Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasi dekadenci. Tom 2: powieść ze schyłku XIX w. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasi dekadenci. Tom 2: powieść ze schyłku XIX w. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 373 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ciem­ne chmu­ry roz­su­nę­ły się na nie­bie i wyj­rza­ła fi­glar­na gwiaz­decz­ka, a poza nią cały rój jej swa­wol­nych sio­strzy­czek. Oto­czy­ły ją ko­łem i śmie­ją się wszyst­kie z upar­te­go księ­ży­ca, co cie­ka­wie za­glą­da do okien wspa­nia­łe­go sa­lo­nu i mru­ży swe małe oczka, nie mo­gąc znieść olśnie­wa­ją­ce­go świa­tła a gior­no, któ­re stam­tąd bije.

Pa­trzy, dzi­wi się i pyta sam sie­bie, coby to było?

– Czyż­by naj­bar­dziej in­te­li­gent­ne zwie­rzę­ta, na tej bied­nej, pre­ten­sy­onal­nej zie­mi, po­ro­zu­mia­ły się na­resz­cie, i, za­miast wal­czyć i dra­pać się, jak resz­ta ich dzi­kich współ­bra­ci po la­sach, rzu­ci­ły broń, znio­sły gra­ni­ce, za­war­ły ogól­ne przy­mie­rze, i oto ucztu­ją na ryn­ku cy­wi­li­za­cyi, brat­nie so­bie po­da­jąc dło­nie?

I rze­czy­wi­ście nie­zwy­kły to wi­dok.

Tu – Be­du­in, o kla­sycz­nych ry­sach, po­dłuż­ne­mi ocza­mi śle­dzi we­so­łe dzie­cię gór; tam –

Kafr wy­pu­kłe­mi usty szep­ce na­mięt­ne sło­wa po­wiew­nej Sy­cy­lian­ce; nie­opo­dal Eski­mos, okry­ty skó­rą zwie­rzę­cą, za­wie­ra wie­czy­sty so­jusz z kon­tu­szem; gdzie­in­dziej za­lot­na Ga­lij­ka nęci ol­brzy­mie­go Ne­gra, a chłod­ny Yan­ke ofia­ro­wu­je bu­kiet wol­no­ści uro­czej Ir­land­ce.

I tu – i tam – co­raz now­si, roz­ma­ici przed­sta­wi­cie­le naj­roż­no­rod­niej­szych ras i kra­jów, łą­czą się gwar­nie, ucztu­ją ra­zem, jak­by na wiel­kim, wspól­nym ban­kie­cie.

O nie, sta­ry ide­ali­sto! śpij spo­koj­nie; przy­świe­caj da­lej swym chłod­nym bla­skiem po­żo­gom i krwi, le­ją­cej się tak czę­sto; przy­słu­chuj się wciąż cie­ka­wie, ty, przy­ja­cie­lu ko­chan­ków, mi­ło­snym po­ca­łun­kom; śmiej się i nadal z ludz­kich ułom­no­ści, szydź z dro­bia­zgów i ma­ło­stek ich ży­cia: dłu­gie wie­ki jesz­cze upły­ną, za­nim jako świa­dek stwier­dzisz ten akt po­stę­pu, za­nim dzi­siej­sze swe przy­wi­dze­nie ubie­rzesz w for­mę rze­czy­wi­sto­ści!

A to – to tyl­ko bal ma­sko­wy.

Wszy­scy nasi zna­jo­mi są tu obec­ni; i oto hra­bia Fer­dy­nand, w ga­lo­wym czar­nym stro­ju, pro­wa­dzi cud­ną hu­ry­skę w srebr­ną gazę od stóp do gło­wy owi­nię­tą, niby ko­lum­na. Gaza koń­czy się oko­ło ma­łych sto­pek, wsu­nię­tych w sre­brzy­ste pan­to­fel­ki, przy­sła­nia śnież­ne ra­mio­na, ob­wi­ja się do­ko­ła gło­wy, przy­twier­dzo­na do wło­sów prze­pysz­nym bry­lan­to­wym pół­księ­ży­cem, spa­da na czo­ło, mi­ster­nie za­kry­wa śnież­nym ob­ło­kiem twa­rzycz­kę, od­sła­nia­jąc tyl­ko oczy: ciem­ne, błysz­czą­ce, ocie­nio­ne czar­ne­mi rzę­sa­mi i brwią czar­ną.

– Pa­trz­cie, pa­trz­cie, to Orzel­ska!… Ach, jaka pięk­na!… Co za cud­na isto­ta!… – roz­le­ga­ją się szep­ty do­ko­ła.

Mery je sły­szy – od­czu­wa; od­bi­ja­ją się one w jej ser­cu uro­czem pie­niem: za taką chwi­lę od­da­ła­by wszyst­ko na zie­mi!… Czu­je, że wła­da ber­łem naj­sil­niej­szej ko­ro­ny – i duma prze­peł­nia całą jej isto­tę.

– Pięk­ność pani do­się­gła dziś ze­ni­tu – szep­ce jej to­wa­rzysz.

– Jak­to?… nie zo­sta­wia­jąc panu na­wet ma­łe­go luf­ci­ka dla kry­ty­ki?

– Go­rzej, pani, bo roz­cza­ro­wu­jąc mnie ze szczę­tem.

– Nie ro­zu­miem.

– Ba­da­nia moje spro­wa­dzi­ły mnie na sam skraj prze­pa­ści.

– Jesz­cze mniej ro­zu­miem.

– Wi­dzi pani… mam nie­szczę­sną ma­nię od­twa­rza­nia zaj­mu­ją­cych mnie po­sta­ci w roz­ma­itych fa­zach, i tak: przed­sta­wiam so­bie pa­nią, da­ją­cą jał­muż­nę ociem­nia­łe­mu star­co­wi, ze słod­kim uśmie­chem; tu­lą­cą piesz­czo­tli­wie małą, stra­pio­ną dzie­ci­nę, któ­ra… no­sek so­bie roz­bi­ła; za­my­ślo­ną nad głę­bo­ką dok­try­ną; roz­ma­wia­ją­cą z na­tu­rą… Czy mam da­lej mó­wić?… boję się bo­wiem roz­gnie­wać pa­nią.

– Owszem, pro­szę! Chcia­ła­bym raz się do­wie­dzieć, cze­go pan wła­ści­wie szu­ka w mej twa­rzy?… i dla cze­go, po ta­kiem ba­da­niu, od­czy­tu­ję nie­raz wy­raz za­wo­du w oczach pań­skich?

– A więc do­brze. Otóż, gdy pani nie wi­dzę, prze­ra­biam jej rysy, jak ma­larz, i na­da­ję im wy­raz, jaki sam chcę… Przy spo­tka­niu – po­do­bień­stwo z moim ry­sun­kiem ulat­nia się… Gzy mó­wić da­lej?

– Ależ mó­wić, mó­wić!

– Dziś, na­przy­kład, prze­ko­na­łem się, że kró­le­stwo pani nie jest ze świa­ta mi­ło­sier­dzia, li­to­ści… – za­wa­hał się.

– Nie kończ, pan, ja do­po­wiem sama!… Więc dla tego, że nie umiem ucie­rać no­sów dzie­ciom, po­są­dzo­na je­stem o brak ser­ca; że nie czy­tam, jak Sy­bil­la, w księ­dze prze­zna­czeń, brak­nie mi du­cho­we­go roz­wo­ju… Czy tak?

– Gdy­by mi to pani po­wie­dzia­ła wczo­raj, padł­bym na ko­la­na, bła­ga­jąc o prze­ba­cze­nie; ale dziś…

– Cóż dziś?

– Dziś pani – bez­wied­nie – przy­bra­łaś na sie­bie po­stać, a ra­czej strój ko­bie­ty wscho­du, i – sta­łaś się sobą. Uoso­bi­łaś wcie­le­nie ide­ału na­sze­go wie­ku. Ha­sło pani ży­cie i uży­cie: ser­ce wy­peł­nio­ne na­mięt­nem pra­gnie­niem okla­sków: poza tem nie­ma już na nic miej­sca!

– Tak?… A czem­że pan je­steś?

