Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Następnego roku w Warszawie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Następnego roku w Warszawie - ebook

W 1946 roku do Warszawy powraca żydowski krawiec Moryc Wajman. Miasto nie jest już jednak takie jak wcześniej – większość jego bliskich zginęła, nie istnieje reprezentacyjna ulica Nalewki, Niemcy wysadzili w powietrze Wielką Synagogę. Zgliszcza wypełniają obcy i cienie, które nadciągają nocami, aby budować własną stolicę. Powracają też wyrzuty sumienia i historie – zarówno te z czasów wojny, jak i te zdecydowanie wcześniejsze. W mieście zaczyna tlić się życie, pojawiają się w nim piękne kobiety, ale nic nie może być już takie samo. Następnego roku w Warszawie to wstrząsająca opowieść o świecie, który odszedł na zawsze i literacka próba zmierzenia się z okrutną historią, której świadectwa wciąż kształtują otaczająca nas rzeczywistość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66460-25-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ 1

WARSZE

Świat nie może umrzeć.

Wielu pokoleniom zdawało się, że świat umiera.
Ale to tylko ich własny świat umierał.

Tadeusz Konwicki, Mała apokalipsa

.

Trzy cienie tańczyły na ścianie tej chłodnej październikowej nocy. Trzy cienie piły wódkę i któryś z nich zapytał, co zrobią, gdy nadejdzie t e n dzień. Teraz dwa z nich chodzą za mną często, odkąd wróciłem do miasta.

Tylko jeden z nich, ten, który należał do mnie, pozostaje wciąż na ścianie, oświetlony słabym światłem starej karbidówki.1

MOJE MIASTO UMARŁO. Chodzę po ulicach tego truchła, zgniłego i nadszarpniętego przez czas. Moje miasto kiedyś śpiewało. Miało szczęście nie być Paryżem ani Rzymem, i chyba tylko dzięki temu znalazłem w nim swoje miejsce. Moje miasto tańczyło. Moje miasto gdzieś goniło, ale nikt nie wiedział dokąd. Było kolorowe, duszne, może nawet trochę prowincjonalne. Wszystko się tu mieszało: smaki, zapachy, ludzka mowa i gwar ulic z pierwszym porannym śpiewem ptaków.

Moje miasto przypominało kobietę. Tak. Kobietę. Było kapryśne i słodkie i wszyscy żeśmy je kochali i go nienawidzili.

W moim mieście można było się zgubić. Nawet trzeba było. A potem złapać jakiś tramwaj i śmiać się ze swojej przygody.

Gdy tylko zbliżałem się do mieszkania, miałem wrażenie, że opuszczam pokoje gościnne eleganckich rezydencji, a wchodzę do sieni. Ciasnej, zatłoczonej, wypełnionej zapachem bobu i grochu. Czułem też słodką woń nadgnitych owoców sprzedawanych na pobliskim targu. Czasem słyszałem ciche zawodzenie kobiet wyśpiewujących przy pracy starą piosenkę. Jeśli gdzieś tam śpiewali w kabaretach, tu kabaretem było samo nasze życie.

Nagle robiło się gęsto od szyldów. Czasem przystawałem, by się im przyjrzeć. Uczyłem się ich na pamięć. Uczyłem się mego miasta na pamięć. Czytałem jego historię, sunąc dłońmi po murach jak niewidomy. Łapałem w pierś zapachy. Kochałem je, a ono odwzajemniało się tym samym. Myślę, że to była moja Ziemia Obiecana.

Ale moje miasto umarło, a ja chodzę po jego ulicach jak wesz, która nie może już karmić się krwią swojego żywiciela.

Moje miasto to trup o pobladłej twarzy, z wielkimi, rozwartymi w niemym przerażeniu oczami. Marzę o kimś, kogo mógłbym jeszcze spotkać w dawnym zaułku, lecz nie ma już nawet gdzie się schować przed tym, co nieuniknione. Moje miasto nie żyje.

Chowam twarz za postawionym kołnierzem płaszcza. Chronię zbyt duży nos i chronię usta, które wypowiadały inne słowa. Chciałbym też schronić głowę, wszystkie te myśli w narzeczu, którego nigdzie już nie usłyszę. Ten język wyziera mi z oczu, przechodzi mi przez palce, i idę sam, z moim martwym językiem po moim martwym mieście, nosząc imiona martwych ludzi. Stąpam po bruku nasiąkniętym krwią wszystkich tych, którzy chronili swoje niewinne twarze w budynkach, co się rozpadły jak domki z kart, zmieniły się w popiół, w dym, w proch, zostało z nich tyle, co z tych ludzi, którzy tu czy tam przemienili się w nicość

W marność nad marnościami.

I ja jestem marnością, i moje martwe miasto, i wzrok też już martwy, i tylko jakaś wola życia, też zresztą już przygasła, każe mi iść dalej i patrzeć na ruiny mojego miasta, które kiedyś tańczyło. Boli mnie cisza. Nie jest uroczysta, jak przy święcie. Gdybym powiedział, że krzyczy, popadłbym w banał. Bo ona nie krzyczy. Ta cisza zaległa nad moimi ulicami, nad moim miastem, nad miejscem, gdzie kiedyś sprzedawano nadgnite owoce.

I boli mnie ta cisza, bo bardzo chciałbym coś powiedzieć, ale nie mogę znaleźć słów. Słowa rozproszyły się, wsiąkły w bruk razem z krwią, uleciały z tym dymem. To przecież taki namolny krajobraz, taki zdarty, już dawno przez wszystkich wypisany, wymalowany. A on płynie w moich żyłach, we mnie. Dudni jak krew w uszach na chwilę przed omdleniem.

I dziwię się, i nie wierzę. Nie wierzę jak w śmierć kogoś bliskiego, nie wierzę, że znów muszę się uczyć mojego miasta na pamięć. Obcych słów, obcych spojrzeń, obcych kroków i obcego dotyku cudzego płaszcza w zatłoczonym tramwaju. Już jeżdżą. Wszyscy mówili, że znów jeżdżą tramwaje. Wożą upiory przez martwe miasto.

Chowam twarz w kołnierz, bo jeszcze palcami wytkną, a może już się tylko tak wydaje, bo człowiek przywykł, że ludzie patrzą inaczej, że oceniają. Strach się odezwać, do sklepu pójść. Czasem chciałbym umrzeć. Jak to miasto. I połączyć się z nim w jedność, w nicość. Chciałbym, by w moich martwych już żyłach zaczęła płynąć Wisła. Gdy wróciłem tu po raz pierwszy, naprawdę bardzo pragnąłem się utopić.

Mógłbym powiedzieć, że ścigają mnie duchy, że tropią mnie ślady przeszłości, że muszę przed nimi uciekać. Ale to nieprawda. To ja stoję przed gruzami i mam nadzieję, że usłyszę, jak ktoś mnie woła. Że matka wykrzyknie moje imię, że bracia przy obiedzie będą mnie szturchać, żebym się odwrócił, by mogli uszczknąć coś z mojego talerza. Nic takiego się jednak nie dzieje.

Moje miasto nie żyje, a ja jestem na jego pogrzebie. Ciche sylwetki żałobników przesuwają się w pośmiertnym kondukcie. Nawet ta zieleń, karłowata i pobladła, układa się w wieńce z napisami z rozrzuconych kawałków dzisiejszej gazety. Idę powoli, z walizką w ręku. Mam w niej cały mój dobytek: to, co zabrałem z martwego miasta i włożyłem do stęchłego bagażu. To, co udało mi się ocalić, zachować, mieć dla siebie. A przecież już nic nie można mieć dla siebie, bo wszystko należy do mojego miasta. Spiszą testament i te okaleczone mury dostaną w spadku przechodnie. A rzekę otrzymają topielcy.

Gdyby moje miasto nie umarło, byłoby teraz najpiękniejszym miejscem na ziemi.

– Czego chcesz?

Mały chłystek wyszczerza pożółkłe i niepełne uzębienie. Drwi ze mnie, obracając w ręku miękką paczkę.

– Papierosy.

– Jakie?

– Obojętnie, najtańsze.

Sięgam do kieszeni, on uśmiecha się złośliwie. Wyciągam rękę z odliczoną kwotą, ostrożnie, trochę dlatego, że drży mi z zimna, a trochę dlatego, że boję się przez przypadek dotknąć jego skóry.

Wyjmuję papierosa i wsuwam go sobie do ust. Opieram się o chłodny mur podniszczonej kamienicy. Jak daleko jeszcze? Wydaje mi się, że droga nie ma końca. Nie wiem, gdzie jestem, bo nie poznaję już tych miejsc. Nazwy ulic już tylko gdzieniegdzie trzymają się ścian budynków.

– Czy mógłby mnie pan poratować dulcem?

Żebrak z osmoloną twarzą kolibie się powoli. Wygląda jak z obrazka, brzydki i marny. Oto najlepszy przedstawiciel nowych mieszkańców mojego zmarłego miasta. Wyciągam ku niemu paczkę. Bierze, trochę nie wierząc, że tak mu się poszczęściło. Odpalam mu. Dziękuje, ale nie idzie dalej. Nie chce mnie zostawić samego w mojej żałobie.

– Nie stąd? – zagaduje.

– Nie – mruczę.

– Przyjechał odbudowywać stolicę? A niech nie mówi, nie. Ja wiem, że nie. Pan jesteś szpagat, ja widzę. No, to się wróciła nasza inteligencja. Facjata ładna i kapota nowiutka, to pewno się za granicą było, co?

– Nie. Nie było.

A płaszcz nie jest mój.

Z tym płaszczem to nawet zabawna historia. Postanowiłem się do niego nie przywiązywać, więc tylko zarzucam go na siebie, żeby się trochę chronić przed ostatnimi mroźnymi powiewami zimowego wiatru. Wtedy czuję się lepiej. Jakbym go tylko pożyczał, nie pretendując do bycia jego właścicielem. Z tą myślą jest mi jakoś raźniej. Nie czuję, że okradam kogoś z życia. Bo ten płaszcz to właściwie życie. Nie chcę się go pozbywać, ale nie mogę też go zatrzymać. Przylega więc do moich ramion trochę tak, jak moje stopy przylegają teraz do bruku tego miasta.

– Nie gadatliwyś. Patrz pan. – Macha dłonią, wskazując mi jakiś nieokreślony punkt. – Tam była kiedyś moja chawira. Dalej jest. Jak bomba spadła, to zostały tylko ściany, landszaft mamuńci i tych kilka rozwalonych mebli. Tam była moja rodzina.

– Przykro mi.

– Co pan możesz wiedzieć o smutku? Ale za dulca dziękuję. Miłego pobytu w stolicy.

Wzdycha głęboko i rusza przed siebie.

Wciąż myślę o tym płaszczu. Unoszę nawet delikatnie kołnierz i przypatruję mu się, jakbym mógł zobaczyć coś, czego dotychczas nie widziałem. Jakbym się upewniał, czy nie zrobiłem w nim przez przypadek dziury. Dla krawca i płaszcz może być życiem.

Cóż ja mogę wiedzieć o smutku? Moje miasto umarło. Oddycham żalem.2

JAKIŚ ROBOTNIK TŁUMACZY mi, jak dojść nad rzekę. Mówi wolno, jakby delektował się każdym słowem, a potem próbuje mnie zagadnąć. Gdy chcę się odwrócić, widzę rozczarowanie w jego oczach. Opiera się o łopatę i wzrusza ramionami.

– Pana też to czeka. Ja przed wojną byłem aptekarzem. Ale gdzie mam teraz robić? Może jak sobie aptekę odgruzuję – rzuca, jakby się bał, że będę czuł wyższość nad nim. – Tam, dokąd pan idzie, nie ma luksusów. Ale podobno podziemia w Europejskim mają się nieźle. I hotel Polonia.

Nie chciałem pytać. Niczego nie poznaję. Wydaje mi się, że jestem starszy, że przeżyłem więcej, niż mogłem, i zapomniałem o wszystkim tym, co było mi drogie. Albo że wciąż to rozpamiętuję i dlatego nie mogę nic zrozumieć. Drażni mnie, że wszyscy patrzą łakomie na mój płaszcz, mam wrażenie, że przylepia mi się do skóry, że się z nim scalam i nigdy już się z niego nie uwolnię.

Woda jest mętna. Za rzeką ma być mój nowy dom. Wyjmuję z walizki kartkę i ściskam ją w dłoni. Niestaranne szlaczki, tyle chociaż, że bez błędów. Czasem zapominam wszystkie języki, jakie znałem. Ach, więc teraz będę mieszkał na Pradze. Mam dokładny adres i kilka wskazówek, jak tam trafić.

Tańczę na ruinach mojego miasta frenetyczny taniec. Gdyby tak wszystkie kości zakopane pod gruzami, kości moich braci i sióstr, gdyby wszystkie wstały, moglibyśmy świętować śmierć mojego miasta i tańczyć razem, trzymając się za ręce. Danse macabre, trupi taniec.

Czasem wydaje mi się, że nie powiedzieliśmy sobie wszystkiego. Że to, co pozostało tajemnicą, czai się w tych ruinach, na tym placu. Chciałbym tam pójść i ci wykrzyczeć, że ten twój pomysł był przecież idiotyczny, że mówiłem ci od początku, że będzie lepiej. Kłamałem. Ale lepsze takie kłamstwo od naszej prawdy.

Drzewa nie mają liści, są pokaleczone i martwe. Chciałbym móc tego nie widzieć. Tylko gdzieniegdzie szarość przełamują kawałki brunatnej jak krew cegły, bezradnie leżącej na chodnikach.

Ale gdyby moje miasto żyło, choćby resztką życia, byle jaką i bolesną, to usiadłbym tam, gdzie kiedyś stał nasz dom. Położyłbym dłonie na spękanej ziemi i zaśpiewałbym mu kołysankę, żeby zapadło w cichy sen. I żeby już nigdy się nie obudziło. Żeby spało, jak śpią jego dzieci, jak śpią moi bracia i moje siostry. Potem i ja zamknąłbym oczy i marzył o tym, że zniknąłem razem z moim miastem. To by była bardzo smutna kołysanka, i pod powiekami miałbym pełno łez.

Nie mogę być sentymentalny, to przecież nie wypada. Nie jestem już dzieckiem, swoje w życiu widziałem, a teraz wracam i zachowuję się tak, jakbym miał pięć lat i jakby mi było przykro, że matka poskąpiła mi kolacji przez psoty z sąsiadami. To po prostu nie na miejscu.

Mama miała włosy czarne jak smoła i oczy ciemne jak węgle. Urodziła się niedaleko, nie tu. Pewnego dnia jej ojciec spakował na wóz wszystkie ich rzeczy i poszli przed siebie. Do miasta. Powiedziała, że gdy się tu znaleźli, poczuła się jak w bajce. Tak, moje miasto było kiedyś jak baśniowe królestwo.

To nieważne, że nie byłem w nim księciem, ani nawet możnym. Ileż przyjemniej jest byle komu czyścić złoto niż zamiatać zakurzony bruk? Mama mówiła, że nigdy nie powinienem go opuszczać, bo jestem tu bezpieczny i nie stanie mi się żadna krzywda. Mówiła, żebym nawet nie marzył o dalekich podróżach, bo to nie dla mnie. Nie jestem do nich stworzony. Mama zawsze znajdowała dobre argumenty, żebym został w domu, i wierzę, że miała rację. Ale mamy już nie ma i nie ma też mojego miasta.

Chciałbym zakrzyczeć wszystkie te myśli, lecz mój język stracił giętkość. Stoi mi kołkiem w gardle, czyniąc mnie prawie niemową. Nie mogę wyartykułować żadnej myśli, nie potrafię znaleźć słów, nie jestem w stanie nic wyrazić. Nie da się wyrazić tego, co się wydarzyło. Nie da się tego nawet spisać. Mówią już tylko moje oczy.

Czasem w ten sposób rozpoznaję ludzi: po oczach. I nieznajomi nagle stają mi się bliżsi. Mają różne twarze, młode lub przedwcześnie postarzałe. Nasze oczy są stare. Nasze oczy były jak lustra i odbiło się w nich całe to zło i nienawiść, jakie przetoczyły się przez świat. Nasze oczy widziały zbyt wiele. Nie ma w nich ani wiary, ani nadziei. Spojrzenie niektórych jest puste, jakby zginęli już wiele lat temu. Ci, którzy tak jak ja opuścili miasto i snują się po świecie, płaczą tęsknotą. Mają ją pod powiekami, w nerwach ją mają.

Jeszcze gorzej od okrucieństwa jest pamiętać spokój.

Moje miasto kiedyś tańczyło i śpiewało. Moje miasto upijało się Wisłą i oddychało naszymi oddechami. Zabrakło mu tlenu, więc musiało umrzeć.3

W MOICH KAMIENICACH ZALĘGLI się ludzie. Stłoczeni, mali i czarni jak pchły. Niszczą od środka sfatygowane już budynki, poranione od kul i od pobliskich wybuchów. Mają szare twarze, bez kropli krwi. Wszyscy są jednakowi: brzydcy i nieprzyjemni.

Ja jestem taki sam.

W moich kamienicach mieszkały kiedyś kobiety, które miały kolorowe stroje i oczy pełne życia. Żwawe i gadatliwe. Spotykały się przy praniu, chodziły razem na targ i plotły córkom przyjaciółek warkocze. Moja matka nie miała córki, więc nigdy nie nauczyła się czesać dziewczynek. Bardzo liczyła na to, że któryś z moich braci da jej upragnioną wnuczkę, ale i oni mieli samych męskich potomków.

W moich kamienicach mieszkali kiedyś mężczyźni, którzy chodzili na wódkę do baru starego Cajmera. Przekazywali sobie z rąk do rąk dzienniki pełne pustych artykułów o życiu, które nie do końca nas dotyczyło. Mój ojciec nie lubił czytać. Był dumny z faktu posiadania aż pięciu synów i wszystkim zawsze mówił, że jego ród wywodzi się z samej Ziemi Świętej, a Wszechmogący we własnej osobie obiecał najstarszemu z naszej rodziny, iż wszystkie żony wydadzą na świat chłopców, abyśmy nigdy nie zginęli. Bujda. Może On zmienił zdanie? Może stwierdził, że znudzili mu się Wajmanowie, w nieskończoność tacy sami. Butni i roszczeniowi.

A teraz w moich kamienicach zalęgli się obcy, wzięci skądkolwiek, z każdego kawałka tej części świata. Poupychani na siłę, zmęczeni i złośliwi. Ja też jestem zmęczony.

Kobieta wiesza pranie. Ma zaczerwienione dłonie, na dworze ziąb, a ona w sukience, przykryta tylko starą chustką. Patrzę jeszcze raz na list, sprawdzam nazwę ulicy. Zagaduję ją. Podnosi leniwie wzrok, ale nic nie odpowiada, jakby nie dotarło do niej moje pytanie.

– Pokaż pan – mówi w końcu, wyciągając dłoń.

Czerwienię się, gniotę papier. Nie, nie. Tam nic nie ma. Nic nie ma.

Wzrusza ramionami. Nie może pomóc, nie wie. Przyjezdna. Czy tu jeszcze w ogóle można być swoim?

Sam znajduję ulicę i numer. Jestem zmęczony, jakbym szedł czterdzieści lat. Jakbym nie mógł dojść do mojej Ziemi. Zaniedbane podwórko, narożna kapliczka z figurką Najświętszej Panienki. Przez bramę wchodzą jakieś dzieci.

Mocniej zgniatam list. Mam iść pod piątkę.

W mroku klatki schodowej zawsze czai się jakieś ciekawskie oko, zatopione w szkle judasza. Prześlizguje się powoli, oczekując na zdobycz, na którą naprowadził je odgłos kroków. Im starsza kamienica i im więcej w niej mieszkań, tym więcej potencjalnych łowców.

Jeśli jakiś lokal staje się bezpański i czeka na kolejnego mieszkańca, każdy szmer rozbudza sąsiedzką wyobraźnię. Nowego przybysza otacza szpaler wizjerów. Każde piętro wydaje się twierdzą obserwowaną przez dyskretnych strażników, czekających na swoich pozycjach i gotowych do ewentualnego ataku.

Jeśli przybysz zauważy takiego ciekawskiego, oko znika za mosiężną klapką, speszone, że dało się przyłapać.

Kamienice rządzą się swoimi prawami. Każdy mieszkaniec żyje jednocześnie także życiem sąsiadów. To pocieszające, jeśli nie ma się już w życiu żadnego celu.

A jaki ja jeszcze mógłbym mieć cel?

Naciskam dzwonek, ale nie słyszę żadnego odgłosu. Chyba nie działa. Pukam. Otwiera mi mężczyzna o ciemnych włosach. Ma niedbały zarost, jasne oczy i coś, co sprawia, że przywodzi mi na myśl psa.

– Czego dusza pragnie? – pyta, trochę zaskoczony, jakby już od dawna nikt go nie odwiedzał.

– Czy zastałem Jonasza?

– Nie. Nie wiem, gdzie jest. I nie wiem, kiedy będzie. On zawsze gdzieś lata, ja naprawdę nie rozumiem, co on tam załatwia na mieście, ale już nic nie mówię... Pan do niego?

– Tak, dlatego o niego pytam – odpowiadam, trochę zażenowany.

– No, to go nie ma. Naprawdę nie mogę panu pomóc, ja nie wiem, gdzie on się szlaja, miasto dzień w dzień schodzi, tylko sobie buty niszczy po próżnicy.

– W takim razie poczekam na niego.

– Ja pana bardzo przepraszam, ale ja do mieszkania obcych nie wpuszczam, pan chyba rozumiesz? W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym. Trzeba uważać, komu się drzwi otwiera, a ja przecież pana wcale nie znam. Nie wiem nawet, czy naprawdę pan znasz Jonasza, więc się pan na mnie nie gniewaj. Wiem, że to wbrew dobrym obyczajom, ale pan musisz na niego poczekać gdzieś indziej.

– Nie szkodzi. Posiedzę na klatce.

– Aż się włos na głowie jeży, ze dwa tygodnie temu sąsiadkę chowaliśmy. A może to minął tylko tydzień? Człowiek już się gubi... Niby ze starości umarła, ale wiesz pan, jak jest, gdyby tak sobie człowiek pomyślał, że ktoś mu wejdzie do domu i potem... No, ale... Nic już nie mówię. Nie. Wszyscy zawsze chcą, żebym ja mówił o śmierci...

– Dobrze, ja naprawdę poczekam. Proszę sobie nie przeszkadzać.

– A skąd pan zna Jonasza?

– To było dawno... A może coś dla mnie zostawił?

Mężczyzna rozgląda się bezradnie po mieszkaniu, a potem kręci głową i wiem, że jest mu naprawdę przykro, ale Jonasz o mnie zapomniał.

– Ja jestem Tadek. Niech pan wchodzi.

Zgłupiałem. Przed momentem mówił przecież, że nie wpuszcza obcych do domu. Ja to rozumiem, naprawdę nie miałbym nic przeciwko temu, nie czułbym się urażony.

– Niech pan wchodzi, nigdy nie wiadomo, kto przyjdzie do kamienicy. Będzie pan tu siedział i czekał, przyjdzie jakiś włóczęga i będę pana miał na sumieniu.

Wchodzę do mieszkania. Młody chłopak wygląda ciekawie z pokoju. Syn Jonasza. Uśmiecham się trochę bezradnie. Nie poznaje mnie. Jest taki podobny do swojego wuja. Mam wrażenie, że ledwie wczoraj wypaliłem papierosem dziurę w materiale i tak potwornie się zdenerwowałem, że wyrzuci mnie z pracy, że gotów byłem sam z niej zrezygnować. A on tylko uśmiechnął się głupio i powiedział, że chyba w tym roku będzie moda na krótsze sukienki.

– Ten pan mówi, że zna twojego ojca – odzywa się ten śmieszny człowieczek o twarzy psa, który przedstawił mi się jako Tadek. Nie wiem, Tadek czy Tadeusz?

– To pan? – pyta, a ja czuję mdłą falę głupiego wzruszenia, że może jednak mnie pamięta, że wie, kim jestem. – Ojciec zostawił klucze dla jakiegoś pana.

„J a k i ś”. „Jakiś” to wszystko, na co mogę liczyć w moim martwym mieście. Znika w pokoju i wraca z pordzewiałym metalowym pękiem. Wciska mi je do dłoni i tłumaczy, do którego są mieszkania.

– To jest numer sześć. Nie wiem, który jest od czego, babka trzymała ich tyle, że cholera wie, co ona chciała otwierać. No, ale nic już nie otworzy, bo nie żyje.

W tym domu panuje niezdrowa atmosfera. Zupełnie nie rozumiem, czemu oni wszyscy plotą o zmarłych. Tadek krzywi się, chyba naprawdę nie znosi tego tematu. Szybko zaciera ręce i próbuje też zatrzeć negatywne wrażenie, więc proponuje mi herbatę. Gada już coś o tym, że przeprasza, że nie wiedział, że będziemy teraz sąsiadami, i to nie wypada z sąsiadami złych stosunków utrzymywać.

Pokazuje mi swoje mieszkanie. Dwa pokoje. Luksus. Nie rozumiem, jak zdołał zatrzymać je dla siebie. W ogóle to on wie, że to lokum nie jest może najpiękniejsze, ale jak dwóch chłopów w domu z trzecim na dostawce, to co się dziwić. Kobiecej ręki brakuje.

– A do pana sprowadzi się jeszcze jakaś kobieta? – rzuca, a potem chyba mu głupio, że tak palnął bez zastanowienia, bo w sumie to przecież nie jego sprawa.

– Nie.

– Wszyscy tu żyją sami – mruczy syn Jonasza. – Teraz taka moda.

– Wszyscy?

– Wszyscy. Pan i ten z naprzeciwka. Ta kamienica jest pełna samotnych ludzi. Nie znajdziesz pan tu niczego poza naszą samotnością. Ja bym się tu nie wprowadzał.

– Ależ Szymek! Jak możesz tak panu mówić? Gdzie się podziały twoje maniery, chłopcze?

– Umarły.

– Znałem twojego wuja. – Nie wiem, po co to mówię, ale chyba mam nadzieję, że załagodzę sytuację.

– A ja nie. Wszyscy macie swoje historie. Nic, tylko historie. Wszyscy się powołujecie na święte świętości zmarłych krewnych. Nieżywych, trupów, umarlaków, nieboszczyków! – Teraz dopiero rozumiem, że to rodzaj sadystycznej zabawy. Każdym słowem pastwi się nad biednym Tadkiem, który robi się coraz bledszy, jego twarz przybiera barwę bielonych wapnem ścian. – A teraz was zostawię, żebyście mogli sobie o nich porozmawiać!

– Ja nie wiem, co w niego wstąpiło... To jest taki dobry i miły chłopak, a dziś taka przemowa... Godna jego ojca. O tak, jego ojciec, pan go już zna, to jest taki niemiły człowiek. No, ale ja już nic nie mówię, mnie nie wypada... Pan go znasz, potem będę miał problem... Nie chciałem tak za plecami... To już pan lepiej idź do siebie, mieszkanie czeka. Pewnie wysprzątać trzeba... Jakby pan chciał, to znam miłą dziewczynę, która panu pomoże za drobne grosze.

– Nie, dziękuję. Nie lubię miłych dziewczyn. – Podrzucam plik kluczy w ręku i zbieram się do wyjścia.

Przez chwilę siłuję się z zamkiem. Czuję się jak włamywacz. To uczucie nie mija nawet w środku. Jakbym okradał kogoś z życia. Nie zamykam się. Zawsze lepiej zostawić otwarte drzwi, na wypadek, gdyby śmierć przyszła niespodziewanie. Przynajmniej szybko mnie znajdą i mieszkanie nie będzie śmierdziało trupem.

Odkładam walizkę. Jonasz zostawił mi jakiś koc i poduszkę. Pokój jest niewielki: łóżko, regał, szafa, kotara, która oddziela go od prowizorycznej kuchni. W niej fajerka, miednica i stolik z dwoma krzesłami. To wszystko. Chowam ubrania, odwieszam płaszcz.

W moich kamienicach zalęgli się ludzie. Tacy jak ja, brzydcy i karykaturalni. Gnieżdżą się w pokojach, korzystają ze wspólnych łazienek, palą na klatkach schodowych, na maleńkich piecykach gotują cienkie zupki. Potem czyszczą dywany na trzepakach oblazłych z farby i znów znikają w swoich mieszkaniach, jak myszy, które wyściubiły nosy ze swych nor, żeby podroczyć się z kotem.

Nikt do mnie nie przyjdzie, bo ci ludzie nie lubią się odwiedzać. Nie są dla siebie uprzejmi i nie pozdrawiają się rano miłym słowem. Nikt od nikogo nic nie pożycza, bo i co można pożyczać, skoro się nic nie ma?

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: