś, co różnicę stanowiło.
–- (1) Samar – siodło juczne.
(2) Sielak – wieśniak.
Najprzód latami młodszy był od innych – od każdego z pięciu, pomiędzy któremi trzech siwizna już okrywała, a dwom niewiele do sędziwych brakowało lat.
Powtóre: dlaczego, kiedy młodszy, jechał konno, podczas gdy starsi podróż pieszo odbywali?… Nie działo się to bez przyczyny, jak niemniej i to, że go towarzysze otaczali osobliwego rodzaju względnością, dochodzącą niemal rozmiarów uszanowania.
Oni szli, on jechał. Lecz się mu nudziło; a przytem siedzenie na samarze nie należy do najwygodniejszych, na takiej zwłaszcza drodze, jak ta, którąśmy opisali. Więc podróżny nasz zsiadł u stóp góry i już więcej nie wsiadał. Koń jego szedł sobie luzem, on zaś, przyśpieszając nieco kroku, wymijał przewodników jednego po drugim i po chwili znalazł się obok tego, co się znajdował na przodzie.
– A!… – rzekł ten ostatni tonem półżartobliwym – nie podobało ci się na samarze…
– Jazda zanadto powolna… – odrzekł zagabnięty.
– Tobie snadź chciałoby się lotem sokoła oblecieć Serbią wzdłuż i wszerz… Tobie potrzeba szaraca, na którym jeździł królewicz Marko… O! minęły te czasy… Minęły i Bóg wie, czy powrócą kiedy!… – dodał z westchnieniem.
– Powrócą może… – odparł młody podróżny.
Stary – byłto bowiem z drużyny najstarszy, wąsacz siwy, nieco przygarbiony ale krzepki – powtórnie westchnął i, machnąwszy kijem, tak dalej ciągnął:
– Dużo w mojem życiu widziałem, dużo pamiętam i dużo od ojców naszych, co się już oddawna w grobach położyli, słyszałem… Było źle i jest źle… ot!… Ale oni się pocieszali i my się pocieszamy, że będzie lepiej… Czyż bedzie?…
– G-dyby być nie miało, tobyśmy się nie pocieszali… – odrzekł młody tonem pewnym i wyrokującym.
Starego ton ten zdziwił snadź i może nawet rozgniewał nieco. Spojrzał na towarzysza z ukosa, rzucił ku niemu wzrokiem surowym z pod brwi siwych, co mu niby dwa ostrzeszki nad oczami wisiały. Ten jednak spokojnie, w rodzaju komentarza do słów poprzednich, dodał:
– Spodziewamy się, bo mamy prawo… prawo od Boga, które nam Turczyn przemocą wydarł… Prawo nam pozostaje wciąż jednakie, a przemoc się zużywa… Więc przyjść musi kiedyś czas" w którym pierwsze weźmie nad drugą górę… chyba, iżbyśmy się sami prawa naszego zrzekli…
– A!… – krzyknął starzec, dłoń do góry podnosząc, jakby na wezwanie świadectwa nieba, widnego przez liściaste odwiecznych buków sklepienia. – Toćby ziemia wyrzuciła kości nasze!…
Po wykrzykniku tym długo ze sobą nic nie mówili. Wreszcie młody zapytał starego:
– Dokąd droga ta prowadzi?…
– W dolinę Mławy… – odrzekł zapytany.
– Jedna?…
– O, nie… za górą dzieli się…
– Ale na górę jedna?… – podchwycił młody.
– Jedna… – odparł stary, odwracając się od towarzysza swego ku koniom, z których jeden w chwili tej utknął na progu.
– O-he!… – krzyknął gromkim, w rodzaju napomnienia, głosem.
Odwrócił się w stronę towarzysza młodego. Lecz już go obok niego nie było. Dojrzał tylko na przodzie postać jego, migającą się pomiędzy drzewami. To go ani zdziwiło, ani zastanowiło.
