Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nasz ostatni dzień - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasz ostatni dzień - ebook

Bestsellerowy autor Raczej szczęśliwego niż nie i Zostawiłeś mi tylko przeszłość zachwyca nową poruszającą powieścią.

 

Piątego września, krótko po północy, Mateo Torrez i Rufus Emeterio otrzymują wiadomość telefoniczną: dzisiaj bezpowrotnie odejdą z tego świata. Mogą jednak odpowiednio przygotować się na nadchodzącą śmierć. Są dla siebie zupełnie obcymi ludźmi, lecz z różnych powodów każdy szuka nowej bratniej duszy na czas swojego Dnia Ostatecznego. Dzięki aplikacji Ostatni Przyjaciel Rufus i Mateo spotykają się, by przeżyć swoją pożegnalną wielką przygodę – niezapomniany dzień, który na zawsze zmieni życie ich obu.

 

W swojej ponurej i jednocześnie napełniającej nadzieją powieści Adam Silvera przypomina nam, że nie istnieje życie bez śmierci i miłość bez straty.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-116-6
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DROGI CZYTELNIKU,

Zawsze pisałem bardzo osobiste książki, a Nasz ostatni dzień nie jest wyjątkiem. Jednak w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, historia w tej powieści nie jest jakimś dziwnym przetworzeniem moich własnych doświadczeń, lecz czymś, co narodziło się z mojego niedoświadczenia. Jestem jeszcze młody, ale już straciłem wiele lat życia. Straciłem mnóstwo czasu, wybrzydzając przy jedzeniu, nie wygłaszając swoich opinii, kłamiąc zamiast tworzyć głębsze relacje, nie przyznając się do swojej orientacji przed skończeniem dziewiętnastu lat, nie odzywając się do wielu fajnych chłopaków w metrze, nie śpiewając przy znajomych w obawie przed fałszowaniem i tak dalej, i tak dalej.

Właśnie przy tworzeniu tej książki stałem się odważniejszy. Zainspirował mnie taki jeden chłopiec, który burzył swoje mury, cegła po cegle, aż nie uwolnił się od licznych kompleksów i lęków. A także przez innego chłopca, który namówił mnie, bym wyzbył się nieśmiałości i naprawił wszystko, dopóki wciąż mam na to czas. Spróbowałem mięsa z krokodyla i nigdy więcej tego nie powtórzę. Jestem gotów bronić swoich przekonań. Mówię prawdę, nawet jeśli jest niewygodna, wiedząc, że z niej bierze się trwalsza przyjaźń. Przyznałem się do swojej orientacji absolutnie przed wszystkimi, w tym – co chyba najważniejsze – przed uczniami w konserwatywnych stanach, w których mam spotkania w szkołach, bez względu na to, jak bardzo może to wkurzać ich rodziców. Nigdy nie zagadywałem do ładnych chłopaków w metrze, ale to ja wykonałem pierwszy ruch w kierunku gościa mojego współlokatora, który ciągle ze mną flirtował, a teraz jest moim chłopakiem. Śpiewałem karaoke z innymi twórcami YA w barze o trzeciej nad ranem, w środku tygodnia, i było to w równym stopniu okropne, co cudowne.

Naprawdę uważam, że należy jak najszybciej zacząć żyć pełnią życia i najlepiej, jak potrafimy, bo w przeciwieństwie do postaci z tej książki nie wiem, ile mi jeszcze zostało czasu w tym wszechświecie. I Wy też nie wiecie. Dlatego nie zwlekajcie zbyt długo ze staniem się takimi, jakimi chcecie być – zegar tyka.

Ściskam mocno,

RUFUS EMETERIO

01:02

Prognoza Śmierci dobija się do mnie akurat w chwili, gdy próbuję zatłuc nowego chłopaka mojej byłej dziewczyny. Ciągle na nim siedzę, przyszpilając go do ziemi kolanami, a jedyny powód, dla którego jeszcze nie trzasnąłem go znowu w oko, to ten dzwonek rozbrzmiewający w mojej kieszeni; głośny alarm Prognozy Śmierci, który wszyscy znają aż za dobrze albo z osobistych doświadczeń, albo z telewizji, albo każdego gównianego serialu, bo jest nadużywany dla dramatycznego efektu. Moi kumple, Tagoe i Malcolm, nie kibicują już naszej walce. Stoją w zupełnej ciszy, a ja tylko czekam, aż telefon tego frajera Dziobaka też się rozdzwoni. Ale nic takiego się nie dzieje. Może powiadomienie o mojej śmierci właśnie uratowało kolesiowi życie.

– Odbierzesz, Roof? – rzuca Tagoe.

Nagrywał solówkę, bo strasznie jara go oglądanie bijatyk w internecie, ale teraz gapi się na swoją komórkę, jakby się bał, że do niego też zadzwonią.

– Nie ma, kuźwa, mowy – mówię.

Serce wali mi jak szalone, nawet szybciej, niż kiedy pierwszy raz rzuciłem się na Dziobaka; nawet szybciej, niż kiedy pierwszy raz go trzasnąłem i powaliłem na ziemię. Jego lewe oko jest już spuchnięte, a w prawym widzę tylko czyste przerażenie. Prognoza Śmierci dzwoni do trzeciej nad ranem. Koleś wcale nie ma pewności, czy nie zabiorę go ze sobą.

Ja też nie wiem.

Mój telefon milknie.

– Może to pomyłka – rzuca szybko Malcolm.

Komórka znowu się rozdzwania.

Malcolm się zamyka.

Nie miałem nadziei. Nie znam żadnych statystyk czy coś, ale rzadko się słyszy, żeby Prognoza Śmierci coś pojebała. My, Emeterio, niekoniecznie mieliśmy szczęście w pozostawaniu przy życiu, ale za to przedwczesne spotkania ze stwórcą to nasza martwa specjalność.

Trzęsę się, a w głowie brzęczy mi panika, jakby ktoś cały czas mnie bił. A to dlatego, że nie mam zielonego pojęcia, jak umrę. Wiem tylko tyle, że to się stanie. A jakoś życie nie staje mi przed oczami, chociaż niekoniecznie spodziewam się, by stanęło później, kiedy faktycznie będę o krok od śmierci.

Dziobak wije się pode mną, a ja podnoszę pięść, żeby go uspokoić.

– Może gość ma przy sobie jakąś broń – rzuca Malcolm.

Chłopak jest największy z naszej paczki. Taki olbrzym by się przydał, gdy moja siostra nie mogła odpiąć pasów po tym, jak nasz samochód wpadł do rzeki Hudson.

Przed telefonem od Prognozy Śmierci nie przyszłoby mi do głowy, że Dziobak może mieć przy sobie broń, bo to my go napadliśmy, gdy wracał z pracy. Ale nie zamierzam stawiać na szali swojego życia, nie. Rzucam komórkę. Zaczynam przeszukiwać Dziobaka, sprawdzając, czy nie chowa gdzieś scyzoryka. Podnoszę się, a on zostaje na ziemi.

Malcolm wyciąga plecak Dziobaka spod niebieskiego auta, gdzie wrzucił go Tagoe. Otwiera go i wywraca do góry nogami; wypadają jakieś komiksy z Czarną Panterą i Hawkeyem.

– Pusto.

Tagoe podbiega do Dziobaka i przysięgam, że zaraz kopnie w jego głowę jak w piłkę, ale tylko podnosi mój telefon z ziemi i odbiera połączenie.

– Do kogo? – Nikt nie jest zdumiony, że drga mu szyja. – Zaraz, zaraz, to nie on. Zaraz. Czekaj chwilę. – Wyciąga do mnie komórkę. – Mam się rozłączyć, Roof?

Nie wiem, wciąż mam Dziobaka, zakrwawionego i pobitego, na parkingu szkoły podstawowej, i przecież nie muszę rozmawiać z heroldem, żeby wiedzieć, że Prognoza Śmierci nie dzwoni, by pogratulować mi wygranej na loterii. Wyrywam Tagoe telefon z ręki, wkurzony i skołowany, i mógłbym zwymiotować, ale rodzice i siostra tego nie zrobili, więc ja też nie będę.

– Pilnujcie go – mówię kolegom. Kiwają głowami. Nie wiem, kiedy stałem się samcem alfa. Trafiłem do domu zastępczego kilka lat później niż oni.

Odchodzę kawałek, jakby prywatność w tej chwili miała jakiekolwiek znaczenie, i upewniam się, że nie wchodzę w plamę światła przy lampce oznaczającej wyjście ewakuacyjne. Nie zamierzam dać się przyłapać w środku nocy z krwią na knykciach.

– Słucham?

– Dobry wieczór. Z tej strony Victor z Prognozy Śmierci. Chciałbym rozmawiać z Rufusem Emmy-terio.

Totalnie przeinacza moje nazwisko, ale nie ma sensu go poprawiać; jestem ostatnim członkiem rodziny Emeterio.

– Tak, to ja.

– Rufusie, z przykrością informuję, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin…

– Dwudziestu trzech godzin – przerywam mu, maszerując tam i z powrotem wzdłuż samochodu. – Dzwonisz po pierwszej. – To jakaś farsa. Pozostali Zgonersi dostali swój telefon godzinę temu. Może gdyby Prognoza Śmierci skontaktowała się ze mną wcześniej, nie czekałbym przed restauracją, gdzie pracuje ten frajer Dziobak, żeby zagonić go na parking.

– Tak, masz rację, przepraszam – mówi Victor.

Minutę temu byłem w środku całkiem pusty, ale teraz zaczynam się nakręcać na maksa. Nie odzywam się, bo nie chciałbym wyładowywać złości na kolesiu, który po prostu wykonuje swoją pracę, chociaż nie mam zielonego pojęcia, po cholerę ktoś w ogóle przyjmuje taką posadę. Udawajmy, że mam przed sobą jakąś przyszłość, zróbmy mi tę przyjemność – nie wyobrażam sobie sytuacji, w której nagle budzę się i stwierdzam: „chyba przyjmę zmiany od dwunastej do trzeciej i będę dzwonił do ludzi, mówiąc im, że ich życie dobiegło końca”. A jednak Victor i wielu innych postanowiło tak zrobić. Czaję, nie należy zabijać posłańca i tak dalej, nawet jeśli posłaniec dzwoni powiedzieć, że jakaś nieznana siła zgładzi cię przed końcem dnia.

– Rufus, z żalem zawiadamiam cię, że w ciągu najbliższych dwudziestu trzech godzin spotka cię przedwczesna śmierć. Chociaż nie ma nic, co mógłbyś w tej sprawie zrobić, dzwonię, by poinformować cię, jakie masz opcje. Po pierwsze, jak się czujesz?

Chce wiedzieć, jak się czuję, jasne. Sądząc po jego tonie, tak naprawdę nie obchodzę go ani trochę bardziej niż inni Zgonersi, do jakich dzisiaj zadzwoni. Te rozmowy są pewnie nagrywane, a chłopak nie zamierza ryzykować posady, odwalając robotę po łebkach.

– Nie wiem, jak się czuję. – Ściskam telefon, żeby nie rzucić nim o ścianę, na której ktoś namalował białe i brązowe dzieciaki trzymające się za rączki pod tęczą. Oglądam się przez ramię i widzę, że Dziobak ciągle leży twarzą do ziemi, a Malcolm i Tagoe gapią się na mnie; lepiej niech pilnują gościa, dopóki nie zastanowię się, co z nim począć. – Po prostu powiedz mi, jakie mam opcje. – To powinno być dobre.

Victor mówi mi, jaką przewidują pogodę na ten dzień (podobno ma padać przed południem i później też, o ile w ogóle tego doczekam), jakie specjalne wydarzenia organizowane są w mieście (nie mam najmniejszej ochoty iść na żadne z nich, a już w szczególności nie na zajęcia z jogi w parku, i to nie ze względu na deszcz), co muszę załatwić w związku z pogrzebem i gdzie mogę dostać zniżkę na obiad, jeśli użyję dzisiejszego kodu dla Zgonersów. Wypuszczam to wszystko drugim uchem, bo denerwuję się tym, jak potoczy się mój Dzień Ostateczny.

– Skąd wy to wiecie? – przerywam mu. Może chłopak się nade mną zlituje, a ja będę mógł zdradzić coś kumplom na temat wielkiej tajemnicy. – Skąd wiecie o Dniach Ostatecznych? Istnieje jakaś lista? Jakaś szklana kula? Jakiś kalendarz z przyszłości?

Wszyscy w dalszym ciągu spekulują, skąd Prognoza Śmierci otrzymuje te niezwykle ważne informacje. Tagoe opowiedział mi o różnych szalonych teoriach, które wyczytał w internecie. Jedna zakłada konsultacje z zespołem prawdziwych jasnowidzów, a inna, zupełnie odpałowa, mówi o obcym przypiętym do wanny i zmuszonym do raportowania o Dniach Ostatecznych. W tej teorii jest kilka porąbanych punktów, ale nie mam dzisiaj czasu ich komentować.

– Obawiam się, że tymi informacjami nie dzielą się z heroldami – odpowiada Victor. – Jesteśmy równie ciekawi, jednak nie potrzebujemy tej wiedzy do wykonywania swoich obowiązków. – Kolejna beznamiętna wypowiedź. Mógłbym się założyć o wszystko, że gość zna prawdę, ale milczy, bo nie chce stracić pracy.

Pieprzyć go.

– Jo, Victor, bądź przez chwilę człowiekiem. Nie wiem, czy wiesz, ale mam siedemnaście lat. Za trzy tygodnie kończę osiemnaście. Czy nie wkurza cię, że nigdy nie pójdę do college’u? Nie ożenię się? Nie będę miał dzieci? Nie będę podróżował? Wątpię. Tylko sobie siedzisz wyluzowany na swoim tronie w jakimś boksie, wiedząc, że masz przed sobą jeszcze kilka dekad, co?

Victor chrząka.

– Chcesz, żebym był człowiekiem, Rufus? Chcesz, żebym zsiadł z tronu i był z tobą szczery? Okej, no to posłuchaj. Godzinę temu rozmawiałem przez telefon z kobietą, która z płaczem opowiadała o tym, że już nie będzie dłużej matką, bo jej czteroletnia córka dzisiaj umiera. Błagała, żebym powiedział jej, jak ma uratować życie dziecka, a przynajmniej, jak zginie, żeby mogła spróbować to zmienić. Tylko że ja nie mam żadnych odpowiedzi. A potem musiałem złożyć zawiadomienie do Działu Młodzieży, żeby wysłali policjanta na wszelki wypadek, gdyby to jednak matka była odpowiedzialna, co, wierz mi lub nie, wcale nie jest najbardziej obrzydliwą rzeczą, jaką zrobiłem na tym stanowisku. Rufus, żal mi cię. Naprawdę. Ale nie jestem niczemu winien i niestety mam jeszcze wiele takich telefonów do wykonania dzisiaj. Możesz mi wyświadczyć przysługę i się nie stawiać?

Cholera.

Nie stawiam się przez resztę rozmowy, chociaż gość nie powinien opowiadać mi o innych Zgonersach. Nie potrafię nie myśleć o matce, której córka nigdy nie pójdzie do tej szkoły za moimi plecami. Na koniec Victor rzuca mi tekstem, który często słyszę w programach telewizyjnych i filmach, gdzie Prognoza Śmierci pojawia się w życiu bohaterów.

– W imieniu Prognozy Śmierci składam serdeczne kondolencje z powodu twojej śmierci. Postaraj się przeżyć ten dzień jak najlepiej.

Nie umiem stwierdzić, który z nas rozłącza się pierwszy, ale to i tak nie ma znaczenia. Stało się – a dokładniej stanie. Dzisiaj jest mój Dzień Ostateczny, mój Armagedon. Nie wiem, jak to się odbędzie. Modlę się, żebym nie utonął jak rodzice i siostra. Jedyną osobą, której naprawdę zrobiłem coś paskudnego, jest Dziobak, serio, więc nie spodziewam się kulki, ale kto tam wie, przypadkowe strzały też się zdarzają. Sposób nie jest aż tak istotny, bardziej liczy się to, jak spędzę pozostały mi czas, ale ta niewiedza ciągle cholernie mnie dręczy. W końcu umiera się tylko raz.

Może Dziobak jednak będzie za to odpowiedzialny.

Wracam do nich szybkim krokiem. Podnoszę Dziobaka za kołnierz i uderzam nim o ceglany mur. Krew wypływa z otwartej rany na czole, a ja nie mogę uwierzyć, że koleś potrafił mnie tak sprowokować. Nie powinien był pieprzyć wszystkich tych głupot o tym, dlaczego niby Aimee już dłużej mnie nie chciała. Gdyby do mnie nie dotarły, moja dłoń nie ściskałaby mu teraz gardła, a on nie czułby jeszcze większego strachu niż ja.

– Wcale mnie nie „pokonałeś”, okej? Aimee nie rzuciła mnie ze względu na ciebie, więc wybij to sobie z głowy, i to szybko. Kochała mnie, sprawy się skomplikowały i w końcu przyjęłaby mnie z powrotem. – Jestem tego pewien; Malcolm i Tagoe myślą tak samo. Nachylam się bliżej, patrząc Dziobakowi prosto w zdrowe oko. – Lepiej, żebym cię nie widział przez resztę swojego życia. – Jasne, niewiele go już zostało. Ale ten gość jest zdrowo rąbnięty i może zrobić coś głupiego. – Czaisz?

Dziobak kiwa głową.

Puszczam jego gardło i wyjmuję jego telefon z kieszeni. Rzucam nim o ścianę, ekran rozsypuje się na kawałki. Malcolm jeszcze je miażdży butami.

– Wynoś się stąd.

Malcolm łapie mnie za ramię.

– Nie puszczaj go. On ma znajomości.

Dziobak idzie tuż przy ścianie, wystraszony, jakby szedł przy oknie na wysokim piętrze.

Strącam dłoń kumpla z ramienia.

– Powiedziałem, żebyś się stąd wynosił.

Dziobak przyśpiesza, biegnie zygzakiem. Nie ogląda się nawet raz, żeby sprawdzić, czy go nie gonimy. Nie zatrzymuje się też, żeby zabrać swoje komiksy i plecak.

– A czy on nie ma jakichś znajomości w gangu? – pyta Malcolm. – Co, jeśli przyjdą się na tobie zemścić?

– To nie jest prawdziwy gang, a jego wyrzucili. Nie ma sensu bać się gangu, który wziąłby pod swoje skrzydła kogoś takiego jak Dziobak. Nie może nawet zadzwonić do nich czy do Aimee. Zadbaliśmy o to. – Nie chciałbym, żeby dodzwonił się do Aimee przede mną. Muszę się przed nią najpierw wytłumaczyć, sam nie wiem, może nie będzie chciała mnie widzieć, gdy się już dowie. Nieważne, że to mój Dzień Ostateczny.

– Ci z Prognozy Śmierci też już nie mogą do niego zadzwonić – stwierdza Tagoe, jego szyja drga dwa razy.

– Nie miałem zamiaru go zabijać.

Moi kumple milczą. Widzieli, jak go tłukę, jakbym nie miał wyłącznika.

Nie przestaję się trząść.

Mogłem go zabić, nawet jeśli nie chciałem. Nie wiem, czy potrafiłbym żyć z tym, że go ukatrupiłem. Nie, to kłamstwo i dobrze o tym wiem, po prostu staram się być twardzielem. Ale nie jestem. Ledwo udało mi się przeżyć fakt, że nie umarłem z resztą rodziny – a to przecież nie była moja wina. Nie ma mowy, żebym pogodził się z tym, że pobiłem kogoś na śmierć.

Ruszam w kierunku naszych rowerów. Moja kierownica wplątała się w koło Tagoe po tym, jak goniliśmy Dziobaka i zeskoczyliśmy szybko, żeby go powalić.

– Nie możecie ze mną jechać – mówię, podnosząc rower. – Rozumiecie to, prawda?

– Nie, jesteśmy z tobą, tylko…

– Nie ma mowy – przerywam mu. – Jestem jak tykająca bomba i nawet jeśli nie wybuchniecie razem ze mną, możecie się poparzyć. Może nawet dosłownie.

– Nie możesz się nas pozbyć – stwierdza Malcolm. – Idziemy tam, gdzie ty.

Tagoe kiwa głową, ale ta przechyla mu się na prawo, jakby jego ciało sprzeciwiało się instynktowi, by ruszyć moim śladem. Zaraz znowu przytakuję, tym razem bez przeszkód.

– Wy dwaj jesteście jak moje cienie, bez kitu – mówię.

– To dlatego, że jesteśmy czarni? – rzuca Malcolm.

– Dlatego, że ciągle za mną chodzicie – wyjaśniam. – Lojalni do końca.

Do końca.

To ich zamyka. Wsiadamy na rowery i wyjeżdżamy na jezdnię, nasze koła podskakują ciągle na wybojach. Wybrałem zły dzień, żeby zapomnieć kasku.

Tagoe i Malcolm nie mogą zostać ze mną cały dzień, wiem to. Ale jesteśmy Plutonami, braćmi z tego samego domu zastępczego, i nie odwrócimy się od siebie.

– Wracajmy do domu – mówię.

I wracamy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej1

Nie chciałabym zabrzmieć dramatycznie, ale niech Bóg zlituje się nade mną i nie pozwoli Morgan wybierać piosenek. Ta dziewczyna to tatusiek z przedmieść z kryzysem wieku średniego w ciele licealistki.

Właśnie klęczy na podłodze i korzysta ze stołka do keyboardu jako biurka, a każdy tytuł na jej liście to jakiś mierny klasyk rocka. Jestem bardzo tolerancyjna, ale jako Amerykanka, muzyk i szanujący się człowiek uważam za swój obowiązek i przywilej zawetować to gówno.

Pochylam się i zaglądam jej przez ramię.

– Żadnego Bon Joviego. Zapomnij o Journey.

– Serio? – rzuca Morgan. – Ludzie uwielbiają Don’t Stop Believin’.

– Ludzie uwielbiają heroinę. Czy to znaczy, że mamy zacząć brać heroinę?

Anna unosi brwi.

– Leah, czy ty właśnie…

– Czy właśnie porównałam Don’t Stop Believin’ do heroiny? – Wzruszam ramionami. – Owszem, zrobiłam to.

Anna i Morgan wymieniają Spojrzenie. To Spojrzenie mówi „popatrz tylko, zaraz się zacznie”.

– Posłuchajcie. Ta piosenka to jeden wielki bajzel. Tekst nie trzyma się kupy.

Uderzam lekko w werbel, żeby mój tekst lepiej wybrzmiał.

– A mi się podoba – stwierdza Anna. – Niesie nadzieję.

– Nie chodzi o to, czy niesie nadzieję. Chodzi o to, jak strasznie nieprawdopodobne jest, by istniał pociąg o północy, który jedzie, cytuję, „gdziekolwiek”.

Znowu wymieniają Spojrzenie, tym razem wzruszając nieznacznie ramionami.

Tłumaczenie: „ma trochę racji”.

Tłumaczenie tłumaczenia: „Leah Catherine Burke jest prawdziwym geniuszem i nie powinnyśmy były kwestionować jej gustu muzycznego”.

– Chyba nie powinnyśmy dodawać niczego nowego, dopóki Taylor i Nora nie wrócą – oznajmia Morgan.

I ma rację. Przez próby do szkolnego musicalu Taylor i Nora były poza zasięgiem od stycznia. Chociaż reszta składu spotyka się kilka razy w tygodniu, beznadziejnie się ćwiczy bez wokalistki i głównej gitarzystki.

– Okej – mówi Anna. – W takim razie skończyłyśmy już, tak?

– Pytasz, czy skończyłyśmy próbę?

Cóż, chyba niepotrzebnie wspominałam Journey. Naprawdę to czaję. Jestem biała, powinnam uwielbiać słabego klasycznego rocka. Ale myślałam, że wszystkim nam podoba się żywa dyskusja na temat muzyki i heroiny. Może jednak wymknęła się spod kontroli, bo teraz Morgan składa keyboard, a Anna pisze do mamy, żeby ją odebrała. No to chyba gra się skończyła.

Moja matka przyjedzie dopiero za jakieś dwadzieścia minut, więc zostaję jeszcze w sali muzycznej. Właściwie nie przeszkadza mi to. Nawet całkiem fajnie jest grać samej. Pozwalam, by pałeczki mnie prowadziły, od wielkiego bębna do werbla i z powrotem. Trochę dopełnienia na tonach. Trochę czzz czz czzz na hi-hacie, a potem crash.

Crash.

Crash.

I jeszcze raz.

Nie słyszę wibracji telefonu, dopóki nie rozlega się powiadomienie z poczty głosowej. To musi być moja mama. Zawsze dzwoni, esemesy pisze tylko w ostateczności. Można by pomyśleć, że ma pięćdziesiąt albo milion lat, ale w rzeczywistości zaledwie trzydzieści pięć. Ja osiemnaście. Śmiało, policzcie. Można powiedzieć, że jestem grubą Rory Gilmore ze Slytherinu.

Nie odsłuchuję wiadomości, bo mama zawsze w takiej sytuacji wysyła mi od razu esemesa. I faktycznie, za moment dostaję to: BARDZO CIĘ PRZEPRASZAM, KOCHANIE. NIE DAM RADY SIĘ WYRWAĆ. MOŻESZ POJECHAĆ DZISIAJ AUTOBUSEM?

JASNE, odpowiadam.

JESTEŚ NAJLEPSZA. Emotikonka z buziakiem.

Szefowa mamy w kancelarii to niepowstrzymany robot i pracoholiczka, więc to się często zdarza. Albo to, albo randka. To nawet nie jest zabawne, w życiu uczuciowym mojej matki dzieje się więcej niż w moim. W tej chwili spotyka się z jakimś kolesiem o imieniu Wells. Jest łysy i bogaty, ma takie malusie uszy, a do tego wydaje mi się, że dobiega pięćdziesiątki. Widziałam się z nim raz, przez pół godziny, a on w tym czasie zdążył powiedzieć sześć żartów słownych i dwa razy rzucić „kurna”.

Tak czy inaczej, kiedyś miałam własny samochód, więc to nie miało wielkiego znaczenia – jeśli wracałam do domu przed mamą, po prostu wchodziłam do środka przez garaż. Jednak w zeszłe lato auto mamy się zepsuło, więc musiałam oddać jej moje, a to z kolei oznacza, że dzisiaj jadę do domu z trzydziestoma pięcioma pierwszoklasistami. Nie to, żebym była zgorzkniała.

Powinnam opuścić salę muzyczną do piątej, więc rozkładam perkusję i zanoszę do magazynku, bęben po bębnie. Tylko ja korzystam ze szkolnej perkusji. Wszyscy inni mają własne, w wyszykowanych piwnicach osobistych willi. Mój przyjaciel Nick posiada Yamahę DTX450K, który można dopasować do własnych potrzeb, a nawet nie jest perkusistą. Mnie nawet za milion lat nie będzie stać na taki sprzęt. Ale tak to już jest w Shady Creek.

Autobus odjeżdża dopiero za pół godziny, więc chyba pójdę pooglądać próbę. Nikogo nie obchodzi, że wejdę na widownię, chociaż przedstawienie ma premierę w piątek. Szczerze mówiąc, bywam tam tak często, że ludzie pewnie biorą mnie już za część obsady. Większość moich przyjaciół gra – nawet Nick, który nigdy wcześniej nie starał się o żadną rolę. Jestem pewna, że zrobił to wyłącznie po to, by spędzać czas ze swoją obrzydliwie uroczą dziewczyną. Ponieważ jednak jest żywą legendą, dostał od razu główną rolę.

Idę bocznym korytarzem, który prowadzi prosto na salę prób, i wślizguję się za drzwi. Oczywiście pierwszą osobą, jaką widzę, jest jedyny w swoim rodzaju Simon Spier, mój brach numer jeden i wielki pożeracz Oreo.

– Leah! – Stoi za kulisami, częściowo przebrany, otoczony przez kolegów. Nie mam pojęcia, jakim cudem pani Albright zdołała namówić tylu facetów do wzięcia udziału w castingu. Simon odsuwa się od nich. – Przyszłaś w samą porę, żeby posłuchać mojej piosenki.

– Tak właśnie planowałam.

– Naprawdę?

– Nie.

– Nienawidzę cię. – Najpierw trąca mnie łokciem, a potem przytula. – Nie, kocham cię.

– W ogóle mnie to nie dziwi.

– Nie mogę uwierzyć, że zaraz usłyszysz, jak śpiewam.

Uśmiecham się szeroko.

– Pełna ekscytacja.

Zaraz pada wyszeptane polecenie, które nie do końca słyszę, i chłopcy ustawiają się w rzędzie, zwarci i gotowi. Szczerze mówiąc, nie mogę na nich patrzeć bez rozbawienia. Tytuł musicalu to „Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze”, a wszyscy bracia Józefa noszą puszyste sztuczne brody. Nie wiem, może tak było napisane w didaskaliach w Biblii czy coś.

– Nie życz mi powodzenia – rzuca Simon. – Tylko połamania nóg.

– Chyba powinieneś już iść.

– Dobra, ale słuchaj, nie jedź autobusem. Po próbie wybieramy się do Waffle House.

– Przyjęłam.

Chłopaki wchodzą na scenę, a ja chowam się głębiej za kulisami. Teraz, gdy tłum się przerzedził, widzę Cala Price’a, inspicjenta, siedzącego za biurkiem za kotarą.

– Hej, Wiewióra.

Właśnie tak się do mnie zwraca, chociaż żaden ze mnie rudzielec. Nie przeszkadza mi to – Cal jest słodki jak bułeczka cynamonowa – ale za każdym razem, kiedy to słyszę, czuję ukłucie w sercu.

Tata nazywał mnie Wiewiórą. Kiedy jeszcze do mnie dzwonił.

– Widziałaś już tę scenę? – pyta Cal, a ja kręcę głową. Uśmiecha się i daje mi znak, żebym podeszła.

Chłopcy się zataczają. Nie potrafię inaczej tego opisać. Nauczyciel szkolnego chóru wygrywa jakąś brzmiącą francusko piosenkę na pianinie, a Simon wychodzi na środek, przyciskając dłoń do serca.

– Czy pamiętasz tamte dobre lata w Kanaan…

Głos mu drży, tylko troszeczkę, a jego francuski akcent to katastrofa. A jednak jest niesamowicie zabawny – pada na kolana, łapie się za głowę, jęczy – i nie chcę przesadzać, ale możliwe, że właśnie patrzę na najbardziej ikoniczny występ w historii teatru.

Nora staje obok mnie.

– Zgadnij, ile razy słyszałam, jak śpiewa to w sypialni.

– Proszę, powiedz, że nie ma o tym pojęcia.

– Nie ma pojęcia, że go słyszę.

Przykro mi, Simon, ale jesteś zbyt cenny. Gdybyś nie był gejem i w związku, totalnie bym za ciebie wyszła. I bądźmy szczerzy, poślubienie Simona byłoby czymś wspaniałym – i nie tylko dlatego, że byłam w nim żałośnie zakochana przez większość podstawówki. Nie, chodzi o coś więcej. Chętnie dołączyłabym do tej rodziny, bo Spierowie są dosłownie idealni. Nora zostałaby moją szwagierką, a do tego mają jeszcze zarąbistą starszą siostrę w college’u. A poza tym Spierowie mieszkają w wielkim, wspaniałym domu, w którym nie roi się od porozrzucanych wszędzie rzeczy. Kocham nawet ich psa.

Piosenka milknie, a ja wymykam się i idę na sam koniec widowni. To miejsce znane jest dzieciakom z teatru jako Alejka Macanek. Ale teraz siedzę tu zupełnie sama i poświęcam próbie tylko część uwagi. Oglądam wszystko z daleka. Nigdy nie brałam udziału w przedstawieniu, chociaż mama ciągle próbuje namówić mnie na casting. Rzecz w tym, że można spędzić całe lata na rysowaniu beznadziejnych prac w szkicowniku i nikt nie musi ich oglądać. Możesz grać na perkusji w pustej sali, dopóki nie poczujesz się wystarczająco pewnie na koncert. A jednak aktor nie może poświęcić kilku lat na graniu z dala od ludzi. Aktor ma publiczność od pierwszego dnia.

Rozbrzmiewa muzyka. Abby Suso wychodzi na środek, ma na sobie wielki naszyjnik z koralików i perukę Elvisa. I śpiewa.

Oczywiście jest niesamowita. Co prawda nie posiada takiej skali jak Nick i Taylor, ale potrafi pociągnąć nutę i jest zabawna. Właśnie w tym rzecz: na scenie totalnie się wygłupia. W pewnym momencie pani Albright wybucha śmiechem. A to już coś – nie tylko dlatego, że jej śmiech to wręcz rechot, ale dlatego, że pani Albright widziała to już tysiące razy. Abby jest aż tak dobra. Nawet ja nie potrafię odwrócić od niej wzroku.

Kiedy występ dobiega końca, pani Albright zaprasza aktorów na scenę, żeby wygłosić uwagi. Wszyscy rozkładają się na platformach, ale Simon i Nick trzymają się tyłu sceny, blisko Abby. Oczywiście.

Nick otacza ją ramieniem, a ona przytula się do niego. Oczywiście.

Nie ma tutaj Wi-Fi, więc nie mam się czym zająć i muszę słuchać uwag pani Albright, a później także dziesięciominutowego, nieproszonego monologu Taylor Metternich o „zatraceniu się w odgrywanej postaci”. Ukułam taką prywatną teorię, że Taylor podnieca się brzmieniem własnego głosu. Jestem pewna, że przeżyła już serię małych orgazmów, i to na naszych oczach.

Pani Albright wreszcie kończy próbę i wszyscy wychodzą, po drodze zabierając plecaki – ale Simon, Nick i Abby nadal stoją niedaleko orkiestry. Podnoszę się i przeciągam, po czym ruszam w ich stronę. W głębi ducha chciałabym obsypać ich komplementami, jednak coś mnie powstrzymuje. Może to zbyt boleśnie szczere, trochę zbyt w stylu Leah z piątej klasy. Nie wspominając już o tym, że na samą myśl o wychwalaniu Abby robi mi się niedobrze.

Przybijam Simonowi piątkę.

– Byłeś zajebisty.

– Nie wiedziałam nawet, że tu jesteś – rzuca Abby.

Trudno powiedzieć, co właściwie ma na myśli. Może to jakiś ukryty przytyk. Na przykład „Co ty w ogóle tutaj robisz, Leah?”. Albo: „Nawet nie zwróciłam na ciebie uwagi, jesteś taka nieistotna”. Może przesadzam. Nieraz już mi się to zdarzało w przypadku Abby.

Kiwam głową.

– Słyszałam, że wybieracie się na gofry.

– Tak, czekamy tylko na Norę.

Mija nas Martin Addison.

– Hej, Symeonie – mówi.

– Hej, Rubenie – odpowiada Simon, podnosząc wzrok znad telefonu.

Tak nazywają się grani przez nich bohaterowie. Tak, Simon gra postać o imieniu Symeon, bo pani Albright chyba nie mogła sobie darować. Ruben i Symeon są braćmi Józefa, a ja jestem pewna, że wszystko to byłoby bardzo urocze, gdyby nie brał w tym udziału Martin Addison.

Martin nie zatrzymuje się, a z oczu Abby lecą gromy. Naprawdę trudno wyprowadzić ją z równowagi, a Martinowi udaje się to osiągnąć samym istnieniem. I tym, że ciągle próbuje zagadywać do Simona, jakby zeszły rok nigdy się nie wydarzył. Jest taki cholernie bezczelny. Simon nie rozmawia z Martinem zbyt wiele, ale wkurza mnie, że w ogóle to robi. Oczywiście nie mogę mu mówić, do kogo ma się odzywać. Wiem jednak – po prostu to widzę – że Abby wkurza się tak samo jak ja.

Simon wraca do telefonu, najwyraźniej pisząc do Brama. Spotykają się trochę ponad rok i są jedną z tych par, które przyprawiają o mdłości swoim szczęściem. Nie chodzi o to, że robią nie wiadomo co na oczach innych ludzi. W szkole prawie się nie dotykają, pewnie dlatego, że jest tutaj pełno dinozaurów, którzy są dupkami wobec gejów. Ale Simon i Bram cały dzień piszą do siebie i rzucają sobie tak wymowne spojrzenia, jakby nie mogli wytrzymać pięciu minut bez bliskiego kontaktu. Jeśli mam być zupełnie szczera, trudno im nie zazdrościć. Nie chodzi nawet o ten cały cukierkowo-magiczno-erotyczny romans jak z bajki. Chodzi o to, że się odważyli. Mieli jaja, żeby powiedzieć „walić to, walić Georgię, walić wszystkich dupkowatych homofobów”.

– Bram i Garrett spotkają się z nami na miejscu? – pyta Abby.

– Tak. Właśnie schodzą z boiska. – Simon się uśmiecha.

Ostatecznie ląduję na fotelu pasażera w samochodzie Simona. Z tyłu siedzi Nora i przekopuje się przez swój plecak. Ma na sobie dżinsy z podciągniętymi nogawkami, całe upaćkane farbą, a włosy spięła w bezładny koczek. Jedno ucho ma poprzekłuwane na całej długości, a w nosie mały niebieski kolczyk, który założyła sobie w zeszłe wakacje. Dziewczyna jest po prostu przeurocza. Uwielbiam to, jak bardzo przypomina Simona, oraz to, że oboje wyglądają jak ich starsza siostra. Są dosłownie rodziną kopiuj-wklej.

Wreszcie Nora wyściubia nos z plecaka, pokazując ogromną, nieotwartą jeszcze torebkę M&M’sów.

– Umieram z głodu.

– Przecież jedziemy do Waffle House – mówi Simon, ale i tak wyciąga rękę po cukierki.

Biorę garść i są idealnie rozpuszczone – co znaczy tyle, że nie do końca, po prostu trochę miękkie w środku.

– Czyli nie było tragedii, co? – pyta Simon.

– Mówisz o sztuce?

Kiwa głową.

– Ani trochę. Było super.

– No, ale ludzie ciągle jeszcze mylą tekst, a premiera już w piątek. A pieprzony Potifar skopał dzisiaj całą piosenkę. Boże, potrzebuję gofra.

Wyciągam telefon i sprawdzam Snapchata. Abby opublikowała epicko długą story z próby, a wygląda to jak profesjonalna komedia romantyczna. Krótkie ujęcie Nicka i Taylor śpiewających na scenie. Selfie Abby i Simona, z bardzo bliska. A potem jeszcze większe zbliżenie na twarz Simona, na którym jego dziury w nosie są takie wielkie. Abby wrzuciła w jedną z nich emoji z pandą. A potem znowu Abby i Nick, i tak w kółko.

Wkładam komórkę z powrotem do kieszeni. Simon skręca na autostradę Mount Vernon. Czuję się dziwnie podenerwowana – jakby coś mnie niepokoiło, ale zapomniałam co. Jakby ktoś wbijał mi małą szpilkę w mózg.

– Nie rozpoznaję piosenki, którą wygrywasz – oznajmia Nora.

Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że zwraca się do mnie, a kolejny moment zajmuje mi zauważenie, że pukam w drzwiczki schowka.

– Ha. Nie mam pojęcia.

– To leci jakoś tak – mówi Nora, wystukując prosty rytm na oparciu mojego fotela. Bum-tap-bum-tap. Całe osiem nut, szybkich i rytmicznych. Mój umysł natychmiast uzupełnia resztę.

To Don’t Stop Believin’. Mój mózg to dupek.TERAZ

PONIEDZIAŁEK, 20 LISTOPADA 2016

W alternatywnym wszechświecie wciąż żyjesz, Theo, ale ja pozostaję na tym prawdziwym, gdzie tego ranka masz pogrzeb. Wiem, że podsłuchujesz. I powinieneś wiedzieć, że naprawdę się wkurzyłem, bo przysięgałeś nigdy nie umierać, a jednak oto leżysz w otwartej trumnie. A jeszcze bardziej boli świadomość, że to nie pierwsza złamana przez ciebie obietnica.

Raz jeszcze przypomnę szczegóły tego przyrzeczenia. Złożyłeś je w sierpniu zeszłego roku. Uwierz mi, że nie mówię do ciebie z wyższością, w detalach wspominając tamtą i inne chwile. Wątpię, żebym nawet cię czymś zaskoczył, bo przecież zawsze żartowaliśmy z tego, w jaki dziwny sposób działa twój mózg. Znałeś tyle nieistotnych faktów, że można by wypełnić nimi całe zeszyty, ale od czasu do czasu zapominałeś o czymś ważnym, na przykład o moich urodzinach w tym roku (siedemnasty maja, nie osiemnasty), a do tego nigdy nie ogarniałeś należycie wieczornych zajęć, chociaż kupiłem ci fajny organizer z zombiakami na okładce (który pewnie Sam Wiesz Kto kazał ci wyrzucić). Po prostu chciałbym, żebyś pamiętał pewne rzeczy tak, jak ja je zapamiętałem. A jeśli wspominanie przeszłości wkurza cię teraz – a wiem, że wkurzało, gdy wyjechałeś z Nowego Jorku do Kalifornii – wiedz, że mi przykro, ale nie bądź na mnie zły, że znowu to wszystko przeżywam. Zostawiłeś mi tylko przeszłość.

Złożyliśmy sobie kilka obietnic tamtego dnia, kiedy zerwałem z tobą, żebyś mógł zrobić swoje tam, w Santa Monica, bez oglądania się na mnie. Niektóre z nich skończyły się źle, chociaż nie zostały złamane – na przykład przyrzekłem nie znienawidzić cię, chociaż dałeś mi ku temu wiele powodów, a ty nie przestałeś być moim przyjacielem nawet wtedy, gdy poprosił cię o to chłopak. Jednak tego dnia, kiedy szliśmy z Wade’em na pocztę, żeby wysłać twoje kartony do Kalifornii, ty maszerowałeś tyłem i omal nie wpadłeś pod samochód. Wiedziałem, do czego zmierzamy – chcieliśmy móc znowu odnaleźć siebie nawzajem, kiedy nadejdzie odpowiedni moment, bez względu na wszystko – i kazałem ci przyrzec, że zawsze będziesz o siebie dbał i nigdy nie umrzesz.

– Dobra. Nigdy nie umrę – powiedziałeś wtedy i przytuliłeś mnie.

Jeśli istniała jakaś obietnica, którą mogłeś złamać, to zdecydowanie nie tę. A teraz została godzina do momentu, kiedy będę zmuszony podejść do trumny i pożegnać się z tobą.

Tylko że to nie będzie pożegnanie.

Zawsze będziesz przy mnie, zawsze mnie wysłuchasz. Jednak ujrzenie twojej twarzy po raz pierwszy od lipca i jednocześnie po raz ostatni będzie zupełnie nieznośne; zwłaszcza w niechcianym towarzystwie twojego chłopaka.

Nie będę dzisiaj wspominał jego imienia tak długo, jak to tylko możliwe, dobrze? Jeśli mam mieć jakieś szanse na przetrwanie tego i kolejnych dni, muszę wrócić do samego początku, kiedy to dwóch chłopców zaprzyjaźniło się przy układaniu puzzli. I pokochało.

Dopiero kiedy ci przeszło, wszystko potoczyło się w złym kierunku. To te wydarzenia po naszym rozstaniu sprawiają, że robię się nerwowy. Teraz, gdziekolwiek jesteś, widzisz mnie. Wiem, że jesteś tutaj i obserwujesz mnie, by samemu wszystko poskładać. Nie tylko te wstydliwe czyny doprowadzają mnie do szaleństwa, Theo. Także świadomość, że to jeszcze nie koniec.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: