Nas nie złamią - ebook
Nas nie złamią - ebook
Mówiono im, że z Auschwitz można wyjść tylko przez komin.
Nie uwierzyli.
Niezłomni z obozu śmierci nie zawahali się postawić niemieckim katom. I poznali cenę wolności.
Jeśli trafisz do obozu…
Poczujesz paraliżujący strach. Zachowasz się jak zwierzę. Popadniesz w apatię i umrzesz albo podejmiesz próbę obrony własnego człowieczeństwa.
Przy odrobinie szczęścia twoi oprawcy nie zabiją cię przy pierwszej okazji. Jeśli będziesz bezwzględny, przetrwasz, ale nie zachowasz godności. Jeśli uciekniesz, zginą twoi towarzysze i bliscy. A jeżeli uda ci się ocalić życie i wyrwać z obozu, czy staniesz znowu do walki z okupantem? Zaryzykujesz?
W piekle na ziemi nie ma dobrych wyborów. Ale musisz wybrać…
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4203-6 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest koniec kwietnia 1940 roku. Monotonny stukot kół pociągu wprowadza Rudolfa Hössa w dobry nastrój i pomaga mu snuć dalekosiężne plany. W końcu dopiął swego! Co prawda jako Schutzhaftlagerführer obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen zajmował dość wysokie stanowisko, ale nie dogadywał się z rządzącym tam Hansem Loritzem i nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł. Budziło to jego irytację i tłamsiło rosnące ambicje. Ale teraz sam został komendantem. Jedzie do Auschwitz, niewielkiego polsko-żydowskiego miasta wcielonego do Rzeszy, leżącego tuż przy granicy Generalnego Gubernatorstwa, pięćdziesiąt kilometrów od Krakowa. Z niczego ma tam stworzyć obóz dla Polaków. Wreszcie będzie miał szansę się wykazać.
Jako kierownik komisji SS wizytuje to małe miasto już w połowie kwietnia, ale oględziny nie napawają optymizmem. Stwierdza, że pod względem budowlanym teren wygląda nawet nieźle i nadaje się na obóz, jest jednak ewidentnie zaniedbany. W zakamarkach małych budynków aż roi się od robactwa. Jak ma zacząć tu działać przejściowy lager dla dziesięciu tysięcy więźniów, skoro w pozostałych obozach koncentracyjnych na terenie Rzeszy przebywa w sumie dwadzieścia pięć tysięcy ludzi? To prawdziwe wyzwanie.
Oświęcim, jako miejsce pod przyszły obóz, wypatrują funkcjonariusze Urzędu Wyższego Dowódcy SS i Policji w Breslau. Pod koniec 1939 roku SS-Oberführer Arpad Wigand, inspektor policji i służby bezpieczeństwa, występuje z tym projektem do swojego szefa, SS-Gruppenführera Ericha von dem Bacha-Zelewskiego. Wigand jest wówczas zasypywany raportami o przepełnionych więzieniach na Górnym Śląsku oraz w Zagłębiu Dąbrowskim, które nie mogą przyjmować już więcej ludzi. Niesamowicie utrudnia to pracę Sicherheitsdienstu (SD), organu wywiadu, kontrwywiadu i bezpieczeństwa SS, dla którego pracuje. Jego celem jest zwalczanie rodzącego się polskiego ruchu oporu i terroryzowanie polskiej ludności.
Zdeterminowany SS-Oberführer uznaje, że w istniejących byłych artyleryjskich koszarach w Auschwitz można natychmiast umieścić więźniów. Położenie budynków jest doskonałe: znajdują się w dzielnicy Zasole, poza obszarem zwartej zabudowy, a rozwidlenie Wisły i Soły tworzy naturalną barierę utrudniającą potencjalne ucieczki oraz dostęp do obozu nieproszonym gościom. Dodatkowo miasto ma świetne połączenie kolejowe z niemieckim Śląskiem i Generalnym Gubernatorstwem.
Kolejne komisje potwierdzają – choć nie bez sporów – że w tym miejscu o tyle można urządzić porządny obóz kwarantanny (takie jest jego pierwotne przeznaczenie), o ile wyposaży się go w urządzenia sanitarne i dokona pewnych zmian budowlanych. Sprawę trzeba jednak załatwić formalnie i porozumieć się z Wehrmachtem, do którego obecnie należą koszary. Udaje się to dopiero na początku kwietnia następnego roku – wojsko przekazuje zabudowania władzom SS, a przyszły komendant po raz pierwszy odwiedza Oświęcim.
Hamulce wagonu piszczą przeciągle. Pociąg zwalnia. Szare kamienice oraz soczysta miejska zieleń drzew i krzaków rosnących dotąd gęsto przy torach zostają w tyle. Pojawiają się zabudowania dworca oraz długa platforma peronu. To wyrywa Hössa z zamyślenia. Widzi przesuwającą się za oknem tablicę z napisem „Breslau”. Pasażerowie wstają i zaczynają przepychać się do wyjścia. Höss nie lubi tłoku. Odczekuje, aż inni opuszczą przedział, dopiero wtedy energicznie wstaje, zarzuca na siebie wojskowy płaszcz i zdejmuje z półki dużą skórzaną walizkę. Kiedy korytarz wagonu pustoszeje, wysiada i wychodzi z dworca. Drogę do Urzędu Wyższego Dowódcy SS i Policji zna z wizyty sprzed dwóch tygodni.
Gdy dociera do budynku, jest już późne popołudnie i von dem Bacha-Zelewskiego nie ma w gabinecie. W kancelarii informują Hössa, że do Asuchwitz pojedzie nazajutrz, 30 kwietnia. O ósmej rano w drogę wyruszą dwa samochody. Razem z nim wyjadą oficerowie, których wybrał do współpracy. Oni też są już w Breslau. Höss puszcza to zdanie mimo uszu. Nie ma ochoty spotykać się z podwładnymi przed wyjazdem. Ceni sobie swój wolny czas.
Podróż z Berlina trochę go zmęczyła, z ulgą idzie do hotelu. Dobry nastrój psuje mu tylko wiadomość, że przed wyjazdem do Auschwitz nie otrzyma kompletu dokumentów sankcjonujących jego nowe stanowisko. Papiery wciąż krążą między urzędami i brakuje jeszcze kilku podpisów. Oficjalna nominacja ma mu zostać dostarczona wkrótce.
Podczas poprzedniej wizyty von dem Bach-Zelewski spotyka się z nim osobiście. Po ojcowsku sugeruje, żeby dobrze zapoznał się z sytuacją w Auschwitz, bo być może będzie to najważniejsze zadanie w jego karierze. Höss przyjmuje tę sugestię z satysfakcją i nadzieją, obiecując rozmówcy pełne zaangażowanie. Zawsze w pełni się angażuje. Już jako młody członek NSDAP, mogący poszczycić się legitymacją numer 3240 wydaną w 1923 roku, bierze udział w politycznym morderstwie na zlecenie swojej partii, za co dostaje wyrok pięciu lat w więzieniu w Brandenburgu. Po uwolnieniu zajmuje się rolnictwem, zakłada rodzinę i wiedzie szczęśliwy żywot, ale kiedy po kilku latach partia upomina się o niego, rzuca spokojne życie i zaczyna robić karierę w podporządkowanej Heinrichowi Himmlerowi SS.