Młody podróżny kroku przyśpieszył. Nie znaczyło to, ażeby śpieszyć się miał. Bynajmniej. Koniki serbskie solą obarczone szły tak powolnie, że zwyczajny ludzki chód był dwa razy przynajmniej szybszym w porównaniu z ich chodem. Podróżny więc nasz puścił się krokiem zwyczajnym i wkrótce znalazł się daleko na przodzie. Karawana solna niebawem z oczu mu znikła. Słyszał ją jednak za sobą. Koń przodowy uwiązane miał na szyi brzękadło, którego odgłos rozlegał się po lesie całym. Lecz i to głuchło, głuchło i znikło i podróżny po niejakimś czasie otoczony został poważną ciszą leśną, pełną tajemniczych szmerów i szeptów, nabrzmiałych uroczystą jakąś zagadkowośeią. Szedł, trzymając się drogi, która prowadziła pod górę ukośnie, załamywała się, znów szła ukośnie; aż nagle las się skończył i pokazała się łąka, panująca na wyżynie. Podróżny stanął, pot z czoła otarł i dokoła się obejrzał.
Patrzył, oglądał się. W miarę rozpatrywania się, twarz jego jaśniała, a oczy napełniały się wyrazem zachwytu niemego. Błądził wzrokiem po zielonej bezmiernej przestrzeni, oświeconej ukośnemi promieniami chylącego się ku zachodowi słońca, i zatrzymywał je dłużej na pewnych punktach, które uwagę jego bardziej na siebie ściągały. W jednem miejscu, z pośrodka bukietu drzew, wysuwał się do góry białawy dym i tworzył niby wspaniały pióropusz; w innem orzeł krążył nad zrębem skał; na widnokręgu, daleko, rysowały się kształty gór w postaci obłoków zniżonych, a niebo było bez chmurki; a słońce toczyło się wspaniale; a w powietrzu szumiał jakiś hymn cichy i uroczysty, zgodnym z łona bezmiaru bijący chórem, wznoszący się powoli i rozpływający się w górze.
– Boże! – westchnął podróżny.
Westchnienie to wydarło się mu z głębi duszy, przepełnionej zachwytem.
Po chwili rzekł głośno:
– Jakżeby tu mieszkać nie miała Wila!… O! nie jest ona wymysłem… jak utrzymują niektórzy…
I rozpatrywał się, i dość napatrzyć się nie mógł. Przechodził z końca w koniec łąki; stawał i wędrował wzrokiem po rozwijającej się szeroko pod nogami jego panoramie. Niekiedy w zadumę wpadał.
Odgłos brzękadła przerwał jego rozpatrywanie się w okolicy. Niebawem z lasu wysunął się koń przedni, parsknął głośno i, uszedłszy kroków kilkadziesiąt, zwrócił z drogi pod gruszę, pod którą się zatrzymał, prowadząc za sobą szereg cały koni objuczonych. Serbowie ze zwykłą sobie flegmą przystąpili do odwiązywania soli i rozsiodływania koni z samarów.
– Cóż to? czy tu nocować mamy?… – zapytał młody podróżny, nie biorąc w pracy towarzyszy udziału.
– A tak… – odrzekł jeden.
– Do zachodu słońca godzina przynajmniej jeszcze…
Ten, do którego się wyrazy te odnosiły, na słońce spojrzał i odpowiedział:
– Tak… ale do przybycia tam trzech godzin potrzeba najmniej… A i koniom, co takie pod górę dźwigały ciężary, należy się odpoczynek wcześniejszy…
Racya była dobrą. Więc też młody podróżny nic nie odpowiedział, tylko się z boku przypatrywał, z jaką wprawą ludzie ciężary na ziemię składali i z jaką radością uwolnione od nich konie najprzód na drodze się tarzały, a następnie na trawnik odchodziły.
– No… – odezwał się po robocie tej skończonej najstarszy z drużyny – teraz i nam spocząć pora.
Rozsiodływanie zabrało czasu tyle, że słońce za widnokrąg nie zapadło jeszcze wprawdzie, lecz się już za góry spuściło. Grusze długie rzucały cienie. Pochyłości wschodnie tonęły w mroku wieczornym, który co chwila coraz to szerzył się dalej.
Serbowie do odpoczywania zabrali się nie odrazu. Opatrzyli pierwej juki i odłożyli osobno kilka baryłek niewielkich, których na koniach widać nie było. Baryłki te musiały snadź coś w sobie zawierać drogiego, sądząc po staranności, z jaką je okryli. Stary miejsce dla nich wybrał, a wybierając, miał na uwadze, skąd wiatr ciągnie.
– Z zachodu… – rzekł, rzuciwszy do góry piórko, które się ku wschodowi uniosło.
