- W empik go
Nasz Papież i zamiatacze ulic - ebook
Nasz Papież i zamiatacze ulic - ebook
Powieść „ Nasz Papież i zamiatacze ulic” - Andrzeja Władysława Wodzińskiego - warszawskiego poety, prozaika i dziennikarza, to narracja o pierwszych dwóch pielgrzymkach Jana Pawła II do Ojczyzny.
Po wyborze kardynała Karola Wojtyły na tron Piotrowy, Edward Gierek - I sekretarz PZPR, wykrzyknął w Biurze Politycznym KC : - ”Jezus Maria ! To już koniec” !
Dla komunistycznych władz polskich pierwsza pielgrzymka Papieża Polaka, była ogromną, niewyobrażalną dotąd akcją policyjną. W krakowskiej części pielgrzymki zaangażowano np. 67 tys. funkcjonariuszy milicji obywatelskiej i 20 tyś. tajniaków SB.
Ich oczy skupione były tylko na jednym człowieku, który bez kompleksów wołał: „Totus Tuus” i zachęcał słuchających do wiary w Chrystusa i do osobistej wolności i godności.
Na naszego Papieża, „patrzyła” także ociemniała od dzieciństwa pianistka Dominika, która po Mszy świętej na Placu Zwycięstwa w Warszawie, w cudowny sposób odzyskała wzrok.
Nie trzeba zaglądać do nut, żeby zrozumieć śpiew słowika, na nic szukanie pięknych wyrazów w słowniku, aby opisać szczęście i radość cudem uzdrowionej i jej najbliższych. Pomimo, że rychło po pierwszej pielgrzymce JP2 wprowadzono 13.12.1981r. stan wojenny w Polsce, ale to już inna historia także opisana w książce Andrzeja W. Wodzińskiego.
Po inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II w 1978 roku w Rzymie, prymas, kardynał Stefan Wyszyński zwrócił się w imieniu polskich pielgrzymów do naszego Papieża:
- „Ojcze święty, kiedy wrócimy do naszych domów w Polsce, wyklęczymy w kamieniach dziury za Ojca świętego”.
I modliliśmy się i modlimy nadal za Niego. Niektórzy modlą się pisząc o JP2 wiersze, jeszcze inni powieści, traktaty filozoficzno – teologiczne, lub malują obrazy, rzeźbią w kamieniu czy komponują muzykę, a także kręcą o Nim filmy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-265-0 |
Rozmiar pliku: | 497 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W sobotę 2 czerwca 1979 roku obudziłem się około siódmej rano. Jasny letni dzień pośpiesznie i gorączkowo skoczył na dwie równe nogi ciepła i słońca.
Pierwszym dźwiękiem, usłyszanym przeze mnie tego dnia, był miarowy poświst, odgłos zamiatania ulicy wiklinową miotłą. Mieszkałem w przedwojennym domu na pierwszym piętrze przy ulicy Francuskiej na warszawskiej Saskiej Kępie. Drzwi balkonowe były w pogodną letnią noc na wpół uchylone, tak iż po chwili pomiędzy jednym a drugim rytmicznym odgłosem tarcia miotły o chodnik bez trudu wyłowiłem uchem strzępy rozmowy prowadzonej pod moim balkonem. Poznałem po głosie jedną z mówiących osób, był to bez wątpienia nasz dozorca, pan Walenty Bajda.
Nie widząc gospodarza naszego domu, ujrzałem go oczami wyobraźni, jak kilka razy omiata chodnik przy ogrodzeniu naszej kamienicy, przerywa na chwilę sprzątanie i z kimś w czasie minutowej przerwy rozmawia.
Tak dokładnie to może nie tyle rozmawia, co raczej wygłasza kolejną mowę do kogoś. Ma nareszcie z rana upragnionego wolnego słuchacza, pomyślałem, ale to chłop z kościami, i to polskimi, śpiewająco lwowskimi. Powoli, leniwie wstałem z kanapy.
Spojrzałem w stronę rozsuwanych drzwi pokoju jadalnego i ze zdziwieniem dostrzegłem, że mój pies Amor rasy cocker spaniel, powszechnie znany w okolicy łakomczuch, rudy pieszczoch o welwetowej sierści i długich uszach, drzemie jeszcze smacznie w fotelu obok regału z książkami.
Napiję się kawy i pójdę z nim później na spacer, a przy okazji kupię gazety oraz świeże pieczywo, postanowiłem w myślach, lecz przedtem muszę iść do łazienki wziąć prysznic, umyć zęby i ogolić się.
Zanim jednak poszedłem popluskać się pod natryskiem, pomaszerowałem w stronę balkonu – otworzyłem podwójne skrzydła drzwi balkonowych i wyszedłem na świeże powietrze. W drewnianych, pomalowanych na pastelowy kolor skrzynkach jeszcze w całkiem dobrej formie rosły żonkile, stokrotki, hiacynty i kilka czerwonych i żółtych tulipanów.
Małą żółto-malinową plastikową konewką, udającą kurę kokoszkę, podlałem kwiaty i spojrzałem mimo woli na dół, na ogródek pod balkonem o wymiarach większej chusteczki do nosa.
No, może prawdę mówiąc o powierzchni chusteczki dla słonia, o ile założymy hipotetycznie, że słonie w ogóle używają chusteczek do swoich wielkich trąb.
W ogródku rosły dwa już niestety przekwitające krzaki poczwórnych bzów – jeden w kolorze fioletowobiskupim, a drugi białym.
Do oplecionej szczelnie ciemnozielonkawym bluszczem siatki ogrodzenia od ulicy Francuskiej przytuliły się bractwa kolorowych stokrotek, przywędrowały skądś legiony bratków, tworząc okazały klomb, i przymaszerowała błękitna kohorta irysów. Wychylała się z czarnej torfowej grządki wysmukła, jakby stojąca na baczność wojskowa kompania młodych żołnierzy na defiladzie w szeregu – gromada białych konwalii ogrodowych.
Gęstniał nieomal we wszystkich kolorach tęczy barwny tłum tulipanów, prawie dziecięco zabawnie rozbiegany, nieomal grający w berka lub chowanego wokół świeżo wykoszonego soczyście wiosennego zielonego trawnika.
W głębi ogródka, bliżej szczytowej ściany kamienicy, na bladolazurowej kuli o przekroju metra wypalonej z ceramicznej kamionki, stał dwumetrowy metalowy krzyż. Tak jak w prawosławnych ikonach krzyż wbity jest w tak zwany „pępek świata”, a pod nim znajduje się czarna otchłań, w której widnieje czaszka Adama, a w tę otchłań spływa krew Jezusa, tak w naszym ogródku-liliputku, pod żelaznym krzyżem na mosiężnej, prostokątnej, solidnej tabliczce widniał wygrawerowany napis:
WYKONAŁO SIĘ! Warszawa – maj – 1940 r.
Z porcelitowej kuli ziemskiej, z której wyrastał krzyż pod cokołem kapliczki wzniesionym z kamieni polnych spojonych cementem – zamiast czarnej otchłani jak na prawosławnych ikonach – niebieścił się wokół wiosną gęsty, rozległy, modry łan niezapominajek.
A w lecie do późnej jesieni niezapominajki zastępowała lawenda podobno już od średniowiecza symbolicznie odnoszona do cnót Matki naszego Zbawiciela – Marii.
„Wykonało się!” zawołał znów Jezus z krzyża w 1940 roku, a krzyż był dwiema belkami z Jego rybackiej łodzi, rzuconymi Polakom na ratunek w morzu wojny, śmierci, w porę beznadziei i zwątpienia. Ażeby się wybawili, musieli ów krzyż schwycić jak nadzieję… Jak pokrzepiające słowo, wyraz otuchy, słowo pocieszenia na przetrwanie, na zbawienie.
Trzeba było krzyż – sercowe koło ratunkowe – mocno uchwycić i dzierżyć w dłoniach i umysłach, bo wiosna tego roku była dla Polaków straszna, wręcz tragiczna. Niemcy dokonywali licznych egzekucji ludności cywilnej w Warszawie, między innymi w Wawrze, zajęli Paryż, a do kraju doszły pierwsze nieoficjalne wieści o masowym mordzie sowieckich Rosjan w 1940 roku na polskich oficerach w Katyniu.
Krzyż wyrastający z kuli ziemskiej był więc w tym wojennym trudnym czasie wręcz modelową metaforą, jego pionowe ramię łączyło ziemię z niebem, czyli ludzi z Bogiem. Ramię zaś poziome uosabiało relacje międzyludzkie.
Krzyż był znakiem rozdroża, szczególnego miejsca na świecie, w którym krzyżują się drogi zmarłych i jeszcze żywych… Żywych, jak na razie, ale jakże bardzo wówczas cierpiących.
Tak jak kiedyś – kiedy to według Ewangelii Jezus został ukrzyżowany w dzień poprzedzający święto Paschy. To święto zawsze zaczyna się czternastego dnia żydowskiego miesiąca nisan.
Uczeni bibliści znaleźli rok, w którym czternasty nisan przypadał w piątek. Te warunki spełniały dwie daty: 7 k w i e t n i a 3 0 r o k u albo 7 k w i e t n i a 3 3 r o k u.
Pamiętałem jeszcze z przeczytanych na temat ukrzyżowania naszego Zbawiciela książek, że naukowcy wyznaczając datę i czas męczeństwa Jezusa Chrystusa, brali również pod uwagę daty zaćmienia Słońca, o którym wspominali ewangeliści, oraz zaćmienia Księżyca, tak zwany „Krwawy Księżyc”.
To wówczas nagiego, ociekającego krwią Jezusa, razem z dwoma innymi skazańcami, pędzono uliczkami Jerozolimy. Jezus dźwigał belkę krzyża. Przed Nim żołnierz niósł titulus - tablicę, na której wypisano przestępstwo skazańca, było to: INRI, Jezus Nazareński, król żydowski.
Droga na miejsce męczeństwa wiodła zapewne przez górne miasto do bramy Gennath koło wieży Hippikus, a stamtąd na Golgotę, czyli Miejsce Czaszki.
Według Marka Ewangelisty było około godziny dziewiątej, kiedy Jezusa przybito do krzyża. Przekaz historyczny opowiada, że kiedy Jezus dźwigał krzyż w drodze na Golgotę, pewna kobieta nieoczekiwanie podbiegła do Niego i podała Mu chustkę, aby mógł otrzeć krwawy pot z twarzy. Wówczas na chuście odbiło się święte oblicze Zbawiciela.
Ten prawdziwy wizerunek, veraikon (stąd być może imię Weronika), był inspiracją do późniejszej genialnej twórczości malarzy, rzeźbiarzy i poetów chrześcijańskiego Zachodu i nie tylko.
Każdy chrześcijanin dziś i niegdyś żyjący chciał zobaczyć oblicze swojego Zbawiciela, Mesjasza, na jakimś obrazie, rzeźbie, papierze, płótnie, a to wszak nic dziwnego, to zwykła przecież człowiecza, czyli ogólnoludzka potrzeba duchowa.
W chrześcijaństwie istnieje pojęcie rzeczy, których nie uczyniła ręka ludzka, czyli takich, które powstały w sposób cudowny, boski, nadprzyrodzony, niezwykły jako widomy znak mocy i świętości.
Prócz chusty świętej Weroniki sławę na świecie zdobył Całun Turyński. Przedstawia on wizerunek młodego mężczyzny ze śladami obrażeń na głowie i ciele, pasującymi dokładnie do ewangelicznych opisów cierpień i męczeńskiej śmierci na krzyżu w Jerozolimie. Widzimy na całunie ślady po cierniach, biczowaniu, przebiciach nadgarstków i stóp gwoździami, ranie kłutej boku; są ślady krwi grupy O, jak zbadano to precyzyjnie w laboratorium, a nawet pyłków kwiatowych występujących podobno jedynie w Palestynie.
Badacze ocenili na podstawie Całunu Turyńskiego, że Jezus miał mniej więcej sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, lekko śniadą cerę i semickie rysy twarzy. Ta ostatnia informacja uczonych zawsze nieco mnie śmieszyła, no bo jakie, jak nie semickie rysy twarzy miał mieć nasz Zbawiciel?
Lecz wielu ludzi nie chce, zdaje się, do dziś o tym pamiętać, że Jezus Chrystus urodził się Żydem. Ale najważniejsze dla każdego wierzącego w zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa jest i było to, że gdy patrzy na twarz Jezusa na Całunie Turyńskim, myśli wówczas: tak, aha – a więc ostatnie słowo nie należy do śmierci!
Ilekroć patrzyłem z mojego balkonu na błękitną kulę ziemską, z której jakby miał ulecieć do nieba krzyż, tylekroć wracałem pamięcią do historii owego symbolu Męki Pańskiej opowiadanej mi przez bliskich sąsiadów, którzy przeżyli w naszej kamienicy wybuch drugiej wojny światowej, całą pięcioletnią okupację niemiecką w stolicy i Powstanie Warszawskie. Krzyż wrośnięty w kulę ziemską w 1940 roku ufundowała Helena Jamontt.
Mało jednak osób wiedziało o tym, może tylko mieszkańcy naszej sadyby, że po wojnie na kamiennym cokole od strony domu, niewidzialnym od ulicy – rodzina, przyjaciele i sąsiedzi ku pamięci fundatorki kapliczki z kulą ziemską, z której ulatywał do nieba krzyż, umieścili drugą, mosiężną tabliczkę z wygrawerowanym napisem:
Krzyż ten w intencji szybkiego zakończenia wojny i okupacji niemieckiej w Polsce, wiosną 1940 r. ufundowała Helena Jamontt żołnierz Armii Krajowej pseudonim Hanka Warzycka.
Zginęła walcząc w Powstaniu Warszawskim w wieku 23 lat.
Cześć Jej Pamięci – Rodacy – Warszawa – 3 maja 1949 r.
Jako urodzony pięć lat po wojnie nie mogłem naturalnie pamiętać zdarzeń związanych z krzyżem wyrastającym z kuli ziemskiej w ogródku przed naszą kamienicą. Jedno było bezsporne, krzyż wyrastający z kuli ziemskiej wspaniale nawiązywał do wiary w Chrystusa mieszkańców naszego domu.
A tabliczka pod nim lapidarnie komentowała wojnę i jej skutki, podobnie jak zdanie Alberta Schweitzera: „Groby żołnierzy są najlepszymi kazaniami o pokoju”.
Znałem ową historię tylko z relacji starszych wiekiem sąsiadów z naszej kamienicy. W myślach na swój własny użytek nazwałem owe słowne świadectwa narodowo-patriotyczno-chrześcijańską narracją.
Natomiast bardzo dobrze zapamiętałem ważne zdarzenie z pewnego majowego dnia i kilka sąsiadek, a wśród nich ociemniałą od piątego roku życia córkę naszego dozorcy Walentego Bajdy – siedmioletnią Dominikę. Dziewczynka siała nasiona kwiatów przy pomocy sąsiadek, sadziła rośliny, krzewy, grabiła grządki w całym naszym lilipucim ogrodzie.
Wąchała kwiaty, krzewy, patrzyła na nie dotykiem, poznawała, delikatnie muskając koniuszkami palców, oglądała ich kształty opuszkami paluszków małych dłoni, przytulała do piersi i do ust. Całowała, pieściła je, macała i z niechęcią oddawała sąsiadkom, aby posadziły je w ziemi.
To wtedy, pomagając nosić worki i wiadra z ziemią ogrodniczą oraz torfem, od starej damy, pani Markiewicz – emerytowanej profesor polonistki, dowiedziałem się co nieco, skąd się wzięło słowo niezapominajka.
– Otóż trudno dziś powiedzieć o tym z całą precyzją – orzekła wówczas pani profesor – nawet bowiem łacińska nazwa tej rośliny – myosotis - zapożyczona jest z greki i oznacza mysie uszko, a więc organ odpowiedzialny nie za pamięć, lecz za słuch. Jednak w wielu językach odnosi się ona do niezapominania. Inny motyw nazewniczy podaje religijna legenda, która opowiada, że mały Jezus Chrystus, siedząc na kolanach Matki Bożej, zapragnął, aby przyszłe pokolenia pamiętały o najbliższej Mu na ziemi osobie. Dotknął wówczas oczu Maryi i pomachał swą małą rączką nad rozległą po horyzont łąką. Wtedy pojawiły się w tym miejscu bezkresne kobierce niezapominajek. Już w piętnastowiecznych Niemczech – dodała podówczas pani profesor polonistyki – uznawano magiczną moc tych kwiatów i uważano, że osoba je przynosząca nie będzie nigdy zapomniana przez obdarowanego. A w okresie romantyzmu niezapominajki zyskały na znaczeniu, gdyż ich przekaz uczuciowy i emocjonalny doskonale wpisywał się w literacki klimat epoki – zakończyła starsza pani od polskiego i na koniec zacytowała mi Juliusza Słowackiego, który w Beniowskim napisał, że Boga znaleźć można „w stokrociach i niezapominajkach a szukać w modłach i dobrych uczynkach”.
– Tak bardzo bym chciała zobaczyć te kwiaty – wyznała nam cichutko pod koniec ówczesnych wiosennych prac ogrodniczych siedmioletnia ociemniała Dominika. Ścisnęło mi się wówczas moje chłopięce serce i chyba nie tylko mnie… Sąsiadki raptownie odwróciły głowy od Dominiki, bardzo tym zwierzeniem zakłopotane, a jedna z nich dyskretnie otarła z policzka łzę. Zapamiętałem tę jej skargę na całe moje życie.
Tak mocno chciałem wtedy opowiedzieć jej kwiaty, nie o kwiatach, ale właśnie kwiaty. Ale z tym może poradzić sobie tylko wielki poeta, no może genialny malarz, i to nie każdy, lecz wtedy o tym nie wiedziałem.
Bo czyż nawet największy poeta lub malarz może opowiedzieć niewidomemu kolory kwiatów, ich zmieniające się wraz ze słońcem i porami dnia barwy, ich niejednostajny obraz w zdumiewających, chimerycznych, sinusoidalnych tonacjach światła. Czy może niewidzącemu opowiedzieć o siedmiu kolorach i odcieniach tęczy na niebie? Nie! Choć może oczywiście próbować.
Dominika w kilka miesięcy po smutnej śmierci swojej mamy Marii w roku 1954 nagle utraciła całkowicie wzrok. Miała wtedy pięć lat.
Rozpacz jej ojca sięgnęła dna, dla lwowiaka Walentego Bajdy, żołnierza września 1939 roku, partyzanta Armii Krajowej, a później żołnierza I Armii Wojska Polskiego, wielokrotnie rannego w czasie wojny między innymi na Wale Pomorskim i w Berlinie, było to wprost niepojęte. On, głęboko wierzący katolik, pytał, za co go tak Pan Bóg karze? Dlaczego musi nieść na ramionach jeszcze jeden krzyż? Po latach mówił jednak: „Jeśli Bóg zamyka ci drzwi, to otwiera okno, trzeba tylko, abyś umiał to w porę dostrzec. I modlić się tak, jak każdy umie, a Pan Bóg i tak go zrozumie”. Dodawał jeszcze ze lwowskim charakterystycznym zaśpiewem z akcentem i żartobliwym przymrużeniem oka: „Lepiej nieść swój krzyż, niż wlec go po ziemi. Ból jest chlebem powszednim, którym Jezus dzieli się z ludźmi na krzyżu. Trudno zobaczyć Boga jako osobę, łatwiej jako dobry czyn”.
Mama Dominiki zmarła na gruźlicę w wieku trzydziestu trzech lat. Po drugiej wojnie światowej wielu ludzi na nią umierało, było to dalsze wojenne traumatyczne kontinuum, tragiczne żniwo i plon bestialskiej pięcioletniej okupacji niemieckiej w Polsce oraz trudnego materialnego życia po wojnie.
Zmarła mama Dominiki – Maria Bajda była ponad trzy lata więźniarką niemieckiego obozu zagłady Ravensbrück. W obozie koncentracyjnym czyniono na niej pseudomedyczne eksperymenty, była królikiem doświadczalnym w rękach oszalałych medycznych hitlerowskich potworów. Ponad pięć tysięcy kobiet polskich w Ravensbrück po owych testach śmierci zagazowano i spalono.
Komentarze na temat jej przedwczesnej śmierci sąsiadom wydawały się zbędne. Mówiono tylko tak: „Dwadzieścia lat zabrał jej Hitler, dychę Stalin do spółki z mordercą żołnierzy AK Bierutem”.
Szkoda, mój Boże, tej małej Dominiki i tego chłopa z kościami Walentego, jej ojca. Zakładano przy tym optymistycznie i raczej marzycielsko, że przeciętna matka Polka powinna przeżyć ponad siedemdziesiąt lat. Tak, ale nie w Polsce.
Byłem równolatkiem Dominiki, jesienią 1956 roku nie poszliśmy jednak razem do szkoły, gdyż Dominika oglądała w miejsce światła ciemność. Przyjęły ją do szkoły podstawowej zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach pod Warszawą.
A ja, cóż, ja poszedłem 1 września do szkoły ze wszystkimi rówieśnikami. Dominika ukończyła szkolę podstawową, a potem średnią w Laskach, w tym czasie uczyli ją gry na fortepianie w Zakładzie dla Niewidomych profesorowie Bielajew, Dolański i ociemniały pianista – laureat Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego imienia Fryderyka Chopina – Edwin Kowalik.
Uczyli ją gry najpierw ze słuchu, a potem z nut zapisanych alfabetem Braille’a w notacji muzycznej. Ukończyła następnie jako jedna z nielicznych osób ociemniałych Warszawskie Konserwatorium Muzyczne w klasie fortepianu. Często charytatywnie koncertowała publicznie na rzecz niezamożnej młodzieży wiejskiej oraz uczyła muzyki niewidome dzieci w Laskach i w stolicy.
„Być niewidomym nie jest tak strasznie” – napisał ktoś, kto już jako tako oswoił się z ciemnością – bo dobrą stroną braku wzroku jest to, że nie musiał być na każdym kroku uwodzony, urzekany, mamiony przez świat czy wręcz oszukiwany. Ileż to pracy wkładają ludzie w tworzenie swoich wizerunków, aby jawić się, przedstawiać z reguły innymi, niż naprawdę są w istocie! „Ja nie muszę – pisał ów pechowiec-nieszczęśnik – być ani widzem, ani aktorem. Nie daję się więc zwodzić obrazem. Głosem jest o wiele trudniej okłamać, zwłaszcza niewidomego”. Może biedak tak się pocieszał, bo cóż miał innego robić?
Dominika nie zgadzała się z tą opinią, nigdy nie pogodziła się z nagłą utratą wzroku, „niech mnie ludzie i cały świat uwodzi, mami, okłamuje, ale niech ja to mimo wszystko widzę, niech widzę niebo, kwiaty i ptaki, i nawet okłamujących mnie ludzi, ale niech ja to widzę” – powtarzała wielokrotnie z dużym naciskiem na słowa: „niech ja to widzę!”.
Tyle wspomnień nachodziło mnie, ilekroć patrzyłem z balkonu na krzyż ulatujący do nieba z błękitnej kuli ziemskiej, tyle pamięci o tak wielu ludziach, o nieznanej mi fundatorce krzyża Helenie Jamontt z Armii Krajowej, która zginęła w Powstaniu Warszawskim, o niewidomej dziewczynce Dominice, która sadziła kwiatki wokół symbolu Męki Pańskiej, a teraz jest pianistką po Warszawskim Konserwatorium Muzycznym i uczy muzyki młodzież dotkniętą utratą wzroku. O mieszkańcach kamienicy, w której się urodziłem, wychowałem, uczyłem i pracowałem, kochałem i byłem kochany.
Od Dominiki dowiedziałem się o historii powstania ośrodka dla ociemniałych dzieci i młodzieży w podwarszawskich Laskach, gdzie ona ukończyła szkołę podstawową i średnią. Usłyszałem po raz pierwszy o hrabiance Róży Czackiej, która od dziecka zagrożona ślepotą, straciwszy ostatecznie wzrok w wieku dwudziestu dwóch lat, nie uznała tego kalectwa za życiową porażkę, lecz odważnie wchodziła w zupełnie nowy świat ciemności.
Głęboka wiara chrześcijańska sprawiła, że robiła to z optymizmem, a wrodzony zmysł praktyczny skłonił ją do nauki alfabetu Braille’a, poznania literatury oraz ówczesnych najnowszych osiągnięć w pracy z niewidomymi w kilku krajach Europy.
Po odwiedzeniu zakładów dla niewidomych we Francji, Szwajcarii i Austrii doszła do wniosku, że można i należy połączyć religijno-moralny i społeczny wątek oraz wymiar życia osób niewidomych, pomóc im w zdobyciu życiowej samodzielności i ich zawodowej przydatności w przyszłości.
W latach 1910-1911 hrabianka Róża Czacka założyła Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi i rozpoczęła dzieło tworzenia placówki szkoleniowo-wychowawczej dla dzieci i młodzieży niewidomej najpierw w Warszawie, a potem w podwarszawskich Laskach.
Chcąc wyposażyć nowo powstały zakład w ideowy personel, w 1918 roku hrabianka Róża Czacka powołała Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Do współpracy zaprosiła księdza Władysława Korniłowicza.
W ten sposób zrodziło się dzieło Lasek, które dla uczczenia Trójcy Przenajświętszej nazwano „Triuno”, gdyż łączyło ono trzy elementy tworzące fundament dzieła: niewidomych, siostry zakonne i współpracowników świeckich.
Poza tym w podwarszawskich Laskach powstał ośrodek współczesnej myśli chrześcijańskiej. Tu w latach międzywojennych licznie gromadziła się niezależna inteligencja stołeczna poszukująca Pana Boga.
W wielu kościołach i klasztorach na świecie wszędzie szuka się okruchów Pana Boga, nie tylko tych ze złotej pateny. Boża obecność jest dostępna świeckiemu człowiekowi w małych ułamkach, w częściach prawie, jakby w rozbitych, rozpryśniętych szybkach witraży. W każdej stłuczonej szybce witraża jest wszystko, a wszystko to Bóg, o którym święty Augustyn pisał: „Bóg jest bliżej człowieka niż człowiek sam siebie”.
Nie pytano w Laskach, czy Bóg nas widzi, wierzono, że widzi i jest wszędzie. Lecz dyskutowano również między innymi o tak zwanych znanych z historii przypadkach nawróceń w obie strony – z wiary w niewiarę i à rebours.
Przypominano o nawróceniu Pascala, co dowodzi pewnej otwartości na transcendencję niektórych słabo wierzących lub wątpiących.
Dyskutowano, rozmawiano, słuchano wątpiących, umacniano ich w wierze, rozpalano małe ogniska wiary, aby wywołać duży pożar ufności do Zbawiciela i Jego zmartwychwstania.
Uczniem księdza Korniłowicza był późniejszy Prymas Tysiąclecia ksiądz kardynał Stefan Wyszyński.
W podwarszawskich Laskach znajdowali miejsce nawet prześladowani przez nadgorliwych fanatycznych narodowców polscy księża, na przykład Tadeusz Puder, który był wspaniałym katolickim kapłanem. Pracował głównie w Warszawie, był między innymi rektorem w kościele Świętego Jakuba na warszawskiej Ochocie. Nierozumni, ograniczeni, skrajni nacjonaliści prześladowali go ze względu na semickie pochodzenie, a nawet doszło do tego, że został spoliczkowany, gdy szedł na ambonę. Ktoś uderzył księdza, krzycząc: „A masz, Żydzie!”. Ten epizod został opisany przez wybitnego polskiego poetę Juliana Tuwima w Kwiatach Polskich: „A księdza Pudra o tym czasie / Policzkowano przed ołtarzem”.
Skrajni, fanatyczni, zapewne z lekka faszyzujący nacjonaliści chodzili po stolicy Polski za księdzem Tadeuszem Pudrem, wykrzykując: „Puder – Żyd” i rzucali w niego kamieniami. Kiedyś podczas niedzielnej mszy świętej ksiądz Puder zapytał: „Moi drodzy, a co ja wam złego uczyniłem, że mnie tak prześladujecie?”.