Inspektor Wigand, z którym Höss również wówczas rozmawia, na projekt obozu Auschwitz reaguje entuzjastycznie i rozpracowuje go na wielu poziomach. Dzieli się tą wiedzą z Hössem, a na koniec wręcza mu przewiązaną czarną tasiemką pękatą teczkę, z której zawartością przyszły komendant ma się dogłębnie zapoznać.
Höss przegląda te papiery bardzo sumiennie. Historia kompleksu koszarowego na Zasolu okazuje się ciekawsza, niż przypuszczał. Sięga korzeniami początku XX wieku. Baraki na Zasolu powstają wówczas jako tymczasowe schronienie, głównie dla emigrantów z Galicji i innych terenów Austro-Węgier, którzy – kuszeni nadzieją na lepsze życie – wyruszają w długą drogę za chlebem. Polski Oświęcim, w państwie austro-węgierskim nazywany Auschwitz, jest miejscem, które na tej drodze stanowi ważny punkt przesiadkowy. Miasto leży wtedy tuż obok granicy z Niemcami oraz Rosją i spotykają się w nim ważne szlaki kolejowe. Od drugiej połowy XIX wieku przybywają do niego tysiące ludzi z małych miasteczek, by ruszać stąd dalej w nieznane: do bogatych Niemiec czy Skandynawii, a przede wszystkim do legendarnej Ameryki, „ziemi obiecanej” wszystkich biedaków i niespokojnych duchów. Liczba zjeżdżających tutaj ludzi rośnie od początku XX wieku tak szybko, że w 1917 roku austro-węgierskie władze podejmują decyzję o wybudowaniu na skraju Zasola, dzielnicy Oświęcimia za Sołą, osady z dwudziestoma dwoma murowanymi oraz dziewięćdziesięcioma drewnianymi barakami. Osiedle jest niemal samowystarczalne: ma bocznicę kolejową, szpital, szkołę, urząd pocztowy i posterunek policji, a przede wszystkim urząd pośrednictwa pracy, który pomaga emigrantom w wyjeździe. Jednocześnie może tu znaleźć schronienie nawet dwanaście tysięcy osób. Ale już rok po wybudowaniu osada przestaje spełniać swoją funkcję. Po I wojnie światowej Oświęcim znajduje się nagle w głębi Polski i emigranci znikają. Nowe władze postanawiają wykorzystać opustoszałe baraki jako schronienie dla pozbawionych dachu nad głową polskich uchodźców z Zaolzia, a częściowo także dla Ślązaków, którzy po udziale w powstaniach i plebiscytach nie mogą wrócić do swoich domów, ponieważ znajdują się one po niemieckiej stronie granicy. Natomiast w latach trzydziestych murowane budynki przejmuje Wojsko Polskie i urządza w nich koszary artylerii, a jesienią 1939 roku Wehrmacht zajmuje je na przejściowy obóz dla polskich jeńców wojennych. Teraz stoją puste.
Już podczas pierwszej wizytacji w połowie kwietnia Höss dokładnie zapoznaje się z sytuacją w okolicy planowanego obozu. W mieście znów przemianowanym na Auschwitz bez zwłoki wprowadzane są nowe porządki. W listopadzie 1939 roku Niemcy podpalają Wielką Synagogę, potem zmieniają nazwy wszystkich ulic i terroryzują mieszkańców oraz masowo kierują młodych mężczyzn na roboty przymusowe. Oświęcim nie staje się jednak częścią Generalnego Gubernatorstwa, którego mieszkańcom nowe władze przypisują rolę taniej lub wręcz darmowej siły roboczej. Zostaje wcielony do III Rzeszy, co oznacza natychmiastową germanizację.
Rano 30 kwietnia 1940 roku samochody z Hössem i pięcioma wybranymi przez niego esesmanami wyruszają z Breslau do Auschwitz. Nowo mianowany komendant unika spoufalania się z podwładnymi, zatem podczas jazdy rozmawiają zdawkowo. Dopiero w Katowicach, gdzie zatrzymują się na posiłek, atmosfera nieco się rozluźnia. Parę słonych dowcipów dowódca kwituje pobłażliwym uśmiechem. Na miejsce docierają późnym popołudniem. Höss rozkazuje szybkie zakwaterowanie i zarządza niezwłoczną zbiórkę podkomendnych w byłych koszarach. Czeka ich szczegółowa inspekcja nowego miejsca pracy. Jest zmęczony po podróży, ale wymaga od siebie więcej niż od innych.
Oficjalna nominacja na komendanta Konzentrationslager Auschwitz dociera do Rudolfa Hössa 4 maja, jednak od samego przyjazdu intensywnie pracuje nad stworzeniem obozu i w zasadzie nie ma okazji świętować oficjalnego potwierdzenia awansu. A jest wiele do zrobienia w tym zaniedbanym i częściowo zrujnowanym miejscu. Zaczyna od planów oczyszczenia terenu wokół powstającego lagru. Spotyka się z burmistrzem miasta i informuje go o konieczności bezzwłocznego wysiedlenia tysiąca dwustu Zaolziaków mieszkających w osadzie barakowej. Żąda także codziennie od dwustu pięćdziesięciu do trzystu mężczyzn z miasta do porządkowania terenu koszar i budowania obozu. Ma ich zapewnić gmina żydowska. Oświęcimscy Żydzi, poganiani i bici za najmniejsze przewinienie, pracują niewolniczo do połowy czerwca. Przygotowują dom także dla rodziny Hössów – stojącą tuż przy ogrodzeniu obozu willę, z której wyrzucono polskich właścicieli.
Urządzeniu tego budynku zgodnie z nazistowską koncepcją rodzinnego gniazda komendant poświęca szczególną uwagę. Bezpośredni kontakt z żydowskimi i polskimi robotnikami powoduje dyskomfort, ale Höss postanawia pokazać niemiecką klasę. W słoneczny majowy poranek cierpliwie objaśnia majstrowi, jak wykończyć i pomalować ściany, mając nadzieję, że zostanie dobrze zrozumiany. Problemem są też meble, nie do końca w niemieckim stylu. Na razie nie ma też możliwości zdobycia wyposażenia z polskich domów. To musi poczekać do czasu planowanych wysiedleń oraz przyjazdu z Niemiec zaufanych ludzi, którzy znają się na rzeczy. Na samych Polaków i Żydów z miasta w tych kwestiach nie ma co liczyć. Höss osobiście tłumaczy Abrahamowi Frischerowi, jednemu z oświęcimskich Żydów, jak ma wysypać ceglanym proszkiem drogę do jego willi, a z węgla ułożyć swastykę na tle białego okręgu usypanego z drobnych kamieni. Frischer szczególnie przeżywa rozkaz komendanta, by z przetransportowanych z żydowskiego cmentarza kamiennych nagrobnych płyt ułożyć przed domem chodnik, a potem patrzy, jak komendant z zadowoleniem się po nim przechadza, sprawdzając jakość wykonania.
Gdy trwają prace nad willą, Höss mieszka w dawnym hotelu Zator przemianowanym przez okupantów na Hotel Deutsches Haus, naprzeciwko dworca kolejowego. To dość daleko od obozu, ale tak organizuje sobie miejsce pracy, by być jak najefektywniejszym. W biurze, oddalonym od willi o sto metrów, ma do dyspozycji własny gabinet i salę konferencyjną, w której we wtorki i w czwartki rano spotyka się ze swoim personelem. W gabinecie jest codziennie – zajmuje się papierkową robotą i przygotowuje pisemne rozkazy dla oficerów SS. Najwięcej czasu spędza jednak w terenie, bezpośrednio nadzorując budowę obozu. Rozpoczyna pracę wcześniej rano, a kończy późnym wieczorem, dając przykład podwładnym. Jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że nieustanna rozbudowa obozowego kompleksu Auschwitz okaże się największym wyzwaniem jego komendantury.
Ponieważ Wigand naciska na przyjęcie pierwszych więziennych transportów, Höss musi się spieszyć. Pogoda na szczęście sprzyja. Gdy trwają prace budowlane, komendant kompletuje fachową kadrę, która ma się zająć więźniami. Z Sachsenhausen ściąga Rapportführera Gerharda Palitzscha, esesmana o twarzy anioła z ludowych jasełek i osobowości zdemoralizowanego przestępcy. Höss poleca mu przywiezienie ze sobą trzydziestu niemieckich kryminalistów, którzy jako więźniowie funkcyjni mają być przedłużeniem twardej ręki SS w kontakcie z przyszłymi osadzonymi. Przybywają oni do Auschwitz już 20 maja i otrzymują obozowe numery od 1 do 30.
Dziewięć dni później do Auschwitz dociera kierowane przez SS-Unterscharführera Heinricha Becka, wypożyczone z Konzentrationslager Dachau komando trzydziestu dziewięciu więźniów (młodych Polaków, w większości łódzkich gimnazjalistów), a wraz z nimi wagon drutu kolczastego. Höss z satysfakcją obserwuje, jak wzdłuż drogi do Rajska Polacy stawiają drewniane słupy i rozpinają na nich drucianą sieć odgradzającą obóz od reszty świata. Uwadze komendanta póki co umyka jednak fakt, że okoliczna ludność ukradkiem przekazuje pracującym polskim więźniom jedzenie.PIERWSZY TRANSPORT
Tarnowski kryminał doskonale nadaje się na ciężki zakład śledczy. Zostaje oddany do użytku w 1927 roku jako jeden z najnowocześniejszych i największych w kraju. Już wtedy może pomieścić siedemset osób. Po zajęciu Polski przez Niemców zostaje zamieniony na przejściowy zakład karny dla więźniów politycznych. Szybko okazuje się on jednak zbyt mały. W kolejnych latach, kiedy przygotowuje się tutaj następne transporty do obozów, w jego celach przebywa równocześnie ponad dwa tysiące osób. Tylko do KL Auschwitz wyjeżdża stąd pięćdziesiąt pociągów z około siedmioma tysiącami więźniów.
Pierwszy taki transport przybywa do KL Auschwitz 14 czerwca 1940 roku. Większość stanowią ludzie młodzi: polscy uczniowie, studenci, żołnierze, członkowie konspiracyjnych organizacji, pochodzący głównie z południa kraju. Wszystkich ich uznano za politycznych wrogów III Rzeszy i wszyscy, gdy trafiają do obozu, mają już za sobą doświadczenie przepełnionych cel, przesłuchań, szykan, bicia i głodu.
Zanim wyruszą z Tarnowa, strażnicy przekazują im niby-poufną wieść, że wkrótce pojadą na roboty rolne do Niemiec. Więźniowie w to wierzą, a nawet uznają za dobrą informację. Na wywózkę czekają wręcz jak na wybawienie. Wszystko wydaje się lepsze od brutalnych przesłuchań, którym poddaje ich gestapo. Toteż kiedy wieczorem 13 czerwca Niemcy wywołują z cel ponad siedmiuset pięćdziesięciu mężczyzn, a potem pędzą ich do łaźni, by porządnie się umyli, ci – nawet jeśli nie dowierzają swoim oprawcom – poczynają snuć wizje trochę znośniejszej przyszłości. Noc przesypiają w łaźni, a o świcie podrywają się, gdy słyszą krzyk żandarmów. Potem ci, bijąc i popędzając osadzonych, z pomocą gestapowców ustawiają ich w kolumny i prowadzą na kolejową rampę za dworcem. Wczesnym rankiem ulice Tarnowa są jeszcze puste, ale pędzony tłum więźniów budzi mieszkańców miasta. Ludzie wyglądają zza firanek, tu i ówdzie otwierają się okna, ale krzyki i strzały Niemców powstrzymują ciekawskich i spragnione widoku swoich bliskich rodziny. Na rampie na kolumnę czekają już pasażerskie pulmany, których okna zadrutowano i zamalowano wapnem. Strażnicy upychają więźniów w przedziałach jak sardynki, a ponieważ wstaje upalny dzień, zanim pociąg rusza, w środku panuje już zaduch i wielu zaczyna dręczyć pragnienie.
Skład jedzie ospale na zachód. Po paru godzinach ponad głowami strażników, którzy mają dostęp do okien i mogą je uchylić, więźniowie dostrzegają, że dojeżdżają do Krakowa. Pociąg przystaje na Dworcu Głównym, odświętnie udekorowanym nazistowskimi flagami. Z głośników rozbrzmiewa wojskowa muzyka. Kiedy na moment wszystko cichnie, spiker wykrzykuje komunikat: „Paryż zdobyty!”. Niemcy w pociągu triumfują, a pod skazańcami uginają się nogi. Wielu z nich traci resztki nadziei na odmianę losu, gdy uświadamiają sobie, że tak silni sojusznicy jednak zawiedli.
Rudolf Höss z niepokojem czeka na przybycie do KL Auschwitz pierwszego transportu więźniów. Doskonale wie, że obóz nie jest jeszcze gotowy na ich przyjęcie. Nie ukrywa niezadowolenia z postępu prac i ze struktury organizacyjnej tworzonego lagru. Ale jego dowódcy naciskają.
Mija ledwie kilka tygodni od rozpoczęcia prac budowlanych, gdy dostaje zapytanie, kiedy obóz będzie gotowy na przyjęcie więźniów. I zanim zdąży odpowiedzieć, dowiaduje się, że pierwszy transport dotrze już za parę dni, co wzmaga jego irytację.
Choć wydaje się, że Höss niepodzielnie rządzi w Auschwitz, w istocie wcale tak nie jest. Niemiecka machina wojennej biurokracji zgrzyta, a on ciągle musi zmagać się z oporem urzędników oraz niedostatkami zaopatrzenia, często w poczuciu bezsilności. Co prawda dostaje do pomocy kolejnych stu esesmanów, ale nie stanowią oni zgranego zespołu i tylko niewielu z nich może ufać. Dostrzega, że wyrobione w innych obozach nawyki przeszkadzają podwładnym w pełnej realizacji jego wizji. Irytuje go, że ciągle nie udaje się wysiedlić mieszkańców barakowej kolonii. Na domiar złego w niefunkcjonującym jeszcze obozie zjawia się Maximilian Grabner, kierownik Politische Abteilung, obozowego gestapo. Höss od pierwszego spotkania odnosi się do niego z rezerwą. Czuje, że to człowiek, na którym nie będzie mógł polegać, a nawet obawia się, że może być dla niego zagrożeniem.
Kiedy komendant dowiaduje się, że pierwszy pociąg z więźniami przyjedzie do obozu 14 czerwca, decyduje o skierowaniu go na teren byłego Polskiego Monopolu Tytoniowego, czterysta metrów od głównego obozu. Tam organizuje prowizoryczną kwarantannę, a swojego zastępcę, Schutzhaftlagerführera Karla Fritzscha, gorliwego sadystę, wyznacza na tego, który „powita” pierwszych przybyłych Polaków. Höss wie, że załoga KL Auschwitz w większości składa się z ludzi o wątpliwej moralności, nawet prymitywnych, którzy mogą wzbudzać strach. Ale to właśnie zaleta, najlepszy sposób na utrzymanie wśród więźniów porządku z pomocą uciążliwego terroru.
W gorące i słoneczne popołudnie 14 czerwca 1940 roku esesmani z psami otaczają torowisko przy budynku dawnego Monopolu i oczekują na pociąg. Ich napięcie udziela się również zwierzętom, nerwowo krążącym przy nogach swoich panów. Wreszcie z obozowego biura wybiega podoficer i przekazuje dowódcy oddziału informację, że transport się zbliża. Wtedy dowódca krzykiem zarządza pełną gotowość żołnierzy, za którymi stają już niemieccy kapo w spodniach w biało-granatowe pasy i granatowych uniformach, których podwinięte rękawy odsłaniają pokryte więziennymi tatuażami ramiona.
Pasażerski skład pełen umęczonych zaduchem więźniów zatrzymuje się z piskiem hamulców. Ci, którzy są przy oknach, dostrzegają przez szpary w zamalowanych szybach napis na murze: „Auschwitz”. Postój w tym miejscu nie wzbudza w nich niepokoju. To miasto jest przecież jednym z punktów na długiej drodze w głąb Rzeszy. Mija kilkanaście minut i lokomotywa ponownie szarpie wagonami, tym razem jednak pociąg nie przyspiesza, lecz mozolnie posuwa się naprzód. Koła hałaśliwie zgrzytają na nieużywanych od pewnego czasu szynach, a wokół wagonów zaczynają wyrastać sieci rozpiętego na drewnianych słupach kolczastego drutu i głowy umundurowanych esesmanów. W końcu więzienny skład wtacza się na ogrodzony teren, a następnie zatrzymuje przy towarowej rampie. Krótką chwilę złowróżbnej ciszy przerywają krzyki Niemców. Drzwi wagonów otwierają się z hukiem jedne po drugich. Stłoczeni w nich więźniowie, popędzani przez strażników, zaczynają zeskakiwać na rampę, ale kiedy tylko dotykają nogami ziemi, spada na nich grad pierwszych uderzeń pejczami, pięściami, kopnięć ciężkimi buciorami. Oprawcy biją gdzie popadnie: w głowę, plecy, brzuch; przewracających się kopią po nerkach i goleniach. Krzyczą przy tym i rzucają przekleństwami. Podniecone psy wtórują agresją swoim panom, dopadając kolejne ofiary. Krew miesza się z kurzem, spływa po przerażonych twarzach i plami ubrania.
W końcu oprawcy się męczą i przestają bić. Formują tłum przybyłych w pięcioosobowe rzędy. Silniejsi więźniowie pomagają tym, którzy upadli, choć sami z trudem trzymają się na nogach. Transport zostaje przeliczony, po czym esesmani pędzą kolumnę w stronę budynku. Teraz przychodzi czas na kapo. Więźniów zasypuje grad kolejnych kopniaków i uderzeń drewnianymi pałkami. Przez dwuskrzydłową ryglowaną bramę z napisem KWARANTANNE II kapo wpędzają ich na plac przed budynkiem i formują po dziesięciu w rzędach jeden za drugim.
Przed osadzonymi postawiony zostaje niewielki stolik. Fritzsch wskakuje na niego energicznie, rozstawia szeroko nogi i zimnym spojrzeniem lustruje tłum. Swoją fizjonomią przypomina drapieżnego ptaka, wypatrującego w tłumie ofiary. Czeka, aż zapadnie cisza. Zaczyna mówić. Na polski tłumaczy jeden z więźniów wyciągnięty przez esesmanów z transportu:
Na rozkaz Reichsführera SS i Policji Himmlera zostaliście tu skierowani do pracy dla Wielkiej Rzeszy Niemieckiej. Pamiętajcie, że to obóz koncentracyjny, a nie sanatorium. Porządnie pracujący więzień może tu przeżyć trzy miesiące, kombinator lub złodziej przeżyć może nawet i dłużej, ale odradzam podobne praktyki. Jeśli są tu księża i Żydzi, daję im trzy tygodnie! Znajdziecie tu na każdym kroku dobrą i troskliwą opiekę. Ale droga na wolność prowadzi stąd tylko przez komin! A jak się to komuś nie podoba, może od razu iść na druty!1
Słuchający tych słów ludzie jeszcze nie do końca rozumieją ich sens – i nie zdają sobie sprawy z realnego niebezpieczeństwa, które one niosą. Kiedy Fritzsch kończy, strażnicy zapędzają więźniów do piwnic. Tam zaczynają wywoływać ich po nazwisku. Każdy musi oddać wszystkie rzeczy osobiste i bagaże. W zamian otrzymuje jeden z wydrukowanych na białym płótnie numerów od 31 do 758. Ich imiona i nazwiska tracą znaczenie, teraz stają się numerami. Z powodu braku więziennych uniformów na razie zostają w cywilnych ubraniach, a jeszcze przed nocą część z nowo przybyłych zostaje brutalnie ostrzyżona na zero. Potem wszyscy dostają pierwszy obozowy posiłek. Józef Stós, któremu przydzielono numer 752, napisze, że nikt przedtem ani potem takiej kolacji w Auschwtiz nie jadł. Podano gęstą grochówkę z pływającymi kawałkami słoniny, tworzącymi na powierzchni grubą warstwę tłuszczu. Dla wygłodniałych i wymęczonych więziennym życiem mężczyzn ta tłusta obfitość oznaczała biegunkę, ale też przynosiła złudną nadzieję, że może jednak nie będzie im tu tak źle.
Późnym wieczorem Höss przyjmuje raport od podwładnych. Fritzsch jest szczególnie usatysfakcjonowany odbiorem transportu. Wie, że wywarł odpowiednie wrażenie. Wszystko przebiega zgodnie z planem, chociaż oficerowie zdają sobie sprawę, że budynki nie są gotowe na zapełnienie więźniami. Komendant też odczuwa zadowolenie. Jego ludzie dają sobie radę, może być spokojny o porządek i dyscyplinę. To ważne, bo sam wciąż musi rozwiązywać problemy z zaopatrzeniem i biurokracją, a od tego zależy, czy obóz Auschwitz zacznie działać pełną parą. Wydaje jeszcze Palitzschowi rozkaz przeprowadzenia nocnej inspekcji w pomieszczeniach Monopolu i sprawdzenia, czy więźniowie respektują wszystkie zakazy, a strażnicy zachowują czujność.
Po spotkaniu komendant wychodzi z obozu, rozpina guziki munduru pod szyją i oddycha rześkim nocnym powietrzem. Upał był dzisiaj niemiłosierny i wszystkim dał się we znaki. Jest zmęczony, ale czuje ulgę. Uśmiecha się na myśl, że już niebawem, kiedy tylko zakończy się remont willi, ściągnie do Auschwitz rodzinę, a jego żona poda mu ciepłą kolację. Wieczorami, po pracy, będzie też mógł spędzić trochę czasu z dziećmi.
Od rana następnego dnia załoga Auschwitz ma zacząć konsekwentnie wdrażać obozowy „system”, w którym nie ma miejsca na ludzkie odruchy. „Żadna najgorsza samowola, żadne najgorsze traktowanie przez strażników nie dotyka więźniów tak boleśnie, nie działa tak na ich psychikę, jak tego rodzaju postępowanie ze strony współwięźniów” – tak później, we wspomnieniach, Höss opisze sposób, w jaki w obozie tłamsi się psychikę ofiar i przejmuje nad nimi kontrolę. „Właśnie ta konieczność bezradnego przyglądania się, jak więźniowie funkcyjni (kapo i blokowi) męczą swoich współtowarzyszy, działa druzgocąco na psychikę pozostałych uwięzionych”. Kapo i blokowi mają zatem wciągać kolejne ofiary w tryby demoralizującej machiny. Alienacja w cierpieniu ma być chlebem powszednim ludzi oglądających świat zza drutów kolczastych.
Tę noc osadzeni spędzają w dawnych magazynach Monopolu, leżąc jeden obok drugiego na wyścielonej słomą podłodze. Jest ciasno i duszno, mimo przytłaczającego zmęczenia nie potrafią zasnąć. Dręczy ich pragnienie, bolą rany i sińce, a kiedy w końcu udaje im się na krótko zapaść w płytki sen, ich świadomość miesza senne majaki z odpryskami rzeczywistości. To nie jest pozwalający nabrać sił odpoczynek.
Nazajutrz podrywają się na głośny gwizd. Przez sale i korytarze niosą się echem wrzaski: „Wstawać. Ubierać się!”. Ludzie biegiem wypadają na schody, gdzie czekają już na nich oprawcy z pałkami.
Na placu apelowym nadzorcy grupują więźniów w szeregi i ćwiczą zbiórkę blokami. Wszyscy muszą na komendę zajmować odpowiednie pozycje, a kto jest zbyt wolny i słaby, boleśnie obrywa. Sadystycznym nękaniem staje się także obozowa gimnastyka. Oprawcy ryczą: „Padnij, powstań, padnij, powstań…”, a ofiary w tumanach kurzu zalewają się potem i krwią, bo padając, rozbijają sobie nosy i kaleczą czoła na butach towarzyszy. Konieczne do wykonania ćwiczenia gimnastyczne to także kaczy chód w przysiadzie, turlanie się w kurzu czy sprinterski bieg z jednego końca placu na drugi, urozmaicony od czasu do czasu „żabką”. Gdy ktoś mdleje, polewa się go wodą, a kiedy przytomnieje, za karę musi nieruchomo utrzymywać pozycję w przysiadzie. Pokrwawionych i nieprzytomnych koledzy muszą zanosić pod studnię i cucić, żeby esesmani i kapo mogli dalej się nad nimi znęcać.
Z każdą godziną ludziom ubywa sił, ich ciała drżą ze zmęczenia. Za każde uchybienie, zwłokę lub słabość czeka bicie. Niemcy bawią się w najlepsze.
Ta szaleńcza „zabawa” powtarza się przez następne dni. Wszyscy więźniowie myślą tylko, jak przetrwać kolejną godzinę. Jedynie zajęcia dodatkowe, czyli nauka języka niemieckiego czy śpiewanie niemieckich piosenek w trakcie musztry lub w marszu, dają ludziom chwilę fizycznego wytchnienia.
Höss tymczasem czuje się coraz bardziej poirytowany. Więźniowie są już formowani na „Kwarantannie”, a w kolonii baraków sąsiadującej z obozem wciąż mieszkają Zaolziacy. „Dlaczego przygotowania do wysiedlenia muszą trwać tak długo?” – pyta z wyrzutem władze miasta. „Przecież mieszkają tam tylko Polacy, sprawa powinna być załatwiona natychmiast”.
Zawiadomienia o wysiedleniu mieszkańcy osady otrzymują już 1 czerwca. Oczywiście nie ma mowy o żadnych lokalach zastępczych, a to, gdzie Polacy się przeniosą, władze miasta niewiele interesuje. W końcu 19 czerwca oświęcimski urząd pracy z pomocą miejscowych sił policyjnych podejmuje akcję wysiedleńczą. Niemcy rozprawiają się z Zaolziakami bez pardonu. Aresztują niemal wszystkich, około pięciuset osób, i w ramach represji aż połowę wywożą na roboty przymusowe do Rzeszy. Höss może wreszcie rozebrać baraki, a teren i materiał wykorzystać na rozbudowę obozu.
Już następnego dnia, 20 czerwca, z Wiśnicza przybywa transport kolejnych trzystu trzynastu więźniów politycznych. „System” wita ich równie gorąco jak poprzednich, jednak „nowi” nie zostają umieszczeni w „Kwarantannie”, ale w obozie właściwym na terenie byłych koszar. Więźniowie pierwszego transportu przyjmują to jako ewidentną niesprawiedliwość. Gdy oni wciąż wykonują mordercze „ćwiczenia”, tamci z miejsca idą do pracy. Przybyłym z więzienia w Tarnowie wydaje się to o niebo lepsze od ich obecnego losu naznaczonego bezsensownym ogromnym wysiłkiem i nieludzkim pastwieniem się esesmanów i kapo. Jednego z osadzonych, Mieczysława Nuckowskiego (nr 286), w ramach kary za jakieś przewinienie Fritzsch każe bić systematycznie przez parę dni. Esesmani znęcają się nad nim w piwnicy Monopolu, a pozostali więźniowie mają dobrze słyszeć jego wycie z bólu. Nuckowskiemu udaje się przeżyć „egzekucję kary”, ale do pełnej świadomości i zdrowia już nie wraca. Umiera po kilku miesiącach. Również młodsi powoli zaczynają dochodzić do kresu wytrzymałości. Groźba Fritzscha o czekających ich tylko paru tygodniach życia nabiera realnych kształtów.
Zdarzają się i takie chwile, które wlewają w serca więźniów „Kwarantanny” odrobinę otuchy czy siły, ale jest ich niewiele. Kazimierz Tokarz (nr 282) z pierwszego transportu jest świadkiem, jak któregoś wieczoru, gdy „sportowe zajęcia” dobiegają końca, esesmani postanawiają się zabawić. Wywołują spośród więźniów wszystkich księży, zakonników i Żydów. Tym ostatnim każą wejść na rosnący w pobliżu orzech, a duchownym stanąć pod drzewem. „A teraz macie śpiewać psalmy” – komenderują. Nastaje cisza. Księża i Żydzi milczą, więc kapo, żeby ich „zachęcić”, używają pięści i pałek, ale z bitych wydobywają tylko pojedyncze jęki. To rozwściecza esesmanów, gdyż ani powtarzane przez nich żądania, ani coraz mocniejsze razy nie odnoszą skutku. To zapewne pierwsza porażka „władców życia i śmierci”. Muszą ją przełknąć po cichu, bo gdyby wieść o tym wydarzeniu dotarła do komendanta, ten z pewnością nie byłby zadowolony.
Wreszcie po dwóch tygodniach, na rozkaz Hössa, więźniowie z pierwszego transportu zostają przeniesieni do właściwego obozu. Wchodzą na teren byłych koszar przez bramę z szyderczym napisem _Arbeit macht frei_ i mijają strażnicze budki ze sterczącymi lufami karabinów maszynowych. Dostają przydziałowe pasiaki, na które muszą naszyć swoje obozowe numery oraz czerwone trójkąty – symbol politycznego przestępstwa. Z ulgą zrzucają brudne, podarte i przepocone ubrania, które nosili od momentu schwytania przez Niemców. Otrzymują także własne koce, sienniki i miejsce na bloku.
Jednak po tym pierwszym dniu, dającym im odrobinę nadziei na polepszenie losu, kolejne są już tylko bolesnym rozczarowaniem. Praca okazuje się mozolnym wysiłkiem ponad ludzkie siły, a bicie staje się nieodłączną częścią codzienności. Funkcjonują na granicy wytrzymałości, przebudowując stare budynki i stawiając nowe czy zastępując dotychczasowe ogrodzenie – które Höss uznaje za niespełniające wymagań – solidniejszym, podwójnym, z betonowymi słupami wysokimi na ponad trzy metry. Wszystko wykonują w biegu, bici pejczami i pałkami, które mają poprawiać wydajność ich pracy. Racje żywieniowe okazują się głodowe – ludzie szybko opadają z sił. Ranni i pobici nie mogą liczyć na medyczną pomoc.
Tych, którzy umierają, zastępują nowi, bo do obozu wciąż przybywają kolejne transporty. Höss wytrwale zmaga się z biurokracją, walcząc o rozbudowę obozu. Ponieważ nie może liczyć na służbową drogę, postanawia sam zająć się zdobywaniem materiałów budowlanych oraz wyżywienia dla załogi i więźniów. Jeździ na wieś, szukać słomy, do Rabki oraz Zakopanego – po kotły kucharskie, a w odległe Sudety – po niezbędne łóżka oraz sienniki. Policja Bezpieczeństwa z Krakowa i Wrocławia wciąż dopytuje, czy nie przyjąłby kolejnych kontyngentów więźniów, a jemu zwyczajnie zaczyna brakować drutu na ogrodzenie. Dowiaduje się, że ten deficytowy materiał zalega w wielkich zwojach w gliwickiej jednostce saperów, niestety sztab Wehrmachtu w Berlinie odmawia mu wydania drutu. Stojąc przed biurokratyczną ścianą, poirytowany bierze sprawy w swoje ręce i działając bez pozwolenia, sprowadza potrzebny materiał do obozu sobie tylko wiadomym sposobem.
Pajęczyna kolczastego drutu ma być jednym ze skutecznych zabezpieczeń działającego pod jego zwierzchnictwem lagru.
1 Wielu byłych więźniów zapamiętało powitanie bardzo podobnie. Tu cytat z Jerzego Bieleckiego, numer obozowy 243, z jego książki _Kto ratuje jedno życie…_, Oświęcim 1999, s. 71.DŁUGI APEL
Lato jest już w pełni. W ciągu dnia słońce przypieka, ale noce bywają chłodne. Sobota 6 lipca 1940 roku mija więźniom jak wszystkie inne dni. Wieczorny apel o osiemnastej również ma przebiec jak pozostałe. Ludzie są zmęczeni i pragną odpocząć po wyczerpującej pracy. Nic nie zapowiada dramatu.
Blockführerzy liczą szeregi i składają meldunki Rapportführerowi Gerhardowi Palitzschowi. Ten jednak nie zarządza jak zwykle raportu ogólnego, ale rozkazuje blokowym policzyć osadzonych na nowo. Gdy blokowi ponownie meldują mu o liczbie stojących na placu więźniów, Palitzschowi puszczają nerwy i obrzuca ich stekiem przekleństw. Jednocześnie przy bramie nastaje nerwowe poruszenie. Szczupły podoficer zsiada z roweru i wyprężony tłumaczy się z czegoś gorliwie przed Hössem. Komendant również jest zdenerwowany. Beszta podkomendnego, wchodzi na plac apelowy i poleca wezwać tłumacza. Ten drżącym głosem przekazuje więźniom, że mają wystąpić wszyscy, którzy znają Tadeusza Wiejowskiego (nr 220).
Zalega grobowa cisza. Żadnego ruchu. Widząc złość i napięcie na twarzach Niemców, nikt nie ma ochoty przyznać się do tej znajomości. Höss robi krok w stronę osadzonych, świdrując ich wzrokiem. Przed sobą ma tłum szarych, wychudzonych postaci o twarzach bez energii i niewyrażających chęci porozumienia. Ich opór go irytuje, ale nie pozwala, by zawładnął nim gniew. Spokojnym i mocnym głosem przekazuje kolejny komunikat.
– Jeśli są tacy, którzy znają Wiejowskiego, a nie wystąpią, po śledztwie i konfrontacji zostaną rozstrzelani – mówi.
Groźby działają. Występuje czterech więźniów, a blokowi natychmiast wloką ich przed oblicze komendanta. Palitzch wymierza każdemu cios w twarz i brzuch dla zmiękczenia przed przesłuchaniem, ale Höss nie zamierza rozmawiać z nimi osobiście. Odsyła ich na blok, gdzie ma ich wybadać Karl Fritzsch. Na pozostałych więźniów pada blady strach, zwłaszcza że blokowi i esesmani wyciągają z szeregów kolejne osoby i biją je, jednocześnie wypytując o Wiejowskiego.
Dwudziestosześcioletni Tadeusz Wiejowski jest z zawodu szewcem. Trafia do Auschwitz z pierwszym tarnowskim transportem i każdego dnia na własnej skórze uczy się zasad obozu. Po opuszczeniu kwarantanny zostaje jako więzień przydzielony do pomocy grupie cywilnych elektryków z Oświęcimia i okolic, zatrudnionych w jednej z niemieckich firm budowlanych. Wiejowski początkowo zachowuje ostrożność i traktuje ich z dystansem, ale zmienia nastawienie, kiedy podczas przerwy w pracy dzielą się z nim kanapką. Rozmawiają, aby poznać się lepiej. Podają mu swoje imiona: Bolek, Emil, Staszek, dwóch Józków.
Oświęcimianie uważnie obserwują, co dzieje się w obozie. Czterech z nich to konspiratorzy, członkowie podziemnego Związku Walki Zbrojnej. Widzą, jak kapo biją przepracowanych i wygłodzonych więźniów. Szczera rozmowa z Wiejowskim uświadamia im, że osadzonym nieustannie towarzyszy lęk. Liczne sińce, spojrzenie zaszczutego zwierzęcia oraz jego krótkie opowieści o tym, jak jest w obozie, podsuwają im pewien pomysł. Tego dnia po pracy zaczną o nim rozprawiać.
Nazajutrz jeden z Józków staje na czatach, a Bolek bierze Wiejowskiego na stronę.
W krótkiej męskiej rozmowie pada propozycja pomocy w ucieczce. Wiejowski ma wątpliwości, trudno mu uwierzyć, że to się może udać. Jednak plan, że wyjedzie z obozu przebrany za cywilnego robotnika, ostatecznie go przekonuje.
Najlepszym dniem na ucieczkę będzie sobota. Bolek wniesie do obozu uniform elektryka, w który Tadeusz się przebierze, i po skończonej pracy razem opuszczą obóz. Potem już sam będzie musiał przedostać się na wschód, w rodzinne strony.
W sobotę rano Wiejowski stawia się na porannym apelu po nieprzespanej nocy, bardzo podniecony. Nie może zebrać myśli, patrzy z narastającym lękiem na bijących blokowych, na pewnych siebie esesmanów i zastanawia się, czy nie lepiej się wycofać. Czy tych oprawców można oszukać w tak prosty sposób? Gdy wychodzi do pracy, jest zdecydowany powiedzieć Bolkowi, że odpuszcza. To się jednak nie może udać.
Ale pewność i determinacja elektryków robią na nim wrażenie. Odsuwa od siebie wątpliwości, zdaje się na ich plan zrządzenia losu. Gdy robotnicy kończą pracę, Wiejowski w ich kantorku wkłada pospiesznie kombinezon elektryka oraz czapkę, która kryje jego ogoloną, posiniaczoną głowę. Ogromnie się boi, kiedy idzie na końcu grupy elektryków w stronę bocznej bramy. Mija strażników, patrząc otępiałym wzrokiem na swoje buty. Nic nie zwiastuje wpadki. Nikt nie krzyczy _Halt!_, nikt też nie repetuje broni do strzału. Niemcy gaworzą o zbliżającej się niedzieli. Cieszy ich perspektywa wolnego dnia. Planują wyjście na miasto.
Elektrycy i Tadeusz oddalają się od obozowego płotu i kierują w stronę miasta. Wiejowski jakby dostaje skrzydeł. Udało się! Teraz radość bierze w nim górę. W leśnym zagajniku na skraju Oświęcimia robotnicy klepią go po ramieniu, dają mu trochę pieniędzy i jedzenia, dzieląc się przecież także swoją biedą.
Wiejowski wylewnie im dziękuje. Bolek chwyta go za ramiona, lekko potrząsa, próbuje uspokoić.
– Dobra, ale teraz musisz być uważny. Dalej musisz dać sobie radę sam. Tą ścieżką – pokazuje mu drogę – dojdziesz do bocznicy kolejowej. Wsiądź do jakiegoś pociągu, najlepiej towarowego, który jedzie na południe.
Tadeusza powoli opuszcza strach, jest podekscytowany. Uwierzył w swoje szczęście i chce to wykorzystać. Elektrycy jeszcze przez chwilę odprowadzają go wzrokiem, a potem się żegnają i wracają do domów. Czy myślą o tym, że Niemcy mogą odkryć ich pomoc w ucieczce?
Wiejowski prawdopodobnie wskakuje do jakiegoś wyjeżdżającego z miasta towarowego składu albo idzie na dworzec, kupuje bilet i po prostu odjeżdża pociągiem osobowym. W każdym razie znika z Oświęcimia.
Komendant Auschwitz spodziewał się, że ktoś może próbować uciec z obozu, ale zupełnie nie zakładał, że może nastąpić to tak szybko. Poza tym poszukiwany być może znajduje się już poza jego zasięgiem. Zrobił wszystko, żeby w jego „systemie” nie było to możliwe, ale Auschwitz nie działa jeszcze jak normalny obóz. Jest i przez następne lata będzie w ciągłej rozbudowie. Na jego terenie i wokół niego pracuje wielu cywilnych robotników. Nie da się zupełnie uniemożliwić kontaktów więźniów z robotnikami. Stojąc teraz przed tłumem osadzonych, Rudolf Höss szuka w myślach sposobu rozwiązania problemu. Tłumacz przekazuje Polakom kolejny komunikat komendanta: jeśli Wiejowski się nie znajdzie, ukarani zostaną wszyscy więźniowie! Jeżeli ktoś coś wie, ma natychmiast o tym zameldować. Takiemu więźniowi nic nie grozi, przeciwnie, zostanie sowicie nagrodzony.
Höss czeka zniecierpliwiony, ale osadzeni milczą. Odwraca się więc do nich tyłem i rozkazuje esesmanom, by wraz z kapo i blokowymi przeszukali wszystkie obozowe pomieszczenia oraz zakamarki. Zniknięcie więźnia to dla niego najgorsza rzecz, jaka mogła się przydarzyć w tym początkowym okresie tworzenia obozu. Nie chce, by Polacy dostrzegli jakąkolwiek szansę na wydostanie się za druty i ucieczkę przed niemiecką sprawiedliwością. Nie może na to pozwolić. Pozostali muszą więc dostać nauczkę i zapłacić wysoką cenę za ten akt nieposłuszeństwa.
Przeszukania w obozie nie przynoszą rezultatu: Tadeusza Wiejowskiego, więźnia numer 220, nie ma na terenie KL Auschwitz. Na poszukiwania zbiega w domach i mieszkaniach Oświęcimia i w jego okolicach rusza kompania wartownicza, a wobec więźniów Höss nakazuje podjąć działania wychowawcze, tak aby już nigdy nikomu z tysiąca trzystu jedenastu stojących przed nim ludzi nie przyszło do głowy uciekać. Na egzekutora kary wyznacza niezawodnego Fritzscha, a sam odwraca się na pięcie i wolnym krokiem wraca do siebie. Musi odpocząć i przemyśleć dalsze działania. W domu czeka rodzina, która od pewnego czasu zadomowiła się już w Auschwitz
– Parszywe świnie! – słyszy jeszcze wrzeszczącego Fritzscha. – Zapamiętajcie sobie: będziecie stać bez jedzenia i picia tak długo, aż ten wściekły pies nie znajdzie się żywy lub martwy tu, na tym placu.
Mijają godziny. Słońce zachodzi za obozowymi blokami, zbliża się zmierzch, potem nastaje zimna noc. Kapo i blokowi na chybił trafił wyciągają ze stojącego na apelu tłumu kolejne ofiary, biją je i wypytują o ucieczkę oraz uciekiniera. Więźniom zaczynają doskwierać chłód, pragnienie, głód... Czują, jak ich ciała słabną, a zdrętwiałe kończyny bolą coraz bardziej, walcząc z bólem, usiłują niezauważalnie zmienić pozycję. Palitzsch, który około północy przejmuje prowadzenie apelu od Fritzscha, dodatkowo nakazuje osadzonym trzymać ręce na karku, a dyżurnym zabrania wypuszczania ich do latryny. Wielu nie jest w stanie się powstrzymać. Odór moczu i kału zaczyna unosić się nad tłumem. W środku nocy zmienia się obsada pilnujących esesmanów, ale umęczeni ludzie stoją dalej, drżąc z wycieńczenia i zimna. Najsłabsi tracą przytomność i upadają.
Przed szóstą rano pojawiają się oficerowie, którzy zdążyli zaznać regenerującego snu, oraz nowa zmiana strażników; wzmagają się bicie i pogróżki. Na „rozgrzewkę” Niemcy zarządzają obozową gimnastykę, ale stawianie do pionu coraz bardziej słaniających się ze zmęczenia więźniów zaczyna irytować i męczyć także esesmanów.
Höss nie śpi dobrze. Parokrotnie budzi się z nadzieją, że uciekiniera złapano i będzie mógł go ukarać przykładnym wyrokiem. Rano starannie się goli, ubiera, zjada lekkie śniadanie, żegna żonę pocałunkiem i wraca do obozu. Jednak Fritzsch nie ma dla niego dobrych wieści: Wiejowskiego na razie nie pojmano, a nocne przesłuchania nie przyniosły efektu. Komendant wzywa najważniejszych oficerów, łącznie z Grabnerem, i zdecydowanym krokiem wychodzi z nimi na plac. Palitzsch, który pojawia się nieco spóźniony i niedospany, dopinając w mundurze ostatnie guziki, chce złożyć Hössowi poranny meldunek, ale ten z miejsca mu przerywa.
– Wciąż trwa apel wieczorny i będzie trwał tak długo, aż znajdzie się uciekinier – oznajmia.
Komendant postanawia spróbować nacisku psychicznego. Co prawda chorobliwie nie znosi wzrokowego kontaktu z więźniami, ale przemaga wstręt i wraz z całą świtą wolno maszeruje przed chwiejącymi się na nogach szeregami. Patrzy ludziom w oczy zimno i bezwzględnie. Potem staje wyprostowany przed wymęczonym tłumem.
– Każdy, kto udzieli wiarygodnych informacji na temat ucieczki Wiejowskiego, dostanie sowitą porcję chleba, margaryny i papierosów – obiecuje.
Zapada cisza, ale nikt się nie zgłasza. Höss czuje, że traci cierpliwość i opanowanie. Rytmicznie uderza pejczem w cholewę buta, jego twarz purpurowieje od tłumionej złości. Rusza gwałtownie w kierunku bramy, ale zatrzymuje się na moment i rzuca krótko do podkomendnych:
– Więźniowie zostają na placu!
Fritzsch przyjmuje ten rozkaz jako polecenie prowadzenia dalszych działań dotychczasowymi metodami i znów zaczyna wyrzucać z siebie przekleństwa i obelgi. Każe osadzonym przysiąść i pozostać w tej pozycji, a esesmanom i kapo – dalej ich bić.
Ludzie nie są w stanie długo utrzymać się w przysiadzie. Padają na kolana, tracą przytomność i przestają reagować na rozkazy czy uderzenia.
Apel trwa dwadzieścia godzin. Kończy się 7 lipca o godzinie czternastej oddelegowaniem więźniów do pracy. Teraz sprawą ucieczki zajmuje się sam Grabner i zaczyna osobiście przesłuchiwać więźniów. Höss, który chce go kontrolować, żąda, by szef obozowego gestapo na bieżąco przekazywał mu wszystkie zdobyte informacje.
Kiedy w poniedziałek rano cywilni elektrycy zatrudnieni przy budowie obozu zjawiają się w pracy, do ich kantorka wchodzą nagle Höss i Grabner ze strażnikami. Esesmani prowadzą dwóch zmasakrowanych więźniów. Grabner żąda od nich, by wskazali robotników, z którymi miał kontakt Wiejowski. Wskazują pięciu: Bolesława Bicza, Emila Kowalowskiego, Stanisława Mrzygłoda, Józefa Muszyńskiego i Józefa Patka. Choć gestapo w trakcie przesłuchania nie przebiera w środkach, mężczyźni długo nie przyznają się, że komukolwiek pomogli w ucieczce z obozu. W końcu jednak ulegają pod naciskiem Grabnera i Höss otrzymuje komplet informacji. Grabner oskarża pięciu robotników cywilnych o współudział w ucieczce Wiejowskiego oraz jedenastu więźniów o kontakty z robotnikami cywilnymi. Trafiają do celi w podziemiach bloku 13 (po zmianie numeracji jest to blok 11), gdzie oczekują na wyrok.
Erich von dem Bach-Zelewski rozkazuje Hössowi rozstrzelać wszystkich pięciu elektryków, ale z jakichś powodów na wykonanie wyroku nie zgadza się sam Heinrich Himmler. Niemcy wymierzają im karę trzykrotnej chłosty – po dwadzieścia pięć uderzeń pejczem – i zamykają ich w Auschwitz. Pozostałych jedenastu więźniów otrzymuje tylko karę chłosty. W październiku 1940 roku hitlerowcy przewożą byłych elektryków do KL Mauthausen. Pracują tam w kamieniołomach. Tę niewolniczą pracę w jednym z najcięższych niemieckich obozów przeżyje tylko Bolesław Bicz, ale nigdy już nie wróci do zdrowia. Chłosta w Auschwitz kompletnie wyniszcza jego mięśnie, w niektórych miejscach widać nawet kości. Umiera wkrótce po zakończeniu wojny.
O samym Wiejowskim wiadomo tyle, że dociera szczęśliwie do rodzinnych Kołaczyc, gdzie ukrywa się z powodzeniem do jesieni 1941 roku. Wtedy szczęście go opuszcza. Schwytany przez Niemców i osadzony w więzieniu w Jaśle, po okrutnym śledztwie słyszy wyrok śmierci. Zostaje rozstrzelany w jednym z nieczynnych szybów naftowych koło Gorlic.