Obszedł gruszę dokoła, odstąpił od niej kroków kilkanaście i zadecydował.
– Tu… Dym i iskry pójdą tam…
Była to strona zachodnia. Na wskazany punkt zaniesiono baryłki i okryto je opończami starannie.
Po dopełnieniu czynności tej, stary przeszedł na stronę przeciwną i na rozłożenie ogniska punkt wybrał i wyznaczył.
Szarzeć już poczynało. Zmrok gęstniał. Jedni znosili suche drewna, drudzy rozkładali na ziemi kilimki, inni układali sakwy i czutry. Stary wykrzesał ogień, który rozdmuchany w pęku suchych badyli, buchnął płomieniem i posłużył do podpalenia drewienek. Zajęły się suche łomy. Płomień strzelił do góry. Serbowie obsiedli ognisko dokoła: a pomiędzy niemi, obok starca, zajął miejsce młody podróżny, który był biernym wszystkiego, co się robiło, widzem.
– No… – rzekł uprzejmie stary do młodego – teraz chyba nie pozostaje nam już, jak posilić się czem Bóg dał i…
– Spać… – dokończył młody. Stary cmoknął, na znak przeczenia.
– Spać, toby można, gdyby nie hajducy…
Młody zdziwionym w oczy mu popatrzył wzrokiem.
– Czyż lękasz się, ażeby nie napadli?… Stary ramionami ścisnął.
– Ktoby się tam lękał tego!… Hajducy nie napadają nas. Na wyrazie "nas" zabrzmiał nacisk znaczący.
– Czemu więc z powodu ich spać nie można?… – podchwycił młody.
– Hm… – mruknął starzec – mamy dla nich gościniec, po który oni się zgłoszą: w czutrach wino kraińskie, w baryłce czarny mak… Oni-bo – dodał żartobliwie – taki naród, że bez maku wyżyć nie mogą…
Podróżny z kolei ramionami ścisnął, robiąc giest oznaczający, iż domyśla się zagadki jakiejś, lecz się takowej dochodzenia zrzeka.
Podczas rozmowy tej inni, udziału w onej nie biorąc, krzątali się około przyrządzenia wieczerzy. Przed ogniskiem pojawił się obrus na trawie rozścielony, a na obrusie puszki drewniane, zawierające w sobie owczy ser, przetopione masło, miód, czerwoną paprykę i sól. Nakrywy do puszek zastępowały miejsce talerzy. Na jednej z takowych jeden z młodych nakrajał w talerzyki obranych ze zwierzchnej łupiny główek kilka cebuli; na drugiej inny układał pieczone na węglach zielone strąki papryki, które papryką czerwoną posypywał, inny znów łamał placki. Przyrządzania te, świadczące, jako Serbowie lubią swego rodzaju komfort, czasu nie zabrały dużo. Wieczerza, składająca się z sera, miodu, surowej cebuli i pieczonej papryki, prędko gotową była. Starzec przysunął się do zastawy, skinął na młodego towarzysza głową i odezwał się wesoło:
– Ba pijemo, da jediemo, da se weselimo (pijmy, jedzmy, weselmy się)…
Spółbiesiadnicy ani trochę prosić się nie dali. Nie wyszukane wprawdzie, nie wykwintne były potrawy, brak ten atoli wynagradzał sowicie apetyt potężny. Łamali placki i nabierając na takowe raz sera, znów miodu, lub też zagryzając naprzemian to cebulą, to papryką, zmiatali z puszek i z pokryw wszystko, co do zmiatania było. Papryka, od której człowiekowi nieprzyzwyczajonemu świeczki w oczach stają, dzielnie do pobudzania apetytu służyła. Jedli, aż za uszami trzeszczało i odwilżali od czasu do czasu gardło z podawanej z rąk do rąk czutry, która do ust nachylana bełkot wydawała. Wino wywierało wpływ silny na apetyt, zdrowie i humor. Żarty przeplatały akcya spożywania darów bożych i tryskały żywiej pod koniec wieczerzy, kiedy przechylona do ust czutra bełkotać przestała.
– Ot tobie i koniec… – rzekł stary, poprawiając się na siedzeniu. – Z próżnego nie nalejesz, to darmo… a kraińskiego tykać nie można, aż przyjdą tamci…
Przedmuchnął cybuch, wyjął z za pasa kapciuch, fajkę nałożył i zapalił.
To samo uczynili i inni. Na chwilę zapanowało milczenie poważne, zapełnione wciąganiem w piersi i wypuszczaniem przez nosy i usta kłębów wonnego dymu, który szedł ku ognisku, łączył się z płomieniem i unosił wraz z dymem w górne sfery.
Nie masz nic poważniejszego, nad człowieka palącego fajkę z długiego cybucha. Nic tak nie nadaje człowiekowi tego, co się nazywa "kontenansem". Cygara i papierosy oznaczają upadek powagi.
Podróżni nasi wyglądali wielce poważnie, z cybuchami przy ognisku. Rzekłbyś, że to mężowie dumający nad losami świata, zakopconego niesprawiedliwością i nieprawością. Czy, w samej rzeczy, dumali i o czem? – nie wiemy. Wiemy tylko, że dymili wszyscy bez wyjątku, że mieli oczy wlepione w ognisko, i że odsapywali głęboko. Młodemu podróżnemu oczy się kleiły. Byłby może zasnął, gdyby go nie wstrzymywała ciekawość, która też wkrótce zaspokojoną została.
Przy ognisku, niby duch, pojawił się nagle człowiek zupełnie inaczej aniżeli podróżni nasi wyglądający. Za nim, z cieniów nocy, wynurzył się drugi i trzeci. Oznajmili się pozdrowieniem:
– Dobro wiecze (dobry wieczór)… – pozdrowieniem, na które starzec, nie ruszając się z miejsca, odpowiedział:
– Dobro doszli… (1)
Na nich odzież paradna, złotem i srebrem wyszywana. Z za pasów sterczały im głownie kindżałów i pistoletów perłami nabijanych. Na ramionach nieśli długie rusznice, o krótkich a mocno wygiętych łożach suto inkrustowanych.
Przyszli, rusznice z ramion zrzucili, przed sobą je postawili i na nich się poopierali. Wyglądali jak trzy posągi rycerzy wschodnich.
– Dobro doszli… – powtórzył starzec po chwili.
– Fała Bogu… (2) – odrzekł z przybyłych jeden powolnie.
– Jeśli wola, zasiądźcie obok nas. Mamy tam dla was ładne winco (3) w czutrze i czarny mak w baryłce…
– Fala…
Podróżni się rozsunęli. Nowoprzybyli zajęli śród nich miejsca.
Jeden z przybyłych, jak się zdaje starszy pomiędzy swojemi, usiadłszy, zrobił przegląd podróżnych naszych, patrząc każdemu w oblicze.
– To stary Hadżi Petar. – mówi! – a to Gica, a to Dymitr, a to Michaj, a to Żoka… A toż kto?… – zapytał, zatrzymując na młodym podróżnym wzrok.
– Ciekawyś… – odrzekł stary.
– Toć to prawo moje, ciekawym być… Natem hajducka sztuka cała, ażeby wszystkich znać i o wszystkiem wiedzieć.
– Niech ci on powie sam, kto on taki…
– Nazywam się Marko… – rzekł młody.
– Nasz, czy nie nasz?
– Popa Dżura za niego ręczy… – wtrącił Hadzi Petar niby od niechcenia.
– A… – była cała hajduka odpowiedź, oznaczająca, że wiadomość ta wystarcza dla niego jaknajzupełniej.
– Wieziecie z za Dunaju sól… Cóż tam za Dunajem słychać?…
– Ot… ludzie bają, że będzie kauga… (4) Ale ludzie zwyczajnie jak ludzie… Czy to im wierzyć?… No, a u was, co nowego?…
–- (1) Dobro doszli – soyez les bienvenus.
(2) Fała Bogu – dzięki Boga.
(3) Ładne winco – chłodne wino.
(4) Kauga – wojna.
– U nas?… stare dzieje… jak zwykle w hajduckiem rzemiośle… raz na górze, drugi raz na dole… Ot, Mita w starych szalwarach chodzi; chciałby zdobyć nowe, ta nie może… Już Turków zabił czterech…
– Dla szalwarów?… – wtrącił Marko, tonem nieco zdziwionym.
– A no!…. Ostatniego szkoda!… Takie miał liepe (1), czerwone, złotem szyte i nowiutkie…
– Cóż, chyba go odbili mu?… czasu nie miał zdjąć?…
– Gdzie tam!… zdjął, ale Turczyn, majka niegowa! (2) w szalwary…
– Tfu!… – splunął stary i zaklął, oburzając się z powodu krzywdy, jaka się Micie stała.
– Takto rzemiosło naszę!… – rzekł hajduk z westchnieniem. – Trudów dużo, niebezpieczeństwa więcej jeszcze, a gdy człowiek po nagrodę rękę wyciąga… patrz!… na drodze ją rzucić musisz!…
– Zdrawie!… – odezwał się Hadżi-Petar, przykładając czutrę z kraińskiem winem do ust.
– Zdrawie!… – odparł hajduk.
Czutra poszła wkoło, z rąk do rąk podawana.
Przerwana rozmowa znów się zawiązała, wywołana przez Marka, który, z wyrazem mocno natężonej ciekawości, przypatrywał się i przysłuchiwał hajdukom.
– Czy was dużo?… – zapytał.
– Kogo… was?… – odparł hajduk…
– Zapytuję o hajduków.
– Ktoby ich tam policzył!… raz jak liści na drzewie; znów zejdź wszystkie serbskie płaniny (3) i szumy (4), nie znajdziesz ani jednego… My schodzimy jak gwiazdy na niebie i jak gwiazdy znikamy…
– Hm… – mruknął Marko. – Odpowiadasz mi, bracie, jakbyś się mnie lękał, a ja po to przybywam tu właśnie, ażeby się dowiedzieć, czego chrześcijanom nie dostaje, ażeby Turczyna tłuc mogli jak należy.
Hajduk spojrzał na Hadżi-Petara. Starzec głową na znak potwierdzenia kiwnął.
– Toż ty bracie w dobrym przybywasz celu!… Kiedy tak, pytaj… będę ci po ludzku odpowiadał, człowiecze…
–- (1) Liepy – piękny.
(2) Klątwa serbska.
(3) Pianina – góra.
(4) Szum – las.
– Pytam: czy dużo was hajduków?…
– Jak kiedy… Zimą mało, na wiosnę dużo, a latem i w jesieni… ot… tyle ile potrzeba. Każda góra ma harambaszę swego, którego zna okolica cala… Spytaj-no o hajduka Milenka w Pożarewcu – rzekł z akcentem dumy – albo w Jagodynie…
– Dziwo, że go w Jagodynie znają – wtrącił stary – gdzie stoi kutia (1), w której się urodził…
– I gdzie rośnie diewojka, do której serce jego lgnie… – dodał hajduk wesoło.
– Oj!… wam, w płaninach, diewojki tylko w głowie…
– Takie zwłaszcza, jak wnuczka twoja, babo (2) Petarze… Aby jej ino Turczyn nie zoczył…
Stary ręką machnął.
– Nie kłopocz się o to… Pilnujemy jej, jak oka w głowie… Hajduk się zamyślił, jakby coś sobie przypominał.
– Toć już lat sześć, jak jej nie widziałem… Musiała się z niej zrobić liepotica (3)… a!…
– Przyjdź kiedy i zobacz… – odparł Hadżi-Petar półżartem.
– Boga mi, posłucham, babo, twojej rady.
I jakby na dodania sobie ochoty, pociągnął z czutry haust duży i, podając naczynie z winem swemu pobocznikowi, rzekł z przyciskiem:
– Prawdziwe negotyńskie!… chłodne, a w krew ogień wlewa… – i dodał:
– Ale to już późno… Czas pospać trochę… Bądźcie zdrowi, zobaczymy się w Jagodynie…
Wstał. Wstał i Marko, poszedł za hajdukiem i długo coś ze sobą we dwóch na stronie rozmawiali.
–- (1) Kutia – chata.
(2) Baba – dziadek.
(3) Liepotica – piękność.2. SERBSKA RODZINA.
W pełnym malowniczości nieładzie spędzili podróżni nasi noc przy ognisku. Każdy na miejscu, na którem siedział, tylko się przechylił, zwierzchnią odzież na głowę naciągnął, nogi na ogień wystawił i zasnął. Pogoda była cicha. Ognisko paliło się równym płomieniem, posyłając pod wyiskrzone gwiazdami niebo kitę czarnego dymu. Lasy pogrążone były w głuchej ciszy, śród której zabrzmiało niekiedy ozwanie się puhacza, lub syknął pisk sarny. Serbowie spali jak zabici.
Lecz zaledwie natura ze snu się budzić zaczęła, zaledwie słyszeć się dał ten szmer, co to w lasach oznacza ruszanie się ptaków na gałęziach, aliści Serbowie już na nogach byli. Szybko, chociaż bez zewnętrznych pośpiechu oznak, odbywało się siodłanie i juczenie koni. Miejsce pośpiechu zastępowała wprawa. Koniki, acz z niechęcią, poddawały się swemu losowi i jeden po drugim, obarczone ciężarem, stawały w szeregu. Zauważymy szczegół jeden pod względem juczenia, ten mianowicie, że baryłki, o których wspominaliśmy, a z których parę hajducy ze sobą zabrali, tak były zręcznie ukryte, że ich wcale widać nie było. Niby to wszystko znajdowało się na wierzchu. Bryły soli wisiały przytroczone sznurami. A przecież temi bryłami zamaskowano baryłki, które, od pierwszego zwłaszcza rzutu oka, dostrzedz się nie dawały.
Hadżi-Petar cmoknął. Karawana ruszyła.
– Z Bogiem… w dobar put` (1) – rzekł starzec głośno.
Pierwszy brzask dzienny powitał ich, kiedy się zanurzali w las, i wkrótce brząkadło konika przewodniego budziło echa, drzemiące w pasmach i ostępach.
–- (1) Dobar put' – dobrej drogi.
Nie będziemy krok w krok śledzili podróżnych w ich powolnej wędrówce, odbywającej się w sposób bardzo zwyczajny. Nie będziemy zatrzymywali się z niemi na popasach i noclegach, ani też opisywali pobytu ich we wsiach, przez które przeciągali. Musimy jednak szczegółów parę podnieść, a raczej zanotować, ażeby nie powiedziano, żeśmy lekceważyli ciekawość ludzi, co niniejszą powieść czytać będą.
Jednym ze szczegółów na uwagę zasługujących było to, że tak Hadżi-Petar, jakoteż towarzysze jego byli znani doskonale przez wszystkich sielaków, z któremi się spotykali. Wszędzie witano ich po imieniu i z tą uprzejmością, która jest zażyłości wynikiem. Wszędzie rozpytywano ich z osobliwem zajęciem: co tam na tamtej stronie słychać? Jeden tylko Marko był dla wszystkich obcym i okazywano względem osoby jego pewien rodzaj niedowierzania, które rozpraszał Hadżi-Petar za pomocą wymówienia nazwiska "Popa Dżuro".
– Popa Dżuro?…. a!…… – powtarzał każdy.
I niedowierzanie… niby ręką odjął.
Drugim szczegółem było, że w każdej wsi Hadżi-Petar zostawiał po jednej, albo i po dwie z owych baryłek, które w sposób tajemniczy brano i chowano, jakby skarb jaki.
A ponieważ dotknęliśmy materyi szczegółów ciekawych, więc wymieńmy jeszcze jeden, tyczący się wyłącznie Marka.
Marko posiadał w zanadrzu mapę geograficzną, która niezmierny w towarzyszach jego wzbudzała podziw. Była ona podklejona płótnem i w kilkoro złożona, a obejmowała tę część porzecza Dunaju, w którą wpadają Timok, Mlawa, Morawa i Sawa, posuniętą, do źródeł trzech pierwszych z wymienionych rzek. Stanowiła ona widocznie część mapy ogólnej, zrobionej na wielką skalę. Marko wydobywał ją od czasu do czasu i robił na niej ołówkiem znaki, poprzedzając zazwyczaj to zajęcie pytaniami, zadawanemi szczególnie Hadżi-Petarowi, a odnoszącemi się do rodzaju i kierunku dróg i ścieżek, pokrywających siecią swoją tę część kraju, przez którą przeciągała karawana dostarczycieli soli. Hadżi-Petar powiadał, że w życiu swojem widział wiele rzeczy, ale podobnego dziwa nie widział jeszcze.
– Ta i co to to?…… – spytał, spoglądając na dziwo to z ukosa.
– Obraz kraju… – odpowiedział Marko, chcąc za pomocą zdefiniowania rzeczy wytłómaczyć znaczenie onej.
– Obraz kraju?…. Hm… Gdyby to był obraz, to jabym go poznać powinien.
Marko objaśniać musiał znaki konwencyonalne, używane do oznaczania gór, rzek, lasów, granic, miast i dróg.
– Bre… bre… – mówił Hadżi-Petar i głową kręcił. – Wszystkoto wymysły szwabskie. No… to niby tam droga naznaczona, a którędyż-byś poszedł, żeby do Jagodowy zajść?
Marko spojrzał na mapę i wymienił wsi kilka.
Hadżi-Petar cmoknął razy parę, na znak zdziwienia.
– A do Zajczaru?….
Odpowiedź na pytanie to zdziwiła go bardziej jeszcze.
– Otca mu! (1) – zawołał. – No, ale obraz ten nie powie ci przecie rzeczy jednej: jak daleko z Jagodyny, naprzykład, do Zajczaru?….
Marko rozłożył mapę, wydobył cyrkiel i zaczął:
– Z Jagodyny do Cziuprii sahatów (2) dwa i pół… Hadżi-Petar szeroko oczy otworzył.
– Z Cziuprii do Paratina sahatów dwa… Dwa i pół a dwa, to cztery i pół… Dalej…
Tu przerwał sobie, zapytując:
– Którąż mierzyć mam drogę: czy tę, co idzie brdami (3) na Jablawicę, czy tę, co się Wielkiego Timoka trzyma?…. czy tę, co przechodzi przez Banią i przez Gurgussowac?….
– Dosyć… dosyć… – odpowiedział Hadżi-Petar, ręką machając. – Dosyć…
– Chciałeś, babo, wiedzieć…
– Chciałem tylko wiedzieć, czy to prawda, co na obrazie tym napisano stoi… No!… no!…… – zamyślił się na chwilę. – Ale to wypadałoby jeszcze sprawdzić – rzekł powoli, akcentując mocno wyrazy – czy ty, synku, w stronach tych po raz pierwszy?….
– Boga mi… – odparł Marko z uśmiechem – w życiu noga moja nie postała tu nigdy…
Starzec głową z niedowierzaniem kiwał.
– Chybaż popa Dżuro opowiedział ci wszystko.
– Nigdym nie mówił z nim o tem…
– To jakże? to niby-to z tych dwóch igieł rozkraczonych – rzekł, palcem na cyrkiel ukazując – które stawiasz raz tak… drugi raz tak… dowiadujesz się, ile sahatów stąd dotąd?…. Ej… synku… za młodyś na to, aby oszukiwać starego…
Że snadź Markowi niebardzo chodziło o to, ażeby wiarę pod względem tym zdobyć, więc tylko ramionami ścisnął.
Z wypadków podróży nie mamy ani jednego, któryby zasługiwał – (1) Klątwa w ojca.
(2) Sahat – godzina, zegarek.
(3) Brda – góra.
na wzmiankę szczególną,. Nic nie przytrafiło się osobliwszego. Szli – przechodzili przez góry i lasy; mijali wsie, i mimochodem zatrzymali się w monasterze Manassya, w którym się pokłonili pięknym obrazom, zostawili kaługierom upominek na utrzymanie klasztoru i wysłuchali legendy o budowaniu cerkwi manassyjskiej, opowiedzianej przez gęślarza ślepego:
Crkwu gradi serbski car Stepane,
Crkwu gradi Dżuro neimare.
Legendę tę naszemi opowiemy słowami. Car Stefan nakazał budowniczemu Dżurowi, ażeby, nie żałując złota ni marmuru, pobudował cerkiew największą i najpiękniejszą. Dżuro buduje przez lat dziesięć. Kiedy skończył i pięknie się z carem obrachował, car rzecze do niego:
– O, na Boga, Dżuro, kiedy ty po białym pójdziesz świecie, białe monastery budować będziesz, powiedz, czy pobudujesz cerkiew piękniejszą?….
Dżuro się namyślił i tak carowi odpowiada:
– Bogami, serbski carze Stefanie, piękniejszych cerkwi nie widziałem, ale mógłbym zbudować, gdybym miał więcej złota… i marmuru…
Za odpowiedź tę wyłupił car budowniczemu oczy i tak do niego przemówił:
– Idźże teraz, Dżuro budowniczy, bez oczów po białym świecie, kiedyś mnie posłuchać nie chciał.
Gniewliwie Dżuro klnie cerkwi manassyjskiej: