- W empik go
Nasi zięciowie: komedya w pięciu aktach - ebook
Nasi zięciowie: komedya w pięciu aktach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 232 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
AKT I
Mały salonik, bogato umeblowany, w mieszkaniu Korbiczowej, drzwi z prawej i w głębi do dalszych pokoi, z lewej wejście główne z przedpokoju.
SCENA PIERWSZA.
Żelski, Dormund.
Żelski.
Pan Dormund tutaj? no, a to niespodzianka! Przyznaję się, że jeśli kogo, to pana najmniej spodziewałem się tu spotkać.
Dormund.
Myślałeś, że siedzę jak borsuk w mojej norze w Margaliszkach; aż tu pach! i stary Dormund w Warszawie, i to jeszcze na takich salonach.
Żelski.
Na takich!… to tam dużo-by można mówie o tem.
Dormund.
A taki gadaj, kochanieńki! Mówże mnie, co tu jest, bo ja ciekaw niezmiernie, a interesowany takoż. To jasne przede, że ja tu bez powodu nie przyjechał.
Żelski.
Tak – że mi pan mów. Powinienem się był odrazu domyślić, że stary niedźwiedź bez przyczyny nie wyłazi z kniei. No! opowiedz mi pan, jaka to bieda wyciągnęła Litwina z lasu.
Dormund.
Ah! Bieda to nie jest, a interes. Pszenica kiepsko płaci, inne ziarno też; to ja myślę, a i moja zona takoż, a i Zosia, moja córka, żeby ja się wziął do przemysłu a fabrykacyi. U mnie chmielu zatrzęsienie, a i u sąsiadów też; poco Niemcy mają zarabiać na piwie? my chcemy własny założyć browar u mnie w Margaliszkach i robić piwo, jak Bóg przykazał. Pójdzie do Wilna i do Grodna, a i do Warszawy, jak zażądacie, takoż! Możem sprzedać i do Moskwy, i do Petersburga; czemu nie! No, ale na to trzeba gotówki, a my nie mamy. Tak zona mówi: jedź do Warszawy, a i Zosia też! ta i przyjechałem. Myślę: pójdę do żydów, a oni pytają hypoteki i dziwią się, co Margaliszki nie w tej gubernii. Widząc, co z nimi nie dojdę do ładu, szukam ja bankierów, wielkich finansistów! no, ale cóż? ja tu nieznajomny! tak i poradzili tę panią, i list dostałem do niej. Powiedzieli, że przyjmuje we środy, ta i ubrałem się przystojnie i przychodzę. Na samym progu spotkałem ciebie! Toż ty mnie krewniak po nie-boszce ciotce, ta i radź, kochanieńki, a pomagaj. Powiedz, co to za jedna ta pani? jak z nią gadać?
może wsunąć w rękę jaki duser, co? ja i na to gotów! Cóż to Korbicz? Korbicz! to jakieś dziwne nazwisko; a palma, czy wdowa ona? bo o mężu coś nie słyszę.
Żelski.
Och, mąż był! najzupełniej autentyczny, moge pana upewnić! Widziałem go na własne oczy przed czterema laty… na katafalku. Miał trumnę prześliczną, rośliny exotyczne dokoła, karawan pierwszej klasy na pogrzebie i karet masa. Bądź spokojny, kochany krewniaku! pan Korbicz zamanifestował w sposób wybitny swoje exystencyą tym pogrzebem. A jego zona! żebyś widział, jak omdlewająco wspierała się na ramieniu hrabiego Janusza! jak batystową chusteczką wdzięcznie tarła zaróżowione prawdopodobnie tem dyskretnem tarciem powieki. Nie! nie! to musiało być małżeństwo wzorowe. A jak jej było do twarzy w czarnym welonie i w kapelusiku a l'ecuyere!
Dormund.
No, ale nieboszczyk? czemże on był, co robił?
Żelski.
Nie mogłem go o to pytać; chwila nie była potemu właściwa, przy pierwszej znajomością, na jego pogrzebie.
Dormund.
Ot, żartujesz sobie ze starego, panie Józefie, a mnie doprawdy chce się dowiedzieć, gdzie ja tu jestem i kto jest ta pani?
Żelski.
Ha, jeśli pan chcesz tego koniecznie, przejdźmy do historyi! zastrzegam tylko, że jest legendowa i że ja za nią żadnej odpowiedzialności nie przyjmuje. Otoż opowiadają, że przed czterdziestu laty pewien magnat litewski, bodaj czy nie jaki twój koligat, kochany panie Franciszku, miał ekonoma, męża bardzo ładnej żony, a że ładna żona jest zawsze dowodem szczególnego błogosławieństwa Bożego, wiec i naszemu ekonomowi Pan Bóg błogosławił w dobytku i względach dziedzica; nawet dzieci rodziły mu się piękne i zdrowe, a dziwnie do jego pana podobne. Niestety! wszystko ma swój koniec na świecie! umarł ekonom i żona jego umarła! Sierotami zaopiekował się dobry pan, a specyalnie upodobał sobie jedne, którą kazał kształcić na pensyach zagranicznych, a potem, jak mówiono, chciał nawet adoptować. Smierć znowu przyszła nie w porę i magnat znalazł tylko dość czasu przed skonem, aby swoje pupilkę polecić opiece siostry, hrabiny Gabryeli w Warszawie. Hrabina Gabryela była siostrą wyjątkową: pozostała wdzięczną bratu za odziedziczone miliony i, kiedy młoda ekonomówna, w całej pełni urody i młodości, potrzebowała jednak koniecznie wyjść za mąż, (czasem się młodym pannom przydarzają takie wypadki) otóż, kiedy mąż, jak utrzymują złe języki, był nieodzownie potrzebnym, wynalazła z pośród swoich oficyalistów człowieka pełnego cnot wszelkich, miłego, grzecznego, skromnych obyczajów, a przedewszystkiem pobłażliwego, którego matka urodziła Korbiczem, a ksiądz przy chrzcie świętym nazwał Wawrzyńcem. Jeżeli go chcesz opłakiwać, kochany panie, miejsce tu po temu najodpowiedniejsze… jesteśmy w salonie jego wdowy.
Dormund.
Co-że znów płakać takiego szołdry! No! ale ona, ona! co ona robi?
Żelski,
Co ona robi? ona robi małżeństwa.
Dormund.
Jakto? rajfurka? cóż?
Żelski.
A pfe! któż tak brzydko nazywa rzeczy po imieniu. Pani Korbicz jest poprostu osobą zestosunkowaną w towarzystwie i, jako taka, ułatwia w swoim salonie bliższe znajomości pannom z młodymi ludźmi, teściom z przyszłymi zięciami. Od czasu, jak małżeństwo stało się głównie operacyą finansową, przynajmniej w pewnym odłamie towarzystwa, pośrednik okazał się niezbędnym tak, jak w każdej operacyi handlowej; pani Korbicz zajęła stanowisko dotąd wolne; dobrze jej z tem i towarzystwu także.
Dormund.
No, a cóż ona w tem ma?
Żelski.
A to pan nie wiesz widać, jak się tu u nas małżeństwa kojarzą? Jest panna posażna do wzięcia, to znaczy ogłasza się konkurs. Trudno przez gazety publikować warunki do nagrody, więc pani Korbicz gra rolę sekretarza komisyi. Zna wymagania papy, uprzedzenia mamy i gust córki. Na odwrót: jest ruchomość małżeńska na sprzedanie, ładne nazwisko z hypoteką zaszarganą, mąż do nabycia! Wystawia się towar w tym salonie, okazuje nabywcom, rozumie się z najkorzystniejszej strony, aż się jakoś wykombinuje ładnie dobrana para: hrabiego Pimbeche z panną Limburg, Wielohradzkiego z panną Stockfindel, hrabiego Janusza z panną Efroimowicz, i tylu, tylu innych, O których pewno pan słyszałeś. Zato, najprzód pani tego domu dostawała kosztowne upominki od teścia i zięcia; potem, nieboszczyk Korbicz, który z czasem z prywatnego oficyalisty wyszedł trochę na prawnika, trochę na kupca, otrzymywał plenipotencyę kundmanow swojej żony, a ile tam na nich zarabiał, to już tajemnica między nim a żoną, która po-zatem niewiele miała, jak mówią, wspólnych z nim sekretów. Po śmierci tego poczciwca, interesa idą, dalej w najlepsze; forma wynagrodzenia jest pewno tylko bardziej skomplikowana, o czem nie wiem, bo mnie to mało obchodzi. Moja kolej jeszcze nie nadeszła; mam czas, jak się zrujnuję, układać o warunki z milutką gosposią tej zakrystyi świątyni Hymena.
Dormund.
No, a pocóż pan tu przychodzisz?
Żelski.
Poco? naiwny Litwinie! poto, że się tu bawię! że tu jest przyjemnie, wesoło: gospodyni jeszcze bardzo ponętna, młode mężatki wogóle z mężów niezadowolone, a komedya między teściami i zięciami dla obojętnego spektatora niesłychanie zabawna!
Dormund.
No, ale to przecie nieporządnie tak…
Żelski.
A to od antypodów przyjechał szlachcic! Gdyby człowiek u samych porządnych ludzi bywał, to w końcu zerwae-by musiał stosunki nawet sam ze sobą. Kochany panie Franciszku, ja dobiegam czterdziestki i wiem już z doświadczenia, że Katonom i bocianom najgorzej na świecie. Zresztą, ja już nawet w Katona przestałem wierzyć; to legenda go tak ubrała. W istocie był to lichwiarz, a więc dziś byłby finansistą; uczył się tańczyć, a więc zwolennik choreografii, teraz skończyłby na balecie. I ty, kochany panie, jeżeli chcesz u nas zrobić interes, przedewszystkiem wylecz się z przesądów! Porządnym człowiekiem jest tu każdy, kto ma frak, tużurek i umie po francuzku; porządną kobietą każda, która ma męża; porządną panną każda, która ma posag! o resztę nie pytaj.
Dormund.
Ależ…
Żelski.
Jesteś w domu kobiety niepewnego urodzenia, o mężu zagadkowym, której trzydziestu kochanków wyliczano! Patrzaj! w salonach jej tłum gości! cisną się nąjpierwsze w kraju nazwiska, finansiści i inteligencya! Widzisz pan, jak się grupują około tego łysego blondyna! To hrabia Ildefons! jego żona z kochankiem jeździ po Włoszech, on wie o tem! patrz, jak się do niego garną! Tam znów z prawej, to Pyszkiewicz, magnat, milioner i ekonoma! Słyszałeś pan o jego sławnym procesie z Grodzkimi? Puścił z torbami familią żo ny, wysubhastował ich najniesłuszniej! doprowadzony do nędzy, stary się zapił, żona skończyła w szpitalu, dziewczyny jeszcze gorzej! Patrzaj, jak mu się kłaniają wszyscy. A tu idą „nasi zięciowie”, hrabia Pimbeche z Wielohradzkim. No, zostaw mnie pan z nimi, a sam idź attentować się gospodyni tego domu. A pamiętaj: niema porządnych i nieporządnych, zacnych i nieuczciwych; są tylko bogaci i ustosunkowani, albo goli i bez wpływu. Z drugich drwij, ale pierwszych szanuj i kłaniaj się im, bo inaczej pożegnasz się nawet z browarem akcyjnym. Więc, albo kwita z browaru, albo pobłażliwość i patrzenie przez szpary na wszystko. Jeśli nie, wracaj pan do Margaliszek, bo nie masz tu co popasać.
Dormund.
Ha, żony tu niema, córki takoż!… Spróbuję zobaczyć, jak ten wasz świat wygląda? (wchodzi do sali).
SCENA DRUGA.
Żelski, potem Pimbeche. Żelski.
A idź, idź!… Jeśli przypuszcza, że oni mu coś zrobią dla jego pięknych oczu!… Alia, Pimbeche! jak się masz, hrabio?
Pimbeche (łysy, krótkowidz, astmatyk, co chwila kaszle albo potyka się, gdy pince-nez spadnie mu z nosa, czego nie spostrzega na razie).
Jak się mam? Nie moge się źle mieć. (Naci)
Ten lew zacięty, to przecię cięty, to przecię Agamę… (Atak kaszlu nie dozwala mu skończyć).
Żelski (podchwytując). Agamemnon sam, to widoczne!
Pimbeche.
Aha! Uważasz, trochę kataru. (Potknął sie o stołeczek i o mato się nie przewrócił).
Żelski,
Cóż to? potykasz się?
Pimbeche.
Ech nic! to krótki wzrok i ta moja krewkość! jestem taki ruchliwy! Niema tu mojej żony?
Żelski.
Jest w tamtym salonie; i teść także. Jakże teraz z nim jesteście?
Pimbeche.
Nieźle! kupił mi dom przed tygodniem.
Żelski.
I cóż ty?
Pimbeche.
A ja? sprzedałem * go.
Żelski.
A to dobrze! przynajmniej uruchomiasz kapitały.
Pimbec he.
Nie lubię bezczynności! lubię ruch. (potyka się o fotel).
Żelski.
Tylko się ciągle potykasz.
Pimbeche.
To ta moja ruchliwość! życie takie, energia! Szukam lustra; muszę się przyprowadzić do porządku! byliśmy z Wielohradzkim u Ewci! tegi bursz!
Żelski.
Kto? Ewcia?
Pimbeche.
Nie.. Wielohradzki! Ma nieporozumienia z teściem.
Żelski.
Wiem! trochę podobne do twoich.
Pimbeche.
E nie! Mój teść jest co innego, a jego teść co innego. Najprzód wielka różnica majątku; a potem, mój jest zacny starzec! bardzo dystyngowany, gdy Stockfindel sknera. Uważasz, płaci Bisiowi rentę, która ledwie wystarcza na utrzymanie domu.
Żelski.
Chyba dwóch domów: najprzód Ewci, a potem żony. I
Pimbeche.
Właśnie, że nie wystarcza na Ewcię, i biedny chłopiec musi robić długi. Gniewa się też, irytuje, i ciągłe są skandale między nim i teściem, co nawet głupio wygląda. Ten Sztockfindel jest poprostu kapcan, nie umie uszanować człowieka, który wszedł do jego rodziny! No, bo albo się szanuje człowieka, który wchodzi do rodziny, albo go się nie szanuje.
Żelski.
To jasne, jak słońce.
Pimbeche.
A widzisz! ja jestem logiczny! Więc jeśli się szanuje zięcia, to nie trzeba być z nim sknerą i bagatelizować go na każdym kroku! Co taki Biś potrzebuje? tam nędzne kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie! dać mu je i rzecz skończona.
Żelski.
Byle nie z mojej kieszeni, ja nie mam nic przeciwko temu.
Pimbeche.
Z czyjej znowu kieszeni! teść jest od tego, qu'il sexecute i basta. Kiedy któś chce mieć zięcia jak się należy, powinien zachowywać się jak gentleman! Tamten go wprowadza w świat, w towarzystwo, a ten przed nim chowa klucz od kasy! co to za postępowanie!
Żelski.
Nie znajduję słów, żeby je określić.
Pimbeche.
Masz racyą; i ja nie znajduję słów! Taki brak zaufania! zamykać kasę przed zięciem! Poszedł Biś poszukać tam tego dusigrosza i powie mu reprymendę! I ja mu ją powiem, jak go spotkam. Notabene, że Bis jest nawet bardzo do niego przywiązany, dba o jego zdrowie.
Żelski. Pimbeche.
A tak! Wiesz, ten doktor Hugo, to jest maniak! on im wszystkim jeść zakazuje; powiada, że się przejadają. Biedny Stockfindel tak w to uwierzył, że formalnie głodzi się; choć i mój teść także się głodzi, ale mniej! Otóż Bis, w moich oczach, parę razy prosił Stockfindla na kolacyą! Nawet raz chciał go zaprowadzić do Ewci, żeby mu było wesoło.
Żelski.
I cóż?
Pimbeche
Odmówił; ale wiesz z jakiej przyczyny? bal się płacić! Nie, Bis nigdy z niego nie zrobi człowieka z towarzystwa.
Żelski
Rozumie się; człowiek, który? zięciem nie chce chodzić na kolacyą do jego kochanki… z takiego nigdy nic nie będzie.
Pimbeche.
A wiesz, jak się to skończy? nie chcę być złym prorokiem, ale przepowiadam, że oni się rozdzielą z żoną. Mój Boże! a tak jednak jest łatwo osią gnać porozumienie w małżeństwie. Ot, my z Marya, żyjemy jak para gołąbków, (naci)
Złączeni razem spędzamy życie.
Nie widziałem jej już dwa dni.
Żelski.
A ja byłem wczoraj u hrabiny i właśnie niepokoiła się trochę o ciebie.
Pimbeche.
Kocha mnie szalenie i jest trochę zazdrosna! Przytem, od czasu, jak zostałem konsulem Marokańskim!… bo ty nie wiesz, że ja zostałem konsulem Marokańskim?
Żelski.
Winszuję!
Pimbeche.
Niema czego! Teść się tem zajął. Mam bardzo piękny mundur, w którym mi jest do twarzy, i na mojej żonie zrobiło to wielkie wrażenie. Na Kloci też! Sprawiłem jej suknią; staniczek–pieścidełko!… O czem to ja mówiłem?
Żelski.
Miesza ci się! o żonie.
Pimbeche,
Aha! o żonie.
Żelski.
Zdaje mi się, że tu właśnie idzie z hrabią Januszem.
Pimbeche.
Co? i on tu jest? to pewno i Efroimowicz będzie! Ot, to mi jest teść!
Żelski .
Ba! książę bankierów.
SCENA TRZECIA. Ciż i Elżbieta. Pimbeche.
Aha, Marya! Jak się masz żonusiu!… to nie żona! Przepraszam panią! wziąłem panią za Marya! Nie trzeba jej mówie o tem! jest tak zazdrosna.
Elżbieta.
Hrabina jest z ojcem w salonie.
Pimbeche.
Biegnę do nich. (nuci)
Biegnę, gdzie mnie serce wzywa.
(potyka się na progu). Oh, widzi pani: toujours trop de seve. {Wybiega).
Żelski.
No, jeśli ten się na krewkość skarży!…
Elżbieta.
Właśnie szukałam pana, panie Józefie.
Żelski.
Mnie? doprawdy? czy istotnie miałbym naznaczyć gwiazdką ten dzień w kalendarzu?
Elżbieta.
Przypominają mi się pańskie gwiazdki! Słyszałam coś o tem.
Żelski.
Zdaje mi się, żeś pani nawet widziała jedne.
Elżbieta.
Ach, panie! o tem się nie mówi.
Żelski.
Wszak jesteśmy sami.
Elżbieta.
Ale nie ci sami, co przed laty! zostawmy te dzieciństwa! Wolno było bardzo młodemu człowiekowi znaczyć w kalendarzu gwiazdkami dnie szczególnych swoich powodzeń, wolno było młodej kobiecie być ciekawą przejrzeć te cenne dokumenta w mieszkaniu właściciela… ale dziś… No! bądźmy przyjaciółmi, Cynno, i zapomnijmy o przeszłości, a raczej pamiętajmy o niej o tyle tylko, aby sobie wzajemnie oddawać małe przysługi towarzyskie. O jedne z nich przychodzę właśnie prosić pana.
Żelski.
Rozkazuj pani!
Elżbieta.
Kto to jest pan Dormund?
Żelski.
Gość pani.
Elżbieta.
O tem wiem! przywiózł list od dobrego mojego znajomego, który mi go poleca bardzo go – raco.– Chciałabym jednak wiedzieć bliżej, z kim mam do czynienia.
Żelski.
Pan Dormund jest właścicielem Margaliszek, to jest około stu włók pięknej ziemi pszennej, i jest podobno jakimś moim krewnym, czy powinowatym.
Elżbieta.
Co go łączy z panem Stanisławem Horskim?
Żelski.
Ze Stasiem? bardzo blizkie pokrewieństwo! jest jego rodzonym wujem! Marszałkowa Horska była z domu Dormundówna.
Elżbieta.
Dziękuję panu! to tylko chciałam wiedzieć.
Żelski.
To tak niewiele, że aż ośmielam się podejrzewać szczerość pani.
Elżbieta.
Za objaśnienie żądasz pan otwartości z mojej strony? niech i tak będzie; zresztą, niema w tem tajemnicy żadnej. Pan Stanisław interesuje mnie trochę: przed dwoma laty spotkałam go w Reichenhallu; potem wypadła nam podróż w jedne stronę do Tyrolu i Szwaj caryi. Byłam tylko z panną służącą, więc opieka męzka stała się dla mnie bardzo cenną, a że pan Horski jest miłym towarzyszem podróży…
Żelski.
Rozumiem: glissez mortels, n'appuyez pas.
Elżbieta.
Jesteś pan impertynent! zresztą nie mam wcale zamiaru spowiadać się przed panem; myśl sobie co zechcesz! prosiłeś mnie pan o objaśnienie, daję je panu. Pan Horski napisał do mnie list, polecając mi pana Dormunda, o pokrewieństwie jednak z nim nic nie wspominał, i dlatego pytałam pana o ich wzajemny stosunek; bo inaczej zajmujemy się blizkimi krewnymi naszych przyjaciół, a inaczej natrętami, którym się daje kartkę polecającą, aby się ich pozbyć. Ot i wszystko. A! nie, przepraszam! Horski wspominał mi kiedyś, że żyjecie panowie w przyjaźni; za kamień płacę panu chlebem, udzielając wiadomości, że przyjaciel pański w tych dniach przyjeżdża do Warszawy
Żelski.
Pani! gnę się do ziemi! jestem przybity wspaniałością pani, i gdybym jeszcze wiedział, co pani zamierzasz z nim zrobić?…
Elżbieta.
Z kim?
Żelski.
No, nie ze mną przecie! z Horskim.
Elżbieta.
Troska zbyteczna! Pan Stanisław jest pełnoletnim.
Żelski.
Do wszelkich szaleństw dla kobiety.
Elżbieta.
A więc podejrzewasz mnie pan?
Żelski.
Niestety! przyznaję się, podejrzewam panią! nie… to za mało; ja jestem pewny… że pani masz na niego jakieś plany.
Elżbieta.
Tylko niewiesz pan, jakie! No, niemasz mnie pan przecież za tak naiwną, abym się panu spowiadała. Ale dam panu radę.
Żelski.
Rada od nieprzyjaciela zawsze podejrzana.
Elżbieta.
Więc jesteśmy w wojnie? nie wiedziałam o tem! W każdym razie tem bardziej praktyczną będzie moja rada! Sądzisz pan, że mam jakieś zamiary na pana Horskiego? Chcę go porwać, wykraść, wysłać za morze, czy ukryć w pustyni?… a więc broń go pan.
Żelski.
Przeciwko pani?
Elżbieta.
Naturalnie! Masz pan pierwszeństwo, możesz go pan uprzedzić. Zobaczysz go pan pierwej ode mnie. Pan bronisz fortecy, a ja zdobywam; a więc, załogo, baczność! Nieprzyjaciel pod murami. Tymczasem podaj mi pan ramię i przeprowadź mnie z powrotem do moich gości.
Żelski.
A zatem zawieszenie broni?
Elżbieta.
Wszystko to zależy od pana. Pan mi wypowiadasz wojnę, przyjmuję ją; jeśli pan chcesz zgody, i do przymierza jestem gotowa.
Żelski.
Nie wiem, co lepiej: godzić się, czy wojować z panią? – Jedno i drugie równie niebezpieczne!
Elżbieta.
Trzymaj się pan zbrojnej neutralności, to będzie najpraktyczniej, (wychodzą do salonu. Przez chwilę scena pusta).
SCENA CZWARTA. Stockfindel, Wielołiradzki.
Wielohradzki.
Nie panie, to tak dłużej być nie może!
Stockfindel,