Nasz kawałek świata - ebook
Nasz kawałek świata - ebook
Dla mnie odwrotu już nie było. Obiecałem, że będę czekał i czekałem. Tylko tam gdzie była ona, był nasz kawałek świata.
Kuba uważa, że wszystko w życiu jest transakcją. Niezależnie czy w życiu prywatnym, czy zawodowym, każdy czegoś chce i jest za to gotowy zapłacić. Lubi jasne sytuacje, pozbawione pozorów i ukrytych zamiarów. Takimi zasadami kieruje się zarówno w pracy, jak i w życiu osobistym, które ogranicza do bardzo krótkich znajomości. Kiedy pewnego dnia na jego drodze staje tajemnicza kobieta, Kuba wbrew swoim zasadom podąża za nią, nie wiedząc ani kim ona jest, ani dokąd go prowadzi. Czy potwierdzi się prawda, w którą zawsze wierzył, że wszystko jest transakcją? Czy jedyne, co przyniesie ze sobą nieznajoma to kłopoty? Czy może pozwoli poznać Kubie uczucia, których istnienie negował? Droga do prawdy z pewnością nie będzie łatwa.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-582-9 |
Rozmiar pliku: | 789 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Gdy zbliżysz się jeszcze o krok, odbierzesz mi całe powietrze.
– To źle? – spytała z delikatnym uśmiechem.
Z tym samym, który ściął mnie z nóg, kiedy obdarzyła mnie nim po raz pierwszy, i który robi to za każdym kolejnym razem. Z uśmiechem, który momentalnie zmieniał mnie w bezmyślnego idiotę. Jakby właśnie w nim i w jej oczach kumulowała się cała moc Jedi. Jadłem jej z ręki i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Mało tego, wydawało mi się, że cały czas miałem wszystko pod kontrolą. Nic dziwnego, że Al Pacino w „Adwokacie diabła” wielokrotnie powtarza: „Próżność to zdecydowanie mój ulubiony grzech”. To niewiarygodne, jak szybko można uwierzyć w swoje zalety, jeśli usłyszymy o nich z ust osoby, od której chcemy je usłyszeć. Jesteśmy gotowi kupić je od razu, bez zaglądania do środka, liczy się tylko opakowanie. Wierzymy we wszystko: przecież tacy właśnie jesteśmy, to sama prawda. Nikt by nas nie oszukał. Zwłaszcza ona.
– Może w sumie nie – odpowiedziałem. – Teraz nie ma już odwrotu?
– Ty mnie pytasz? – Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
Wiedziałem, że to jest tylko gra. Chociaż nawet teraz chciałem wierzyć, że było inaczej. Negacja podniesiona do rangi sztuki.
Dotknęła delikatnie mojego policzka.
Mógłbym zabić za ten dotyk.
– Dla ciebie to tylko gra – powiedziałem z trudem.
Prawdziwy twardziel ze mnie.
Zabrała dłoń, a ja poczułem, jakby ktoś założył mi plastikową torbę na głowę.
– To nigdy nie była gra – usłyszałem.
Jak bardzo chciałem w to wierzyć. Nawet teraz, po wszystkim, co się wydarzyło.ROZDZIAŁ 1
Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Każdy następny zresztą też. Taka przypadłość – pamięć jak słoń. Do tej pory nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Czasami pewnie lepiej byłoby niektóre rzeczy zapomnieć. To brzmi zbyt melodramatycznie. Człowiek powinien pamiętać, wyciągać wnioski, uczyć się na błędach. O tak, tak jest lepiej, optymistyczniej, bardziej coachingowo, alleluja i do przodu. Nie oglądamy się, tylko idziemy do przodu.
Co za stek bzdur. Ludzie autentycznie to kupują. A co, jeśli po przejściu tornada nic nie zostaje? Co wtedy? Jaka doskonała rada w takiej sytuacji? Nie wątpię, że takowa by się znalazła, ale znowu odchodzę od tematu.
Pierwszy raz. Nawet nie wiedziałem, że to był pierwszy raz. Miałem przekonanie, że już ją wcześniej widziałem, chociaż to nie mogło być prawdą. Może to było to wrażenie, że kogoś znamy już od dawna, mimo że jest to naprawdę pierwszy raz. A może po prostu chcemy tak myśleć, bo czekaliśmy na ten moment od dawna.
Dziwnie brzmią te wszystkie dywagacje w moich ustach. W jakiś sposób sugerują romantyczny sznyt na moim charakterze, coś, co przez całe życie było mi raczej obce. Nie żebym nie próbował. Moja eksżona mogłaby o tym śmiało zaświadczyć.
Nie, może jednak branie jej na świadka nie byłoby najlepszym pomysłem. Może kiedyś, dawno temu? Nie jestem jednak do końca przekonany. Już nie. Ale odbiegam, nie na tym miałem się skupić.
Chodziło przecież o pierwszy raz. Pierwszy raz, kiedy stanęła na mojej drodze i kiedy pojawiło się pierwsze pęknięcie, o którym nawet w tamtej chwili nie miałem pojęcia. Jakbym chciał sparafrazować Johna Malkovicha z „Niebezpiecznych związków”, wszystko działo się poza moją kontrolą. Tylko jak poza kontrolą, skoro ja zawsze wszystko miałem pod nią. Wszystko zawsze odbywało się zgodnie z planem. Nawet rozpad mojego małżeństwa i rozwód, można było powiedzieć, poszły dokładnie tak, jak miały. Jakkolwiek by to nie brzmiało, moja jeszcze wtedy żona powiedziała mi, że dokładnie do tego momentu zmierzałem przez cały nasz czas bycia razem. Dodała jeszcze, że powinienem się cieszyć, bo wygrałem. Takie były jej właściwie ostatnie słowa, zanim sprawy przeszły w ręce prawników. Dodam, że wygrany się wcale nie czułem, ale doskonale rozumiałem, o co jej chodziło.
Znowu odbiegłem. Do tematu mojego małżeństwa z pewnością jeszcze nie raz wrócę, w końcu tamten czas mówi bardzo wiele o tym, jakim człowiekiem jestem, albo raczej chciałbym myśleć, że byłem. Chociaż nie wiem, czy zmiana, jaka we mnie nastąpiła, była na pewno na lepsze.
Ale może po raz kolejny zacznę od początku.
To był sobotni wieczór i tak się składało, że nie miałem na niego większych planów. Kiedyś mogła to być zapowiedź jakiejś większej spontanicznej imprezy, ale prawdę mówiąc, nie była to już tak kusząca perspektywa jak jeszcze przynajmniej dziesięć lat wcześniej, kiedy w metryce dwójka była cały czas z przodu, a o ślubie nawet nie myślałem. Teraz, w wieku trzydziestu ośmiu lat, coraz częściej mi się po prostu nie chciało, zwłaszcza po tygodniu intensywnej pracy. Wiązało się to również z postępującym docenianiem własnego towarzystwa.
Trochę bałem się stwierdzenia, że może się po prostu starzeję. Choć tak naprawdę uważałem, że w końcu trzydziestka, nawet taka podbiegająca pod czterdziestkę, to nowa dwudziestka, nawet jeśli przyjmiemy, że zbliżająca się do trzydziestki. Nowej oczywiście. Świadomość tego faktu nie zmieniała poczucia, że moje coraz rzadsze weekendowe wypady na miasto zalatywały w jakiś sposób desperacją. Może wynikało to z faktu, że kiedy zaraz po rozwodzie postanowiłem rzucić się w wir nocnego życia, jakbym chciał sobie zrekompensować minione lata, w głowie kołatało mi przez cały czas słowo „wygrałeś”, które oczywiście miało wręcz przeciwny wydźwięk. Oczywiście zagłuszałem to, jak tylko umiałem.
W końcu byłem znowu wolny. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
W ten mój wolny wieczór nie planowałem się nigdzie wybierać, chciałem odpocząć po ciężkim tygodniu pracy. Trafili mi się wyjątkowo upierdliwi klienci, którym żaden mój pomysł nie pasował, a miałem ich naprawdę sporo – jak na mnie i jak na jeden produkt, który chcieli zareklamować. Zazwyczaj nie potrzebowałem więcej niż trzech koncepcji, żeby zamknąć temat. Teraz zatrzymaliśmy się przy sześciu, połączonych z całymi prezentacjami kampanii, a oni wciąż kręcili nosami. Zrobiliśmy sobie weekend przerwy i miałem szczerą nadzieję, że jednak na coś się zdecydują, bo z niektórych przedstawionych pomysłów byłem naprawdę dumny, a skoro doceniałem sam siebie, to coś w tym musiało być.
Także szykował mi się w miarę spokojny weekend. Tak planowałem.
Około piętnastej, kiedy znad talerza unosił się zapach jednej z moich ulubionych potraw, a dłonie miałem zaciśnięte na butelce wina i otwieraczu, zadzwonił telefon. Dosyć niechętnie uwolniłem ręce i podszedłem do aparatu, który leżał nieopodal na kuchennym blacie. Na wyświetlaczu przeczytałem imię Ewa. Westchnąłem i przesunąłem zieloną wskazówkę na ekranie.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to coś związane z pracą, gdyż Ewa pracowała w podległym mi zespole. Szybko jednak tę myśl odrzuciłem. Doskonale wiedziała przecież, że nie ma takiej rzeczy na gruncie zawodowym, która usprawiedliwiałaby telefon w sobotnie popołudnie.
Co prawda jakiś czas temu łączyła nas krótka, przelotna relacja, którą oboje traktowaliśmy właśnie tak. Przelotnie i niezobowiązująco. Gwoli wyjaśnienia dodam, że nie byłem wtedy Ewy przełożonym, a praktycznie cała inicjatywa stała po jej stronie. Nie żebym się specjalnie opierał, ale od początku postawiłem sprawę jasno co do możliwości rozwoju czegokolwiek. Takie po prostu nie istniały. Moje małżeństwo skończyło się stosunkowo niedawno i z pewnością nie chciałem się wikłać w coś poważnego tak szybko, jeśli w ogóle. Przy czym wydawało mi się, że wersja „tak szybko” była taka bardziej oficjalna, żeby z miejsca nie zniechęcać do siebie, a jednocześnie w miarę jasno stawiać granice.
Jak się szybko okazało, jeśli chodziło o Ewę, taka dyplomacja wcale nie była potrzebna. Jej też nie chodziło o jakiś długi związek, i z pewnością nasz do takich nie należał. Oboje wiedzieliśmy, czego chcemy, i dokładnie to otrzymaliśmy. Bez niedomówień, bez ukrytych nadziei na coś więcej. Tak jak się zaczęło, tak również się skończyło. Zgodnie i bez żalu. Można powiedzieć, że idealnie. Na tyle, że kiedy w moim zespole zwolniło się miejsce, Ewa nie widziała żadnego problemu, aby dla mnie pracować.
Tym bardziej jej telefon mnie zaskoczył. Sprawy zawodowe nie wchodziły w grę, a prywatne wydawało mi się, że tym bardziej.
– Słucham? – spytałem od razu.
– Cześć, Kuba – usłyszałem przejęty głos Ewy. – Zajęty jesteś? – spytała i nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: – Widzisz, bo dzwonię w takiej sprawie…
Od razu konkretnie i bez owijania w bawełnę. Taki przekaz lubiłem, prosto i bez tracenia zbędnego czasu.
– …impreza jest, znajomy robi, w Piątej Alei, to taki nowy klub w Centrum.
Nie wiedziałem, czy powinienem się teraz obrazić, że tłumaczy mi, czym jest ten nowy klub. Może byłem od Ewy o dekadę starszy i o kilka lat małżeństwa bardziej doświadczony, ale nie żyłem na jakiejś obcej planecie i fakt, że Piąta Aleja istniała od niedawna, nie znaczył, że o niej nie słyszałem. Może nie był to do końca mój styl, chociaż to akurat trudno stwierdzić, skoro nie postawiłem tam jeszcze nogi, ale z tego, co czytałem, przychodziła tu klientela bardziej w wieku Ewy. Do tego motyw przewodni to muzyka klubowa. Ja sam byłem najchętniej gościem w pubach z szeroko pojętym rockiem w tle, chociaż jazzem również bym nie pogardził, co oczywiście natychmiast stawiało mnie raczej na poziomie dobrze powyżej czterdziestki. Choć to akurat miałem w poważaniu.
– Chyba na Piątej Alei – zażartowałem.
– Brzmi lepiej – potwierdziła – ale wszyscy mówią w „Piątce”, więc tak chyba zostanie. W każdym razie znajomy robi zamkniętą imprezę…
– I ja ci jestem potrzebny, bo…? – wszedłem jej w słowo.
Mogłem się domyślić, że wszystko zmierza do wyciągnięcia mnie z domu, a na tamtą chwilę była to raczej ostatnia rzecz, której potrzebowałem. A może raczej ostatnia, której chciałem.
– Jak powiedziałam, to jest impreza zamknięta – Ewa nawet przez sekundę nie wydawała się zbita z tropu – i jest taki wymóg, aby przyjść w parach.
– Serio? – spytałem wyraźnie zaskoczony. – To jakaś konserwatywna ustawka?
– Nie, nie sądzę w każdym razie. Ten znajomy jest normalny – zaśmiała się – ale dopina jakiś interes i ten jego partner czy partnerzy mają chyba takie sztywne wymagania.
– Jasne – odparłem – a potem będą wciągać koks w toaletach, obłapując obce dziewczyny. Znam takich.
Jedną z rzeczy, której się nauczyłem przez lata kontaktów z wszelkiego rodzaju klientelą, była prosta zależność. Im większa konserwa, tym większa hipokryzja. Jedyne, co różniło tych ludzi, to na ile tę swoją dwulicowość ukrywali.
– Oczywiście, że będą – usłyszałem w odpowiedzi.
Ewa, jak widać, też nie miała podobnych złudzeń.
– Ale na ten moment potrzebuję pary.
– Nie masz jakiejś koleżanki? – roześmiałem się.
– Żeby znosić ich obleśnie zaślinione spojrzenia? Dziękuję bardzo, nie będę robiła za czyjś „mokry sen”, zwłaszcza że na ulicy to by nas opluli i wyzwali od zboczonych.
– Miejmy nadzieję, że kontrahenci twojego znajomego nie są tacy.
– Gdyby byli, to nie robiłby z nimi interesów – dodała z pewnością w głosie. – Mam nadzieję – dorzuciła po chwili. – Niezależnie od tego, czy masz ochotę się wybrać?
– Szczerze?
– Jeśli masz odmówić, to wolę nieszczerze. Nie daj się prosić. Jest sobota i poza tymi biznesowymi partnerami będzie raczej spoko towarzystwo, a ich też tak od razu nie skreślam.
Popatrzyłem na jedzenie, które już zdążyło lekko ostygnąć. Na jeszcze zamkniętą butelkę wina. Od rozwodu, a co za tym idzie mojego „odbijającego sobie lata małżeństwa” rendez-vous po lokalnych pubach, minął ponad rok, przez który moja uwaga skupiona była przede wszystkim na odnajdywaniu więzi z samym sobą i z moją znalezioną w lesie piesą. Odkąd jedenaście miesięcy temu Luna stała się częścią mojego życia, nagle weekendy w jej towarzystwie stały się dla mnie zdecydowanie bardziej kuszącą alternatywą dla wieczornych wypadów. A już przyprowadzanie gości żeńskiej płci w ogóle przestało wchodzić w grę, odnośnie do czego Luna była bardzo stanowcza i w głośny sposób to oznajmiała.
Także to całe wyjście jakoś mi się nie widziało. Z drugiej jednak strony, mogła to być ciekawa odmiana.
– Zobaczysz, będzie fajnie, a jak ci się nie spodoba, to wsiądziesz w taksówkę i dziesięć minut później będziesz w domu. No i oczywiście po przekroczeniu progu jesteś zupełnie wolny i bez jakichś zobowiązań wobec mnie.
– A ja myślałem, że idziemy razem – powiedziałem szybko ze smutkiem w głosie.
– Oczywiście, że myślałeś – roześmiała się.
– Te słowa ranią.
– Zastanów się, czy na pewno chcesz, abym zaczęła sobie coś wyobrażać. Chociaż jak się tak zastanowić, to nie mam tak wybujałej wyobraźni.
– Naprawdę? – spytałem wyraźnie zaintrygowany.
– Żeby wyobrazić sobie nas razem? Na dłuższy czas? Nie, nie mam. My nie jesteśmy skonstruowani na dłuższe związki, żadne z nas – odpowiedziała poważnie.
Chciałem spytać dlaczego, ale Ewa szybko odpowiedziała również na to niezadane pytanie.
– Wiesz – usłyszałem – my nie mamy złudzeń, nie udajemy kogoś, kim nie jesteśmy. Dlatego te nasze kilka dni były tak udane i dlatego to były tylko kilka dni. Będę u ciebie o dziewiętnastej – dodała i momentalnie się rozłączyła.
Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, czy jestem zainteresowany tym całym wyjściem. Jak było widać, decyzja już została podjęta.
Ja natomiast stałem przez dłuższą chwilę, myśląc o tym, co usłyszałem. Moje małżeństwo rzeczywiście mogłoby być dowodem, że do długich dystansów się nie nadaję. To by jednak świadczyło o tym, że coś jest poza moją kontrolą i nie biorę za to odpowiedzialności. A w odpowiedzialność za to, co robimy, wierzyłem jak w mało co. W końcu żyłem w kraju, gdzie najchętniej nikt nie odpowiadałby za swoje czyny. Chyba nie było drugiego takiego miejsca, gdzie w takiej skali siły wyższe kierowałyby losami „poddanych”, a „wyznanie” tak zwanych grzechów oczyszczałoby z win. Niestety na przyjęcie odpowiedzialności za swoje czyny już miejsca na tym obrazku nie było.
Może i Ewa miała rację. Może nie byłem tak skonstruowany, ale to nie było usprawiedliwienie. Pewnie oboje popełniliśmy błędy. Ja natomiast wolałem skupić się na moich, bo właśnie za nie odpowiadałem.
Szybkim ruchem otworzyłem wino i nalałem sobie lampkę. Kieliszek do zimnego obiadu nie powinien zaszkodzić. Miałem w końcu jeszcze parę godzin, aby się wyszykować.