Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasi zięciowie: komedya w pięciu aktach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasi zięciowie: komedya w pięciu aktach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 232 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NASI ZIĘ­CIO­WIE.

AKT I

Mały sa­lo­nik, bo­ga­to ume­blo­wa­ny, w miesz­ka­niu Kor­bi­czo­wej, drzwi z pra­wej i w głę­bi do dal­szych po­koi, z le­wej wej­ście głów­ne z przed­po­ko­ju.

SCE­NA PIERW­SZA.

Żel­ski, Do­rmund.

Żel­ski.

Pan Do­rmund tu­taj? no, a to nie­spo­dzian­ka! Przy­zna­ję się, że je­śli kogo, to pana naj­mniej spo­dzie­wa­łem się tu spo­tkać.

Do­rmund.

My­śla­łeś, że sie­dzę jak bor­suk w mo­jej no­rze w Mar­ga­lisz­kach; aż tu pach! i sta­ry Do­rmund w War­sza­wie, i to jesz­cze na ta­kich sa­lo­nach.

Żel­ski.

Na ta­kich!… to tam dużo-by moż­na mó­wie o tem.

Do­rmund.

A taki ga­daj, ko­cha­nień­ki! Mów­że mnie, co tu jest, bo ja cie­kaw nie­zmier­nie, a in­te­re­so­wa­ny ta­koż. To ja­sne przede, że ja tu bez po­wo­du nie przy­je­chał.

Żel­ski.

Tak – że mi pan mów. Po­wi­nie­nem się był od­ra­zu do­my­ślić, że sta­ry niedź­wiedź bez przy­czy­ny nie wy­ła­zi z kniei. No! opo­wiedz mi pan, jaka to bie­da wy­cią­gnę­ła Li­twi­na z lasu.

Do­rmund.

Ah! Bie­da to nie jest, a in­te­res. Psze­ni­ca kiep­sko pła­ci, inne ziar­no też; to ja my­ślę, a i moja zona ta­koż, a i Zo­sia, moja cór­ka, żeby ja się wziął do prze­my­słu a fa­bry­ka­cyi. U mnie chmie­lu za­trzę­sie­nie, a i u są­sia­dów też; poco Niem­cy mają za­ra­biać na pi­wie? my chce­my wła­sny za­ło­żyć bro­war u mnie w Mar­ga­lisz­kach i ro­bić piwo, jak Bóg przy­ka­zał. Pój­dzie do Wil­na i do Grod­na, a i do War­sza­wy, jak za­żą­da­cie, ta­koż! Mo­żem sprze­dać i do Mo­skwy, i do Pe­ters­bur­ga; cze­mu nie! No, ale na to trze­ba go­tów­ki, a my nie mamy. Tak zona mówi: jedź do War­sza­wy, a i Zo­sia też! ta i przy­je­cha­łem. My­ślę: pój­dę do ży­dów, a oni py­ta­ją hy­po­te­ki i dzi­wią się, co Mar­ga­lisz­ki nie w tej gu­ber­nii. Wi­dząc, co z nimi nie doj­dę do ładu, szu­kam ja ban­kie­rów, wiel­kich fi­nan­si­stów! no, ale cóż? ja tu nie­zna­jom­ny! tak i po­ra­dzi­li tę pa­nią, i list do­sta­łem do niej. Po­wie­dzie­li, że przyj­mu­je we śro­dy, ta i ubra­łem się przy­stoj­nie i przy­cho­dzę. Na sa­mym pro­gu spo­tka­łem cie­bie! Toż ty mnie krew­niak po nie-bosz­ce ciot­ce, ta i radź, ko­cha­nień­ki, a po­ma­gaj. Po­wiedz, co to za jed­na ta pani? jak z nią ga­dać?

może wsu­nąć w rękę jaki du­ser, co? ja i na to go­tów! Cóż to Kor­bicz? Kor­bicz! to ja­kieś dziw­ne na­zwi­sko; a pal­ma, czy wdo­wa ona? bo o mężu coś nie sły­szę.

Żel­ski.

Och, mąż był! naj­zu­peł­niej au­ten­tycz­ny, moge pana upew­nić! Wi­dzia­łem go na wła­sne oczy przed czte­re­ma laty… na ka­ta­fal­ku. Miał trum­nę prze­ślicz­ną, ro­śli­ny exo­tycz­ne do­ko­ła, ka­ra­wan pierw­szej kla­sy na po­grze­bie i ka­ret masa. Bądź spo­koj­ny, ko­cha­ny krew­nia­ku! pan Kor­bicz za­ma­ni­fe­sto­wał w spo­sób wy­bit­ny swo­je exy­sten­cyą tym po­grze­bem. A jego zona! że­byś wi­dział, jak omdle­wa­ją­co wspie­ra­ła się na ra­mie­niu hra­bie­go Ja­nu­sza! jak ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­ką wdzięcz­nie tar­ła za­ró­żo­wio­ne praw­do­po­dob­nie tem dys­kret­nem tar­ciem po­wie­ki. Nie! nie! to mu­sia­ło być mał­żeń­stwo wzo­ro­we. A jak jej było do twa­rzy w czar­nym we­lo­nie i w ka­pe­lu­si­ku a l'ecuy­ere!

Do­rmund.

No, ale nie­bosz­czyk? czem­że on był, co ro­bił?

Żel­ski.

Nie mo­głem go o to py­tać; chwi­la nie była po­te­mu wła­ści­wa, przy pierw­szej zna­jo­mo­ścią, na jego po­grze­bie.

Do­rmund.

Ot, żar­tu­jesz so­bie ze sta­re­go, pa­nie Jó­ze­fie, a mnie do­praw­dy chce się do­wie­dzieć, gdzie ja tu je­stem i kto jest ta pani?

Żel­ski.

Ha, je­śli pan chcesz tego ko­niecz­nie, przejdź­my do hi­sto­ryi! za­strze­gam tyl­ko, że jest le­gen­do­wa i że ja za nią żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści nie przyj­mu­je. Otoż opo­wia­da­ją, że przed czter­dzie­stu laty pe­wien ma­gnat li­tew­ski, bo­daj czy nie jaki twój ko­li­gat, ko­cha­ny pa­nie Fran­cisz­ku, miał eko­no­ma, męża bar­dzo ład­nej żony, a że ład­na żona jest za­wsze do­wo­dem szcze­gól­ne­go bło­go­sła­wień­stwa Bo­że­go, wiec i na­sze­mu eko­no­mo­wi Pan Bóg bło­go­sła­wił w do­byt­ku i wzglę­dach dzie­dzi­ca; na­wet dzie­ci ro­dzi­ły mu się pięk­ne i zdro­we, a dziw­nie do jego pana po­dob­ne. Nie­ste­ty! wszyst­ko ma swój ko­niec na świe­cie! umarł eko­nom i żona jego umar­ła! Sie­ro­ta­mi za­opie­ko­wał się do­bry pan, a spe­cy­al­nie upodo­bał so­bie jed­ne, któ­rą ka­zał kształ­cić na pen­sy­ach za­gra­nicz­nych, a po­tem, jak mó­wio­no, chciał na­wet ad­op­to­wać. Smierć zno­wu przy­szła nie w porę i ma­gnat zna­lazł tyl­ko dość cza­su przed sko­nem, aby swo­je pu­pil­kę po­le­cić opie­ce sio­stry, hra­bi­ny Ga­bry­eli w War­sza­wie. Hra­bi­na Ga­bry­ela była sio­strą wy­jąt­ko­wą: po­zo­sta­ła wdzięcz­ną bra­tu za odzie­dzi­czo­ne mi­lio­ny i, kie­dy mło­da eko­no­mów­na, w ca­łej peł­ni uro­dy i mło­do­ści, po­trze­bo­wa­ła jed­nak ko­niecz­nie wyjść za mąż, (cza­sem się mło­dym pan­nom przy­da­rza­ją ta­kie wy­pad­ki) otóż, kie­dy mąż, jak utrzy­mu­ją złe ję­zy­ki, był nie­odzow­nie po­trzeb­nym, wy­na­la­zła z po­śród swo­ich ofi­cy­ali­stów czło­wie­ka peł­ne­go cnot wszel­kich, mi­łe­go, grzecz­ne­go, skrom­nych oby­cza­jów, a przedew­szyst­kiem po­błaż­li­we­go, któ­re­go mat­ka uro­dzi­ła Kor­bi­czem, a ksiądz przy chrzcie świę­tym na­zwał Waw­rzyń­cem. Je­że­li go chcesz opła­ki­wać, ko­cha­ny pa­nie, miej­sce tu po temu naj­od­po­wied­niej­sze… je­ste­śmy w sa­lo­nie jego wdo­wy.

Do­rmund.

Co-że znów pła­kać ta­kie­go szoł­dry! No! ale ona, ona! co ona robi?

Żel­ski,

Co ona robi? ona robi mał­żeń­stwa.

Do­rmund.

Jak­to? raj­fur­ka? cóż?

Żel­ski.

A pfe! któż tak brzyd­ko na­zy­wa rze­czy po imie­niu. Pani Kor­bicz jest po­pro­stu oso­bą ze­sto­sun­ko­wa­ną w to­wa­rzy­stwie i, jako taka, uła­twia w swo­im sa­lo­nie bliż­sze zna­jo­mo­ści pan­nom z mło­dy­mi ludź­mi, te­ściom z przy­szły­mi zię­cia­mi. Od cza­su, jak mał­żeń­stwo sta­ło się głów­nie ope­ra­cyą fi­nan­so­wą, przy­najm­niej w pew­nym odła­mie to­wa­rzy­stwa, po­śred­nik oka­zał się nie­zbęd­nym tak, jak w każ­dej ope­ra­cyi han­dlo­wej; pani Kor­bicz za­ję­ła sta­no­wi­sko do­tąd wol­ne; do­brze jej z tem i to­wa­rzy­stwu tak­że.

Do­rmund.

No, a cóż ona w tem ma?

Żel­ski.

A to pan nie wiesz wi­dać, jak się tu u nas mał­żeń­stwa ko­ja­rzą? Jest pan­na po­saż­na do wzię­cia, to zna­czy ogła­sza się kon­kurs. Trud­no przez ga­ze­ty pu­bli­ko­wać wa­run­ki do na­gro­dy, więc pani Kor­bicz gra rolę se­kre­ta­rza ko­mi­syi. Zna wy­ma­ga­nia papy, uprze­dze­nia mamy i gust cór­ki. Na od­wrót: jest ru­cho­mość mał­żeń­ska na sprze­da­nie, ład­ne na­zwi­sko z hy­po­te­ką za­szar­ga­ną, mąż do na­by­cia! Wy­sta­wia się to­war w tym sa­lo­nie, oka­zu­je na­byw­com, ro­zu­mie się z naj­ko­rzyst­niej­szej stro­ny, aż się ja­koś wy­kom­bi­nu­je ład­nie do­bra­na para: hra­bie­go Pim­be­che z pan­ną Lim­burg, Wie­loh­radz­kie­go z pan­ną Stock­fin­del, hra­bie­go Ja­nu­sza z pan­ną Efro­imo­wicz, i tylu, tylu in­nych, O któ­rych pew­no pan sły­sza­łeś. Zato, naj­przód pani tego domu do­sta­wa­ła kosz­tow­ne upo­min­ki od te­ścia i zię­cia; po­tem, nie­bosz­czyk Kor­bicz, któ­ry z cza­sem z pry­wat­ne­go ofi­cy­ali­sty wy­szedł tro­chę na praw­ni­ka, tro­chę na kup­ca, otrzy­my­wał ple­ni­po­ten­cyę kund­ma­now swo­jej żony, a ile tam na nich za­ra­biał, to już ta­jem­ni­ca mię­dzy nim a żoną, któ­ra po-za­tem nie­wie­le mia­ła, jak mó­wią, wspól­nych z nim se­kre­tów. Po śmier­ci tego po­czciw­ca, in­te­re­sa idą, da­lej w naj­lep­sze; for­ma wy­na­gro­dze­nia jest pew­no tyl­ko bar­dziej skom­pli­ko­wa­na, o czem nie wiem, bo mnie to mało ob­cho­dzi. Moja ko­lej jesz­cze nie na­de­szła; mam czas, jak się zruj­nu­ję, ukła­dać o wa­run­ki z mi­lut­ką go­spo­sią tej za­kry­styi świą­ty­ni Hy­me­na.

Do­rmund.

No, a po­cóż pan tu przy­cho­dzisz?

Żel­ski.

Poco? na­iw­ny Li­twi­nie! poto, że się tu ba­wię! że tu jest przy­jem­nie, we­so­ło: go­spo­dy­ni jesz­cze bar­dzo po­nęt­na, mło­de mę­żat­ki wo­gó­le z mę­żów nie­za­do­wo­lo­ne, a ko­me­dya mię­dzy te­ścia­mi i zię­cia­mi dla obo­jęt­ne­go spek­ta­to­ra nie­sły­cha­nie za­baw­na!

Do­rmund.

No, ale to prze­cie nie­po­rząd­nie tak…

Żel­ski.

A to od an­ty­po­dów przy­je­chał szlach­cic! Gdy­by czło­wiek u sa­mych po­rząd­nych lu­dzi by­wał, to w koń­cu ze­rwae-by mu­siał sto­sun­ki na­wet sam ze sobą. Ko­cha­ny pa­nie Fran­cisz­ku, ja do­bie­gam czter­dziest­ki i wiem już z do­świad­cze­nia, że Ka­to­nom i bo­cia­nom naj­go­rzej na świe­cie. Zresz­tą, ja już na­wet w Ka­to­na prze­sta­łem wie­rzyć; to le­gen­da go tak ubra­ła. W isto­cie był to li­chwiarz, a więc dziś był­by fi­nan­si­stą; uczył się tań­czyć, a więc zwo­len­nik cho­re­ogra­fii, te­raz skoń­czył­by na ba­le­cie. I ty, ko­cha­ny pa­nie, je­że­li chcesz u nas zro­bić in­te­res, przedew­szyst­kiem wy­lecz się z prze­są­dów! Po­rząd­nym czło­wie­kiem jest tu każ­dy, kto ma frak, tu­żu­rek i umie po fran­cuz­ku; po­rząd­ną ko­bie­tą każ­da, któ­ra ma męża; po­rząd­ną pan­ną każ­da, któ­ra ma po­sag! o resz­tę nie py­taj.

Do­rmund.

Ależ…

Żel­ski.

Je­steś w domu ko­bie­ty nie­pew­ne­go uro­dze­nia, o mężu za­gad­ko­wym, któ­rej trzy­dzie­stu ko­chan­ków wy­li­cza­no! Pa­trzaj! w sa­lo­nach jej tłum go­ści! ci­sną się nąj­pierw­sze w kra­ju na­zwi­ska, fi­nan­si­ści i in­te­li­gen­cya! Wi­dzisz pan, jak się gru­pu­ją oko­ło tego ły­se­go blon­dy­na! To hra­bia Il­de­fons! jego żona z ko­chan­kiem jeź­dzi po Wło­szech, on wie o tem! patrz, jak się do nie­go gar­ną! Tam znów z pra­wej, to Pysz­kie­wicz, ma­gnat, mi­lio­ner i eko­no­ma! Sły­sza­łeś pan o jego sław­nym pro­ce­sie z Grodz­ki­mi? Pu­ścił z tor­ba­mi fa­mi­lią żo ny, wy­su­bha­sto­wał ich naj­nie­słusz­niej! do­pro­wa­dzo­ny do nę­dzy, sta­ry się za­pił, żona skoń­czy­ła w szpi­ta­lu, dziew­czy­ny jesz­cze go­rzej! Pa­trzaj, jak mu się kła­nia­ją wszy­scy. A tu idą „nasi zię­cio­wie”, hra­bia Pim­be­che z Wie­loh­radz­kim. No, zo­staw mnie pan z nimi, a sam idź at­ten­to­wać się go­spo­dy­ni tego domu. A pa­mię­taj: nie­ma po­rząd­nych i nie­po­rząd­nych, za­cnych i nie­uczci­wych; są tyl­ko bo­ga­ci i usto­sun­ko­wa­ni, albo goli i bez wpły­wu. Z dru­gich drwij, ale pierw­szych sza­nuj i kła­niaj się im, bo in­a­czej po­że­gnasz się na­wet z bro­wa­rem ak­cyj­nym. Więc, albo kwi­ta z bro­wa­ru, albo po­błaż­li­wość i pa­trze­nie przez szpa­ry na wszyst­ko. Je­śli nie, wra­caj pan do Mar­ga­li­szek, bo nie masz tu co po­pa­sać.

Do­rmund.

Ha, żony tu nie­ma, cór­ki ta­koż!… Spró­bu­ję zo­ba­czyć, jak ten wasz świat wy­glą­da? (wcho­dzi do sali).

SCE­NA DRU­GA.

Żel­ski, po­tem Pim­be­che. Żel­ski.

A idź, idź!… Je­śli przy­pusz­cza, że oni mu coś zro­bią dla jego pięk­nych oczu!… Alia, Pim­be­che! jak się masz, hra­bio?

Pim­be­che (łysy, krót­ko­widz, ast­ma­tyk, co chwi­la kasz­le albo po­ty­ka się, gdy pin­ce-nez spad­nie mu z nosa, cze­go nie spo­strze­ga na ra­zie).

Jak się mam? Nie moge się źle mieć. (Naci)

Ten lew za­cię­ty, to prze­cię cię­ty, to prze­cię Aga­mę… (Atak kasz­lu nie do­zwa­la mu skoń­czyć).

Żel­ski (pod­chwy­tu­jąc). Aga­mem­non sam, to wi­docz­ne!

Pim­be­che.

Aha! Uwa­żasz, tro­chę ka­ta­ru. (Po­tknął sie o sto­łe­czek i o mato się nie prze­wró­cił).

Żel­ski,

Cóż to? po­ty­kasz się?

Pim­be­che.

Ech nic! to krót­ki wzrok i ta moja krew­kość! je­stem taki ru­chli­wy! Nie­ma tu mo­jej żony?

Żel­ski.

Jest w tam­tym sa­lo­nie; i teść tak­że. Jak­że te­raz z nim je­ste­ście?

Pim­be­che.

Nie­źle! ku­pił mi dom przed ty­go­dniem.

Żel­ski.

I cóż ty?

Pim­be­che.

A ja? sprze­da­łem * go.

Żel­ski.

A to do­brze! przy­najm­niej uru­cho­miasz ka­pi­ta­ły.

Pim­bec he.

Nie lu­bię bez­czyn­no­ści! lu­bię ruch. (po­ty­ka się o fo­tel).

Żel­ski.

Tyl­ko się cią­gle po­ty­kasz.

Pim­be­che.

To ta moja ru­chli­wość! ży­cie ta­kie, ener­gia! Szu­kam lu­stra; mu­szę się przy­pro­wa­dzić do po­rząd­ku! by­li­śmy z Wie­loh­radz­kim u Ewci! tegi bursz!

Żel­ski.

Kto? Ew­cia?

Pim­be­che.

Nie.. Wie­loh­radz­ki! Ma nie­po­ro­zu­mie­nia z te­ściem.

Żel­ski.

Wiem! tro­chę po­dob­ne do two­ich.

Pim­be­che.

E nie! Mój teść jest co in­ne­go, a jego teść co in­ne­go. Naj­przód wiel­ka róż­ni­ca ma­jąt­ku; a po­tem, mój jest za­cny sta­rzec! bar­dzo dys­tyn­go­wa­ny, gdy Stock­fin­del skne­ra. Uwa­żasz, pła­ci Bi­sio­wi ren­tę, któ­ra le­d­wie wy­star­cza na utrzy­ma­nie domu.

Żel­ski.

Chy­ba dwóch do­mów: naj­przód Ewci, a po­tem żony. I

Pim­be­che.

Wła­śnie, że nie wy­star­cza na Ew­cię, i bied­ny chło­piec musi ro­bić dłu­gi. Gnie­wa się też, iry­tu­je, i cią­głe są skan­da­le mię­dzy nim i te­ściem, co na­wet głu­pio wy­glą­da. Ten Sztock­fin­del jest po­pro­stu kap­can, nie umie usza­no­wać czło­wie­ka, któ­ry wszedł do jego ro­dzi­ny! No, bo albo się sza­nu­je czło­wie­ka, któ­ry wcho­dzi do ro­dzi­ny, albo go się nie sza­nu­je.

Żel­ski.

To ja­sne, jak słoń­ce.

Pim­be­che.

A wi­dzisz! ja je­stem lo­gicz­ny! Więc je­śli się sza­nu­je zię­cia, to nie trze­ba być z nim skne­rą i ba­ga­te­li­zo­wać go na każ­dym kro­ku! Co taki Biś po­trze­bu­je? tam nędz­ne kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy ru­bli rocz­nie! dać mu je i rzecz skoń­czo­na.

Żel­ski.

Byle nie z mo­jej kie­sze­ni, ja nie mam nic prze­ciw­ko temu.

Pim­be­che.

Z czy­jej zno­wu kie­sze­ni! teść jest od tego, qu'il se­xe­cu­te i ba­sta. Kie­dy któś chce mieć zię­cia jak się na­le­ży, po­wi­nien za­cho­wy­wać się jak gen­tle­man! Tam­ten go wpro­wa­dza w świat, w to­wa­rzy­stwo, a ten przed nim cho­wa klucz od kasy! co to za po­stę­po­wa­nie!

Żel­ski.

Nie znaj­du­ję słów, żeby je okre­ślić.

Pim­be­che.

Masz ra­cyą; i ja nie znaj­du­ję słów! Taki brak za­ufa­nia! za­my­kać kasę przed zię­ciem! Po­szedł Biś po­szu­kać tam tego du­si­gro­sza i po­wie mu re­pry­men­dę! I ja mu ją po­wiem, jak go spo­tkam. No­ta­be­ne, że Bis jest na­wet bar­dzo do nie­go przy­wią­za­ny, dba o jego zdro­wie.

Żel­ski. Pim­be­che.

A tak! Wiesz, ten dok­tor Hugo, to jest ma­niak! on im wszyst­kim jeść za­ka­zu­je; po­wia­da, że się prze­ja­da­ją. Bied­ny Stock­fin­del tak w to uwie­rzył, że for­mal­nie gło­dzi się; choć i mój teść tak­że się gło­dzi, ale mniej! Otóż Bis, w mo­ich oczach, parę razy pro­sił Stock­fin­dla na ko­la­cyą! Na­wet raz chciał go za­pro­wa­dzić do Ewci, żeby mu było we­so­ło.

Żel­ski.

I cóż?

Pim­be­che

Od­mó­wił; ale wiesz z ja­kiej przy­czy­ny? bal się pła­cić! Nie, Bis nig­dy z nie­go nie zro­bi czło­wie­ka z to­wa­rzy­stwa.

Żel­ski

Ro­zu­mie się; czło­wiek, któ­ry? zię­ciem nie chce cho­dzić na ko­la­cyą do jego ko­chan­ki… z ta­kie­go nig­dy nic nie bę­dzie.

Pim­be­che.

A wiesz, jak się to skoń­czy? nie chcę być złym pro­ro­kiem, ale prze­po­wia­dam, że oni się roz­dzie­lą z żoną. Mój Boże! a tak jed­nak jest ła­two osią gnać po­ro­zu­mie­nie w mał­żeń­stwie. Ot, my z Ma­rya, ży­je­my jak para go­łąb­ków, (naci)

Złą­cze­ni ra­zem spę­dza­my ży­cie.

Nie wi­dzia­łem jej już dwa dni.

Żel­ski.

A ja by­łem wczo­raj u hra­bi­ny i wła­śnie nie­po­ko­iła się tro­chę o cie­bie.

Pim­be­che.

Ko­cha mnie sza­le­nie i jest tro­chę za­zdro­sna! Przy­tem, od cza­su, jak zo­sta­łem kon­su­lem Ma­ro­kań­skim!… bo ty nie wiesz, że ja zo­sta­łem kon­su­lem Ma­ro­kań­skim?

Żel­ski.

Win­szu­ję!

Pim­be­che.

Nie­ma cze­go! Teść się tem za­jął. Mam bar­dzo pięk­ny mun­dur, w któ­rym mi jest do twa­rzy, i na mo­jej żo­nie zro­bi­ło to wiel­kie wra­że­nie. Na Klo­ci też! Spra­wi­łem jej suk­nią; sta­ni­czek–pie­ści­deł­ko!… O czem to ja mó­wi­łem?

Żel­ski.

Mie­sza ci się! o żo­nie.

Pim­be­che,

Aha! o żo­nie.

Żel­ski.

Zda­je mi się, że tu wła­śnie idzie z hra­bią Ja­nu­szem.

Pim­be­che.

Co? i on tu jest? to pew­no i Efro­imo­wicz bę­dzie! Ot, to mi jest teść!

Żel­ski .

Ba! ksią­żę ban­kie­rów.

SCE­NA TRZE­CIA. Ciż i Elż­bie­ta. Pim­be­che.

Aha, Ma­rya! Jak się masz żo­nu­siu!… to nie żona! Prze­pra­szam pa­nią! wzią­łem pa­nią za Ma­rya! Nie trze­ba jej mó­wie o tem! jest tak za­zdro­sna.

Elż­bie­ta.

Hra­bi­na jest z oj­cem w sa­lo­nie.

Pim­be­che.

Bie­gnę do nich. (nuci)

Bie­gnę, gdzie mnie ser­ce wzy­wa.

(po­ty­ka się na pro­gu). Oh, wi­dzi pani: to­ujo­urs trop de seve. {Wy­bie­ga).

Żel­ski.

No, je­śli ten się na krew­kość skar­ży!…

Elż­bie­ta.

Wła­śnie szu­ka­łam pana, pa­nie Jó­ze­fie.

Żel­ski.

Mnie? do­praw­dy? czy istot­nie miał­bym na­zna­czyć gwiazd­ką ten dzień w ka­len­da­rzu?

Elż­bie­ta.

Przy­po­mi­na­ją mi się pań­skie gwiazd­ki! Sły­sza­łam coś o tem.

Żel­ski.

Zda­je mi się, żeś pani na­wet wi­dzia­ła jed­ne.

Elż­bie­ta.

Ach, pa­nie! o tem się nie mówi.

Żel­ski.

Wszak je­ste­śmy sami.

Elż­bie­ta.

Ale nie ci sami, co przed laty! zo­staw­my te dzie­ciń­stwa! Wol­no było bar­dzo mło­de­mu czło­wie­ko­wi zna­czyć w ka­len­da­rzu gwiazd­ka­mi dnie szcze­gól­nych swo­ich po­wo­dzeń, wol­no było mło­dej ko­bie­cie być cie­ka­wą przej­rzeć te cen­ne do­ku­men­ta w miesz­ka­niu wła­ści­cie­la… ale dziś… No! bądź­my przy­ja­ciół­mi, Cyn­no, i za­po­mnij­my o prze­szło­ści, a ra­czej pa­mię­taj­my o niej o tyle tyl­ko, aby so­bie wza­jem­nie od­da­wać małe przy­słu­gi to­wa­rzy­skie. O jed­ne z nich przy­cho­dzę wła­śnie pro­sić pana.

Żel­ski.

Roz­ka­zuj pani!

Elż­bie­ta.

Kto to jest pan Do­rmund?

Żel­ski.

Gość pani.

Elż­bie­ta.

O tem wiem! przy­wiózł list od do­bre­go mo­je­go zna­jo­me­go, któ­ry mi go po­le­ca bar­dzo go – raco.– Chcia­ła­bym jed­nak wie­dzieć bli­żej, z kim mam do czy­nie­nia.

Żel­ski.

Pan Do­rmund jest wła­ści­cie­lem Mar­ga­li­szek, to jest oko­ło stu włók pięk­nej zie­mi pszen­nej, i jest po­dob­no ja­kimś moim krew­nym, czy po­wi­no­wa­tym.

Elż­bie­ta.

Co go łą­czy z pa­nem Sta­ni­sła­wem Hor­skim?

Żel­ski.

Ze Sta­siem? bar­dzo bliz­kie po­kre­wień­stwo! jest jego ro­dzo­nym wu­jem! Mar­szał­ko­wa Hor­ska była z domu Do­rmun­dów­na.

Elż­bie­ta.

Dzię­ku­ję panu! to tyl­ko chcia­łam wie­dzieć.

Żel­ski.

To tak nie­wie­le, że aż ośmie­lam się po­dej­rze­wać szcze­rość pani.

Elż­bie­ta.

Za ob­ja­śnie­nie żą­dasz pan otwar­to­ści z mo­jej stro­ny? niech i tak bę­dzie; zresz­tą, nie­ma w tem ta­jem­ni­cy żad­nej. Pan Sta­ni­sław in­te­re­su­je mnie tro­chę: przed dwo­ma laty spo­tka­łam go w Re­ichen­hal­lu; po­tem wy­pa­dła nam po­dróż w jed­ne stro­nę do Ty­ro­lu i Szwaj ca­ryi. By­łam tyl­ko z pan­ną słu­żą­cą, więc opie­ka męz­ka sta­ła się dla mnie bar­dzo cen­ną, a że pan Hor­ski jest mi­łym to­wa­rzy­szem po­dró­ży…

Żel­ski.

Ro­zu­miem: glis­sez mor­tels, n'ap­puy­ez pas.

Elż­bie­ta.

Je­steś pan im­per­ty­nent! zresz­tą nie mam wca­le za­mia­ru spo­wia­dać się przed pa­nem; myśl so­bie co ze­chcesz! pro­si­łeś mnie pan o ob­ja­śnie­nie, daję je panu. Pan Hor­ski na­pi­sał do mnie list, po­le­ca­jąc mi pana Do­rmun­da, o po­kre­wień­stwie jed­nak z nim nic nie wspo­mi­nał, i dla­te­go py­ta­łam pana o ich wza­jem­ny sto­su­nek; bo in­a­czej zaj­mu­je­my się bliz­ki­mi krew­ny­mi na­szych przy­ja­ciół, a in­a­czej na­trę­ta­mi, któ­rym się daje kart­kę po­le­ca­ją­cą, aby się ich po­zbyć. Ot i wszyst­ko. A! nie, prze­pra­szam! Hor­ski wspo­mi­nał mi kie­dyś, że ży­je­cie pa­no­wie w przy­jaź­ni; za ka­mień pła­cę panu chle­bem, udzie­la­jąc wia­do­mo­ści, że przy­ja­ciel pań­ski w tych dniach przy­jeż­dża do War­sza­wy

Żel­ski.

Pani! gnę się do zie­mi! je­stem przy­bi­ty wspa­nia­ło­ścią pani, i gdy­bym jesz­cze wie­dział, co pani za­mie­rzasz z nim zro­bić?…

Elż­bie­ta.

Z kim?

Żel­ski.

No, nie ze mną prze­cie! z Hor­skim.

Elż­bie­ta.

Tro­ska zby­tecz­na! Pan Sta­ni­sław jest peł­no­let­nim.

Żel­ski.

Do wszel­kich sza­leństw dla ko­bie­ty.

Elż­bie­ta.

A więc po­dej­rze­wasz mnie pan?

Żel­ski.

Nie­ste­ty! przy­zna­ję się, po­dej­rze­wam pa­nią! nie… to za mało; ja je­stem pew­ny… że pani masz na nie­go ja­kieś pla­ny.

Elż­bie­ta.

Tyl­ko nie­wiesz pan, ja­kie! No, nie­masz mnie pan prze­cież za tak na­iw­ną, abym się panu spo­wia­da­ła. Ale dam panu radę.

Żel­ski.

Rada od nie­przy­ja­cie­la za­wsze po­dej­rza­na.

Elż­bie­ta.

Więc je­ste­śmy w woj­nie? nie wie­dzia­łam o tem! W każ­dym ra­zie tem bar­dziej prak­tycz­ną bę­dzie moja rada! Są­dzisz pan, że mam ja­kieś za­mia­ry na pana Hor­skie­go? Chcę go po­rwać, wy­kraść, wy­słać za mo­rze, czy ukryć w pu­sty­ni?… a więc broń go pan.

Żel­ski.

Prze­ciw­ko pani?

Elż­bie­ta.

Na­tu­ral­nie! Masz pan pierw­szeń­stwo, mo­żesz go pan uprze­dzić. Zo­ba­czysz go pan pier­wej ode mnie. Pan bro­nisz for­te­cy, a ja zdo­by­wam; a więc, za­ło­go, bacz­ność! Nie­przy­ja­ciel pod mu­ra­mi. Tym­cza­sem po­daj mi pan ra­mię i prze­pro­wadź mnie z po­wro­tem do mo­ich go­ści.

Żel­ski.

A za­tem za­wie­sze­nie bro­ni?

Elż­bie­ta.

Wszyst­ko to za­le­ży od pana. Pan mi wy­po­wia­dasz woj­nę, przyj­mu­ję ją; je­śli pan chcesz zgo­dy, i do przy­mie­rza je­stem go­to­wa.

Żel­ski.

Nie wiem, co le­piej: go­dzić się, czy wo­jo­wać z pa­nią? – Jed­no i dru­gie rów­nie nie­bez­piecz­ne!

Elż­bie­ta.

Trzy­maj się pan zbroj­nej neu­tral­no­ści, to bę­dzie naj­prak­tycz­niej, (wy­cho­dzą do sa­lo­nu. Przez chwi­lę sce­na pu­sta).

SCE­NA CZWAR­TA. Stock­fin­del, Wie­lo­łi­radz­ki.

Wie­loh­radz­ki.

Nie pa­nie, to tak dłu­żej być nie może!

Stock­fin­del,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: