- W empik go
Nasi dekadenci. Tom 2: powieść ze schyłku XIX w. - ebook
Nasi dekadenci. Tom 2: powieść ze schyłku XIX w. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 373 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciemne chmury rozsunęły się na niebie i wyjrzała figlarna gwiazdeczka, a poza nią cały rój jej swawolnych siostrzyczek. Otoczyły ją kołem i śmieją się wszystkie z upartego księżyca, co ciekawie zagląda do okien wspaniałego salonu i mruży swe małe oczka, nie mogąc znieść olśniewającego światła a giorno, które stamtąd bije.
Patrzy, dziwi się i pyta sam siebie, coby to było?
– Czyżby najbardziej inteligentne zwierzęta, na tej biednej, pretensyonalnej ziemi, porozumiały się nareszcie, i, zamiast walczyć i drapać się, jak reszta ich dzikich współbraci po lasach, rzuciły broń, zniosły granice, zawarły ogólne przymierze, i oto ucztują na rynku cywilizacyi, bratnie sobie podając dłonie?
I rzeczywiście niezwykły to widok.
Tu – Beduin, o klasycznych rysach, podłużnemi oczami śledzi wesołe dziecię gór; tam –
Kafr wypukłemi usty szepce namiętne słowa powiewnej Sycyliance; nieopodal Eskimos, okryty skórą zwierzęcą, zawiera wieczysty sojusz z kontuszem; gdzieindziej zalotna Galijka nęci olbrzymiego Negra, a chłodny Yanke ofiarowuje bukiet wolności uroczej Irlandce.
I tu – i tam – coraz nowsi, rozmaici przedstawiciele najrożnorodniejszych ras i krajów, łączą się gwarnie, ucztują razem, jakby na wielkim, wspólnym bankiecie.
O nie, stary idealisto! śpij spokojnie; przyświecaj dalej swym chłodnym blaskiem pożogom i krwi, lejącej się tak często; przysłuchuj się wciąż ciekawie, ty, przyjacielu kochanków, miłosnym pocałunkom; śmiej się i nadal z ludzkich ułomności, szydź z drobiazgów i małostek ich życia: długie wieki jeszcze upłyną, zanim jako świadek stwierdzisz ten akt postępu, zanim dzisiejsze swe przywidzenie ubierzesz w formę rzeczywistości!
A to – to tylko bal maskowy.
Wszyscy nasi znajomi są tu obecni; i oto hrabia Ferdynand, w galowym czarnym stroju, prowadzi cudną huryskę w srebrną gazę od stóp do głowy owiniętą, niby kolumna. Gaza kończy się około małych stopek, wsuniętych w srebrzyste pantofelki, przysłania śnieżne ramiona, obwija się dokoła głowy, przytwierdzona do włosów przepysznym brylantowym półksiężycem, spada na czoło, misternie zakrywa śnieżnym obłokiem twarzyczkę, odsłaniając tylko oczy: ciemne, błyszczące, ocienione czarnemi rzęsami i brwią czarną.
– Patrzcie, patrzcie, to Orzelska!… Ach, jaka piękna!… Co za cudna istota!… – rozlegają się szepty dokoła.
Mery je słyszy – odczuwa; odbijają się one w jej sercu uroczem pieniem: za taką chwilę oddałaby wszystko na ziemi!… Czuje, że włada berłem najsilniejszej korony – i duma przepełnia całą jej istotę.
– Piękność pani dosięgła dziś zenitu – szepce jej towarzysz.
– Jakto?… nie zostawiając panu nawet małego lufcika dla krytyki?
– Gorzej, pani, bo rozczarowując mnie ze szczętem.
– Nie rozumiem.
– Badania moje sprowadziły mnie na sam skraj przepaści.
– Jeszcze mniej rozumiem.
– Widzi pani… mam nieszczęsną manię odtwarzania zajmujących mnie postaci w rozmaitych fazach, i tak: przedstawiam sobie panią, dającą jałmużnę ociemniałemu starcowi, ze słodkim uśmiechem; tulącą pieszczotliwie małą, strapioną dziecinę, która… nosek sobie rozbiła; zamyśloną nad głęboką doktryną; rozmawiającą z naturą… Czy mam dalej mówić?… boję się bowiem rozgniewać panią.
– Owszem, proszę! Chciałabym raz się dowiedzieć, czego pan właściwie szuka w mej twarzy?… i dla czego, po takiem badaniu, odczytuję nieraz wyraz zawodu w oczach pańskich?
– A więc dobrze. Otóż, gdy pani nie widzę, przerabiam jej rysy, jak malarz, i nadaję im wyraz, jaki sam chcę… Przy spotkaniu – podobieństwo z moim rysunkiem ulatnia się… Gzy mówić dalej?
– Ależ mówić, mówić!
– Dziś, naprzykład, przekonałem się, że królestwo pani nie jest ze świata miłosierdzia, litości… – zawahał się.
– Nie kończ, pan, ja dopowiem sama!… Więc dla tego, że nie umiem ucierać nosów dzieciom, posądzona jestem o brak serca; że nie czytam, jak Sybilla, w księdze przeznaczeń, braknie mi duchowego rozwoju… Czy tak?
– Gdyby mi to pani powiedziała wczoraj, padłbym na kolana, błagając o przebaczenie; ale dziś…
– Cóż dziś?
– Dziś pani – bezwiednie – przybrałaś na siebie postać, a raczej strój kobiety wschodu, i – stałaś się sobą. Uosobiłaś wcielenie ideału naszego wieku. Hasło pani życie i użycie: serce wypełnione namiętnem pragnieniem oklasków: poza tem niema już na nic miejsca!
– Tak?… A czemże pan jesteś?
– Ja jestem podobieństwem pani, tylko, że ze mną jeszcze gorzej. Jestem następstwem złego początku. Wrażenia, które pani odczuwa, przebrzmiały już dla mnie. Panią nęci przepaść życiowa, jam już zbadał jej dno. Nic mnie nie zajmuje, niczego nie pragnę. Jak wygasły wulkan nie znam żadnych wstrząsnień. Podcięty zepsuciem w zaraniu życia, chory wynik chorego wieku, z nudów zajęty męczącem badaniem wszystkiego, co mnie otacza, z wiecznem pytaniem: po co?… dla czego?… – pędzę życie bezczynne, bo młodość, pochłonięta użyciem, nie dała mi czasu i hartu potrzebnego, by ukochać pracę. Oskarżam świat, że jest za mały, za brudny, a zapominam uderzyć się w piersi i powiedzieć: dorzuciłem do tego swoją cegiełkę!… Jedno mnie jeszcze różni moralnie, niejako oddziela od nowego pokolenia: to, że nie kalam świętokradzką ręką ideałów życia, które ode mnie – wraz z młodością – zbyt wcześnie uleciały. Nie umiałem ich przechować, ale – wierzę w ich istnienie. Romantyzm, nie ten ośmieszony, ale romantyzm stworzony przez wielkie umysły i serca, aby opóźnić, powstrzymać przewidywany upadek młodzieży, dotknął mnie jeszcze odlatującem skrzydłem. Walczyłem ongi w szrankach przeszłości; a dziś – rycerz smutnej postawy, bez armii i sztandaru, idę, popychany duchem wieku, oglądając się niekiedy z żalem za przeszłością. Nie wytrwałem tam, nie dorosłem – tu. Pieśń mojej kolebki i dzisiejszy mój śpiew łabędzi – tak różne… tak inne!… Ach! – ocknął się – co się też ze mną dzieje?… starzeję się, widocznie… taką rozmową pozwalam sobie nudzić królową balu, najpiękniejszą z odalisek!… Czy zechce pani – mówił już zwykłym tonem – pozwolić swemu niewolnikowi ująć jej rączkę, by połączyć się z resztą śmiertelników?… Gzy się pani nie gniewa, żem mówił za śmiało?
– O, nie! – odrzekła Mery – ale z tego wszystkiego zrozumiałam, żeśmy oboje bardzo mało warci!
– Do pani zastosować tego nie można; kto posiada taką, jak pani, piękność, ma broń straszną, zarówno dziś, jak i po wszystkie wieki wieków – amen! – dodał, obejmując jej smukłą kibić i łącząc się z wirującem kołem.
Pod olbrzymim chińskim parasolem, tworzącym altanę, na małej kanapce, przy mniejszym jeszcze stoliku, siedziała Zosia, przebrana za gołąbkę. Na jasnych jej warkoczach spoczywał biały gołąbek, u ramion miała białe skrzydełka, a pod staniczkiem z białych piórek, z prawdziwie gołębią trwożliwością biło jej młodociane serduszko, choć biło radością i weselem.
Niepodobna sobie wyobrazić istnienie stroju więcej powabnego, i bardziej odpowiadającego uroczym wdziękom młodej dziewczyny. Oddychała szybko po szalonym walcu; ponsowe jej usta były nawpół rozchylone, a oczy świeciły blaskiem życia.
Po prawej jej stronie siedział Maks, po lewej zaś miała młodziuchną swą przyjaciółkę, Jadzię Szymańską, w kostyumie hucułki, doskonale licującym z jej hożą postacią. Obok stolika znajdowali się jeszcze pan Erazm i Wisłocki, a Kryś Miedziszewski, w stroju arlekina, stojąc przed młodemi dzieweczkami, prawił im rozwlekłym swym głosem zabawne komplementa, z których się wesoło śmiały.
Widok Flakowskiego, zbliżającego się do ich grupy, spłoszył ów śmiech wesoły.
– Czy mogę prosić panią do następnego kontredansa? – odezwał się.
Zosia, usłyszawszy poza sobą ten głos, który działał na nią zwykle, jak przeraźliwe miauczenie kota, zarumieniła się jeszcze mocniej i zawahała chwilkę, aż wreszcie szepnęła coś, co mogłoby zupełnie dobrze ujść za odmowę.
Flakowski jednak ponowił swą prośbę.
– Dobrze – wyrzekła dziewczyna stłumionym głosem.
Widoczna jednak przykrość odmalowała się na jej ruchliwej twarzyczce.
Flakowski skłonił się i cofnął, ale pozostał już nieopodal tego małego grona.
– Na co mu pani przyrzekła taniec? – rzekł do niej Maks z cicha – było to pani widocznie niemiłem!
– Ach! tak; ale nie wiedziałam, co mu powiedzieć: obawiałam się odmówić.
– Dla czego?… jeżeli pani nie ma przyjemności, tańcząc z nim.
– Przecież my nie mamy prawa odmawiać na balu tańca, chociażby nas prosiła osoba jak najmniej dla nas sympatyczna.
– Prawo jest dzikiem; a oburzającem jest to, że mu się panie dobrowolnie poddają.
– Śliczne dziecię gór! pozwól strudzonemu odetchnąć świeżym powiewem, któryś przyniosła z sobą ze swej niebotycznej ojczyzny.
Jadzia odwróciła się szybko i ujrzała arystokratyczne rysy hrabiego Ferdynanda, którego widywała nieraz na wsi u swych rodziców. Uśmiechnęła się więc wesoło i wskazała mu obok siebie krzesło.
– Niestety! powiew ten jest zatruty zapachem piżma, którym ostrzega o swem zbliżeniu się ów syn Temidy – rzekł Wisłocki, rzucając ironiczne spojrzenie w stronę Flakowskiego, który rzeczywiście używał tych nieznośnych perfum w zbyt silnej dozie.
– Mamy dziś wyjątkowo szczęśliwe pomysły co do charakteryzowania się; kostyumy są w zupełnej zgodzie z osobami w nie przystrojonemi. Ptaszyna pokoju i zgody, biała gołąbka, jest nieporównaną! – dokończył, skłoniwszy przed Zosią głowę, hrabia Ferdynand.
– Brakuje tylko jastrzębia. Sądziłem, że Flak podejmie się tej roli; nie wieleby mu do niej brakło: dziób ma zakrzywiony z natury, a szpony ukrył głęboko – drwił dalej Wisłocki.
Flakowski udawał, że nie słyszy tych zaczepek; wązkie i zsiniałe usta, przecinające szeroko brzydką twarz jego, o zielonych, małych i przebiegłych oczkach, przybrały wyraz zaciętości.
Od roku starał się on o Zosię; i, pomimo wyraźnej niechęci ze strony dzieweczki, nie zaniechał był dotąd swego zamiaru: podobała mu się ogromnie. Ubodło go więc dziś niezmiernie zmartwienie, malujące się wyraźnie w jej rysach, gdy mu musiała przyobiecać taniec; ubodły go i żarty Wisłockiego. Milczał, ale żółć go zalewała.
– Droży się – myślał – będę miał cierpliwość; niema przecież dotąd żadnego poważniejszego konkurenta, a dla gruszek na wierzbie nie odrzuca się tak dobrej partyi, jaką ja przedstawiam! Niedawno sędzia śledczy, dziś już jestem towarzyszem prokuratora, a jutro… jutro może mi przynieść wyższy jeszcze urząd!
Miał on też rzeczywiście ogromne zdolności i biegłym był w swym zawodzie, a nie przebierał bynajmniej w środkach dla dojścia do celu. Umiał się spłaszczyć, zmaleć przed możnowładcami świata; umiał też zręcznie zaszkodzić rywalowi w służbie, zanim się ten nawet obejrzał: a wszystko, jak powiadają, szło mu dotąd w życiu. Kto wie, myślał, co go czeka dalej? Może poselstwo, może – teka ministra!
W rozbujałej wyobraźni przeskakiwał już szczeble karyery, jak ongi zuchwały Bonaparte. Odzyskał więc humor i wyprostował swą nędzną figurę, gładząc rudawy zarost.
Zosia tymczasem wylatywała co chwila, porywana ze swego miejsca do walca, a zarumieniona po same uszka, zaledwie już mogła oddech złapać.
– Ach, jak dziś wesoło! – mówiła do Maksa, który nie opuszczał wcale raz obranego około niej miejsca na kanapce – gdyby tylko nie ten Flakowski!…
– Gzy pani ma wolny następny kontredans? – pytał ją hrabia Ferdynand.
– Niestety! – odrzekła Zosia z komiczną miną.
– Z kimże go pani tańczy?
– Z piżmem – szepnęła – spóźniłeś się pan o całe pięć minut.
Hrabia się roześmiał.
– Mam ja już taki pech, że mi się wszystko zdarza albo zawcześnie, albo zapóźno!… Bawi się dziś pani dobrze?
– Dobrze – to zamało: świetnie!
– Cóżbym dał za to, gdybym mógł choć raz powiedzieć, że się bawię znośnie? Nigdy mi się to zapewnienie uda!
– Dla czego? – spytała zdziwiona Jadzia.
– Bo mi na każdej zabawie dokuczają nerwy, albo migrena.
– To rzeczywiście zawcześnie! – rozśmiał się Maks.
– Ano, widzisz profesorze, i to tak zawsze! W tej chwili przeszła obok nich Mery, wsparta na ramieniu jakiegoś ładnego młodziana, pochłoniętego w zupełności widokiem swej ponętnej towarzyszki.
– Jaka Mery dziś przecudna!… Nieprawdaż?– zawołała Zosia z zachwytem.
– O! tak – odrzekł hrabia Ferdynand – pani Orzelska przedstawia dar raju i, rzeczywiście, mogłaby nim być!… Gdyby i w naszem niebie obiecywano podobne nagrody, sądzę, że więcej byłoby wierzących chrześcijan. Tak piękną kobietę trudno spotkać. Wyznaję szczerze, że gdyby rzuciła rękawiczkę, poszedłbym także między lwy i tygrysy! – dodał żartobliwie.
– To byłoby zapóźno! – rzekł Wisłocki, patrząc wyzywająco na hrabiego, nie uszło bowiem jego oka przeciągłe spojrzenie, którem Mery, przechodząc, obdarzyła jego rywala.
Czoło hrabiego zarumieniło się lekko; jednak, jako człowiek dobrze wychowany, nie podniósł sarkazmu, ani zuchwałego wejrzenia.
– Uprzedziłem przecie, państwo, że mój pech zwie się: zapóźno, albo zawcześnie!
Przy tych słowach powstał ze swego miejsca z ukłonem i dopędził Mery. Za chwilę wiódł ją już pod rękę, pochylając się ku jej uroczej twarzyczce, co doprowadzało Wisłockiego do wściekłości.
Flakowski, odprowadziwszy jak najdalej Zosię od znajomego grona, starał się zabawić chmurne dziewczę uprzejmą rozmową. Był rzeczywiście bardzo wykształconym i oczytanym, posiadał przytem rzadki dar słowa; ale wszystkie jego wysiłki na nic się nie zdały.
Na Zosię uniżone te zabiegi nie robiły żadnego wrażenia, oczekiwała tylko z upragnieniem chwili, mającej ją uwolnić od tego antypatycznego człowieka, którego rękę zimną, spotniałą i ślizką czuła nawet poprzez swój pierzasty staniczek.
Skończyła się nareszcie jej męka, i dziewczyna wróciła na swą kanapkę, obok Maksa. Profesor był dziś niezwykle ożywionym; ciągle podchodził ktoś, aby go powitać, lub też zasiadał przy stoliku, na dłuższą pogawędkę. Zosia z pod przymrużonych powiek przyglądała się jego pięknej w profilu głowie.
– Jaki on inny jakiś – myślała – i tak niepodobny do reszty swoich kolegów. Ot ten, naprzykład, żółty, straszny, pomarszczony, jak jabłko pieczone; tamten ledwie, że chodzi: a on taki piękny, tyle ma młodzieńczości w tych swoich czarnych oczach, a ani jednej zmarszczki na pogodnem czole. A jak wszyscy dbają o niego: przecież to król finansów ściska jego dłoń w tej chwili, a siedzący znów obok piastuje wysoki urząd. Maks tego nawet nie zdaje się spostrzegać; bo oto skinieniem głowy przywołuje do siebie jakiegoś studenta, wyciąga doń rękę i coś mu mówi żartobliwie, jak to widać z jego miłego uśmiechu. A ten student… taką zabawną ma minę; taki nieśmiały: to blednie, to się rumieni. Ach! gdybym tak mogła powiedzieć kiedykolwiek z dumą: patrzcie! jestem jego jedyną, jego wiosną, chłodnym powiewem w znojny dzień jego życia!…
Maks tymczasem, gawędząc z siedzącym obok uczonym naturalistą, obierał powoli i starannie pomarańczę, a utworzywszy z niej misterną, złocistą różę, przysunął ją z uśmiechem do Zosi.
Lubił on to dziewczę o przeczystej, rzeczywiście gołębiej duszy; lubił jej żywą inteligencyę, gdy w lot chwytała każdą myśl głębszą: ale zdziwiłby się i zmartwił niezmiernie, gdyby mu ktoś powiedział, jakiej natury jest uczucie, którem mu się wywzajemniało.
Myśl obrania sobie tej młodziutkiej dziewczyny za towarzyszkę mozolnej, życiowej wędrówki, wydałaby mu się śmieszną i niepodobną do prawdy. Oddany cały na usługi społeczeństwa, nie myślał o osobistym celu. Sprawy ogółu, spokój i powodzenie blizkich mu osób, były ciągłą i wyłączną jego troską. Jak orzeł bujał wysoko ponad ziemią, ponad jej nizkimi instynktami, i ponad marną pogonią karłów za egoistycznym celem.
Napróżno więc biała gołąbka bila skrzydłami różowych marzeń, pragnąc doścignąć orła w locie, aby razem płynąć wśród szerokich przestrzeni: on nie dostrzegał jej nawet, wzbijając się ponad powszednie szlaki.
Wisłocki zaś, opuściwszy swe poprzednie miejsce około stolika, chodził w kółko po sali, pragnąc przez las otaczających fraków docisnąć się wreszcie do Mery.
Młoda kobieta widziała dobrze te jego bezowocne usiłowania; spoglądała na niego ironicznie od czasu do czasu, przyczem usteczka jej układały się w uśmieszek figlarny.
Kontredans się rozpoczął.
Wisłocki, któremu usta drgały z tłumionego gniewu, cofnął się w kąt sali i, nawpół ukryty za ciężką firanką, gonił płonącemi oczyma Mery, tańczącą właśnie z hrabią Ferdynandem.
– Taką masz minę, dekadencie, jakbyś się chciał obwiesić na tym oto sznurze od portyery – usłyszał obok siebie dobroduszny głos pana Erazma – a wszystkiemu przyczyną owoc zakazany… cudza własność. Ot, panie, klęska mieć ładną żonę; niechże tu najdzielniejszy komendant obroni tak blokowaną fortecę! – dorzucił, patrząc w stronę Mery. – Biedny Henryk ubóstwia ją, uważa za coś wyższego od całego świata, – a tu rozczarowanie u progu!…
– Daj pan pokój – odrzekł zgryźliwie Wisłocki – ręczę panu: zna on ją dobrze i nie idealizuje wcale! Kocha w niej jej oczy, usta, ramiona, ot, ten ruch głowy, co rzuca widzowi krew do mózgu; a wmawia tylko w siebie, że kocha jej cnotę, z którą ona ma tyle wspólnego, co ja ze świętą Kunegundą! Nie ma odwagi przyznać się, że żaden z nas, żeniąc się, nie myśli o cnotach przyszłej żony, ale tylko o jej wdziękach, albo o jej pieniądzach. Widzi pan – ot – tam siedzi pod tym smutnym powojem panienka, będąca ozdobą jednej z rodzin, stanowiących filary kraju; ma już ona dwadzieścia pięć lat i nie miała dotychczas ani jednego konkurenta, ba, nawet ją w tańcu omijają, bo nie ładna i nie bogata!
Pan Erazm rozśmiał się, patrząc na rozjątrzonego Wisłockiego. Lubił on tę jego mowę, chłoszczącą – ironią, gryzącą – goryczą. Przysunął sobie bliżej do okna krzesło i usiadł.
– Złość przez ciebie mówi. A z tem wszystkiem i Henryk, i jego żona, są oboje godni pożałowania: ona – że ją tak wychowano, a on – że na taką natrafił!…
– Natrafił?… wyszukał raczej, i miał słuszność! Takie tylko kobiety, jak pani Mery, budzą dziś jeszcze pewien rodzaj silnego uczucia; inne – nudzą: zawiele ich jest!
– Pewien rodzaj?… – podjął pan Erazm z ironią – jakimiż nędzarzami są ci, co zdolni jedynie do pewnego rodzaju uczuć!… – Cóż pan chcesz?… Pieniądz i samka!… Na takie hasło kaznodzieje cnoty wywracają koziołki ze zgrozy, a jednak: jest ono silnem, odwiecznem, dzisiejszem, jest główną podstawą życia, jedynym celem człowieka, który był i jest zwierzęciem, i niczem się od niego nie różni.
– No, a dusza?
– Dusza – to wytwór pychy człowieka. Ażeby się czemś wynieść nad zwierzę, ogłosił się posiadaczem nieśmiertelnej duszy, owej melancholijnej, wiecznej turystki w pozaświatowych przestworzach. Kto wie, może i hipopotam szczyci się posiadaniem takiej duszy, a pomawia znów żabę o jej brak?
– Skądże więc powstają szlachetne dążności, wielkie cele?
– Te znów są wynikiem cywilizacyi. Każda gałązka – na drzewie rozwoju przynosiła coraz to nowe, różnobarwne osłonki, służące do przykrycia nagiego szkieletu natury ludzkiej; a więc wyrobiła się liliowa etyka, różowa poezya, niebieska estetyka – i tak dalej: a zrzuć pan te gałgany wyobraźni, to ujrzysz nagi szkielet, egzystujący od pierwszej niedorzeczności Adama, który panu spróchniałemi usty wypowie odwieczne hasło naszej planety: "pieniądz i samka!" Wreszcie, może dla pana zrobi i tę grzeczność, że streści je w wyrazach więcej estetycznych – powie: "życie i użycie!" Proszę się zresztą obejrzeć dokoła, a znajdziesz pan potwierdzenie moich słów. Ot, scenka na prawo!… Milioner, dziś stara ruina, budował dawniej mosty, urządzał elektryczne tramwaje, słowem: zdobywał pieniądz, – teraz żeni się z tą prześliczną, piętnastoletnią gąską, co siedzi obok mamy. Z jaką miną pochyla się on nad tem dzieckiem, jak pożądliwie pochłania wzrokiem te ramiona podlotka. Gąska usuwa się, rumieni. Pierwszy to raz wyprowadzono ją na targowisko; wie jednak o celu zabiegów łysego lowelasa i czuje się dumną, widzi dokoła siebie zazdroszczące oblicza kobiet, nie patrzy na niego, tylko na brylanty, iskrzące się przy gorsie koszuli. On – myśli o użyciu; ona – o zdobyciu pieniędzy. Scenka na lewo: młodzian pięknego nazwiska, wykształcony, zbudowany, jak lew, trzyma się fałdów tej potwornie brzydkiej córy magnackiej fortuny, która mu w posagu przyniesie pieniądze, a przez nie otworzy drogę do użycia!…
– Więc, podług ciebie – podjął znów pan Erazm – nie egzystuje nic w świecie, oprócz egoizmu i nizkich instynktów. A cóż ci, co niosą życie dla wielkich idei? – ci, co składają codziennie ciche, niewidzialne ofiary na ołtarzu dobra ogółu?… Czyś się z nimi nigdy nie spotkał?
– Ale owszem, jest tego cała armia; tylko, że jej jednostki przedstawiają zboczenie od pierwotnego ideału człowieka, zwyrodnienie. Owe różnobarwne osłonki cywilizacyi nie pozwalają im dojrzeć nagiego szkieletu prawdy,
– Et! – odezwał się podraźniony pan Erazm – naczytałeś się dekadenckich bredni i pleciesz, jakbyś sam rzeczywiście miał zboczenie umysłowe. W to wszystko, ręczę, nie wierzysz, ot! tylko pozujesz. I za moich wszak czasów ludzie się bawili, grzeszyli, robili źle, lub dobrze: ale nikt nie dopatrywał w tem wszystkiem nikczemnych pobudek.
– Obłuda! – wycedził przez zęby Wisłocki.
– Wolę obłudę, aniżeli cynizm; lepiej skrywać złe uczynki, aniżeli się nimi chełpić!
– Wreszcie – rzekł Wisłocki – dawniej ludzie nie zdawali sobie sprawy z żadnego ze swych uczynków, wiedzieli tylko o fakcie już spełnionym Dzisiejsze prądy wyświetlają przyczynę…
– A niech piorun trzaśnie takie prądy, co obrzydzają człowiekowi samego siebie i wszystko… co nas dokoła otacza! – zawołał tracący już cierpliwość pan Erazm, zabierając się do odejścia. – A to, panie, nie zjedzą kawałka chleba, żeby go sobie nie zatruć, żeby go sobie zaraz nie obrzydzić swą mądrą analizą!… Lubię czasem, gdy sobie co popleciesz; ale dziś – toś już przebrał miarę i popsułeś mi humor!… Nie widziałeś czasem Henryka?
– Stoi właśnie tam, we drzwiach!
– Pójdę, pogawędzę trochę; nie spotkałem się już z nim od dni paru.
Od kwadransa oczy Henryka były utkwione w żonie. Nie wiedział, jak będzie ubraną, i zmysł jego artystyczny z upodobaniem obrzucił ją spojrzeniem; spochmurniał jednak, patrząc dłużej: widział ją zawsze, i dziś także, w towarzystwie tylko hrabiego, wspartą na jego ramieniu, i to właśnie działało nań draźniąco.
– Czyżbym już upadł do takiego stopnia, że bez powodu staję się zazdrosnym? – myślał, a nie mógł jednak oderwać oczu od tej pary.
Ożywiona ich rozmowa, jak się wydawało zdaleka, przybierała jakiś namiętny odcień; hrabia pochylaj się ciągle ku Mery, chcąc w zgiełku łatwiej usłyszeć jej odpowiedź; a i ona też była dziś jakaś inna, z tym wyrazem twarzy, cechującym kobietę haremu.
Henryk odczuł to w zupełności, co hrabia ubrał był już przedtem w formę.
Zdała mu się tak niepodobną do tej, którą ukochał całem swem niezepsutem sercem. Coś go raziło w jej stroju, w ruchach. Wraz z odtwarzaną postacią, Mery przybrała wszystkie jej cechy: uśmiech wyzywający, w oczach – brak duszy, niby igraszka na tej wielkiej arenie świata, usta – zdające się żądać pocałunków. Henrykowi przyszło na myśl, że tak właśnie musi wyglądać niewolnica, oczekująca, aż sułtan rzuci jej chustkę, którą ona z tryumfem podniesie.
– Boże! co się ze mną dzieje? z najprostszych rzeczy tworzę dramata.
Potarł ręką czoło, jakby chciał spędzić z niego tłoczące się myśli. Nagle uczuł się magnetycznie pociągniętym czyimś wzrokiem; odwrócił się więc i ujrzał naprzeciw siebie wysokiego, szczupłego mężczyznę, który mu się uważnie przyglądał.
Był to człowiek już nie młody, siwy, łysy, chudy, o suchym wyrazie twarzy.
Henryk drgnął i pobladł śmiertelnie; wyszedł prędko do drugiego pokoju i, nalawszy sobie szklankę zimnej wody, wypił ją chciwie: czuł bowiem, że mu się nogi uginają. W pokoju nie było nikogo, otworzył więc szybko lufcik i wciągnął w płuca ożywczy strumień chłodnego, zimowego powietrza. Uspokoił się nareszcie, i, chociaż mu serce biło szalenie, wrócił z powrotem do salonu, gdzie już na dobre tańczono.
W salonie znajomi otoczyli go zaraz, namawiając do tańca; wymówił się stanowczo, i pozostał we drzwiach. Po chwili usłyszał za sobą głos:
– Zdaje mi się, że pana Orzelskiego mam przyjemność oglądać?
Odwrócił się i podał uprzejmie rękę, obserwującemu go przed chwilą mężczyźnie, słusznego wzrostu.
– Bardzo mi miło, że pana tu najniespodziewaniej spotykam; chociaż państwo, zdaje się, bardzo udzielają się światu!
Przy ostatnich słowach odcień lekkiej niby ironii wykrzywił mu cokolwiek usta.
– Mamy dużo znajomych – odrzekł wymijająco Henryk.
– Gzy mogę odwiedzić pana? chciałbym bowiem pomówić o interesie; rzadko bywam w mieście, radbym więc skorzystać ze sposobności.
– Ale i owszem, bardzo proszę szanownego pana! Codziennie jestem w domu do jedenastej z rana, i – od ósmej wieczorem.
W tej chwili przechodziła właśnie Mery, wsparta na ramieniu hrabiego; spostrzegłszy rnęża, przeprosiła swego towarzysza i podeszła do niego.
Henryk przedstawił jej jegomościa, z którym rozmawiał:
– Pan Wolański – moja żona!
Wolański pochylił się nizko; – ale, gdy podniósł głowę, z oczu mu wyzierało zdziwienie, a w kącikach ust znowu przemknęła ironia.
Henryk to zauważył; podał rękę żonie:
– Czekam więc szanownego pana! – wyrzekł. Skłonił się i odszedł.
– Kto to taki? – spytała Mery.
– Współopiekun mój nad małoletniemi Malińskiemi. Przyjechał zapewne sprawdzić rachunki – mówił Henryk spokojnie, ukłonem witając znajomych.
– Jakoś dziwnie wyglądasz dziś – przemó – wiła Mery, patrząc na męża – w oczach masz coś nie swojego.
– A i ty także nie podobasz mi się w tym stroju.
– Wszyscy znajdują, że jest prześliczny!…
– Być może; mnie się jednak zdaje, że niestosowny!
Szli parę kroków w milczeniu.
– Morały! – pomyślał sobie Henryk i zacisnął usta.
– Zazdrość! – przemknęło w myślach Mery. Po chwilce pauzy zaczęła z westchnieniem:
– Szkoda!… sądziłam, że będziesz zachwycony!… Na drugi raz nie będę ci robić niespodzianek, a ubiorę się tak, jak mi sam poradzisz!
Była dziś w zgodnym nastroju, i chciała, bądź co bądź, rozchmurzyć Henryka.
Usiedli na małej kanapce. Z sąsiedniego gabineciku dolatywała do nich rozmowa kilku panów; robili oni przegląd tańczących, a złośliwe uwagi sypały się, jak z rogu obfitości.
– Cóż ty, hrabio, milczysz?… Kogóż to tak pilnie obserwujesz?… A! pannę Grodzicką!… Nie podoba mi się ona, wcale nie ładna!
– Ależ najmilsza dziewczyna pod słońcem! – odparł hrabia Ferdynand. – Młodnieję i nabieram życia, gdy na nią, bawiącą się, popatrzę. Taka wesoła, bez przymusu; hula sobie, niby wiosna, rozlewając pełno czaru dokoła: niesłychanie to miła postać!
– I cóż przeszkadza, hrabio? – odezwał się jeden z jego przyjaciół – wszak ona ma podobno niezły nawet posag, a ty jeszcze wcale piękny mężczyzna.
– Otóż to!… owego: "jeszcze" nie chciałbym ofiarować takiej dziewczynie, jak panna Zofia. Warta ona lepszego losu, niż przyjście do posiadania ruiny. Zanadto jestem jeszcze uczciwy – dodał z naciskiem – aby narzucać młodości moją gorycz i przesyt lat przeżytych. A i sobiebym też zgotował nie bardzo miłą przyszłość. Kobiety, moi panowie, już się dziś opamiętały, i mszczą się srogo za swoje wieczne krzywdy!
Na Mery rozmowa ta zrobiła przykre wrażenie.
– Z jakim zapałem mówi on o Zosi? – pomyślała. – Nigdybym nie przypuszczała, że mu się może podobać. Taka sobie zwyczajna, wcale nie piękna: podług mnie, nazbyt niezgrabna. A jednak?… podoba się wielu!… I ten nawet: nie bada, nie studyuje, a wprost się zachwyca!… Chodźmy! – odezwała się, i pociągnęła nagle Henryka do salonu.
Przeszli przez bawialny pokój, gdzie siedziała opinia publiczna, złożona z pięciu pań i kilku mężczyzn.
Oczy wszystkich pogoniły za śliczną parą. Nastąpiła chwila milczenia.
– Ładna to osoba, ta pani Orzelska! – przemówiła nareszcie tłusta jejmość, w purpurowych aksamitach – a jeszcze piękniejsze ma biżuterye! Do koronyby się zdały!
Mery miała dziś na sobie brylanty cioci Babety, zabytek minionej, dostatniej przeszłości.
– Bo też z pochodzenia mają prawo do korony, jeżeli nie monarszej, to hrabiowskiej! – dodał podtatusiały jegomość, wdowiec, wietrzący wiecznie godziny obiadów u bliźnich, za które się wywdzięczał obmową tych, u których tylko co jadł był śniadanie.
– Jaki pan złośliwy! – podchwyciła, uderzając go wachlarzem po ręku, chuda blondynka, z wyblakłemi oczyma.
Oczy te musiały być, w początku drugiej potowy stulecia, ' porównywane do chabrów, ale w chwili, gdy owo stulecie dobiegało do końca, umiały już tylko brzydko i złośliwie spoglądać, i śledziły z pogardliwą ironią każdą kobietę światową, szczycąc się stanowiskiem oblubienicy Chrystusa.
– Czyż tak daleko rzeczy zaszły? – wycedził młody student, pozujący na zblazowanego, który przymykał co chwila powieki, udając znudzenie; właściwie zaś był tylko śpiącym, po kilku bezsennych nocach, spędzonych wielce ochoczo w gronie kolegów, na tak zwanych niewinnych bibkach.
– Trzeba być bardzo naiwnym, aby o tem wątpić – podjął znów podtatusiały jegomość, smo – kcąc różową pomadkę – skądże bo środki na podobne występy?
– Inżynier na kolei ma tylko trzy tysiące rubli pensyi! – wtrąciła tłusta panna, córka owej Hustej jejmości.
Jejmość spojrzała na nią ostro.
– Nie mieszaj się do rozmowy; panna nie powinna rozumieć takich rzeczy! – wysyczała przez zaciśnięte zęby.
– Ja się tylko dziwię bezczelności tego Orzelskiego – podjął wysoki i chudy mąż tłustej jejmości – żeby też za ten mamy pieniądz znosić taką hańbę!
– Bieda jest złym doradcą – wtrącił obecny Flakowski.
– A prawda, prawda!… Toż pan najlepiej musi wszystko wiedzieć, jak tam jest u nich, i ilu pani Orzelska liczy ukochanych?… Od pana najdetaliczniej o wszystkiem się dowiemy, boć przecież pan jest ich serdecznym przyjacielem!
Straszny ten sarkazm, wypowiedziany tak niechcący, nie opamiętał jednak grupy, ze zgłodnialością żądnej skandalów.
– Nie lubię mówić o cudzem nieszczęściu – odrzekł Flakowski – często okoliczności są powodem zgubnych następstw: kto wie – dodał melancholijnie – czy i my w podobnych warunkach nie postąpilibyśmy tak samo?
– A więc to prawda, więc pan to potwierdza? – spytała smagła brunetka, żona właściciela ziemskiego, lubiąca niesłychanie wszelkie plotki i oszczerstwa, które wiozła z miasta na wieś, pielęgnując je tak starannie, że już w drodze urastały do olbrzymich rozmiarów. Flakowski milczał.
– Podobno ma ona i innych jeszcze wielbicieli; jakiś tam pan Wisłocki rozstał się dla niej z żoną! – wtrąciła tłusta jejmość.
– No, to to już nieprawda, kochaneczko – zaprzeczył mąż – boć Wisłocki jeszcze nie znał Orzelskiej, kiedy porzucił żonę.
– To próżniak, szuler! – rzekł półgłosem Flakowski.
– A tak. Żoneczka jego też godna osóbka!… Państwo wiecie pewno, że powodem ich rozstania był jakiś Mołdawianin, czy Grek. Mąż przyszedł nie w porę, no i, rozumie się… – mówiła, spuszczając skromnie oczy, kobieta lat średnich, o typowej, plotkarskiej fizyognomii, której palce były w bezustannym ruchu, jak gdyby nizała różaniec – wiem to od…
– Go tam pani wie! – przerwał jej niezbyt grzecznie podtatusiały wdowiec, patrząc z pogardą na różańcową niewiastę, która umiała zawsze wcisnąć się tam, gdzie go zapraszano na obiady, a że czasem miewała świeższe wiadomości, więc też musiał z nią często dzielić tryumfy, za co ją serdecznie nienawidził – powodem ich rozstania był przecież notaryusz, u którego właśnie Wisłocka jest obecnie sekretarzem!
– Jakim tam sekretarzem; bierze tylko papiery do przepisywania! – obudził się wreszcie zblazowany student.
– A czyż to nie wszystko jedno? cóż innego sekretarz robi?… Poco jej to?… Mąż daje niezłe środki do egzystencyi!… – zaopiniowały panie.
– Ależ notaryusz jest stary i brzydki, a pani Wisłocka młoda i bardzo ładna! – dodał student.
– No, może jest jeszcze i jaki młody?… cóż ma sobie żałować?… – rozśmiał się cynicznie mąż tłustej żony.
Panowie uśmiechnęli się; panie udały, że nie słyszą wcale: zrobiły poważne miny, zerkając tylko z pod oka jedna na drugą.
– Skądże te wszystkie wiadomości? – pytała żona właściciela ziemskiego, chcąc dotrzeć do źródła, aby się lepiej upewnić.
– Właśnie opowiada pan Żarnicki, że widzi ją często, wychodzącą z mieszkania notaryusza, między ósmą a dziewiątą rano, a nie widzi wchodzącej… – dodała oblubienica z naciskiem – niesie zawsze jakieś niby papiery… może stare gazety… a raz nawet, spotkawszy pana Żarnickiego, bardzo się zarumieniła i zaraz przeszła na drugi trotuar, nie ukłoniwszy się wcale.
Oczy wszystkich zwróciły się na oskarżyciela. Był to osiemnastoletni młodzian, wielce przypominający mlecznego cielaka. Od lat już dziewięciu pasował się on z gimnazyum, i w danej chwili dotarł był do szóstej klasy, z pomocą dziewięciu, czy nawet dziesięciu korepetytorów, którzy następowali po kolei, w miarę bowiem, jak jeden upadał na siłach, zastępował go zaraz drugi z nowym pedagogicznym zasiłkiem.
Młodzieniec, ujrzawszy się naraz przedmiotem ogólnej uwagi, zmieszał się na chwilę; zmiarkowawszy jednak, że go pasują na arbitra w sprawie tak ważnej, jak honor żony i matki, nadął się zaraz odpowiednio, a zrobiwszy minę pełną lekceważenia, założył nogę na nogę i kiwnął głową na znak potwierdzenia.
– Sam widziałem – dodał.
– Widzicie państwo, sam widział, na własne oczy!… Cóż pan jeszcze wie o tem? mój drogi panie! – pytała tłusta jejmość coraz bardziej zaciekawiona.
Młodzieniec znalazł się w niemałym kłopocie, nic bowiem więcej nad to nie wiedział, ale wstyd mu było do tego się przyznać. Łamał więc sobie tępą głowę, coby więcej naprędce wymyślić, gdy wtem wybawił go z kłopotu mąż tłustej jejmości:
– Dajże pokój, kochaneczko!… niezręcznie przecież panu opowiadać przy paniach o takich brudach!
– A co!… słyszałeś pan? – mówiła do studenta oblubienica – nie będziesz teraz, pewno, bronił pani Wisłockiej!
– Żal mi jej – odparł student – przystojna to kobietka!… W każdym razie, będę musiał uprzedzić moją siostrę, która jest formalnie w niej zakochaną, żeby była ostrożną i, jeżeli się podobne wiadomości powtórzą, żeby jej wprost dom wymówiła!
Ponieważ tańce się znów rozpoczęły, więc student podążył do sali.
– Słyszeliście państwo?… Siostra jego może jeszcze komu dom wymówić?… cha, cha, cha! – śmiał się wdowiec – ona! po tylu awanturkach miłosnych!
– Ma męża – wtrąciła żona właściciela ziemskiego z powagą – a to co innego!…
– Kto to, ta biała gołąbka? – spytał gimnazista, ukazując na Zosię.
– Panna Grodzicka!… Nie znasz jej pan? – zaszczebiotała nareszcie tłusta panna, rada, że może przyjść do słowa. – Nie zachwycaj się pan nią napróżno, zakochana w profesorze, poluje na niego ogromnie; ale coś, zdaje się, bezowocnie!…
Flakowski zbladł i zacisnął usta.
– To gołąbka wie, widocznie, gdzie raki zimują!… u profesora pieniędzy podobno tyle, co u żyda dzieci! – wtrącił wdowiec.
– Mówią, że gra rolę jakiegoś dobroczyńcy ludzkości: od bogatych bierze, biednym oddaje!
– Panie, jako istoty łatwowierne, powinny uwić wieniec laurowy dla tego nowego Rinaldi – niego w uczonym berecie! – rozśmiał się ironicznie Flakowski, idąc do salonu, gdzie tańczono.
– Aż zzieleniał, widzicie państwo! – śmiał się wdowiec, ukazując na odchodzącego Flakowskiego – bo nie może słyszeć obojętnie, jak chwalą Ordę, albo Orzelskiego!… I ma racyę!… dalibóg ma!… bo Orzelski utrzymywał go swoim kosztem w uniwersytecie, a dziś taki wiek nastał, że dobroczyńców wieszają!
Po krótkiej gawędzie, w której padło ofiarą jeszcze z tuzin znajomych i nieznajomych małego grona, tłusta jejmość, wraz z córką i małżonkiem, udała się do centrum zabawy, w nadziei, że może wreszcie zaprosi kto jej utuczoną latorośl do tańca.
– Czyż może być co straszniejszego, jak być matką takiego czupiradła? – pogonił za oddalającymi się szept wdowca do oblubienicy. – Ale też ta dziewczyna przypomina mi nie żartem Larskiego – tego – wie pani – u którego to służył jej papa!…
– Ach! jaki mi bezbożny; z panem to doprawdy niepodobna wytrzymać! – mówiła zalotnie oblubienica. – A przyjdzie pan jutro na obiad?
– Może, szanowna pani, jeżeli będę miał czas, A w duchu pomyślał:
– Jeżeli mnie na lepszy nie zaproszą.
– Żadnego może, czekam pana na pewno;
a proszę się też jeszcze coś więcej dowiedzieć o tej… Orzelskiej!
– Dobrze! dobrze… stara wędzonko! – dokończył szeptem wdowiec, gdy się już oddaliła – łatwo ci mówić: dowiedzieć się!… tu trzeba swą własną głową coś wyfabrykować, żebyś za swoje smaczne kąski miała co przerabiać na języcznym pytlu!
* * *
Tańce szły już bez przerwy, jeden po drugim.
Hrabia Ferdynand znalazł się niebawem obok Mery, a przerwana rozmowa znowu się nawiązała; zapominali widocznie, że na nich patrzą, że o nich już mówią.
Henryk mimowolnie ścigał ich wzrokiem; że jednak wstydził się takiej roli, więc wkrótce zapanował nad sobą i poszedł przez salę oglądać kostyumy.
Oczy jego błądziły czas jakiś bez myśli, aż wreszcie zatrzymały się na Wolańskim. Stał on we drzwiach, patrzał również na Mery i hrabiego, a kąty ust jego śmiały się na ten raz wyraźnie.
Henryk uczuł nagle szum w uszach, a oczy mu krwawą mgłą zasłoniło.
– Co to?… co mi jest?… szaleję, doprawdy!… Ha, gdyby już prędzej nadszedł koniec tych mąk!… Wyjechać, zostawić Mery samą – nie wypada;
pozostać do końca, prawie trzy godziny jeszcze – wprost niemożliwe!…
Ogarnęła go znów tęsknota za Ustroniem, Joasią, ciocią Paklą.
– Muszę je zobaczyć, te moje serdeczne kobietki! – myslał.
Mery zdecydowała się nareszcie wracać do domu; upojona była tryumfem, ale – niezadowolona w gruncie: niepokoiła ją obojętność męża, irytował hrabia Ferdynand, zachwycający się najpierw Zosią, a teraz – Henrykiem.
– Pani! co to za genialne czoło! – mówił. – A oczy?… Tam niema nic naszego!… – dodał z uśmiechem. – To głowa bohatera, albo męczennika! patrzącego śmiało w oczy synom pustyni!
Nie mogła zrozumieć, jak można ze spokojnem uwielbieniem mówić o mężu kobiety, dla której ma się jakieś uczucie.
– Czy egzystuje ono?… – pytała siebie – czy nie jestem dlań tylko interesującym przedmiotem do badania?…
Czuła się zmęczoną, wyczerpaną.
W powozie schyliła głowę na ramię męża; usunął się w tej chwili, by jej wygodniej było; jedną ręką ją objął, drugą otulał futrem.
– Zawsze dobry! szlachetny!… – pomyślała Mery.
Chciało się jej płakać
* * *II.
W parę dni po balu maskowym, przed godziną jedenastą zrana, do gabinetu Henryka wszedł Wolański.
Uprzejmie przyjęty przez gospodarza, usiadł w Wolterowskim fotelu, obiegając przenikliwym wzrokiem wytworny, chociaż w surowym stylu pokój. Niesympatyczna jego twarz więcej, niż kiedykolwiek, raziła chłodem; a w kącikach zaciśniętych ust drgało szyderstwo.
– Zapewne nie tajny panu interes, jaki mnie tu sprowadza.
Henryk pochylił głowę.