– Ja je­stem po­do­bień­stwem pani, tyl­ko, że ze mną jesz­cze go­rzej. Je­stem na­stęp­stwem złe­go po­cząt­ku. Wra­że­nia, któ­re pani od­czu­wa, prze­brzmia­ły już dla mnie. Pa­nią nęci prze­paść ży­cio­wa, jam już zba­dał jej dno. Nic mnie nie zaj­mu­je, ni­cze­go nie pra­gnę. Jak wy­ga­sły wul­kan nie znam żad­nych wstrzą­snień. Pod­cię­ty ze­psu­ciem w za­ra­niu ży­cia, cho­ry wy­nik cho­re­go wie­ku, z nu­dów za­ję­ty mę­czą­cem ba­da­niem wszyst­kie­go, co mnie ota­cza, z wiecz­nem py­ta­niem: po co?… dla cze­go?… – pę­dzę ży­cie bez­czyn­ne, bo mło­dość, po­chło­nię­ta uży­ciem, nie dała mi cza­su i har­tu po­trzeb­ne­go, by uko­chać pra­cę. Oskar­żam świat, że jest za mały, za brud­ny, a za­po­mi­nam ude­rzyć się w pier­si i po­wie­dzieć: do­rzu­ci­łem do tego swo­ją ce­gieł­kę!… Jed­no mnie jesz­cze róż­ni mo­ral­nie, nie­ja­ko od­dzie­la od no­we­go po­ko­le­nia: to, że nie ka­lam świę­to­kradz­ką ręką ide­ałów ży­cia, któ­re ode mnie – wraz z mło­do­ścią – zbyt wcze­śnie ule­cia­ły. Nie umia­łem ich prze­cho­wać, ale – wie­rzę w ich ist­nie­nie. Ro­man­tyzm, nie ten ośmie­szo­ny, ale ro­man­tyzm stwo­rzo­ny przez wiel­kie umy­sły i ser­ca, aby opóź­nić, po­wstrzy­mać prze­wi­dy­wa­ny upa­dek mło­dzie­ży, do­tknął mnie jesz­cze od­la­tu­ją­cem skrzy­dłem. Wal­czy­łem ongi w szran­kach prze­szło­ści; a dziś – ry­cerz smut­nej po­sta­wy, bez ar­mii i sztan­da­ru, idę, po­py­cha­ny du­chem wie­ku, oglą­da­jąc się nie­kie­dy z ża­lem za prze­szło­ścią. Nie wy­trwa­łem tam, nie do­ro­słem – tu. Pieśń mo­jej ko­leb­ki i dzi­siej­szy mój śpiew ła­bę­dzi – tak róż­ne… tak inne!… Ach! – ock­nął się – co się też ze mną dzie­je?… sta­rze­ję się, wi­docz­nie… taką roz­mo­wą po­zwa­lam so­bie nu­dzić kró­lo­wą balu, naj­pięk­niej­szą z oda­li­sek!… Czy ze­chce pani – mó­wił już zwy­kłym to­nem – po­zwo­lić swe­mu nie­wol­ni­ko­wi ująć jej rącz­kę, by po­łą­czyć się z resz­tą śmier­tel­ni­ków?… Gzy się pani nie gnie­wa, żem mó­wił za śmia­ło?

– O, nie! – od­rze­kła Mery – ale z tego wszyst­kie­go zro­zu­mia­łam, że­śmy obo­je bar­dzo mało war­ci!

– Do pani za­sto­so­wać tego nie moż­na; kto po­sia­da taką, jak pani, pięk­ność, ma broń strasz­ną, za­rów­no dziś, jak i po wszyst­kie wie­ki wie­ków – amen! – do­dał, obej­mu­jąc jej smu­kłą ki­bić i łą­cząc się z wi­ru­ją­cem ko­łem.

Pod ol­brzy­mim chiń­skim pa­ra­so­lem, two­rzą­cym al­ta­nę, na ma­łej ka­nap­ce, przy mniej­szym jesz­cze sto­li­ku, sie­dzia­ła Zo­sia, prze­bra­na za go­łąb­kę. Na ja­snych jej war­ko­czach spo­czy­wał bia­ły go­łą­bek, u ra­mion mia­ła bia­łe skrzy­deł­ka, a pod sta­nicz­kiem z bia­łych pió­rek, z praw­dzi­wie go­łę­bią trwoż­li­wo­ścią biło jej mło­do­cia­ne ser­dusz­ko, choć biło ra­do­ścią i we­se­lem.

Nie­po­dob­na so­bie wy­obra­zić ist­nie­nie stro­ju wię­cej po­wab­ne­go, i bar­dziej od­po­wia­da­ją­ce­go uro­czym wdzię­kom mło­dej dziew­czy­ny. Od­dy­cha­ła szyb­ko po sza­lo­nym wal­cu; pon­so­we jej usta były na­wpół roz­chy­lo­ne, a oczy świe­ci­ły bla­skiem ży­cia.

Po pra­wej jej stro­nie sie­dział Maks, po le­wej zaś mia­ła mło­dziuch­ną swą przy­ja­ciół­kę, Ja­dzię Szy­mań­ską, w ko­sty­umie hu­cuł­ki, do­sko­na­le li­cu­ją­cym z jej hożą po­sta­cią. Obok sto­li­ka znaj­do­wa­li się jesz­cze pan Erazm i Wi­słoc­ki, a Kryś Mie­dzi­szew­ski, w stro­ju ar­le­ki­na, sto­jąc przed mło­de­mi dzie­wecz­ka­mi, pra­wił im roz­wle­kłym swym gło­sem za­baw­ne kom­ple­men­ta, z któ­rych się we­so­ło śmia­ły.

Wi­dok Fla­kow­skie­go, zbli­ża­ją­ce­go się do ich gru­py, spło­szył ów śmiech we­so­ły.

– Czy mogę pro­sić pa­nią do na­stęp­ne­go kon­tre­dan­sa? – ode­zwał się.

Zo­sia, usły­szaw­szy poza sobą ten głos, któ­ry dzia­łał na nią zwy­kle, jak prze­raź­li­we miau­cze­nie kota, za­ru­mie­ni­ła się jesz­cze moc­niej i za­wa­ha­ła chwil­kę, aż wresz­cie szep­nę­ła coś, co mo­gło­by zu­peł­nie do­brze ujść za od­mo­wę.

Fla­kow­ski jed­nak po­no­wił swą proś­bę.

– Do­brze – wy­rze­kła dziew­czy­na stłu­mio­nym gło­sem.

Wi­docz­na jed­nak przy­krość od­ma­lo­wa­ła się na jej ru­chli­wej twa­rzycz­ce.

Fla­kow­ski skło­nił się i cof­nął, ale po­zo­stał już nie­opo­dal tego ma­łe­go gro­na.

– Na co mu pani przy­rze­kła ta­niec? – rzekł do niej Maks z ci­cha – było to pani wi­docz­nie nie­mi­łem!

– Ach! tak; ale nie wie­dzia­łam, co mu po­wie­dzieć: oba­wia­łam się od­mó­wić.

– Dla cze­go?… je­że­li pani nie ma przy­jem­no­ści, tań­cząc z nim.

– Prze­cież my nie mamy pra­wa od­ma­wiać na balu tań­ca, cho­ciaż­by nas pro­si­ła oso­ba jak naj­mniej dla nas sym­pa­tycz­na.

– Pra­wo jest dzi­kiem; a obu­rza­ją­cem jest to, że mu się pa­nie do­bro­wol­nie pod­da­ją.

– Ślicz­ne dzie­cię gór! po­zwól stru­dzo­ne­mu ode­tchnąć świe­żym po­wie­wem, któ­ryś przy­nio­sła z sobą ze swej nie­bo­tycz­nej oj­czy­zny.

Ja­dzia od­wró­ci­ła się szyb­ko i uj­rza­ła ary­sto­kra­tycz­ne rysy hra­bie­go Fer­dy­nan­da, któ­re­go wi­dy­wa­ła nie­raz na wsi u swych ro­dzi­ców. Uśmiech­nę­ła się więc we­so­ło i wska­za­ła mu obok sie­bie krze­sło.

– Nie­ste­ty! po­wiew ten jest za­tru­ty za­pa­chem piż­ma, któ­rym ostrze­ga o swem zbli­że­niu się ów syn Te­mi­dy – rzekł Wi­słoc­ki, rzu­ca­jąc iro­nicz­ne spoj­rze­nie w stro­nę Fla­kow­skie­go, któ­ry rze­czy­wi­ście uży­wał tych nie­zno­śnych per­fum w zbyt sil­nej do­zie.

– Mamy dziś wy­jąt­ko­wo szczę­śli­we po­my­sły co do cha­rak­te­ry­zo­wa­nia się; ko­sty­umy są w zu­peł­nej zgo­dzie z oso­ba­mi w nie przy­stro­jo­ne­mi. Pta­szy­na po­ko­ju i zgo­dy, bia­ła go­łąb­ka, jest nie­po­rów­na­ną! – do­koń­czył, skło­niw­szy przed Zo­sią gło­wę, hra­bia Fer­dy­nand.

– Bra­ku­je tyl­ko ja­strzę­bia. Są­dzi­łem, że Flak po­dej­mie się tej roli; nie wie­le­by mu do niej bra­kło: dziób ma za­krzy­wio­ny z na­tu­ry, a szpo­ny ukrył głę­bo­ko – drwił da­lej Wi­słoc­ki.

Fla­kow­ski uda­wał, że nie sły­szy tych za­cze­pek; wąz­kie i zsi­nia­łe usta, prze­ci­na­ją­ce sze­ro­ko brzyd­ką twarz jego, o zie­lo­nych, ma­łych i prze­bie­głych oczkach, przy­bra­ły wy­raz za­cię­to­ści.

Od roku sta­rał się on o Zo­się; i, po­mi­mo wy­raź­nej nie­chę­ci ze stro­ny dzie­wecz­ki, nie za­nie­chał był do­tąd swe­go za­mia­ru: po­do­ba­ła mu się ogrom­nie. Ubo­dło go więc dziś nie­zmier­nie zmar­twie­nie, ma­lu­ją­ce się wy­raź­nie w jej ry­sach, gdy mu mu­sia­ła przy­obie­cać ta­niec; ubo­dły go i żar­ty Wi­słoc­kie­go. Mil­czał, ale żółć go za­le­wa­ła.

– Dro­ży się – my­ślał – będę miał cier­pli­wość; nie­ma prze­cież do­tąd żad­ne­go po­waż­niej­sze­go kon­ku­ren­ta, a dla gru­szek na wierz­bie nie od­rzu­ca się tak do­brej par­tyi, jaką ja przed­sta­wiam! Nie­daw­no sę­dzia śled­czy, dziś już je­stem to­wa­rzy­szem pro­ku­ra­to­ra, a ju­tro… ju­tro może mi przy­nieść wyż­szy jesz­cze urząd!

Miał on też rze­czy­wi­ście ogrom­ne zdol­no­ści i bie­głym był w swym za­wo­dzie, a nie prze­bie­rał by­najm­niej w środ­kach dla doj­ścia do celu. Umiał się spłasz­czyć, zma­leć przed moż­no­wład­ca­mi świa­ta; umiał też zręcz­nie za­szko­dzić ry­wa­lo­wi w służ­bie, za­nim się ten na­wet obej­rzał: a wszyst­ko, jak po­wia­da­ją, szło mu do­tąd w ży­ciu. Kto wie, my­ślał, co go cze­ka da­lej? Może po­sel­stwo, może – teka mi­ni­stra!

W roz­bu­ja­łej wy­obraź­ni prze­ska­ki­wał już szcze­ble ka­ry­ery, jak ongi zu­chwa­ły Bo­na­par­te. Od­zy­skał więc hu­mor i wy­pro­sto­wał swą nędz­ną fi­gu­rę, gła­dząc ru­da­wy za­rost.

Zo­sia tym­cza­sem wy­la­ty­wa­ła co chwi­la, po­ry­wa­na ze swe­go miej­sca do wal­ca, a za­ru­mie­nio­na po same uszka, za­le­d­wie już mo­gła od­dech zła­pać.

– Ach, jak dziś we­so­ło! – mó­wi­ła do Mak­sa, któ­ry nie opusz­czał wca­le raz ob­ra­ne­go oko­ło niej miej­sca na ka­nap­ce – gdy­by tyl­ko nie ten Fla­kow­ski!…

– Gzy pani ma wol­ny na­stęp­ny kon­tre­dans? – py­tał ją hra­bia Fer­dy­nand.

– Nie­ste­ty! – od­rze­kła Zo­sia z ko­micz­ną miną.

– Z kim­że go pani tań­czy?

– Z piż­mem – szep­nę­ła – spóź­ni­łeś się pan o całe pięć mi­nut.

Hra­bia się ro­ze­śmiał.

– Mam ja już taki pech, że mi się wszyst­ko zda­rza albo za­wcze­śnie, albo za­póź­no!… Bawi się dziś pani do­brze?

– Do­brze – to za­ma­ło: świet­nie!

– Cóż­bym dał za to, gdy­bym mógł choć raz po­wie­dzieć, że się ba­wię zno­śnie? Nig­dy mi się to za­pew­nie­nie uda!

– Dla cze­go? – spy­ta­ła zdzi­wio­na Ja­dzia.

– Bo mi na każ­dej za­ba­wie do­ku­cza­ją ner­wy, albo mi­gre­na.

– To rze­czy­wi­ście za­wcze­śnie! – roz­śmiał się Maks.

– Ano, wi­dzisz pro­fe­so­rze, i to tak za­wsze! W tej chwi­li prze­szła obok nich Mery, wspar­ta na ra­mie­niu ja­kie­goś ład­ne­go mło­dzia­na, po­chło­nię­te­go w zu­peł­no­ści wi­do­kiem swej po­nęt­nej to­wa­rzysz­ki.

– Jaka Mery dziś prze­cud­na!… Nie­praw­daż?– za­wo­ła­ła Zo­sia z za­chwy­tem.

– O! tak – od­rzekł hra­bia Fer­dy­nand – pani Orzel­ska przed­sta­wia dar raju i, rze­czy­wi­ście, mo­gła­by nim być!… Gdy­by i w na­szem nie­bie obie­cy­wa­no po­dob­ne na­gro­dy, są­dzę, że wię­cej by­ło­by wie­rzą­cych chrze­ści­jan. Tak pięk­ną ko­bie­tę trud­no spo­tkać. Wy­zna­ję szcze­rze, że gdy­by rzu­ci­ła rę­ka­wicz­kę, po­szedł­bym tak­że mię­dzy lwy i ty­gry­sy! – do­dał żar­to­bli­wie.

– To by­ło­by za­póź­no! – rzekł Wi­słoc­ki, pa­trząc wy­zy­wa­ją­co na hra­bie­go, nie uszło bo­wiem jego oka prze­cią­głe spoj­rze­nie, któ­rem Mery, prze­cho­dząc, ob­da­rzy­ła jego ry­wa­la.

Czo­ło hra­bie­go za­ru­mie­ni­ło się lek­ko; jed­nak, jako czło­wiek do­brze wy­cho­wa­ny, nie pod­niósł sar­ka­zmu, ani zu­chwa­łe­go wej­rze­nia.

– Uprze­dzi­łem prze­cie, pań­stwo, że mój pech zwie się: za­póź­no, albo za­wcze­śnie!

Przy tych sło­wach po­wstał ze swe­go miej­sca z ukło­nem i do­pę­dził Mery. Za chwi­lę wiódł ją już pod rękę, po­chy­la­jąc się ku jej uro­czej twa­rzycz­ce, co do­pro­wa­dza­ło Wi­słoc­kie­go do wście­kło­ści.

Fla­kow­ski, od­pro­wa­dziw­szy jak naj­da­lej Zo­się od zna­jo­me­go gro­na, sta­rał się za­ba­wić chmur­ne dziew­czę uprzej­mą roz­mo­wą. Był rze­czy­wi­ście bar­dzo wy­kształ­co­nym i oczy­ta­nym, po­sia­dał przy­tem rzad­ki dar sło­wa; ale wszyst­kie jego wy­sił­ki na nic się nie zda­ły.

Na Zo­się uni­żo­ne te za­bie­gi nie ro­bi­ły żad­ne­go wra­że­nia, ocze­ki­wa­ła tyl­ko z upra­gnie­niem chwi­li, ma­ją­cej ją uwol­nić od tego an­ty­pa­tycz­ne­go czło­wie­ka, któ­re­go rękę zim­ną, spo­tnia­łą i śliz­ką czu­ła na­wet po­przez swój pie­rza­sty sta­ni­czek.

Skoń­czy­ła się na­resz­cie jej męka, i dziew­czy­na wró­ci­ła na swą ka­nap­kę, obok Mak­sa. Pro­fe­sor był dziś nie­zwy­kle oży­wio­nym; cią­gle pod­cho­dził ktoś, aby go po­wi­tać, lub też za­sia­dał przy sto­li­ku, na dłuż­szą po­ga­węd­kę. Zo­sia z pod przy­mru­żo­nych po­wiek przy­glą­da­ła się jego pięk­nej w pro­fi­lu gło­wie.

– Jaki on inny ja­kiś – my­śla­ła – i tak nie­po­dob­ny do resz­ty swo­ich ko­le­gów. Ot ten, na­przy­kład, żół­ty, strasz­ny, po­marsz­czo­ny, jak jabł­ko pie­czo­ne; tam­ten le­d­wie, że cho­dzi: a on taki pięk­ny, tyle ma mło­dzień­czo­ści w tych swo­ich czar­nych oczach, a ani jed­nej zmarszcz­ki na po­god­nem czo­le. A jak wszy­scy dba­ją o nie­go: prze­cież to król fi­nan­sów ści­ska jego dłoń w tej chwi­li, a sie­dzą­cy znów obok pia­stu­je wy­so­ki urząd. Maks tego na­wet nie zda­je się spo­strze­gać; bo oto ski­nie­niem gło­wy przy­wo­łu­je do sie­bie ja­kie­goś stu­den­ta, wy­cią­ga doń rękę i coś mu mówi żar­to­bli­wie, jak to wi­dać z jego mi­łe­go uśmie­chu. A ten stu­dent… taką za­baw­ną ma minę; taki nie­śmia­ły: to bled­nie, to się ru­mie­ni. Ach! gdy­bym tak mo­gła po­wie­dzieć kie­dy­kol­wiek z dumą: pa­trz­cie! je­stem jego je­dy­ną, jego wio­sną, chłod­nym po­wie­wem w znoj­ny dzień jego ży­cia!…

Maks tym­cza­sem, ga­wę­dząc z sie­dzą­cym obok uczo­nym na­tu­ra­li­stą, obie­rał po­wo­li i sta­ran­nie po­ma­rań­czę, a utwo­rzyw­szy z niej mi­ster­ną, zło­ci­stą różę, przy­su­nął ją z uśmie­chem do Zosi.

Lu­bił on to dziew­czę o prze­czy­stej, rze­czy­wi­ście go­łę­biej du­szy; lu­bił jej żywą in­te­li­gen­cyę, gdy w lot chwy­ta­ła każ­dą myśl głęb­szą: ale zdzi­wił­by się i zmar­twił nie­zmier­nie, gdy­by mu ktoś po­wie­dział, ja­kiej na­tu­ry jest uczu­cie, któ­rem mu się wy­wza­jem­nia­ło.

Myśl ob­ra­nia so­bie tej mło­dziut­kiej dziew­czy­ny za to­wa­rzysz­kę mo­zol­nej, ży­cio­wej wę­drów­ki, wy­da­ła­by mu się śmiesz­ną i nie­po­dob­ną do praw­dy. Od­da­ny cały na usłu­gi spo­łe­czeń­stwa, nie my­ślał o oso­bi­stym celu. Spra­wy ogó­łu, spo­kój i po­wo­dze­nie bliz­kich mu osób, były cią­głą i wy­łącz­ną jego tro­ską. Jak orzeł bu­jał wy­so­ko po­nad zie­mią, po­nad jej niz­ki­mi in­stynk­ta­mi, i po­nad mar­ną po­go­nią kar­łów za ego­istycz­nym ce­lem.

Na­próż­no więc bia­ła go­łąb­ka bila skrzy­dła­mi ró­żo­wych ma­rzeń, pra­gnąc do­ści­gnąć orła w lo­cie, aby ra­zem pły­nąć wśród sze­ro­kich prze­strze­ni: on nie do­strze­gał jej na­wet, wzbi­ja­jąc się po­nad po­wsze­dnie szla­ki.

Wi­słoc­ki zaś, opu­ściw­szy swe po­przed­nie miej­sce oko­ło sto­li­ka, cho­dził w kół­ko po sali, pra­gnąc przez las ota­cza­ją­cych fra­ków do­ci­snąć się wresz­cie do Mery.

Mło­da ko­bie­ta wi­dzia­ła do­brze te jego bez­owoc­ne usi­ło­wa­nia; spo­glą­da­ła na nie­go iro­nicz­nie od cza­su do cza­su, przy­czem ustecz­ka jej ukła­da­ły się w uśmie­szek fi­glar­ny.

Kon­tre­dans się roz­po­czął.

Wi­słoc­ki, któ­re­mu usta drga­ły z tłu­mio­ne­go gnie­wu, cof­nął się w kąt sali i, na­wpół ukry­ty za cięż­ką fi­ran­ką, go­nił pło­ną­ce­mi oczy­ma Mery, tań­czą­cą wła­śnie z hra­bią Fer­dy­nan­dem.

– Taką masz minę, de­ka­den­cie, jak­byś się chciał ob­wie­sić na tym oto sznu­rze od por­ty­ery – usły­szał obok sie­bie do­bro­dusz­ny głos pana Era­zma – a wszyst­kie­mu przy­czy­ną owoc za­ka­za­ny… cu­dza wła­sność. Ot, pa­nie, klę­ska mieć ład­ną żonę; nie­chże tu naj­dziel­niej­szy ko­men­dant obro­ni tak blo­ko­wa­ną for­te­cę! – do­rzu­cił, pa­trząc w stro­nę Mery. – Bied­ny Hen­ryk ubó­stwia ją, uwa­ża za coś wyż­sze­go od ca­łe­go świa­ta, – a tu roz­cza­ro­wa­nie u pro­gu!…

– Daj pan po­kój – od­rzekł zgryź­li­wie Wi­słoc­ki – rę­czę panu: zna on ją do­brze i nie ide­ali­zu­je wca­le! Ko­cha w niej jej oczy, usta, ra­mio­na, ot, ten ruch gło­wy, co rzu­ca wi­dzo­wi krew do mó­zgu; a wma­wia tyl­ko w sie­bie, że ko­cha jej cno­tę, z któ­rą ona ma tyle wspól­ne­go, co ja ze świę­tą Ku­ne­gun­dą! Nie ma od­wa­gi przy­znać się, że ża­den z nas, że­niąc się, nie my­śli o cno­tach przy­szłej żony, ale tyl­ko o jej wdzię­kach, albo o jej pie­nią­dzach. Wi­dzi pan – ot – tam sie­dzi pod tym smut­nym po­wo­jem pa­nien­ka, bę­dą­ca ozdo­bą jed­nej z ro­dzin, sta­no­wią­cych fi­la­ry kra­ju; ma już ona dwa­dzie­ścia pięć lat i nie mia­ła do­tych­czas ani jed­ne­go kon­ku­ren­ta, ba, na­wet ją w tań­cu omi­ja­ją, bo nie ład­na i nie bo­ga­ta!

Pan Erazm roz­śmiał się, pa­trząc na roz­ją­trzo­ne­go Wi­słoc­kie­go. Lu­bił on tę jego mowę, chłosz­czą­cą – iro­nią, gry­zą­cą – go­ry­czą. Przy­su­nął so­bie bli­żej do okna krze­sło i usiadł.

– Złość przez cie­bie mówi. A z tem wszyst­kiem i Hen­ryk, i jego żona, są obo­je god­ni po­ża­ło­wa­nia: ona – że ją tak wy­cho­wa­no, a on – że na taką na­tra­fił!…

– Na­tra­fił?… wy­szu­kał ra­czej, i miał słusz­ność! Ta­kie tyl­ko ko­bie­ty, jak pani Mery, bu­dzą dziś jesz­cze pe­wien ro­dzaj sil­ne­go uczu­cia; inne – nu­dzą: za­wie­le ich jest!

– Pe­wien ro­dzaj?… – pod­jął pan Erazm z iro­nią – ja­ki­miż nę­dza­rza­mi są ci, co zdol­ni je­dy­nie do pew­ne­go ro­dza­ju uczuć!… – Cóż pan chcesz?… Pie­niądz i sam­ka!… Na ta­kie ha­sło ka­zno­dzie­je cno­ty wy­wra­ca­ją ko­zioł­ki ze zgro­zy, a jed­nak: jest ono sil­nem, od­wiecz­nem, dzi­siej­szem, jest głów­ną pod­sta­wą ży­cia, je­dy­nym ce­lem czło­wie­ka, któ­ry był i jest zwie­rzę­ciem, i ni­czem się od nie­go nie róż­ni.

– No, a du­sza?

– Du­sza – to wy­twór py­chy czło­wie­ka. Aże­by się czemś wy­nieść nad zwie­rzę, ogło­sił się po­sia­da­czem nie­śmier­tel­nej du­szy, owej me­lan­cho­lij­nej, wiecz­nej tu­ryst­ki w po­za­świa­to­wych prze­stwo­rzach. Kto wie, może i hi­po­po­tam szczy­ci się po­sia­da­niem ta­kiej du­szy, a po­ma­wia znów żabę o jej brak?

– Skąd­że więc po­wsta­ją szla­chet­ne dąż­no­ści, wiel­kie cele?

– Te znów są wy­ni­kiem cy­wi­li­za­cyi. Każ­da ga­łąz­ka – na drze­wie roz­wo­ju przy­no­si­ła co­raz to nowe, róż­no­barw­ne osłon­ki, słu­żą­ce do przy­kry­cia na­gie­go szkie­le­tu na­tu­ry ludz­kiej; a więc wy­ro­bi­ła się li­lio­wa ety­ka, ró­żo­wa po­ezya, nie­bie­ska es­te­ty­ka – i tak da­lej: a zrzuć pan te gał­ga­ny wy­obraź­ni, to uj­rzysz nagi szkie­let, eg­zy­stu­ją­cy od pierw­szej nie­do­rzecz­no­ści Ada­ma, któ­ry panu spróch­nia­łe­mi usty wy­po­wie od­wiecz­ne ha­sło na­szej pla­ne­ty: "pie­niądz i sam­ka!" Wresz­cie, może dla pana zro­bi i tę grzecz­ność, że stre­ści je w wy­ra­zach wię­cej es­te­tycz­nych – po­wie: "ży­cie i uży­cie!" Pro­szę się zresz­tą obej­rzeć do­ko­ła, a znaj­dziesz pan po­twier­dze­nie mo­ich słów. Ot, scen­ka na pra­wo!… Mi­lio­ner, dziś sta­ra ru­ina, bu­do­wał daw­niej mo­sty, urzą­dzał elek­trycz­ne tram­wa­je, sło­wem: zdo­by­wał pie­niądz, – te­raz żeni się z tą prze­ślicz­ną, pięt­na­sto­let­nią gą­ską, co sie­dzi obok mamy. Z jaką miną po­chy­la się on nad tem dziec­kiem, jak po­żą­dli­wie po­chła­nia wzro­kiem te ra­mio­na pod­lot­ka. Gą­ska usu­wa się, ru­mie­ni. Pierw­szy to raz wy­pro­wa­dzo­no ją na tar­go­wi­sko; wie jed­nak o celu za­bie­gów ły­se­go lo­we­la­sa i czu­je się dum­ną, wi­dzi do­ko­ła sie­bie za­zdrosz­czą­ce ob­li­cza ko­biet, nie pa­trzy na nie­go, tyl­ko na bry­lan­ty, iskrzą­ce się przy gor­sie ko­szu­li. On – my­śli o uży­ciu; ona – o zdo­by­ciu pie­nię­dzy. Scen­ka na lewo: mło­dzian pięk­ne­go na­zwi­ska, wy­kształ­co­ny, zbu­do­wa­ny, jak lew, trzy­ma się fał­dów tej po­twor­nie brzyd­kiej córy ma­gnac­kiej for­tu­ny, któ­ra mu w po­sa­gu przy­nie­sie pie­nią­dze, a przez nie otwo­rzy dro­gę do uży­cia!…

– Więc, po­dług cie­bie – pod­jął znów pan Erazm – nie eg­zy­stu­je nic w świe­cie, oprócz ego­izmu i niz­kich in­stynk­tów. A cóż ci, co nio­są ży­cie dla wiel­kich idei? – ci, co skła­da­ją co­dzien­nie ci­che, nie­wi­dzial­ne ofia­ry na oł­ta­rzu do­bra ogó­łu?… Czyś się z nimi nig­dy nie spo­tkał?

– Ale owszem, jest tego cała ar­mia; tyl­ko, że jej jed­nost­ki przed­sta­wia­ją zbo­cze­nie od pier­wot­ne­go ide­ału czło­wie­ka, zwy­rod­nie­nie. Owe róż­no­barw­ne osłon­ki cy­wi­li­za­cyi nie po­zwa­la­ją im doj­rzeć na­gie­go szkie­le­tu praw­dy,

– Et! – ode­zwał się pod­raź­nio­ny pan Erazm – na­czy­ta­łeś się de­ka­denc­kich bred­ni i ple­ciesz, jak­byś sam rze­czy­wi­ście miał zbo­cze­nie umy­sło­we. W to wszyst­ko, rę­czę, nie wie­rzysz, ot! tyl­ko po­zu­jesz. I za mo­ich wszak cza­sów lu­dzie się ba­wi­li, grze­szy­li, ro­bi­li źle, lub do­brze: ale nikt nie do­pa­try­wał w tem wszyst­kiem nik­czem­nych po­bu­dek.

– Ob­łu­da! – wy­ce­dził przez zęby Wi­słoc­ki.

– Wolę ob­łu­dę, ani­że­li cy­nizm; le­piej skry­wać złe uczyn­ki, ani­że­li się nimi cheł­pić!

– Wresz­cie – rzekł Wi­słoc­ki – daw­niej lu­dzie nie zda­wa­li so­bie spra­wy z żad­ne­go ze swych uczyn­ków, wie­dzie­li tyl­ko o fak­cie już speł­nio­nym Dzi­siej­sze prą­dy wy­świe­tla­ją przy­czy­nę…

– A niech pio­run trza­śnie ta­kie prą­dy, co obrzy­dza­ją czło­wie­ko­wi sa­me­go sie­bie i wszyst­ko… co nas do­ko­ła ota­cza! – za­wo­łał tra­cą­cy już cier­pli­wość pan Erazm, za­bie­ra­jąc się do odej­ścia. – A to, pa­nie, nie zje­dzą ka­wał­ka chle­ba, żeby go so­bie nie za­truć, żeby go so­bie za­raz nie obrzy­dzić swą mą­drą ana­li­zą!… Lu­bię cza­sem, gdy so­bie co po­ple­ciesz; ale dziś – toś już prze­brał mia­rę i po­psu­łeś mi hu­mor!… Nie wi­dzia­łeś cza­sem Hen­ry­ka?

– Stoi wła­śnie tam, we drzwiach!

– Pój­dę, po­ga­wę­dzę tro­chę; nie spo­tka­łem się już z nim od dni paru.

Od kwa­dran­sa oczy Hen­ry­ka były utkwio­ne w żo­nie. Nie wie­dział, jak bę­dzie ubra­ną, i zmysł jego ar­ty­stycz­ny z upodo­ba­niem ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem; spo­chmur­niał jed­nak, pa­trząc dłu­żej: wi­dział ją za­wsze, i dziś tak­że, w to­wa­rzy­stwie tyl­ko hra­bie­go, wspar­tą na jego ra­mie­niu, i to wła­śnie dzia­ła­ło nań draź­nią­co.

– Czyż­bym już upadł do ta­kie­go stop­nia, że bez po­wo­du sta­ję się za­zdro­snym? – my­ślał, a nie mógł jed­nak ode­rwać oczu od tej pary.

Oży­wio­na ich roz­mo­wa, jak się wy­da­wa­ło zda­le­ka, przy­bie­ra­ła ja­kiś na­mięt­ny od­cień; hra­bia po­chy­laj się cią­gle ku Mery, chcąc w zgieł­ku ła­twiej usły­szeć jej od­po­wiedź; a i ona też była dziś ja­kaś inna, z tym wy­ra­zem twa­rzy, ce­chu­ją­cym ko­bie­tę ha­re­mu.

Hen­ryk od­czuł to w zu­peł­no­ści, co hra­bia ubrał był już przed­tem w for­mę.

Zda­ła mu się tak nie­po­dob­ną do tej, któ­rą uko­chał ca­łem swem nie­zep­su­tem ser­cem. Coś go ra­zi­ło w jej stro­ju, w ru­chach. Wraz z od­twa­rza­ną po­sta­cią, Mery przy­bra­ła wszyst­kie jej ce­chy: uśmiech wy­zy­wa­ją­cy, w oczach – brak du­szy, niby igrasz­ka na tej wiel­kiej are­nie świa­ta, usta – zda­ją­ce się żą­dać po­ca­łun­ków. Hen­ry­ko­wi przy­szło na myśl, że tak wła­śnie musi wy­glą­dać nie­wol­ni­ca, ocze­ku­ją­ca, aż suł­tan rzu­ci jej chust­kę, któ­rą ona z try­um­fem pod­nie­sie.

– Boże! co się ze mną dzie­je? z naj­prost­szych rze­czy two­rzę dra­ma­ta.

Po­tarł ręką czo­ło, jak­by chciał spę­dzić z nie­go tło­czą­ce się my­śli. Na­gle uczuł się ma­gne­tycz­nie po­cią­gnię­tym czy­imś wzro­kiem; od­wró­cił się więc i uj­rzał na­prze­ciw sie­bie wy­so­kie­go, szczu­płe­go męż­czy­znę, któ­ry mu się uważ­nie przy­glą­dał.

Był to czło­wiek już nie mło­dy, siwy, łysy, chu­dy, o su­chym wy­ra­zie twa­rzy.

Hen­ryk drgnął i po­bladł śmier­tel­nie; wy­szedł pręd­ko do dru­gie­go po­ko­ju i, na­law­szy so­bie szklan­kę zim­nej wody, wy­pił ją chci­wie: czuł bo­wiem, że mu się nogi ugi­na­ją. W po­ko­ju nie było ni­ko­go, otwo­rzył więc szyb­ko luf­cik i wcią­gnął w płu­ca ożyw­czy stru­mień chłod­ne­go, zi­mo­we­go po­wie­trza. Uspo­ko­ił się na­resz­cie, i, cho­ciaż mu ser­ce biło sza­le­nie, wró­cił z po­wro­tem do sa­lo­nu, gdzie już na do­bre tań­czo­no.

W sa­lo­nie zna­jo­mi oto­czy­li go za­raz, na­ma­wia­jąc do tań­ca; wy­mó­wił się sta­now­czo, i po­zo­stał we drzwiach. Po chwi­li usły­szał za sobą głos:

– Zda­je mi się, że pana Orzel­skie­go mam przy­jem­ność oglą­dać?

Od­wró­cił się i po­dał uprzej­mie rękę, ob­ser­wu­ją­ce­mu go przed chwi­lą męż­czyź­nie, słusz­ne­go wzro­stu.

– Bar­dzo mi miło, że pana tu naj­nie­spo­dzie­wa­niej spo­ty­kam; cho­ciaż pań­stwo, zda­je się, bar­dzo udzie­la­ją się świa­tu!

Przy ostat­nich sło­wach od­cień lek­kiej niby iro­nii wy­krzy­wił mu co­kol­wiek usta.

– Mamy dużo zna­jo­mych – od­rzekł wy­mi­ja­ją­co Hen­ryk.

– Gzy mogę od­wie­dzić pana? chciał­bym bo­wiem po­mó­wić o in­te­re­sie; rzad­ko by­wam w mie­ście, rad­bym więc sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści.

– Ale i owszem, bar­dzo pro­szę sza­now­ne­go pana! Co­dzien­nie je­stem w domu do je­de­na­stej z rana, i – od ósmej wie­czo­rem.

W tej chwi­li prze­cho­dzi­ła wła­śnie Mery, wspar­ta na ra­mie­niu hra­bie­go; spo­strze­gł­szy rnę­ża, prze­pro­si­ła swe­go to­wa­rzy­sza i po­de­szła do nie­go.

Hen­ryk przed­sta­wił jej je­go­mo­ścia, z któ­rym roz­ma­wiał:

– Pan Wo­lań­ski – moja żona!

Wo­lań­ski po­chy­lił się niz­ko; – ale, gdy pod­niósł gło­wę, z oczu mu wy­zie­ra­ło zdzi­wie­nie, a w ką­ci­kach ust zno­wu prze­mknę­ła iro­nia.

Hen­ryk to za­uwa­żył; po­dał rękę żo­nie:

– Cze­kam więc sza­now­ne­go pana! – wy­rzekł. Skło­nił się i od­szedł.

– Kto to taki? – spy­ta­ła Mery.

– Współ­o­pie­kun mój nad ma­ło­let­nie­mi Ma­liń­skie­mi. Przy­je­chał za­pew­ne spraw­dzić ra­chun­ki – mó­wił Hen­ryk spo­koj­nie, ukło­nem wi­ta­jąc zna­jo­mych.

– Ja­koś dziw­nie wy­glą­dasz dziś – prze­mó – wiła Mery, pa­trząc na męża – w oczach masz coś nie swo­je­go.

– A i ty tak­że nie po­do­basz mi się w tym stro­ju.

– Wszy­scy znaj­du­ją, że jest prze­ślicz­ny!…

– Być może; mnie się jed­nak zda­je, że nie­sto­sow­ny!

Szli parę kro­ków w mil­cze­niu.

– Mo­ra­ły! – po­my­ślał so­bie Hen­ryk i za­ci­snął usta.

– Za­zdrość! – prze­mknę­ło w my­ślach Mery. Po chwil­ce pau­zy za­czę­ła z wes­tchnie­niem:

– Szko­da!… są­dzi­łam, że bę­dziesz za­chwy­co­ny!… Na dru­gi raz nie będę ci ro­bić nie­spo­dzia­nek, a ubio­rę się tak, jak mi sam po­ra­dzisz!

Była dziś w zgod­nym na­stro­ju, i chcia­ła, bądź co bądź, roz­ch­mu­rzyć Hen­ry­ka.

Usie­dli na ma­łej ka­nap­ce. Z są­sied­nie­go ga­bi­ne­ci­ku do­la­ty­wa­ła do nich roz­mo­wa kil­ku pa­nów; ro­bi­li oni prze­gląd tań­czą­cych, a zło­śli­we uwa­gi sy­pa­ły się, jak z rogu ob­fi­to­ści.

– Cóż ty, hra­bio, mil­czysz?… Ko­góż to tak pil­nie ob­ser­wu­jesz?… A! pan­nę Gro­dzic­ką!… Nie po­do­ba mi się ona, wca­le nie ład­na!

– Ależ naj­mil­sza dziew­czy­na pod słoń­cem! – od­parł hra­bia Fer­dy­nand. – Młod­nie­ję i na­bie­ram ży­cia, gdy na nią, ba­wią­cą się, po­pa­trzę. Taka we­so­ła, bez przy­mu­su; hula so­bie, niby wio­sna, roz­le­wa­jąc peł­no cza­ru do­ko­ła: nie­sły­cha­nie to miła po­stać!

– I cóż prze­szka­dza, hra­bio? – ode­zwał się je­den z jego przy­ja­ciół – wszak ona ma po­dob­no nie­zły na­wet po­sag, a ty jesz­cze wca­le pięk­ny męż­czy­zna.

– Otóż to!… owe­go: "jesz­cze" nie chciał­bym ofia­ro­wać ta­kiej dziew­czy­nie, jak pan­na Zo­fia. War­ta ona lep­sze­go losu, niż przyj­ście do po­sia­da­nia ru­iny. Za­nad­to je­stem jesz­cze uczci­wy – do­dał z na­ci­skiem – aby na­rzu­cać mło­do­ści moją go­rycz i prze­syt lat prze­ży­tych. A i so­bie­bym też zgo­to­wał nie bar­dzo miłą przy­szłość. Ko­bie­ty, moi pa­no­wie, już się dziś opa­mię­ta­ły, i msz­czą się sro­go za swo­je wiecz­ne krzyw­dy!

Na Mery roz­mo­wa ta zro­bi­ła przy­kre wra­że­nie.

– Z ja­kim za­pa­łem mówi on o Zosi? – po­my­śla­ła. – Nig­dy­bym nie przy­pusz­cza­ła, że mu się może po­do­bać. Taka so­bie zwy­czaj­na, wca­le nie pięk­na: po­dług mnie, na­zbyt nie­zgrab­na. A jed­nak?… po­do­ba się wie­lu!… I ten na­wet: nie bada, nie stu­dy­uje, a wprost się za­chwy­ca!… Chodź­my! – ode­zwa­ła się, i po­cią­gnę­ła na­gle Hen­ry­ka do sa­lo­nu.

Prze­szli przez ba­wial­ny po­kój, gdzie sie­dzia­ła opi­nia pu­blicz­na, zło­żo­na z pię­ciu pań i kil­ku męż­czyzn.

Oczy wszyst­kich po­go­ni­ły za ślicz­ną parą. Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia.

– Ład­na to oso­ba, ta pani Orzel­ska! – prze­mó­wi­ła na­resz­cie tłu­sta jej­mość, w pur­pu­ro­wych ak­sa­mi­tach – a jesz­cze pięk­niej­sze ma bi­żu­te­rye! Do ko­ro­ny­by się zda­ły!

Mery mia­ła dziś na so­bie bry­lan­ty cio­ci Ba­be­ty, za­by­tek mi­nio­nej, do­stat­niej prze­szło­ści.

– Bo też z po­cho­dze­nia mają pra­wo do ko­ro­ny, je­że­li nie mo­nar­szej, to hra­biow­skiej! – do­dał pod­ta­tu­sia­ły je­go­mość, wdo­wiec, wie­trzą­cy wiecz­nie go­dzi­ny obia­dów u bliź­nich, za któ­re się wy­wdzię­czał ob­mo­wą tych, u któ­rych tyl­ko co jadł był śnia­da­nie.

– Jaki pan zło­śli­wy! – pod­chwy­ci­ła, ude­rza­jąc go wa­chla­rzem po ręku, chu­da blon­dyn­ka, z wy­bla­kłe­mi oczy­ma.

Oczy te mu­sia­ły być, w po­cząt­ku dru­giej po­to­wy stu­le­cia, ' po­rów­ny­wa­ne do cha­brów, ale w chwi­li, gdy owo stu­le­cie do­bie­ga­ło do koń­ca, umia­ły już tyl­ko brzyd­ko i zło­śli­wie spo­glą­dać, i śle­dzi­ły z po­gar­dli­wą iro­nią każ­dą ko­bie­tę świa­to­wą, szczy­cąc się sta­no­wi­skiem ob­lu­bie­ni­cy Chry­stu­sa.

– Czyż tak da­le­ko rze­czy za­szły? – wy­ce­dził mło­dy stu­dent, po­zu­ją­cy na zbla­zo­wa­ne­go, któ­ry przy­my­kał co chwi­la po­wie­ki, uda­jąc znu­dze­nie; wła­ści­wie zaś był tyl­ko śpią­cym, po kil­ku bez­sen­nych no­cach, spę­dzo­nych wiel­ce ocho­czo w gro­nie ko­le­gów, na tak zwa­nych nie­win­nych bib­kach.

– Trze­ba być bar­dzo na­iw­nym, aby o tem wąt­pić – pod­jął znów pod­ta­tu­sia­ły je­go­mość, smo – kcąc ró­żo­wą po­mad­kę – skąd­że bo środ­ki na po­dob­ne wy­stę­py?

– In­ży­nier na ko­lei ma tyl­ko trzy ty­sią­ce ru­bli pen­syi! – wtrą­ci­ła tłu­sta pan­na, cór­ka owej Hu­stej jej­mo­ści.

Jej­mość spoj­rza­ła na nią ostro.

– Nie mie­szaj się do roz­mo­wy; pan­na nie po­win­na ro­zu­mieć ta­kich rze­czy! – wy­sy­cza­ła przez za­ci­śnię­te zęby.

– Ja się tyl­ko dzi­wię bez­czel­no­ści tego Orzel­skie­go – pod­jął wy­so­ki i chu­dy mąż tłu­stej jej­mo­ści – żeby też za ten mamy pie­niądz zno­sić taką hań­bę!

– Bie­da jest złym do­rad­cą – wtrą­cił obec­ny Fla­kow­ski.

– A praw­da, praw­da!… Toż pan naj­le­piej musi wszyst­ko wie­dzieć, jak tam jest u nich, i ilu pani Orzel­ska li­czy uko­cha­nych?… Od pana naj­de­ta­licz­niej o wszyst­kiem się do­wie­my, boć prze­cież pan jest ich ser­decz­nym przy­ja­cie­lem!

Strasz­ny ten sar­kazm, wy­po­wie­dzia­ny tak nie­chcą­cy, nie opa­mię­tał jed­nak gru­py, ze zgłod­nia­lo­ścią żąd­nej skan­da­lów.

– Nie lu­bię mó­wić o cu­dzem nie­szczę­ściu – od­rzekł Fla­kow­ski – czę­sto oko­licz­no­ści są po­wo­dem zgub­nych na­stępstw: kto wie – do­dał me­lan­cho­lij­nie – czy i my w po­dob­nych wa­run­kach nie po­stą­pi­li­by­śmy tak samo?

– A więc to praw­da, więc pan to po­twier­dza? – spy­ta­ła sma­gła bru­net­ka, żona wła­ści­cie­la ziem­skie­go, lu­bią­ca nie­sły­cha­nie wszel­kie plot­ki i oszczer­stwa, któ­re wio­zła z mia­sta na wieś, pie­lę­gnu­jąc je tak sta­ran­nie, że już w dro­dze ura­sta­ły do ol­brzy­mich roz­mia­rów. Fla­kow­ski mil­czał.

– Po­dob­no ma ona i in­nych jesz­cze wiel­bi­cie­li; ja­kiś tam pan Wi­słoc­ki roz­stał się dla niej z żoną! – wtrą­ci­ła tłu­sta jej­mość.

– No, to to już nie­praw­da, ko­cha­necz­ko – za­prze­czył mąż – boć Wi­słoc­ki jesz­cze nie znał Orzel­skiej, kie­dy po­rzu­cił żonę.

– To próż­niak, szu­ler! – rzekł pół­gło­sem Fla­kow­ski.

– A tak. Żo­necz­ka jego też god­na osób­ka!… Pań­stwo wie­cie pew­no, że po­wo­dem ich roz­sta­nia był ja­kiś Moł­da­wia­nin, czy Grek. Mąż przy­szedł nie w porę, no i, ro­zu­mie się… – mó­wi­ła, spusz­cza­jąc skrom­nie oczy, ko­bie­ta lat śred­nich, o ty­po­wej, plot­kar­skiej fi­zy­ogno­mii, któ­rej pal­ce były w bez­u­stan­nym ru­chu, jak gdy­by ni­za­ła ró­ża­niec – wiem to od…

– Go tam pani wie! – prze­rwał jej nie­zbyt grzecz­nie pod­ta­tu­sia­ły wdo­wiec, pa­trząc z po­gar­dą na ró­żań­co­wą nie­wia­stę, któ­ra umia­ła za­wsze wci­snąć się tam, gdzie go za­pra­sza­no na obia­dy, a że cza­sem mie­wa­ła śwież­sze wia­do­mo­ści, więc też mu­siał z nią czę­sto dzie­lić try­um­fy, za co ją ser­decz­nie nie­na­wi­dził – po­wo­dem ich roz­sta­nia był prze­cież no­ta­ry­usz, u któ­re­go wła­śnie Wi­słoc­ka jest obec­nie se­kre­ta­rzem!

– Ja­kim tam se­kre­ta­rzem; bie­rze tyl­ko pa­pie­ry do prze­pi­sy­wa­nia! – obu­dził się wresz­cie zbla­zo­wa­ny stu­dent.

– A czyż to nie wszyst­ko jed­no? cóż in­ne­go se­kre­tarz robi?… Poco jej to?… Mąż daje nie­złe środ­ki do eg­zy­sten­cyi!… – za­opi­nio­wa­ły pa­nie.

– Ależ no­ta­ry­usz jest sta­ry i brzyd­ki, a pani Wi­słoc­ka mło­da i bar­dzo ład­na! – do­dał stu­dent.

– No, może jest jesz­cze i jaki mło­dy?… cóż ma so­bie ża­ło­wać?… – roz­śmiał się cy­nicz­nie mąż tłu­stej żony.

Pa­no­wie uśmiech­nę­li się; pa­nie uda­ły, że nie sły­szą wca­le: zro­bi­ły po­waż­ne miny, zer­ka­jąc tyl­ko z pod oka jed­na na dru­gą.

– Skąd­że te wszyst­kie wia­do­mo­ści? – py­ta­ła żona wła­ści­cie­la ziem­skie­go, chcąc do­trzeć do źró­dła, aby się le­piej upew­nić.

– Wła­śnie opo­wia­da pan Żar­nic­ki, że wi­dzi ją czę­sto, wy­cho­dzą­cą z miesz­ka­nia no­ta­ry­usza, mię­dzy ósmą a dzie­wią­tą rano, a nie wi­dzi wcho­dzą­cej… – do­da­ła ob­lu­bie­ni­ca z na­ci­skiem – nie­sie za­wsze ja­kieś niby pa­pie­ry… może sta­re ga­ze­ty… a raz na­wet, spo­tkaw­szy pana Żar­nic­kie­go, bar­dzo się za­ru­mie­ni­ła i za­raz prze­szła na dru­gi tro­tu­ar, nie ukło­niw­szy się wca­le.

Oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na oskar­ży­cie­la. Był to osiem­na­sto­let­ni mło­dzian, wiel­ce przy­po­mi­na­ją­cy mlecz­ne­go cie­la­ka. Od lat już dzie­wię­ciu pa­so­wał się on z gim­na­zy­um, i w da­nej chwi­li do­tarł był do szó­stej kla­sy, z po­mo­cą dzie­wię­ciu, czy na­wet dzie­się­ciu ko­re­pe­ty­to­rów, któ­rzy na­stę­po­wa­li po ko­lei, w mia­rę bo­wiem, jak je­den upa­dał na si­łach, za­stę­po­wał go za­raz dru­gi z no­wym pe­da­go­gicz­nym za­sił­kiem.

Mło­dzie­niec, uj­rzaw­szy się na­raz przed­mio­tem ogól­nej uwa­gi, zmie­szał się na chwi­lę; zmiar­ko­waw­szy jed­nak, że go pa­su­ją na ar­bi­tra w spra­wie tak waż­nej, jak ho­nor żony i mat­ki, na­dął się za­raz od­po­wied­nio, a zro­biw­szy minę peł­ną lek­ce­wa­że­nia, za­ło­żył nogę na nogę i kiw­nął gło­wą na znak po­twier­dze­nia.

– Sam wi­dzia­łem – do­dał.

– Wi­dzi­cie pań­stwo, sam wi­dział, na wła­sne oczy!… Cóż pan jesz­cze wie o tem? mój dro­gi pa­nie! – py­ta­ła tłu­sta jej­mość co­raz bar­dziej za­cie­ka­wio­na.

Mło­dzie­niec zna­lazł się w nie­ma­łym kło­po­cie, nic bo­wiem wię­cej nad to nie wie­dział, ale wstyd mu było do tego się przy­znać. Ła­mał więc so­bie tępą gło­wę, coby wię­cej na­pręd­ce wy­my­ślić, gdy wtem wy­ba­wił go z kło­po­tu mąż tłu­stej jej­mo­ści:

– Daj­że po­kój, ko­cha­necz­ko!… nie­zręcz­nie prze­cież panu opo­wia­dać przy pa­niach o ta­kich bru­dach!

– A co!… sły­sza­łeś pan? – mó­wi­ła do stu­den­ta ob­lu­bie­ni­ca – nie bę­dziesz te­raz, pew­no, bro­nił pani Wi­słoc­kiej!

– Żal mi jej – od­parł stu­dent – przy­stoj­na to ko­biet­ka!… W każ­dym ra­zie, będę mu­siał uprze­dzić moją sio­strę, któ­ra jest for­mal­nie w niej za­ko­cha­ną, żeby była ostroż­ną i, je­że­li się po­dob­ne wia­do­mo­ści po­wtó­rzą, żeby jej wprost dom wy­mó­wi­ła!

Po­nie­waż tań­ce się znów roz­po­czę­ły, więc stu­dent po­dą­żył do sali.

– Sły­sze­li­ście pań­stwo?… Sio­stra jego może jesz­cze komu dom wy­mó­wić?… cha, cha, cha! – śmiał się wdo­wiec – ona! po tylu awan­tur­kach mi­ło­snych!

– Ma męża – wtrą­ci­ła żona wła­ści­cie­la ziem­skie­go z po­wa­gą – a to co in­ne­go!…

– Kto to, ta bia­ła go­łąb­ka? – spy­tał gim­na­zi­sta, uka­zu­jąc na Zo­się.

– Pan­na Gro­dzic­ka!… Nie znasz jej pan? – za­szcze­bio­ta­ła na­resz­cie tłu­sta pan­na, rada, że może przyjść do sło­wa. – Nie za­chwy­caj się pan nią na­próż­no, za­ko­cha­na w pro­fe­so­rze, po­lu­je na nie­go ogrom­nie; ale coś, zda­je się, bez­owoc­nie!…

Fla­kow­ski zbladł i za­ci­snął usta.

– To go­łąb­ka wie, wi­docz­nie, gdzie raki zi­mu­ją!… u pro­fe­so­ra pie­nię­dzy po­dob­no tyle, co u żyda dzie­ci! – wtrą­cił wdo­wiec.

– Mó­wią, że gra rolę ja­kie­goś do­bro­czyń­cy ludz­ko­ści: od bo­ga­tych bie­rze, bied­nym od­da­je!

– Pa­nie, jako isto­ty ła­two­wier­ne, po­win­ny uwić wie­niec lau­ro­wy dla tego no­we­go Ri­nal­di – nie­go w uczo­nym be­re­cie! – roz­śmiał się iro­nicz­nie Fla­kow­ski, idąc do sa­lo­nu, gdzie tań­czo­no.

– Aż zzie­le­niał, wi­dzi­cie pań­stwo! – śmiał się wdo­wiec, uka­zu­jąc na od­cho­dzą­ce­go Fla­kow­skie­go – bo nie może sły­szeć obo­jęt­nie, jak chwa­lą Ordę, albo Orzel­skie­go!… I ma ra­cyę!… da­li­bóg ma!… bo Orzel­ski utrzy­my­wał go swo­im kosz­tem w uni­wer­sy­te­cie, a dziś taki wiek na­stał, że do­bro­czyń­ców wie­sza­ją!

Po krót­kiej ga­wę­dzie, w któ­rej pa­dło ofia­rą jesz­cze z tu­zin zna­jo­mych i nie­zna­jo­mych ma­łe­go gro­na, tłu­sta jej­mość, wraz z cór­ką i mał­żon­kiem, uda­ła się do cen­trum za­ba­wy, w na­dziei, że może wresz­cie za­pro­si kto jej utu­czo­ną la­to­rośl do tań­ca.

– Czyż może być co strasz­niej­sze­go, jak być mat­ką ta­kie­go czu­pi­ra­dła? – po­go­nił za od­da­la­ją­cy­mi się szept wdow­ca do ob­lu­bie­ni­cy. – Ale też ta dziew­czy­na przy­po­mi­na mi nie żar­tem Lar­skie­go – tego – wie pani – u któ­re­go to słu­żył jej papa!…

– Ach! jaki mi bez­boż­ny; z pa­nem to do­praw­dy nie­po­dob­na wy­trzy­mać! – mó­wi­ła za­lot­nie ob­lu­bie­ni­ca. – A przyj­dzie pan ju­tro na obiad?

– Może, sza­now­na pani, je­że­li będę miał czas, A w du­chu po­my­ślał:

– Je­że­li mnie na lep­szy nie za­pro­szą.

– Żad­ne­go może, cze­kam pana na pew­no;

a pro­szę się też jesz­cze coś wię­cej do­wie­dzieć o tej… Orzel­skiej!

– Do­brze! do­brze… sta­ra wę­dzon­ko! – do­koń­czył szep­tem wdo­wiec, gdy się już od­da­li­ła – ła­two ci mó­wić: do­wie­dzieć się!… tu trze­ba swą wła­sną gło­wą coś wy­fa­bry­ko­wać, że­byś za swo­je smacz­ne ką­ski mia­ła co prze­ra­biać na ję­zycz­nym py­tlu!

* * *

Tań­ce szły już bez prze­rwy, je­den po dru­gim.

Hra­bia Fer­dy­nand zna­lazł się nie­ba­wem obok Mery, a prze­rwa­na roz­mo­wa zno­wu się na­wią­za­ła; za­po­mi­na­li wi­docz­nie, że na nich pa­trzą, że o nich już mó­wią.

Hen­ryk mi­mo­wol­nie ści­gał ich wzro­kiem; że jed­nak wsty­dził się ta­kiej roli, więc wkrót­ce za­pa­no­wał nad sobą i po­szedł przez salę oglą­dać ko­sty­umy.

Oczy jego błą­dzi­ły czas ja­kiś bez my­śli, aż wresz­cie za­trzy­ma­ły się na Wo­lań­skim. Stał on we drzwiach, pa­trzał rów­nież na Mery i hra­bie­go, a kąty ust jego śmia­ły się na ten raz wy­raź­nie.

Hen­ryk uczuł na­gle szum w uszach, a oczy mu krwa­wą mgłą za­sło­ni­ło.

– Co to?… co mi jest?… sza­le­ję, do­praw­dy!… Ha, gdy­by już prę­dzej nad­szedł ko­niec tych mąk!… Wy­je­chać, zo­sta­wić Mery samą – nie wy­pa­da;

po­zo­stać do koń­ca, pra­wie trzy go­dzi­ny jesz­cze – wprost nie­moż­li­we!…

Ogar­nę­ła go znów tę­sk­no­ta za Ustro­niem, Jo­asią, cio­cią Pa­klą.

– Mu­szę je zo­ba­czyć, te moje ser­decz­ne ko­biet­ki! – my­slał.

Mery zde­cy­do­wa­ła się na­resz­cie wra­cać do domu; upo­jo­na była try­um­fem, ale – nie­za­do­wo­lo­na w grun­cie: nie­po­ko­iła ją obo­jęt­ność męża, iry­to­wał hra­bia Fer­dy­nand, za­chwy­ca­ją­cy się naj­pierw Zo­sią, a te­raz – Hen­ry­kiem.

– Pani! co to za ge­nial­ne czo­ło! – mó­wił. – A oczy?… Tam nie­ma nic na­sze­go!… – do­dał z uśmie­chem. – To gło­wa bo­ha­te­ra, albo mę­czen­ni­ka! pa­trzą­ce­go śmia­ło w oczy sy­nom pu­sty­ni!

Nie mo­gła zro­zu­mieć, jak moż­na ze spo­koj­nem uwiel­bie­niem mó­wić o mężu ko­bie­ty, dla któ­rej ma się ja­kieś uczu­cie.

– Czy eg­zy­stu­je ono?… – py­ta­ła sie­bie – czy nie je­stem dlań tyl­ko in­te­re­su­ją­cym przed­mio­tem do ba­da­nia?…

Czu­ła się zmę­czo­ną, wy­czer­pa­ną.

W po­wo­zie schy­li­ła gło­wę na ra­mię męża; usu­nął się w tej chwi­li, by jej wy­god­niej było; jed­ną ręką ją ob­jął, dru­gą otu­lał fu­trem.

– Za­wsze do­bry! szla­chet­ny!… – po­my­śla­ła Mery.

Chcia­ło się jej pła­kać

* * *II.

W parę dni po balu ma­sko­wym, przed go­dzi­ną je­de­na­stą zra­na, do ga­bi­ne­tu Hen­ry­ka wszedł Wo­lań­ski.

Uprzej­mie przy­ję­ty przez go­spo­da­rza, usiadł w Wol­te­row­skim fo­te­lu, obie­ga­jąc prze­ni­kli­wym wzro­kiem wy­twor­ny, cho­ciaż w su­ro­wym sty­lu po­kój. Nie­sym­pa­tycz­na jego twarz wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek, ra­zi­ła chło­dem; a w ką­ci­kach za­ci­śnię­tych ust drga­ło szy­der­stwo.

– Za­pew­ne nie taj­ny panu in­te­res, jaki mnie tu spro­wa­dza.

Hen­ryk po­chy­lił gło­wę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: