Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasz wspólny przyjaciel - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasz wspólny przyjaciel - ebook

Wydaje się, że przyszłość Johna Harmona będzie szczęśliwa i wolna od prozaicznych problemów - jest dziedzicem fortuny, a na żonę wyznaczono mu piękną Bellę Wilfer. Wszystko zmienia się jednego dnia, gdy mężczyzna zostaje napadnięty i wrzucony do Tamizy. Choć fizycznie udaje mu się uratować, postanawia skorzystać ze społecznego przeświadczenia o swojej śmierci. Przybiera nazwisko Rokesmith, wynajmuje pokój u rodziców przeznaczonej sobie dziewczyny i z bezpiecznego dystansu przygląda się układom, w których miał funkcjonować. W 1998 r. na podstawie powieści zrealizowano brytyjski serial, w którym wystąpił . David Bradley.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-8734-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KSIĘGA PIERWSZA

USTA I PUCHAR

Obskurna, zaniedbana łódka, oblepiona iłem i madą, zdawała się mieć związek raczej z dnem niż powierzchnią rzeki, ale zarówno ona, jak znajdujące się w niej osoby robiły niewątpliwie to, co często zwykły robić, szukały tego, czego często zwykły szukać. Mężczyzna bez nakrycia zmierzwionej głowy, z ogorzałymi rękami odsłoniętymi powyżej łokci sprawiał wrażenie człowieka w półdzikim stanie; luźny węzeł chustki, którą miał na szyi, zwisał ku obnażonej piersi wśród niechlujnej gęstwiny brody i faworytów; odzienie, jakie nosił, zdawało się zrobione z rzecznego szlamu oblepiającego jego czółno. Jednakże bystre spojrzenia mężczyzny świadczyły o jego zawodowym nawyku, a czegoś podobnego dowodziły również najdrobniejsze bodaj czynności dziewczyny, sprawne poruszenia jej rąk, a najbardziej chyba utajony w czujnych oczach wyraz jak gdyby odrazy i lęku.

— Trzymaj się, Lizzie! Prąd tutaj rwący. Trzymaj łódź przed czołem odpływu! — mówił mężczyzna, lecz ufając wprawie i doświadczeniu córki, nie posługiwał się sterem i ze zdwojoną uwagą obserwował wzburzone wody.

Dziewczyna zapatrzona weń bacznie wzdrygnęła się nerwowym dreszczem, kiedy promień zachodzącego słońca rozjaśnił wnętrze czółna i krwistą purpurą ubarwił wilgotną plamę, przypominającą nieco kształt ludzki spowity płachtą.

Mężczyzna odczuł jej niepokój, chociaż zaprzątały go zbliżające się fale odpływu.

— Co ci znów? — zapytał. — Ja nic nie widzę w wodzie.

Szkarłatny odblask zniknął, ustał nerwowy dreszcz dziewczyny, a ojciec, który tylko na moment zwrócił ku niej wzrok, zapatrzył się znów w powierzchnię rzeki. Wszędzie, gdzie wartki prąd napotykał przeszkody, spojrzenia mężczyzny zatrzymywały się na chwilę. Łakomie obejmowały liny lub łańcuchy każdej przycumowanej do nadbrzeży łodzi czy barki, przepatrywały uformowane na podobieństwo strzały smugi wokół filarów Southwark Bridge, badały tłukące mętną wodę koła rzecznych parostatków i spiętrzone wokół niektórych przystani kłody przyniesionego nurtem drewna. Nagle, mniej więcej w godzinę po zapadnięciu zmroku, mężczyzna naprężył linki steru i zwrócił dziób czółna ku brzegowi po stronie hrabstwa Surrey.ROZDZIAŁ I

NA ZWIADACH

Za naszych czasów — jednakże w roku, którego określać bliżej nie ma potrzeby — kiedy jesienny dzień chylił się ku zmierzchowi, łódź brudna i o podejrzanym wyglądzie płynęła Tamizą, między żelaznym mostem Southwark Bridge a London Bridge zbudowanym z kamienia. W łodzi znajdowały się dwie osoby: krzepki mężczyzna o szpakowatych włosach w nieładzie i spalonej słońcem twarzy oraz dziewiętnasto- lub dwudziestoletnia śniada dziewczyna, podobna doń wystarczająco, by móc rozpoznać, iż jest jego córką. Dziewczyna posługiwała się swobodnie parą wioseł. Mężczyzna niedbale wsunął za pas dłonie, w których piastował zwisające luźno linki steru, i z uwagą rozglądał się dokoła. Nie miał sieci, powroza z haczykami ni wędki, a zatem nie mógł uchodzić za rybaka; nie był też przewoźnikiem, bo jego łódka, nie malowana i nie ozdobiona napisem, nie miała wyściełanej ławeczki dla pasażera — nie miała żadnego wyposażenia oprócz zardzewiałego bosaka i zwoju sznurów; była mała i wywrotna, nie mogła zatem służyć do przewozu towarów, więc człowiek ów nie trudnił się z pewnością ani transportem rzecznym, ani obsługą zawijających do portu statków. Trudno było odgadnąć, czego wypatruje, lecz bez wątpienia szukał czegoś wzrokiem pożądliwym i pełnym napięcia. Godzinę wcześniej przypływ osiągnął kulminację i przemienił się w odpływ, więc mężczyzna bacznie obserwował bruzdy i wiry rozlanej szeroko, nadciągającej fali, a czółno raz sunęło opornie przeciwko nurtowi, raz umykało przed nim, zależnie od wskazówek, jakich córce udzielał sternik, przy pomocy nieznacznych poruszeń głową. Dziewczyna śledziła jego twarz nie mniej czujnie, niż on śledził powierzchnię Tamizy, ale w czujności jej spojrzeń był wyraz jak gdyby lęku i grozy.

Dziewczyna patrzała ciągle w twarz ojcu, więc odpowiedziała wnet poruszeniami wioseł. Łódka błyskawicznie zmieniła kurs, zadrżała jak gdyby od raptownego szarpnięcia, a mężczyzna wychylił ponad rufę górną połowę ciała.

Lizzie naciągnęła na głowę i twarz kaptur peleryny, którą miała na sobie, i odwróciła się tak, by falbany na przodzie kaptura zwrócić ku ujściu rzeki, czyli w kierunku, w jakim zmierzali. Dotychczas czółno ledwie się posuwało manewrując prawie na miejscu; obecnie brzegi szybko się przesuwały, w tyle pozostawały plamy świateł i cieni pod zapalonymi już latarniami na London Bridge, umykały szeregi statków stojących u nadbrzeży po jednej i drugiej stronie.

Wreszcie mężczyzna wyprostował się na ławce czółna. Ręce i ramiona miał mokre i brudne, więc obmył je wychyliwszy się znów za burtę. W prawej dłoni ściskał coś, co również opłukał w rzece. Były to pieniądze. Nim wsunął je do kieszeni, zabrzęknął raz nimi, chuchnął, popluł — „na szczęście”, jak mruknął ochrypłym głosem.

— Lizzie!

Dziewczyna drgnęła znowu, zwróciła wzrok ku ojcu i dalej wiosłowała w milczeniu. Jej twarz była dziwnie blada. Mężczyzna miał haczykowaty nos, co wraz z pałającymi oczyma i szopą skudłaconych włosów upodabniało go do nastroszonego drapieżnego ptaka.

— Zdejmże to z twarzy.

Dziewczyna zsunęła kaptur.

— O tak... No i dawaj wiosła. Ja popracuję trochę.

— Nie! Ach, nie, ojcze! Nie mogę... Naprawdę, ojcze! Nie mogę usiąść tak blisko... tamtego.

Wstał już, chcąc zamienić z córką miejsca, lecz powstrzymał go jej trwożny okrzyk, więc zasiadł znów u steru.

— Co złego może ci tamto zrobić?

— Nic. Nic, ojcze! Ale ja nie mogę...

— Myślę, że nie cierpisz nawet widoku rzeki.

— Ja... rzeczywiście nie lubię rzeki, ojcze.

— Jak gdyby nie ona dawała ci utrzymanie! Jak gdyby nie była dla ciebie pożywieniem i napojem.

Dziewczyna wzdrygnęła się raz jeszcze i na moment przestała wiosłować. Zdawać się mogło, że zasłabnie. Mężczyzna nie zauważył tego, gdyż spoglądał teraz za rufę na coś, co jego łódź holowała.

— Czemu to, Lizzie, jesteś niewdzięczna dla swojej najlepszej przyjaciółki? Ogień, przy którym grzałaś się, kiedy byłaś niemowlęciem, wyławiałem z rzeki, w sąsiedztwie barek węglowych. Woda wyrzuciła na brzeg koszyk, w którym sypiałaś, a ja przerobiłem go później na kolebkę. Wystrugałem bieguny z kloca przyniesionego też przez Tamizę z wraku jakiegoś statku.

Lizzie odjęła prawą dłoń od wiosła, dotknęła ust i przesławszy ojcu tkliwy pocałunek, jęła znowu wiosłować bez słowa. W tym momencie z łódką zrównała się druga, o podobnym wyglądzie, lecz utrzymana nieco schludniej i przez czas niejaki obie sunęły cicho obok siebie.

— Dobrze znów poszło, Rybaku, hę? — Człowiek, który sam siedział przy wiosłach w swoim czółnie, zerknął z ukosa na ojca Lizzie. — Od razu wiedziałem, że poszło dobrze, jak spojrzałem na bruzdę za twoją łódką.

— Aha — odburknął szorstko Rybak. — A ty co? Znów na wodzie?

— Na wodzie, wspólniku.

Rzeka połyskiwała delikatnym, żółtawym odblaskiem księżyca. Nowo przybyły sunął burta w burtę, pozostając o pół czółna w tyle. Ciekawie zerkał za rufę sąsiedniej łodzi.

— Jak tylko się pokazałeś — mówił — zaraz sobie powiedziałem: „Oho! Jest Rybak i znów dobrze mu poszło”. Niech zdechnę, jeżeli nie pomyślałem: „Znów dobrze mu poszło!” Nie bój się, wspólniku, nie denerwuj; ja go tam nie tknę wiosłem — dodał, gdy Rybak poruszył się niespokojnie na swoim miejscu przy sterze.

Z tymi słowy nowo przybyły dobył z wody wiosło po stronie sąsiedniej łódki i chwycił ręką jej burtę.

— Wygląda na to, Rybaku — ciągnął — że on dosyć dostał. Więcej mu nie trzeba. Musiał wędrować w tę i nazad z niejednym przypływem i odpływem. Prawda, wspólniku? Pewnie też minął mnie, jak szedł w górę ostatni raz. Byłem na wodzie, o tam, pod mostem. Tak mi się zdaje, wspólniku, że masz w sobie coś z sępa, hę? Jak te ptaszyska potrafisz zwietrzyć padlinę.

Mówił to wszystko przytłumionym głosem i raz po raz spoglądał w stronę Lizzie, która niebawem podniosła kaptur. Mężczyźni umilkli i z obrzydliwym zainteresowaniem jęli gapić się na wodną bruzdę za czółnem Rybaka.

— Między nami zgoda, hę? Mam go wziąć na pokład, wspólniku?

— Nie! — padła odpowiedź tak szorstka, że tamten spojrzał z tępym zdziwieniem na Rybaka, nim odpowiedział:

— Zjadłeś, wspólniku, coś, co ci nie poszło na zdrowie?

— Właśnie! — przyznał Rybak. — Za dużo się nałykałem „wspólników”. Nie jestem twoim wspólnikiem.

— Od kiedy to wielmożny pan Rybak Hexam nie jest moim wspólnikiem, hę?

— Od czasu, kiedy ci zarzucono kradzież, obrabowanie żywego człowieka — odparł Hexam z nietajoną pogardą.

— A gdyby mi zarzucono obrabowanie nieżywego człowieka?

— Tego nie mógłby ci nikt zarzucić.

— A tobie?

— Także nie. Czy nieżywemu potrzebne są pieniądze? Czy nieżywy może być właścicielem pieniędzy? Do jakiego świata należy nieżywy człowiek? Do tamtego. Do jakiego świata należą pieniądze? Do tego. Jakże zwłoki mogłyby dysponować pieniędzmi? Jakim cudem mogłyby posiadać pieniądze, chcieć ich, odczuwać brak pieniędzy, dopominać się o pieniądze? Nie udawaj, że nie wiesz, jaka jest różnica między tym, co złe i dobre. Chociaż takie coś w sam raz pasuje do łajdaka, który okradł żywego człowieka.

— Powiem ci, jak to się przedstawia...

— Nic mi nie powiesz. Ja tobie powiem, jak to się przedstawia. Skorzystałeś z okazji i wsunąłeś łapę do kieszeni jednego marynarza: żywego marynarza. Wykręciłeś się i myślisz, żeś strasznie cwany. Niech będzie! Ale po takim zdarzeniu przestań mi wspólnikować. Dawniej pracowaliśmy razem. Teraz nie pracujemy i nigdy nie będziemy pracować. Wynoś się! Odbijaj!

— Rybaku! Jeżeli wyobrażasz sobie, że tak mnie spławisz, to...

— Jeżeli tak cię nie spławię, popróbuję inaczej. Rąbnę podnóżkiem przez palce albo w łeb bosakiem. Odbijaj! A ty, Lizzie, ciągnij do domu! Ciągnij, skoro nie chciałaś puścić do wioseł ojca.

Dziewczyna ruszyła szybko i niebawem drugie czółno zostało daleko za rufą. Ojciec Lizzie rozsiadł się wygodnie. Z miną człowieka zadowolonego z siebie i godnego zapalił fajkę, aby delektując się dymem obserwować to, co miał na holu. „To” jak gdyby opierało się chwilami, kiedy łódź zwalniała, chwilami próbowało odzyskać swobodę, przeważnie jednak sunęło posłusznie za łódką. Nowicjusz mógłby sobie wyobrażać, iż przepływające nad tym fale jak gdyby odzwierciedlają zmiany wyrazu twarzy człowieka niewidomego. Wszelako Rybak nie był nowicjuszem, a wyobraźni nie miał.ROZDZIAŁ II

„CZŁOWIEK SKĄDŚTAM”

Państwo Veneeringowie byli nowiuteńkimi ludźmi, zamieszkałymi w nowiuteńkim domu, w nowiuteńkiej dzielnicy Londynu. Całe ich otoczenie było nowe, niby z pudełka. Mieli wyłącznie nowe meble, wyłącznie nowych przyjaciół, wyłącznie nową służbę, nowe srebro stołowe, nową karetę, nową uprząż i konie. Ich portrety były nowe, a sami państwo Veneeringowie stanowili małżeństwo zaślubione o tyle świeżo, o ile dało się to legalnie pogodzić z posiadaniem nowiuteńkiego dziecka; gdyby mogli zaopatrzyć się w pradziadka, niewątpliwie przybyłby on do domu prosto z wielkiego magazynu meblowego — opakowany w rogoże, bez jednej rysy lub skazy i wypoliturowany po czubek głowy.

Bo w rezydencji Veneeringów wszystkie sprzęty i przedmioty były starannie polerowane na wysoki połysk — od zdobnych nowiuteńkim herbem krzeseł w hallu do najbardziej nowomodnego fortepianu i (przenosząc się wyżej) nowiuteńkiej drabiny przeciwpożarowej. Urządzenie domu znajdowało niejaki odpowiednik w gospodarzach, których powierzchowność trochę nazbyt zalatywała warsztatem i sprawiała wrażenie lepkiej od świeżej politury.

Veneeringowie budzili ciągle wątpliwości skromnego sprzętu używanego podczas obiadów, który łatwo dawał się przetaczać na rolkach, a gdy nie znajdował zastosowania, bywał przechowywany nad remizą pojazdów do najęcia, przy Duke Street w dzielnicy Saint James. Sprzęt ów nosił nazwisko Twemlow. Jako stryjeczny brat lorda Snigswortha cieszył się stałym zapotrzebowaniem i w wielu domach reprezentował — można by powiedzieć — stół obiadowy w jego normalnym stanie. Na przykład państwo Veneeringowie wydając obiad rozpoczynali zazwyczaj od Twemlowa, a następnie uzupełniali ten kwiat płatkami, czyli dobierali doń gości. Czasami stół składał się z Twemlowa i pół tuzina płatków, czasami z Twemlowa i tuzina płatków, czasami Twemlow bywał rozdmuchiwany do największych rozmiarów i pysznił się dwudziestką płatków. Przy uroczystych okazjach pan Veneering i pani Veneering zasiadali naprzeciw siebie pośrodku stołu, co jeszcze bardziej potwierdza paralelę, im więcej bowiem rozdmuchiwano Twemlowa, tym dalej znajdował się on od środka stołu, a bliżej kredensu po jednej stronie jadalni lub też kotar przesłaniających okna po drugiej.

Nie to jednak dręczyło słaby umysł Twemlowa. Do podobnych sytuacji nawykł i potrafił godzić się z nimi. Otchłań, której dna sięgnąć nie był w stanie, od której zaczynały się rosnące wciąż i przybierające na sile kłopoty w życiu Twemlowa, stanowiło pytanie bez odpowiedzi, czy jest najstarszym przyjacielem Veneeringa, czy też najnowszym. Roztrząsaniom tego problemu prostoduszny dżentelmen poświęcał wiele żmudnych godzin — nie tylko w swojej siedzibie nad remizą pojazdów do najęcia, lecz również pośród sprzyjających medytacjom, chłodnych cieni placu Saint James Square. A było to tak. Twemlow spotkał pierwszy raz Veneeringa w swoim klubie, gdzie Veneering nie znał wtedy nikogo, prócz jegomościa, który dokonał prezentacji, i sprawiał wrażenie najserdeczniejszego pod słońcem przyjaciela Veneeringa, jakkolwiek ich związki narodziły się przed dwoma dniami, kiedy to więzy unii dwojga dusz scementowała przypadkowa dysputa na temat niecnego stanowiska władz klubowych w kwestii przyrządzania filetów z cielęcego combra. Niezwłocznie po zawarciu znajomości Twemlow otrzymał zaproszenie na obiad u Veneeringa i zjadł obiad, w którym uczestniczył również ów jegomość z klubu. Następnie, bardzo rychło, Twemlow otrzymał zaproszenie na obiad u owego jegomościa z klubu i zjadł obiad, w którym uczestniczył również Veneering. W domu jegomościa z klubu zasiedli do stołu deputowany do Parlamentu, inżynier, płatnik Długu Narodowego, autor wiersza o Szekspirze, ktoś wiecznie niezadowolony oraz ktoś piastujący urząd publiczny, a wszystkie te osoby sprawiały wrażenie kompletnie obcych dla Veneeringa. Ale niezwłocznie po tym przyjęciu Twemlow otrzymał zaproszenie na obiad u Veneeringa, wydany specjalnie po to, by mógł spotkać deputowanego do Parlamentu, inżyniera, płatnika Długu Narodowego, autora wiersza o Szekspirze, kogoś wiecznie niezadowolonego oraz kogoś piastującego urząd publiczny, a w trakcie obiadu odkrył, że wspomniani panowie są najserdecznejszymi pod słońcem przyjaciółmi Veneeringa, natomiast pani Veneering darzy małżonki wspomnianych panów (wszystkie były również obecne) najgorętszym uczuciem i nieograniczonym zaufaniem.

Doszło do tego, że pan Twemlow nieraz obejmował czoło dłonią i mówił do siebie w swoim mieszkaniu: „Nie mogę myśleć o tym. Coś takiego wystarczy, by rozmiękczyć najtwardszy mózg”. Ale myślał i myślał nieustannie, i nie potrafił znaleźć rozwiązania.

W dniu, o którym mowa, Veneeringowie wydają wieczorny bankiet. Ma w nim wziąć udział Twemlow plus jedenaście płatków — w sumie czternaście osób. Czterech nieliberyjnych lokai o wydatnych gorsach stoi szeregiem w hallu. Piąty wstępuje na schody z miną tak ponurą, jak gdyby chciał przemówić: „Oto jeszcze jeden żebrak przyszedł na obiad; takie jest życie” — i anonsuje:

— Pa-an Twemlow!

Pani Veneering wita serdecznie miłego pana Twemlowa; pan Veneering wita serdecznie swojego kochanego Twemlowa. Pani Veneering nie oczekuje, by w gruncie rzeczy pana Twemlowa interesowało coś tak nudnego jak niemowlęta, ale pan Twemlow w charakterze starego przyjaciela musi i może zechce spojrzeć na niemowlę. Pan Veneering serdecznie i z przejęciem kiwa głową nad nowiuteńkim sprzętem.

— Ha! Lepiej będziesz poznawać przyjaciela rodziny, kruszynko, jak zaczniesz coś spostrzegać — mówi i niebawem prezentuje swojemu kochanemu Twemlowowi dwu przyjaciół: pana Bootsa oraz pana Brewera i najwyraźniej nie ma pojęcia, który z nich jest który.

Później przytrafia się coś okropnego.

— Pa-an Podsnap! Pa-ani Podsnap!

— Podsnapowie, moja droga — zwraca się pan Veneering do małżonki, zerkając z życzliwym zainteresowaniem ku otwartym drzwiom.

Zbyt uśmiechnięty i przerażająco rześki, okazały mężczyzna, który pojawia się w drzwiach z żoną u boku, niezwłocznie ją porzuca, aby skoczyć w stronę Twemlowa, wołając donośnie:

— Witam! Witam! Rad jestem poznać pana! Ma pan prześliczny dom. Chyba nie przybywamy za póżno? Rad jestem z tej okazji. Słowo daję.

Kiedy pierwszy wstrząs mija, Twemlow w swoich staromodnych małych, schludnych trzewikach i w małych, schludnych jedwabnych pończochach dwukrotnie uskakuje do tyłu, jak gdyby chciał przesadzić stojącą za nim sofę. Jednakże okazały mężczyzna dopada go i okazuje się mocniejszy.

— Niechaj mi wolno będzie — mówi, usiłując zwrócić na siebie uwagę pozostałej w oddali małżonki — zaprezentować naszego sympatycznego gospodarza pani Podsnap. Pani Podsnap będzie rada z tej okazji. Słowo daję — kończy z przerażającą rześkością, jak gdyby ów zwrot wydawał mu się wiecznie zielony i zawsze młody.

Tymczasem pani Podsnap, która nie może tak się omylić, gdyż pani Veneering jest jedyną w polu widzenia damą, pomaga małżonkowi najlepiej, jak umie, bo z żałosnym wyrazem twarzy patrzy na Twemlowa, później zaś nie bez współczucia oznajmia pani Veneering: po pierwsze, że niestety pan Veneering coś mizernie wygląda; po drugie, że dziecina już jest bardzo podobna do niego.

Wątpić należy, czy ktokolwiek wzięty za kogoś innego może być kontent z tej racji. W każdym razie pan Veneering, wystrojony na ten wieczór w nowiuteńką, godną młodego Antinousa koszulę o batystowym gorsie, nie uznał za komplement faktu, iż poczytano go za Twemlowa, który jest zasuszony, zwiędły i o jakieś trzydzieści lat starszy. Pani Veneering również odczuła dotkliwie imputowanie jej małżeństwa z Twemlowem. Natomiast Twemlow jasno zdawał sobie sprawę, że jest osobą urodzoną nierównie lepiej niż Veneering, a więc sklasyfikował okazałego mężczyznę jako impertynenta i osła.

W nader zawikłanej sytuacji pan Veneering z wyciągniętą dłonią podchodzi do okazałego mężczyzny i daje wyraz zadowoleniu, iż może go powitać, na co ów osobnik, niepoprawny w swojej przerażającej rześkości, odpowiada bez wahania:

— Dziękuję. Wstyd mi, słowo daję, że nie mogę sobie chwilowo przypomnieć, gdzie spotkałem już pana. Ale rad jestem z tej okazji. Słowo daję.

Następnie rzuca się na Twemlowa, który z wszystkich swych wątłych sił stawia opór i nastaje, by jako Veneeringa zaprezentować go pani Podsnap, lecz przybycie innych gości kładzie kres nieporozumieniu. Wtedy pan Podsnap jeszcze raz wymienia uściski dłoni z Veneeringiem jako Veneeringiem oraz Twemlowem jako Twemlowem i ostatecznie kończy sprawę ku całkowitej własnej satysfakcji.

— Zabawne, co? — mówi. — Ale rad jestem z tej okazji. Słowo daję!

Twemlow ma za sobą własne straszliwe przeżycie, pamięta przemianę Bootsa w Brewera i Brewera w Bootsa, a ponadto widzi, że z siedmiorga pozostałych gości cztery zagadkowe postacie błędnie toczą wokół wzrokiem, jak gdyby, pokąd Veneering ich nie dopadnie, absolutnie nie zdawały sobie sprawy, kto właściwie jest Veneeringiem. Twemlow korzysta z tych doświadczeń, a mózg jego twardnieje, zbliżając się do konkluzji, iż mimo wszystko on jest najstarszym przyjacielem Veneeringa. Niebawem jednak następuje kolejne rozmiękczenie i Twemlow gubi się zupełnie, gdy jego oczy napotykają Veneeringa i okazałego mężczyznę, którzy w małym saloniku od podwórka, tuż obok drzwi do ogrodu zimowego, ściskają się niczym bracia bliźniacy, a jego uszy (za pośrednictwem pani Veneering) zostają poinformowane, iż tenże okazały mężczyzna będzie ojcem chrzestnym niemowlęcia.

— Do stołu podano! — oznajmia melancholijny sługa tonem, jakim mógłby powiedzieć: „Zstąpcie na dół, o, nieszczęsne dzieci rodzaju ludzkiego, a zostaniecie otrute”.

Twemlow, nie mając przydzielonej sobie damy, zstępuje po schodach na ostatku, dłonią obejmując czoło. Boots i Brewer sądzą, że jest niedysponowany, więc szepcą między sobą: „Facet słabnie. Widać nie jadł lunchu”. Ale jego oszałamiają tylko życiowe zawiłości nie do przezwyciężenia.

Ożywiony dzięki zupie Twemlow gwarzy dobrotliwie z Bootsem i Brewerem na temat kroniki sądowej w prasie. W trakcie rybnego stadium bankietu Veneering zwraca się doń w roztrząsanej właśnie kwestii, czy jego kuzyn, lord Snigsworth, jest w Londynie, czy też poza Londynem. Twemlow wyjaśnia, że jego kuzyn jest poza Londynem.

— W Snigsworth Park? — pyta pan domu.

— Tak. W Snigsworth — odpowiada Twemlow.

Boots i Brewer dochodzą do wniosku, iż znajomość z kimś takim warto kultywować, a Veneering upewnia ich raz jeszcze, że Twemlow to sprzęt opłacalny. Tymczasem lokaj krąży wokół stołu, jak posępny alchemik, i po każdym pytaniu: „Można służyć chablis?” — zdaje się dorzucać: „Nie chciałbyś, gdybyś wiedział, z czego się to robi”.

Wielkie lustro nad kredensem odbija stół i całe towarzystwo. Odbija nowy herb Veneeringów: polerowanego lub lśniącego wielbłąda wykonanego w złocie lub srebrze. Kolegium Heraldyczne wyszukało Veneeringowi praszczura-krzyżowca, który zdobił tarczę wielbłądem (lub mógłby zdobić, gdyby wpadł był na taki pomysł), a zatem karawana wielbłądów strzeże owoców, kwiatów i świec lub przyklęka, by wziąć ładunek soli. W lustrze przegląda się Veneering: śniady czterdziestolatek o falujących włosach, skłonny do otyłości, przebiegły, tajemniczy, nieprzenikniony — można by rzec, średnio przystojny, zawoalowany prorok, który nie prorokuje. Przegląda się pani Veneering: blondynka o jasnych włosach w obfitości mniejszej, niż mogłaby sobie życzyć, zdobna orlim nosem i palcami przypominającymi orle szpony, wspaniała w wieczorowej toalecie i klejnotach, entuzjastyczna, łaskawa, świadoma, że ją również spowija rąbek mężowskiego woalu tajemniczości. Przegląda się Podsnap zajadający suto: po obu stronach łysej głowy dwa małe skrzydełka sztywnych niby drut, jasnych włosów, bardzo podobne do szczotek, paciorki szkarłatnych plam na czole, niżej pokaźny obszar zmiętego kołnierzyka. Przegląda się pani Podsnap: kobieta dobra dla profesora Owena, mnóstwo kości i szyi, nozdrza jak u konia na biegunach, surowe rysy, a na głowie majestatyczny stroik, który Podsnap obwiesił wotami ze złota. Przegląda się Twemlow: szary, zasuszony, układny, wrażliwy na wschodni wiatr, ubrany w kołnierzyk i krawat na modłę Pierwszego Dżentelmena Europy; policzki ma zapadłe, jak gdyby przed laty podjął wielki wysiłek, by zamknąć się w sobie, i osiągnąwszy tyle, nie mógł dokazać więcej. Przegląda się dojrzała młoda dama: kruczoczarne loki i cera dostatecznie jasna, gdy dostatecznie upudrowana, jak to obecnie ma miejsce; dojrzała młoda dama jest najwyraźniej usidlana przez dojrzałego młodego dżentelmena, który ma za dużo nosa na twarzy, za dużo rudej barwy w faworytach, za dużo torsu w kamizelce, za dużo blasków w spinkach, oczach, guzikach, konwersacji, zębach. Przegląda się urocza stara lady Tippins zajmująca miejsce po prawej stronie Veneeringa: ogromna, tępa, bezbarwna, podługowata twarz, żywo przypominająca odbicie ludzkiej twarzy w łyżce stołowej, na czubku głowy farbowany kok stanowiący odpowiednie przejście do gęstwy sztucznych włosów dalej w tyle; lady Tippins z satysfakcją traktuje protekcjonalnie siedzącą naprzeciw niej panią Veneering, która z nie mniejszą satysfakcją daje się protekcjonalnie traktować. Przegląda się jeszcze jeden z najstarszych przyjaciół Veneeringa, jakiś „Mortimer”, który nigdy uprzednio nie był w tym domu i, zdaje się, nie ma chęci wrócić tu więcej; z niepocieszoną miną siedzi po lewej stronie pani Veneering, bo został omotany przez lady Tippins (przyjaciółkę z lat chłopięcych) i zmuszony, by przyjść do Veneeringów i mówić, jakkolwiek nie jest usposobiony rozmownie. Przegląda się Eugene, przyjaciel Mortimera, jak gdyby pogrzebany żywcem na oparciu krzesła, za ramieniem dojrzałej młodej damy, przystrojonym naramiennikiem z pudru; z posępną miną szuka ukojenia w pucharze szampana, ilekroć Alchemik raczy puchar napełnić. Wreszcie lustro odbija Bootsa i Brewera oraz drugą parę nadętych Buforów zainstalowanych między resztą towarzystwa a możliwymi nieprzewidzianymi wydarzeniami.

Obiady u Veneeringów bywają doskonałe — inaczej nie przychodziliby tam wciąż nowi ludzie — a więc wszystko idzie składnie. Lady Tippins przeprowadza serię doświadczeń na swoim systemie trawienia, tak skomplikowanych i śmiałych, że gdyby dało się je ogłosić drukiem wraz z wynikami, rodzaj ludzki mógłby odnieść niemałą korzyść. Nieustraszona stara wędrowniczka kosztuje wiktuałów z wszystkich części świata, a gdy po zdobyciu przez nią Bieguna Północnego służba uprząta talerzyki po lodach, z ust lady Tippins padają słowa:

— Veneering, mój drogi...

(Twemlow unosi dłoń do czoła, bo wydaje mu się nagle, iż lady Tippins musi być najstarszą przyjaciółką.)

— Veneering, mój drogi, zapewniam pana, że to najdziwaczniejsza historia! Ale jak ktoś, kto daje ogłoszenie, nie wymagam, abyś mi wierzył na słowo. Przedstawiam odpowiednie referencje. Mortimer to moje referencje. On wie wszystko na ten temat.

Mortimer unosi opadające powieki i lekko rozchyla wargi. Później uśmiecha się mętnie, jak gdyby mówił: „Po co to komu?” — opuszcza znów powieki i zamyka usta.

— Hej, Mortimer! — Lady Tippins uderza drewnianą oprawą złożonego zielonego wachlarza po knykciach swojej lewej ręki (szczególnie bogatej w knykcie). — Stanowczo żądam, abyś powiedział wszystko, co masz do powiedzenia o tym człowieku z Jamajki.

— Słowo honoru, jak żyję, nie słyszałem o żadnym człowieku z Jamajki, prócz jednego, który był czyimś bratem — odpowiada Mortimer.

— No to z Tabago.

— Nie słyszałem też o nikim z Tabago.

— Prócz — dorzuca Eugene tak nieoczekiwanie, że dojrzała młoda dama, która zdążyła zupełnie o nim zapomnieć, usuwa sprzed niego ramię przyozdobione naramiennikiem z pudru — prócz naszego przyjaciela, co długo odżywiał się zapiekanką z ryżu i żelatyną, póki wreszcie na jego to lub owo lekarz nie zalecił czegoś innego i barania noga nie zakończyła jego dni.

Stół ożywił się nieco, gdyż odniósł wrażenie, że Eugene wschodzi. Ale było to złudne wrażenie: Eugene zaszedł znów niebawem.

— Przyznasz chyba, moja kochana — podejmuje lady Tippins zwracając się do pani Veneering — że to zachowanie najnikczemniejsze pod słońcem? Prowadzam swoich amantów, po dwu i trzech na raz pod warunkiem, że będą mi posłuszni i wierni. I co się dzieje? Oto pierwszy amant, szef wszystkich moich niewolników, publicznie zaniedbuje przyjęte zobowiązania! A mój drugi amant, nieokrzesany jeszcze, to prawda, ale, jak liczyłam, dobrze zapowiadający się na przyszłość, udaje, że nie może sobie przypomnieć czegoś, co zna na pamięć! Czemu tak postępują? Aby mnie drażnić, bo wiedzą, że mam do nich słabość!

Makabryczne bajeczki na temat amantów to stały konik lady Tippins. Zawsze znajduje się w jej orszaku paru amantów, ona zaś prowadzi mały ich rejester, wpisuje tam nowego amanta albo wykreśla dawnego, albo przenosi amanta na czarną listę, albo awansuje do wyżyn błękitnej listy, albo sumuje amantów, czy też zajmuje się swoim notatnikiem na inną modłę. Panią Veneering zachwyca ten rodzaj humoru. Zachwyca również Veneeringa. Podobnym wypowiedziom dodają być może pikanterii żółte plamy na szyi lady Tippins, podobne w kolorze do łapek kurczęcia.

— Z miejsca skazuję na banicję fałszywego łotra. Już dziś skreślę go z Kupidonu (tak, moja kochana, nazywam rejestr amantów). Ale stanowczo życzę sobie wysłuchać opowieści o „Człowieku Skądśtam”, a ponieważ utraciłam własne wpływy, proszę cię, kochanie — (to do pani Veneering) — abyś wydusiła z niego tę historię. Ach, ty krzywoprzysięzco! — (to do Mortimera, przy wtórze kolejnego trzaśnięcia wachlarzem).

— Wszyscy jesteśmy zainteresowani „Człowiekiem Skądśtam” — wtrąca Veneering.

Wówczas czwórka Buforów ożywia się równocześnie i rozbrzmiewają naraz cztery głosy:

— Głęboko zainteresowani!

— Przejęci!

— Romantyczna historia!

— Może to człowiek znikąd!

Nagle pani Veneering (ujmujące wady lady Tippins są widać zaraźliwe) składa ręce niby napraszające się dziecko, zwraca twarz ku swojemu sąsiadowi z lewej strony i powiada:

— Ja, plosię... Baldzo plosię... Niech będzie o ćlowieku skądśtam.

Wobec czego czwórka Buforów jednocześnie poruszona jakąś zagadkową siłą, woła chórem:

— Dalszy opór niemożliwy!

— To żenujące — zaczyna niemrawo Mortimer — bardzo żenujące, doprawdy, mieć zwrócone na siebie oczy całej Europy. Ale pocieszam się tym, że w tajnikach serca przeklną państwo lady Tippins, gdy wyjdzie na jaw, jak wyjść musi, iż ten „Skądśtam” to okropny nudziarz. Przykro mi, lecz muszę ogołocić go z romantyczności i dać mu określone miejsce zamieszkania. Otóż ma on przybyć z miejscowości, której nazwa wyleciała mi z pamięci, zapewne jednak nasunie się państwu, skoro powiem, że wyrabia się tam wino.

— Day i Martin? — podpowiada Eugene.

— Nie, nie! — przeczy niewzruszony Mortimer. — Ta firma kojarzy się z porto. Mój człowiek ma przybyć z kolonii, skąd pochodzą wina południowoafrykańskie. Słuchaj, stary! Nie chodzi przecież o statystykę, lecz o dziwną historię.

Zazwyczaj tak się dzieje, że przy stole Veneeringów nikt nie zwraca szczególnej uwagi na samych Veneeringów, a ktoś, kto ma coś do powiedzenia, zwraca się do osoby z własnego wyboru.

— Ów człowiek — ciągnie Mortimer spoglądając na Eugene’a — nosi nazwisko Harmon i jest jedynym synem groźnego starego łotra, który zbił pieniądze na śmieciach.

— Spodnie z czerwonego sztruksu i dzwonek? — pyta ponury Eugene.

— A także drabinka i kosz, jeżeli sobie życzysz. W każdym razie, tak czy inaczej dorobił się jako przedsiębiorca wywózki śmieci i mieszkał w norze pośród pagórkowatej okolicy składającej się z samych śmieci. Na własnych niewielkich terenach stary zrzędliwy kutwa działał niby wulkan w zamierzchłych czasach, bo wzniósł własne pasmo wzgórz, których formację geologiczną stanowiły śmiecie. Pył węglowy, odpadki warzyw, kości, różne skorupy, śmiecie segregowane i nie segregowane — krótko mówiąc, wszelkiego autoramentu śmiecie.

W tej chwili Mortimer przypomina sobie przelotnie panią Veneering i pod jej adresem rzuca kilka następnych słów. Później szuka znowu słuchacza, sonduje Twemlowa i nie znalazłszy oddźwięku zwraca się ostatecznie do Buforów, którzy przyjmują go entuzjastycznie.

— Duchowej istocie (sądzę, że to właściwe wyrażenie) tej szacownej osoby szczyt satysfakcji sprawiało wyklinanie najbliższych krewnych i wyrzucanie ich za drzwi. Rzecz naturalna, rozpoczął działalność od ukochanej małżonki i w rezultacie mógł sobie pozwolić swobodnie na identyczne potraktowanie głupich kaprysów córki. Wybrał dziewczynie męża odpowiadającego bez zastrzeżeń własnym, lecz bynajmniej nie jej gustom i rozpoczął kroki, by w charakterze posagu wydzielić sam nie wiem ile, ale jakąś zawrotną ilość śmieci. W tym stadium sprawy biedaczka oznajmiła z całym respektem, iż jest potajemnie zaręczona z bardzo popularnym osobnikiem, któremu powieściopisarze i wierszokleci dają miano Inny, a zatem małżeństwo po rodzicielskiej myśli mogłoby tylko uczynić śmiecie z jej serca i śmiecie z jej życia, czyli na znaczną skalę włączyć ją do ojcowskiej branży. Dostojny starzec zareagował natychmiast i (w mroźną zimową noc, jak powiadają) wyklął dziewczynę i wyrzucił za drzwi.

W tym momencie Alchemik, który nisko widać oszacował anegdotę Mortimera, przydziela Buforom nieco francuskiego wina, a ci, poruszeni znów zagadkową siłą, wlewają je w siebie jednocześnie, robią szczególnie zadowolone miny i wołają chórem na cztery głosy:

— Słuchamy dalej!

— Zasoby pieniężne Innego były, jak to się zawsze dzieje, bardzo ograniczone. Myślę nawet, że nie użyję zbyt mocnego wyrażenia, gdy nazwę go skończonym golcem. Mimo to Inny poślubił pannę, o której mowa i, pokąd nie zmarła, żył z nią w skromnym domku, który miał prawdopodobnie ganek zdobny splotami kapryfolium i wiciokrzewu. W kwestii oficjalnej przyczyny zgonu młodej kobiety odsyłam państwa do urzędu stanu cywilnego dzielnicy, w której był położony ów skromny domek, sądzę jednak, że troski i niepokoje od zarania życia mogły z tym mieć coś wspólnego, chociaż nie zostały uwidocznione na liniowanych kartkach i drukowanych formularzach. Bezsprzecznie tak właśnie być musiało z Innym, którego utrata młodej żony kompletnie załamała i przeżył ją nie więcej niż o jeden rok.

W tonie obojętnego Mortimera coś zdawało się świadczyć, że on, człowiek z dobrego towarzystwa, pozwala sobie na słabość wzruszania się własną opowieścią — naturalnie w granicach, na które w jakichkolwiek warunkach zdobyć się wolno dobremu towarzystwu. Ukrywał to wzruszenie troskliwie, ale odczuwał je chyba. Ponury Eugene również uległ zbliżonym uczuciom, bo zrobił jeszcze bardziej ponurą minę i zawzięcie począł manipulować nożykiem deserowym. Natomiast czarująca lady Tippins oznajmiła, że gdyby Inny wyżył, z pewnością zostałby wpisany na czoło rejestru jej amantów, a dojrzała młoda dama wzruszyła naramiennikami z pudru i roześmiała się z jakiejś poufnej i dla niej tylko przeznaczonej uwagi dojrzałego młodego dżentelmena.

— Obecnie — podejmuje Mortimer — musimy wrócić (jak zwykli mówić powieściopisarze, chociaż czytelnik wolałby, aby nie wracali) do naszego „Skądśtam”. Miał czternaście lat i tanim kosztem kształcił się w Brukseli, gdy jego siostra została skazana na wygnanie. Po niejakim czasie dowiedział się o tym, prawdopodobnie od niej, bo matka już nie żyła. Nie wiem, jak się dowiedział. W każdym razie natychmiast zdezerterował ze szkoły i przyjechał do Anglii. Musiał być dzielny i zaradny, by zdobyć się na podróż dysponując tylko kieszonkowym w sumie pięciu sous na tydzień. Ale dotarł tu jakoś i stanąwszy przed ojcem wystąpił śmiało w obronie siostry. Czcigodny rodzic uciekł się do klątwy i wyrzucenia za drzwi, a chłopiec przerażony i wstrząśnięty do głębi, zbiegł, by na świecie szukać lepszego losu, zamustrował na jakiś statek i ostatecznie osiadł gdzieś w stronach, gdzie robią wina południowoafrykańskie. Był drobnym posiadaczem ziemskim czy też farmerem lub plantatorem. Mogą to państwo nazwać, jak się im podoba.

Nagle szuranie nogami daje się słyszeć w hallu i ktoś puka do drzwi jadalni. Alchemik podchodzi do nich, przez chwilę konferuje godnie z kimś niewidocznym i opuszcza pokój udobruchany widać godziwą przyczyną pukania.

— Tak się złożyło, że nasz „Skądśtam” został odnaleziony niedawno, po czternastu latach na obczyźnie.

Jeden Bufor, ku zgorszeniu trzech pozostałych, wyłamuje się nieoczekiwanie i własną odrębność podkreśla pytaniem:

— Jak odnaleziony i dlaczego?

— A prawda! Dziękuję za przypomnienie — odpowiada Mortimer. — Czcigodny rodzic umarł.

Ten sam Bufor ośmielony powodzeniem mówi:

— Kiedy?

— Pewnego dnia. Jakiś rok temu.

— Na co? — pyta gładko ten sam Bufor. Ale napotyka melancholijny przykład rozczarowania, gdyż pozostała trójka spogląda nań lodowato, a nikt inny nie darzy go uwagą.

— Czcigodny rodzic umarł — powtarza Mortimer, który na moment przypomina sobie, że Veneering siedzi u stołu, i po raz pierwszy doń się zwraca.

— Umarł — wtóruje z powagą zaszczycony tak Veneering, krzyżuje ramiona na piersiach i marszczy czoło, by w należytym skupieniu słuchać dalszego ciągu; ale w tej chwili znajduje się znów sam w posępnym świecie.

— Znaleziono jego testament — ciągnie Mortimer chwytając spojrzeniem oko pani Podsnap, bardzo podobne do oka konia na biegunach — datowany rychło po ucieczce syna. Zgodnie z ostatnią wolą zmarłego najniższa kopa w paśmie wzgórz śmieciowych wraz z domkiem stojącym u jej stóp ma przypaść staremu słudze, który jest zarazem jedynym egzekutorem testamentu. Resztę majątku, bardzo pokaźnego majątku, stary zapisał synowi. Nadto polecił, by go pogrzebano z pewnymi dziwacznymi ceremoniami oraz zastosowano środki zapewniające, że nie powróci do życia. Ma się rozumieć, nie będę nudził państwa szczegółami. No i to wszystko, z wyjątkiem...

Nagle urywa się opowieść. Alchemik wraca do jadalni, więc wszyscy spoglądają ku niemu — nie dlatego, by ktokolwiek chciał go oglądać, lecz z racji specyficznego dziwactwa natury ludzkiej, które każe korzystać z każdej sposobności, by popatrzeć gdziekolwiek, byle nie na osobę mówiącą w tej chwili.

— ...z wyjątkiem warunku, iż dziedzictwo syna zależy od jego małżeństwa z dziewczyną, która w dniu sporządzania testamentu miała mniej więcej pięć lat, a obecnie jest panną na wydaniu. Dzięki poszukiwaniom i ogłoszeniom w prasie okazało się, że nasz „Skądśtam” to ów syn, który, niewątpliwie bardzo zdziwiony, jest teraz w drodze do Anglii, gdzie odziedziczy nie lada fortunkę i pojmie żonę.

Pani Podsnap pyta, czy ta młoda osoba jest młodą osobą nie pozbawioną urody i wdzięku? Mortimer nie potrafi na to odpowiedzieć.

Pan Podsnap pyta, co stałoby się z nie lada fortuną, gdyby warunek w kwestii małżeństwa nie został dotrzymany? Mortimer wyjaśnia, że wszystko dostałoby się wówczas wspomnianemu już staremu słudze, z zupełnym pominięciem i wydziedziczeniem syna. Również w przypadku śmierci syna, ów sługa zostałby wyłącznym spadkobiercą.

Pani Veneering udało się właśnie obudzić pochrapującą lady Tippins, której knykcie zręcznie zaatakowała przez stół stosem talerzy i salaterek, gdy całe towarzystwo oprócz samego Mortimera uprzytomniło sobie, iż Alchemik stoi nad Mortimerem z upiorną miną i usiłuje doręczyć mu złożoną ćwiartkę papieru.

Pani Veneering opanowana ciekawością zastyga na moment. Natomiast Mortimer, mimo rozlicznych sztuczek Alchemika, spokojnie pokrzepia się kieliszkiem madery i absolutnie nie dostrzega ewenementu zwracającego powszechną uwagę. Wreszcie lady Tippins, która ma zwyczaj budzić się z drzemki całkiem nieprzytomnie, odzyskuje świadomość miejsca oraz otoczenia i zabiera głos:

— Człowieku bardziej fałszywy niż Don Juan! Czemu nie przyjmujesz listu z rąk Komandora?

Wówczas Alchemik podsuwa złożony arkusik pod nos Mortimera, ten zaś odwraca się i mówi:

— Co to takiego?

Alchemik nachyla się i szepce.

— Kto? — pyta Mortimer.

Alchemik ponownie nachyla się i szepce.

Mortimer patrzy nań i rozwija kartkę. Czyta ją, powtórnie przebiega wzrokiem, odwraca na nie zapisaną stronę, a wreszcie czyta po raz trzeci.

— Wiadomość otrzymałem wyjątkowo na czasie — podejmuje i ze zmienioną twarzą spogląda wokół stołu. — Mamy zakończenie historii o „Człowieku Skądśtam”.

— Już się ożenił?

— Nie chce się żenić?

— Pośród śmieci znaleziono kodycyl?

— Nie! — odpowiada Mortimer. — Same pomyłki. Finał jest bardziej ostateczny i dramatyczny, niż sądziłem. „Skądśtam” utonął!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: