Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasza Judea: obrazy społeczne oddane na tle życia rasy na ziemi podkarpackiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasza Judea: obrazy społeczne oddane na tle życia rasy na ziemi podkarpackiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 371 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO GRU­DACH SPÓŁ­KA TRZECH NAD PRZE­PA­ŚCIĄ

Lwow

Z Dru­kar­ni M. Schmit­ta I Spół­ki

1910

PRZED­MO­WA.

Z utwo­rów, w któ­rych au­tor ma­lu­je ży­cie ludu ży­dow­skie­go w na­szym kra­ju, oka­za­ła się jako pierw­sza, po­wieść spo­łecz­na „Nie­po­praw­ni”, dru­ko­wa­na w r. 1885, w któ­rej osno­wę głów­ną zaj­mu­je mi­łość syna szla­chec­kie­go do cór­ki izra­elic­kie­go ka­pi­ta­li­sty, ko­li­zye stąd wy­pa­dłe i an­ta­go­nizm ras. Po­tem na­stą­pi­ła krót­ka no­we­la „Z za­wią­za­ne­mi oczy­ma”, dru­ko­wa­na w war­szaw­skiem „Ate­neum” pod re­dak­cyą Chmie­low­skie­go w r. 1888. Były tam przed­sta­wio­ne kon­szach­ty wy­bor­cze do sej­mu w Ga­li­cyi, gdzie do­brze wy­ra­cho­wa­na ob­rot­ność ad­wo­ka­ta – izra­eli­ty, opa­no­wa­ła nie­spo­dzia­nie wszyst­kie za­bie­gi młod­szej bra­ci, jak i in­nych oby­wa­te­li kra­ju.

Z dra­ma­tów zaś au­to­ra przed­sta­wia­ją­cych świat izra­elic­ki w kra­ju, pierw­szym był dra­mat spo­łecz­ny „W dru­giem po­ko­le­niu”, w pię­ciu od­sło­nach, pod pseu­do­ni­mem Pal­my­ro­na, a wy­sta­wio­ny na lwow­skiej sce­nie w r. 1877. „Dzien­nik Pol­ski” wów­czas po pierw­szym przed­sta­wie­niu w dniu 27. kwiet­nia, pi­sał 2. maja 1877: „Cha­rak­te­ry w dra­ma­cie są wy­bor­nie uchwy­co­ne i prze­pro­wa­dzo­ne, kon­tra­sty do­brze do­bra­ne. Wszyst­kie oso­by w dra­ma­cie żyją, po­ru­sza­ją się swo­bod­nie i dzia­ła­ją we­dług wszel­kich pra­wi­deł lo­gi­ki swe­go cha­rak­te­ru. Nie­zna­jo­my au­tor po­sia­da praw­dzi­wy ta­lent dra­ma­tycz­ny, ja­kie­go szcze­gól­nie u nas wca­le te­raz nie ła­two zna­leźć”. Dra­mat ten na­pi­sa­ny był wkrót­ce po „Moj­mi­rze”, uwień­czo­nym je­dy­ną na­gro­dą na kon­kur­sie kra­kow­skim w r. 1873, póź­niej zaś dru­ko­wa­nym w osob­nej książ­ce.

Inne dra­ma­ta spo­łecz­ne au­to­ra przed­sta­wia­ją­ce świat izra­elic­ki, jak „Sta­rzy i mło­dzi”, „Sa­mu­el Ast­man”, wyj­dą, gdy oko­licz­no­ści po­zwo­lą, póź­niej z dru­ku.

Z po­wie­ści zaś in­nych, wy­obra­ża­ją­cych świat izra­elic­ki, po­da­je się wła­śnie w tej książ­ce trzy pra­ce au­to­ra, mia­no­wi­cie: „Po gru­dach” (wych… w r. 1889 w fejl… kra­kow­skiej „No­wej

Re­for­my", a tło­ma­czo­na na nie­miec­ki ję­zyk w wie­deń­skiej „Neu­ze­it” p… t. „Auf hol­pri­gem Pfa­de” przez M. We­iss­ber­ga w r. 1890), no­we­lę „Spół­ka trzech” i po­wieść „Nad prze­pa­ścią”, z któ­rych obie ostat­nie nig­dzie jesz­cze nie były dru­ko­wa­ne.

PO GRU­DACH

ob­raz spo­łecz­ny na tle ży­cia ży­dów w kra­ju na­szym w dru­giej po­ło­wie XIX. wie­ku

Przy­by­li i wy­nie­śli z izby cia­ło zmar­łe­go.

Za oj­cem, le­żą­cym na ma­rach, przy­kry­tym czar­nym ki­rem, szedł w smut­ku po­grą­żo­ny syn, naj­star­szy z ro­dzeń­stwa.

Młod­sza dzia­twa bie­gła z krzy­kiem i la­men­tem. Mat­kę zaś mdle­ją­cą wio­dły li­to­ści­we nie­wia­sty.

Żyd sta­ry, ubo­gi, biegł z pusz­ką bla­sza­ną, na­wo­łu­jąc brzę­kiem, by grosz li­to­ści­wy wrzu­ca­no. Lud­ność ze­bra­na bie­gła za ma­ra­mi, nie­sio­ne­mi z po­śpie­chem.

Gdy wcho­dzo­no w mury oko­pi­ska, la­ment gło­śniej­szy pod­nio­sły po­zo­sta­łe za oj­cem sie­ro­ty.

W po­śród ka­mie­ni sta­rych – tu i ów­dzie mchem po­ro­słych, czer­niał dół świe­żo wy­ko­pa­ny, cze­ka­ją­cy na miesz­kań­ca swe­go.

Na ten wi­dok la­ment się pod­niósł roz­pacz­li­wy.

W grób roz­war­ty zło­żo­no dziś czło­wie­ka, po któ­rym po­zo­sta­ły jeno sie­ro­ty.

Lu­dzie wró­ci­li do swo­ich miesz­kań, do swo­ich prac i za­trud­nień. Wdo­wa zaś z sie­ro­ta­mi po­wró­ci­ła do miesz­ka­nia, w któ­rem za­bra­kło dziś ojca i go­spo­da­rza.

I ła­ma­li tyl­ko dło­nie.

Siedm dni po­sęp­nych, jed­no­staj­nych smut­kiem i po­nu­ra ża­ło­ba, po zwy­cza­ju, trwa­ły bo­sy­ny. Sie­dzie­li z wbi­tym w dół wzro­kiem, z roz­dar­te­mi sza­ty. Mniej­sze jeno dzie­ci błą­ka­ły się sa­mo­pas, nie­wie­dzą­ce, co się z nie­mi sta­ło.

Siedm dni, za za­par­te­mi drzwia­mi, ze strasz­ną tro­ską a nie­mą roz­pa­czą w du­szy, sie­dzia­ła na zie­mi wdo­wa, nie­wie­dzą­ca dziś, jak od­tąd po­cznie so­bie bez go­spo­da­rza.

Naj­star­szy syn miał lice ukry­te w dło­niach. Po sied­miu dniach, wdo­wa po­wstaw­szy po od­by­tych bo­sij­nach, a ogląd­nąw­szy się po dzie­ciach, ode­zwa­ła się do naj­star­sze­go:

– Słu­chaj ty, Efro­im, gdym ja pła­ka­ła za moim Sa­mu­elem a wa­szym oj­cem… tak mnie rzekł Pan, Bóg oj­ców na­szych: Ty, Es­ter, masz dzie­ci, któ­re dziś ojca nie mają, ale mają mat­kę… Ty te­raz bę­dziesz im oj­cem i mat­ką, i go­spo­da­rzem w domu. Bę­dziesz pro­wa­dzi­ła spra­wy wa­sze i wszyst­kie in­te­re­sa, ja­kie pro­wa­dził twój Sa­mu­el. Tak Pan mó­wił… nu… tu­taj… Ja Go nie wi­dzia­ła… ale ja czu­ła, że On tu jest obec­ny… On mi już tak dał, że ja na to przy­szła… bo wy jeść po­trze­bu­je­cie… a wy dziś sie­ro­ty…

– Ty, mat­ko… mnie nie li­czysz, syna?… Czy ja nie będę pra­co­wał, aże­by oni nie zgi­nę­li z gło­du?…

– Ty bę­dziesz pra­co­wał – od­rze­kła mat­ka, któ­ra wie­dzia­ła, że się syn jej tu ze swo­je­mi siły prze­li­czył, i do­da­ła: – Nu, ty jesz­cze bę­dziesz pra­co­wał i uczył się… dla sie­bie… Gdy mój Sa­mu­el, a twój oj­ciec, po­słał cię tam do „ich” szko­ły… no, to on już wie­dział, co ro­bił… Ja nie­wia­sta… co ja o tem ro­zu­miem! – Po chwi­li zaś do­ło­ży­ła: – Żali ja wiem, co to ta szko­ła wa­sza, do któ­rej cho­dzą prze­róż­ni, obcy i nasi?… ale gdy on cie­bie tam po­sy­łał… to on już wie­dział, poco… Ach waj I jego dziś nie­ma! – Chwi­lę się za­trzy­ma­ła, po­lem rze­kła: – Ale co on ka­zał, ja do­trzy­mam tak, jak­by on sam był tu­taj…

Na te sło­wa roz­ja­śni­ło się ob­li­cze Efro­ima. Oko jego czar­ne za­bły­snę­ło za­do­wo­le­niem, był wdzięcz­ny mat­ce, że ona mu da­lej po­zwro­li uczęsz­czać do szko­ły pu­blicz­nej, któ­rej za­wsze tak łak­nął…

Sta­ra da­lej cią­gnę­ła:

– Nu, gdy on mó­wił, żeby ty się uczył… to ty się bę­dziesz uczył i bę­dziesz uczył da­lej… On mó­wił, mój Sa­mu­el, a wasz oj­ciec, że ty nie bę­dziesz han­dlo­wał drze­wem, jako twój oj­ciec, ni bie­gał za sa­ga­mi i gryzł się, by jaki grosz z tego wy­cią­gnąć.. On mó­wił, że ly bę­dziesz na­iicz­ny… nu, może ad­wo­kat… albo dok­tor jaki, któ­ry nie po­trze­bu­je szła­pać się za drob­nym zy­skiem…

I wes­tchnę­ła, a łzy jej po­cie­kły z oczu. Po­tem do­da­ła:

– Mój Sa­mu­el bied­ny, krwa­wo on pra­co­wał… bie­gał w mróz, nu, w sło­tę, czy tam komu nie do­sta­wić saga jed­ne­go, pół saga… i drob­ny zysk stąd wy­krze­sać dla sie­bie i swo­ich dzie­ci. Ty nie bę­dziesz bie­do­wał za­tem go­niąc… ale ja będę bie­do­wa­ła… Ja będę da­lej pro­wa­dzić in­te­res wa­sze­go ojca…

– Ależ mat­ko, ja ci będę po­ma­gał… Ja do szko­ły cho­dzić będę i to­bie słu­żyć i cie­bie wspie­rać.

Efro­im dziś się jesz­cze nie li­czył z trud­no­ścia­mi w ży­ciu a swo­je­mi siły.

– Nu, ty nie bę­dziesz wspie­rać – ode­zwa­ła się mat­ka – ty nie bę­dziesz słu­żył w tem… Bo ty, Efro­im, do tego nie je­steś.

On się zdzi­wił, a sta­ra da­lej mó­wi­ła: – Ty się na­tem nie znasz… Nu, umiesz czy­tać na książ­kach, na ja­kich czy­tać nie umiał twój oj­ciec… Ty wiesz z tych ksia­vżek, co było… nu, tak… od po­cząt­ku świa­ta,., a co bę­dzie da­lej, jak tam pi­szą mą­drzy lu­dzie… ty wiesz wie­le rze­czy… nu, ale ty nie wiesz, moje dziec­ko, jak się pro­wa­dzi „in­te­res”. Ja tak­że tak nie umiem, jak to umiał twój oj­ciec… ale ja za­wz­dy się pa­trza­ła, jak to on ro­bił, ta, słu­cha­ła, gdy on, na­bie­gaw­szy się przez dzień cały, do domu przy­cho­dził i o tem mnie ga­dał… Je­śli nie­ma męża, musi czy­nić to nie­wia­sta. A ty nie bę­dziesz tego ro­bił: bo sko­ro on chciał, żeby ty był na­ucz­nym, ad­wo­ka­tem ja­kim. nu, to ty nim za po­mo­cą Boga… bę­dziesz. Po­cze­kaj, przyj­dzie na cie­bie ko­lej, bę­dziesz wte­dy i ty pra­co­wał dla swe­go ro­dzeń­stwa… Dla­te­go ja będę te­raz się sta­ra­ła, aże­by ty po­tem o wszyst­kich się sta­rał, nu, może le­piej, ani­że­li dziś mat­ka two­ja, któ­ra jest tyl­ko nie­wia­stą.

Mło­dzie­niec po­znał, że waż­ny nań cze­ka obo­wią­zek. Z ca­łej du­szy rad dziś był, że go mat­ka nie ode­rwie od tego, cze­mu się z ca­łym od­da­wał za­pa­łem. Mat­ka jego do­bra… cho­ciaż ma nie­ja­sne jeno wy­obra­że­nie o tem, cze­go tam uczą się w pu­blicz­nych szko­łach, jed­na­ko­woż jako po­boż­na nie­wia­sta sza­nu­je woię swe­go męża, któ­ry chciał, aże­by on czemś był wię­cej, ni­że­li drob­nym tyl­ko han­dla­rzem.

Gdy­by był miał Sa­mu­el ma­ją­tek, może nie pu­ścił­by syna, aby szedł na le­ka­rza, lub ad­wo­ka­ta… ato­li on wie­dział, że nie zo­sta­wi swe­mu sy­no­wi ka­pi­ta­łu, któ-rym­by ten mogł ob­ra­cać.

Lecz Efro­im, wszedł­szy po­mię­dzy inną mło­dzież in­nych na­był po­wo­li wy­obra­żeń. Skłon­ny bar­dziej do ma­rze­nia i do ide­ałów, nie miał i tak po­cią­gu do sta­nu ku­piec­kie­go. Po­znał te­raz świat inny, więk­szy, ani­że­li ten, w któ­rym był wy­cho­wa­ny, lecz po­znał go oczy­ma ró­wie­śni­ków swo­ich. Mło­dzie­niec rad był, iż go mat­ka nie od­cią­gnę­ła od tego przez pa­mięć na ojca. Mimo to nie wszyst­ko jesz­cze było zwal­czo­ne.

Wkrót­ce bo­wiem sta­nął w izbie brat mat­ki, któ­ry w ten spo­sób za­gad­nął wdo­wę:

– Nu, co ty te­raz po­czniesz, Es­ter?… Nie­wie­ście cięż­ko, gdy ją opu­ści go­spo­darz…

– Ach waj, co ro­bić! – za­wo­ła­ła wdo­wa. – Oj, praw­da, że cięż­ko, mój Sim­che… ale sko­ro Pan tak chciał… to On da, że i wdo­wa ze sie­ro­ta­mi nie zgi­nie…

– Nu, pew­nie, że Pan, Bóg nasz, mi­ło­sier­ny… Ta i Sim­che za was bę­dzie sie mo­dlił… nu, ra­dził wam.., ale wy mu­si­cie go słu­chać…

– Niech ci Bóg wy­na­gro­dzi…. Ja wiem, że Sim­che nam po­mo­że, on do­bry…

– Nu, je­śli ma on wam po­ma­gać… swo­ją radą a mo­dli­twą…

Tu uciął, utkwiw­szy wzrok we wdo­wę. Ona rze­kła ze spo­ko­jem:

– Radę mę­dr­sze­go i mo­dli­two bo­go­boj­ne­go bło­go­sła­wi Pan…

– Nu, ja wiem, Es­ter, że wy zo­sta­li jako sie­ro­ty… Nie­ma go­spo­da­rza w domu… to i nie­ma han­dlu!…

– Lecz ja we­zmę na swo­je bar­ki sła­be – rze­kła wdo­wa – i będę da­lej pro­wa­dzi­ła in­te­res męża… Aj! co mam ro­bić!… Ale to nie wy­star­czy, by ich wszyst­kich na­kar­mić… by Efro­ima do szko­ły po­sy­łać, jak „mój” po­sta­no­wił.

– Nu wi­dzisz?… I to wam wyj­dzie na do­bre. Bo poco tam jego do tej szko­ły?… Nu, py­tam się, na co ona jemu

Tu wpa­trzył się w nia prze­ni­kli­wie i do­dał:

– Czy my nie mamy na­szej „szko­ły*?… ona miła jest Panu, bo tam nie je­dzą ze za­ka­za­ne­go drze­wa… Tam nie uczą na­uki dy­abel­skiej… Żali tam się uzu­chwa­la­ją, bez Boga do­cho­dzić, co bę­dzie?… W na­szej „szko­le”, w na­szej sy­na­go­dze, jeno się mo­dlą, taj słu­cha­ją, co Pan, Bóg ich, od wie­ków po­sta­no­wił i ży­dom czy­nić przy­ka­zał… Ro­zu­miesz? Tam się mo­dlą.

Ona zaś rze­kła:

– Ja nie­wia­sta… Żali mnie w to wcho­dzić?… Ale on, mój Sa­mu­el… ach! świeć Pa­nie nad jego du­szą, zło­tą, po­czci­wą!… On po­sy­łał tam syna swe­go i tylu ży­dów po­sy­ła… A Hebe Bad­mer żali nie po­sy­ła? a Me­chel Got­tlieb nie?… Żali nie po­sy­ła­ją inni?…

– Nu, co z tego, że oni po­sy­ła­ją?… Ale czy oni mieć będą po­cie­chę z tych dzie­ci swo­ich?… Te się tam na­uczą… gar­dzić swo­ją wia­rą ży­dow­ską, nu, oby­cza­ja­mi swo­ich oj­ców, jako nie­je­den, co stam­tąd wy­szedł… Ale ty bierz jego stam­tąd, bierz jego! aby się nie za­ra­ził od par­szy­wej trzo­dy… Weź Efro­ima za­wcza­su, by nie zo­stał ta­kim, jak dziś Ma­jer Hirsch, któ­re­go nie­gdyś oj­ciec nie zła­mał­by w sa­bat pa­tycz­ka, a on te­raz jada za­rów­no z go­ima­mi za­dki cie­lę­ce i woły nie po za­ko­nie za­rzy­na­ne… Tfy! – do­dał ze zgro­zą. – On jada na­wet udce i scha­by zwie­rzę­cia, któ­re „pi­smo” uzna­ło za nie­czy­ste i pra­wo­wier­nym jeść za­ka­za­ło. – Tu po­pa­trzył ze wstrę­tem, a ruda jego bro­da pod­nio­sła się do góry. – Ty, Es­ter, ty nie­wia­sta! Ty tego nie wiesz, co im gro­zi… Ale ja ci mó­wię, ja, Sim­che, bierz ty jego stam­tąd, bierz jego czem­prę­dziej!

– Jak ja moge to uczy­nić, sko­ro mój Sa­mu­el tam go po­słał?… On tak po­sta­no­wił… nie­wia­sta win­na słu­chać męża…

– On tak po­sta­no­wił… a ty go win­na słu­chać?… Nu, i naco on tak po­sta­no­wił?…

– Bo nie chciał, aże­by syn jego szar­gał się i bie­gał, jak oj­ciec się szar­gał, jak ja mu­szę bie­do­wać… On chciał dać mu lep­szy spo­sób za­rob­ku… Co ty mo­żesz, Sim­che, wie­dzieć!… Gdy Pan mu po­mo­że… to on zo­sta­nie uczo­nym… nu, ad­wo­ka­tem… ty prze­cie wiesz, Sim­che, że taki ad­wo­kat, nu, choć on żyd, nie bie­ga za­ka­sa­ny, jak ty bie­gasz… jak ja tu się nę­kam i mę­czę?…

– On nie bie­ga, jak Sim­che bie­ga?… Pewr­nie, że ad­wo­kat nie szła­pie się po sło­cie, nie mar­z­nie jak pies na uli­cy, nu, pew­nie, że on robi a gül­de­ne Ge­schäfte… Ale czy twój syn, czy ten twój Efro­im, za­raz bę­dzie ad­w­ro­kat?,.. Patrz, ty wdo­wa… ty masz dzie­ci tyle: to dzie­ci będą zdy­cha­ły z gło­du, a on bę­dzie cho­dził do szko­ły… i ty mu bę­dziesz ku­po­wać sza­ty we­dle „ich* mody i kar­mić, nu – czem?… kie­dy ty nie masz chle­ba, ni ząb­ka czosn­ku dla swo­ich?…

I tu się w nia wpa­trzył, po­tem do­dał:

– Ej, ty nie dasz temu rady, Es­ter L. On nie do­bie­gnie koń­ca tej szko­ły. Po­wró­ci… nu i co bę­dzie wte­dy ro­bił?… Czy on bę­dzie ad­wo­kat, zbie­rał grosz srebr­ny, a może zło­ty?… On ze­chce wró­cić do han­dlu i han­dlo­wać, jako oj­ciec jego, jak Sim­che han­dlu­je… ale on tego nie bę­dzie umiał?… On bę­dzie czy­tać na „ich” książ­kach, bę­dzie się do­wia­dy­wał, co to tam w nich stoi… cze­go ży­do­wi wie­dzieć nie trze­ba… No, ty go zgu­bisz, Es­ter. ty sie­bie i swo­ich zgu­bisz! – –

Te i tym po­dob­ne mowy czę­sto mu­sia­ła słu­chać wdo­wa. Ale Es­trr twar­do się trzy­ma­ła, bo co mąż za ży­cia po­sta­no­wił, było dla niej świę­tem. Sama, choć nie mia­ła ja­sne­go o tem wy­obra­że­nia, wie­dzia­ła jed­nak, że on od niej był mę­dr­szym i mę­dr­szym od Sim­che­go, bra­ta.

W tem wspie­rał mat­kę rów­nież i syn, któ­ry bie­gał za lek­cy­ami… a choć nie za­wsze zna­leźć mu się uda­wa­ło, jed­nak za dwa, trzy reńsz­cza­ki, naj­czę­ściej dzie­ci uczył izra­elic­kie, zna­ją­ce tyl­ko żar­gon swój ro­dzi­my, któ­re za­mie­rza­li ich oj­co­wie do szko­ły na­stęp­nie po­sy­łać pu­blicz­nej.

Efro­im, uczęsz­cza­jąc do szko­ły, wcho­dził w sto­sun­ki z inną mło­dzie­żą, nio jego wy­zna­nia. Po­znał tu róż­ni­cę, jaka za­cho­dzi mię­dzy tym świa­tem, dla nie­go no­wym, a daw­niej­szym, za­co­fa­nym, jego ple­mie­nia…

W gło­wie roz­ma­rzo­ne­go mło­dzień­ca bu­dzi­ły sir inne wy­obra­że­nia, inne uczu­cia, on lgnął do nich ca­łem ser­cem, z całą wia­rą w du­szy.

Do­dać na­le­ży, że w sku­tek ple­mien­nej swo­jej wła­ści­wo­ści, Efro­im wcze­śniej od in­nej, rów­nej mu wie­kiem mło­dzie­ży, doj­rze­wał i nad tem już roz­my­ślał, co in­nym nie było jesz­cze w gło­wie.

Mu­siał też za­znać pierw­szych na tej dro­dze nie­po­wo­dzeń, gdyż tu i ów­dzie przy­cho­dzi­ło mu po­łknąć nie­raz co gorz­kie­go, choć nie z wła­snej winy… ale z tej przy­czy­ny, że był ży­dem. Ubo­dło go to za­raz i zra­zi­ło ner­wo­we­go mło­dzień­ca. Wte­dy uni­ka­jąc „tam­tych” zbli­żał się z pew­ną gwał­tow­no­ścią do „swo­ich”, Któ­rych tu trzech było w jego kla­sie.

I tak, gdy w swo­jem i ro­dzi­ny swo­jej nie­szczę­ściu, malo zna­cho­dził współ­czu­cia, a wię­cej słu­chać mu­siał uwag tego ro­dza­ju o ży­dach, któ­re go nie­mi­le do­tknąć mu­sia­ły, uczuł go­rycz w pier­siach i roz­draż­nio­ny zbli­żył się do jed­ne­go z ró­wie­śni­ków, któ­ry był izra­eli­tą. Chcąc jed­nak ści­ślej­szą z nim za­wią­zać przy­jaźń, spo­strzegł, że dla tego ko­leż­ki na­uka i książ­ka o tyle tyl­ko ma war­to­ści, o ile na przy­szłość pro­wa­dzi do zy­skow­ne­go bez pra­cy sta­no­wi­ska. Na wszel­kie Efro­ima re­zo­no­wa­nia

0 waż­nem za­da­niu le­ka­rza, o zna­cze­niu te­goż dla do­bra ludz­ko­ści – od­po­wia­dał mu przy­szły aspi­rant na dok­to­ra me­dy­cy­ny w ten spo­sób, jak gdy­by cho­ro­by ludz­kie

1 ludz­kie cier­pie­nia na to ist­nia­ły, aże­by z nich ro­zum­niej­szy le­karz żyć po­tra­fił, a na­wet zło­żył so­bie z tego pie­niądz. Efro­im się gor­szył, iż w jego bez­wą­sym ko­leż­ce po­dob­ne już tkwić mogą ide­ały. Z ta­kim nie mogł on dłuż­sze­go za­wią­zać sto­sun­ku.

W dru­gim zno­wu ko­le­dze po­znał przy­szłe­go ad­wo­ka­ta, któ­ry bę­dąc dziś jesz­cze za­le­d­wie mło­dzie­niasz­kiem, już się za­nad­to trzeź­wo na swój przy­szły za­wód za­pa­try­wał. Efro­imo­wi zim­no się ro­bi­ło, gdy jego ko­leż­ka swo­je przed nim roz­wi­jał po­my­sły.

I ten dru­gi był – izra­eli­tą.

Do trze­cie­go na­wet nie my­ślał się zbli­żać, gdyż ten wię­cej wcho­dził w kon­szach­ty i sza­cher­kę z ko­le­ga­mi swy­mi, niż­by miał się na se­ryo zaj­mo­wać na­uką.

Spryt­ny teli chło­pak sprze­dał jed­ne­mu książ­kę, od dru­gie­go wy­tar­go­wał czap­kę nową, lub szal jaki, by znów od­prze­dać trze­cie­mu.

Efro­im się za­my­ślił: bar­dzo był dzi­siaj ze swo­ich do­świad­czeń nie­za­do­wo­lo­ny.

Przy­cho­dzi} do prze­ko­na­nia, iż musi być pew­na przy­czy­na, dla któ­rej mło­dzież dru­ga nie lgnie do mło­dzie­ży jemu po­wi­no­wa­tej. Może w tem nie­ma­ło jest prze­są­du, ale może jest i rze­czy­wi­sta przy­czy­na?… Nad tem my­ślał te­raz Efro­im – i si­lił się ja­koś to w my­śli swej po­go­dzić. Ale mu się nie uda­wa­ło.

Gdy znów wi­dział się w po­środ­ku in­nych lu­dzi swo­jej rasy, już nie współ­ucz­niów, nie ró­wie­śni­ków, jeno lu­dzi star­szych, do­świa­de­zeń­szych – zdzi­wił się, spo­strze­ga­jąc jak to on się już wy­obra­że­nia­mi swe­mi od nich od­da­lił… Tu zdy­by­wał prze­sąd, za­bo­bon, jak gdy­by całe stu­le­cia da­rem­nie prze­szły nad ludz­ko­ścią – tam fa­na­tyzm wście­kły, mgłę na oczy za­rzu­ca­ją­cy – gdzie­in­dziej znów bez­dusz­ne, w ca­łej na­go­ści cy­ni­zmu wy­stę­pu­ją­ce wy­zu­cie z za­sad wszel­kiej wia­ry. Przy lem wszyst­kiem ra­zi­ła go bez­mier­na u nich chci­wość zy­sku, do sza­łu pra­wie do­cho­dzą­ca.

To go do­pro­wa­dza­ło do roz­pa­czy. Za­czął już – nie­na­wi­dzić…

Efro­imo­wi co­raz go­rzej szło w sto­sun­kach z dru­gi­mi: były chwi­le, że na­wet mogł był zo­stać sa­mot­ni­kiem, od­lud­kiem uni­ka­ją­cym lu­dzi, a ze wszyst­kiem już zwąt­pia­łym.

I tyl­ko ja­kimś śle­pym in­stynk­tem wie­dzio­ny, po­stę­po­wał da­lej w szko­łach kla­sa­mi.

Gdy już na­resz­cie przy­niósł mat­ce gim­na­zy­al­ne „świa­dec­two doj­rza­ło­ści”, sta­ro­wi­na, nie­zna­ja­ca się na tego ro­dza­ju do­ku­men­tach, wpa­trzy­ła się w te zna­ki czar­ne, dla niej nie­zro­zu­mia­łe, i mia­ła łzy w oczach… One jej się w ręku syna wy­da­wa­ły jak gdy­by zna­ka­mi mi­stycz­ny­mi, skąd ła­ska bo­ska spaść mia­ła na jej dziec­ko, a z nim i na całą ro­dzi­nę. Wznio­sła oczy w górę, dzię­ku­jąc Panu, że wy­na­gro­dził krwa­wą pra­cę jej syna – i bło­go­sła­wi­ła pa­mię­ci mę­żo­wej, iż on dziec­ko swo­je od­dał na tę na­ukę.

Sta­ro­wa­na pa­trza­ła na to wszyst­ko okiem syna swe­go, któ­ry już my­ślał, że do­piął wszyst­kie­go, że się sen jego mło­do­ści w ca­ło­ści urze­czy­wist­nił. On dziś idzie na uni­wer­sy­tet!

Lecz Sim­che pa­trzał na pa­pier, któ­ry mu po­ka­za­no, i ru­szył gło­wą, za­py­tu­jąc się za­raz:

– Nu, i co ty bę­dziesz za to miał?… Ga­daj prę­dziej! co oni ci za ten pa­pier dziś dać mają?… To ty już mo­żesz pi­sać su­pli­ki i kłaść de­inen Ka­men na pa­pier, a za to pła­cić będą?… nu, ja to wiem… jak to pła­cą dru­gim.

Tu cze­kał Sim­che, po­glą­da­jąc na pa­pier, jak gdy­by na po­kaź­ny jaki we­ksel, przed któ­rym za­czy­nał mieć już nie­ja­ki re­spekt.

Lecz gdy się do­wie­dział, że pa­pier ten daje tyl­ko pra­wo po­su­nię­cia się da­lej, na uni­wer­sy­tet, aby się zno­wu uczyć i uczyć – plu­nął z obu­rze­niem, i od­szedł, da­jąc im do po­zna­nia, że po­wa­ry­owalL Nie uwa­żał na­wet za sto­sow­ne dłu­żej z nimi za­trzy­mać się i ga­dać „o tem, co jest ni­czem”.

Po­mi­mo tego by] Efro­im na uni­wer­sy­te­cie. Tu­taj po­znał inną mło­dzież, z któ­rą tyle spie­rać się nie po­trze­bo­wał, co z daw­niej­szą, w młod­szym wie­ku. Mniej tu już wi­dział prze­są­du i mniej wstrę­tu do łu­dzi in­ne­go po­cho­dze­nia – a gdy go cza­sem i te­raz tknę­ło co bo­le­śnie, po­zna­wał już, że in­a­czej być nie może: bo co wie­ki dłu­gie wy­two­rzy­ły, to się w jed­nej chwi­li nie da zmie­nić.

Wie­rzył w po­tę­gę cza­su i w moc pro­mien­ną świa­tła.

Ale Efro­im był mło­dym. Mu­siał za­tem ule­gać i pra­wom swe­go wie­ku. Nie mogł za­wsze prze­cież my­śleć tyl­ko o prze­zna­cze­niu ludz­ko­ści, o lo­sach lub o przy­szło­ści swe­go ple­mie­nia.

Zda­rzy­ło się pew­ne­go dnia, że w dzień imie­nin jego przy­ja­cie­la za­pro­szo­no gro­no ko­le­gów do domu szla­chec­kie­go, od­zna­cza­ją­ce­go się więk­szą dys­tynk­cyą. Efro­im zo­ba­czył tu­taj cór­kę go­spo­dar­stwa domu. Pan­na Ka­zi­mi­ra była to ja­sna blon­dyn­ka o prze­ślicz­nem ciem­nem oku; mia­ła przy­tem coś tak dys­tyn­go­wa­ne­go w ca­łej swej po­sta­ci i za­cho­wa­niu się, cze­go u in­nych nie wi­dział, a co u po­lek z lep­sze­go domu czę­sto na­tra­fić moż­na. Na wraż­li­wym sy­nie krwi wschod­niej od razu sil­ne wy­war­ła wra­że­nie. Goś w nim za­drga­ło, i był już nie­śmia­łym w obec ko­bie­ty, zdra­dza­ją­cej znacz­niej­sze po­cho­dze­nie i pew­ną ra­so­wość krwi, w któ­rą te­raz po­to­mek fan­ta­zyj­ne­go Wscho­du, mimo swe wy­obra­że­nia po­stę­po­we, w tej chwi­li uwie­rzył. Lecz pan­na Ka­zi­mi­ra była do­brze wy­cho­wa­ną i go­ścin­ną, nie dala też go­ścio­wi uczuć swo­jej wyż­szo­ści, a dla onie­śmie­lo­ne­go w ich domu przy­ja­cie­la bra­ta była grzecz­ną, co jej wię­cej jesz­cze uro­ku w oczach jego do­da­wa­ło.

Wró­ciw­szy do domu o niej tyl­ko my­slał. Ob­raz ja­sno­wło­sej dzie­wi­cy o prze­ślicz­nem owal­nem ob­li­czu a ma­nie­rach szla­chet­nych, peł­nych dys­tynk­cyi, stał cią­gle przed nim, za nim, gdzie­kol­wiek się zwró­cił…

Ale Efro­im po­smut­niał. Nig­dy tak nie czuł, jak w tej chwi­li, że jest tyl­ko – ży­dem.

Te­raz zda­ło mu się, że go los moc­no ukrzyw­dził: dał mu ród, na któ­rym nie­ja­ko klą­twa wie­ków cię­ży.

Lecz roz­wa­ga wnet wzię­ła górę, lice jego sta­nę­ło v pło­mie­niach, za­wsty­dził się nie­ma­ło, iż my­śli po­dob­ne mo­gły w nim po­wstać. Po­sta­no­wił o tem za­po­mnieć i oka­zać więk­szą siłę du­szy.

Tak prze­szło dni kil­ka.

Ato­li nie mogł z my­śla­mi swe­mi dać so­bie rady… Wmó­wił w sie­bie, że je­że­li ją raz jesz­cze zo­ba­czy, to od­kry­je nie­jed­no, cze­go może w niej pier­wej nie spo­strze­gał – a w ta­kim ra­zie ochłód­nie. Są­dził bo­wiem, że to roz­pło­mie­nio­na jego wy­obraź­nia nie­obec­ną do wyż­sze­go pod­no­si ide­ału i we wszyst­kie stroi przy­mio­ty. Efro­im wie­dział, choć może tyl­ko z ksią­żek, o nie­bez­piecz­nej po­tę­dze tej wła­dzy du­szy na­szej.

Zna­lazł też wkrót­ce spo­sob­ność zna­le­zie­nia się po dru­gi raz w domu tym; – ale dnia tego nie zo­ba­czył sio­stry przy­ja­cie­la. To już się wca­le przy­czy­nić nie mo­gło do ostu­dze­nia roz­ognio­nej mło­dzień­ca wy­obraź­ni.

Za trze­cim ra­zem sta­ło się in­a­czej; był go­ściem w domu. Te­raz po­znał, iż pan­na Ka­zi­mi­ra była nie tyl­ko pięk­ną oso­bą, ale i nie­po­spo­li­cie wy­kształ­co­ną; roz­ma­wia­ła dłu­żej z ob­cym mło­dzień­cem, zdra­dza­ją­cym myśl wyż­szą i ser­ce, a przy­tem za­pał do li­te­ra­tu­ry oj­czy­stej. Po­znał wice pan­nę Kazi rn i re z in­nej te­raz stro­ny. Ob­raz jej, mia­sto przy­ćmić się w du­szy jego, w ja­śniej­szych jesz­cze za­pło­nął bla­skach.

Pan­na Ka­zi­mi­ra jed­nak wca­le na­wet przy­pusz­czać tego nie mo­gła, ja­kie w nim wzbu­dzi­ła uczu­cie. Była prze­to w obec nie­go swo­bod­ną, choć trzy­ma­ła się dość z da­le­ka.

On to zro­zu­miał i uczuł bar­dziej jesz­cze jej wyż­szość.

Gdy zaś po­dej­rzy­wał, że to może z po­wo­du jego tyl­ko nie­śmia­ło­ści w domu znacz­niej­szym oka­zu­je się ona dla nie­go przy­stęp­niej­szą, ubo­dło to jego dumę i po­sta­no­wił być chłod­niej­szym. Prze­ra­ził się na­wet na myśl, coby się sta­ło, gdy­by ona prze­czu­ła stan jego we­wnętrz­ny… Mo­że­by wów­czas wzgar­dzi­ła nim, jako – ży­dem? Na tę myśl krew mu po­de­szła do lica, cała jego obu­rzy­ła się na­tu­ra. Po­znał, iż wi­nien uni­kać domu, z któ­re­go wy­pły­nąć może dla nie­go tyl­ko nie­szczę­ście a upo­ko­rze­nie.

Lecz roz­bie­ra­jąc na­stęp­nie te my­śli, wmó­wił w sie­bie, iż na­próż­no się trwo­ży: bo gdy przy­po­mi­nał so­bie sło­wa pan­ny Ka­zi­mi­ry, zda­nia jej, czer­pa­ne z au­to­rów na­ro­do­wych, z ta­kiem prze­ko­na­niem wy­po­wia­da­ne – na­bie­rał pew­no­ści, że ta ko­bie­ta nie może mieć prze­są­dów daw­nych lu­dzi. Zresz­tą prze­cież jest sio­strą jego przy­ja­cie­la, któ­re­go za­sa­dy do­brze mu zna­ne. Gdy so­bie przy­po­mniał jesz­cze sło­dycz w ca­łem jej obej­ściu, przy­szedł do prze­ko­na­nia, że to w złej chy­ba tyl­ko go­dzi­nie przy­cho­dzą mu ta­kie czar­ne my­śli. Zresz­tą on ni­cze­go od niej nie żąda, jeno tej roz­ko­szy ide­al­nej, jaką daje wza­jem­ne udzie­la­nie so­bie my­śli. Sto­su­nek jego do niej jest prze­cież bez­in­te­re­sow­nym?…

Tak w sie­bie wmó­wił i nie prze­sta­wał by­wać u przy­ja­cie­la – a nie tyl­ko nie uni­kał, ale szu­kał spo­sob­no­ści zbli­że­nia się do tej ko­bie­ty.

Ale za­py­tać się go­dzi, czy Efro­im za­wsze bę­dzie mogł się utrzy­mać w tych gra­ni­cach sto­sun­ku, ja­kie so­bie ozna­czył?

Przy oma­wia­niu ogól­nych za­gad­nień ży­cia, nie­raz zdra­dził się wzro­kiem, któ­ry nie­co za­dzi­wił córę szla­chec­ką – a w tedy ona mil­kła i przy­bie­ra­ła wy­raz twa­rzy na­der zim­ny, dum­ny pra­wie.

Gdy zaś drżą­cym gło­sem usi­ło­wał się uspra­wie­dli­wić i za­trzeć wra­że­nie wy­wo­ła­ne, wte­dy usły­szał kil­ka słów, nie do nie­go wpraw­dzie wprost wy­mie­rzo­nych, ale tego ro­dza­ju, że go zim­nym ob­ło­żyć mu­sia­ły lo­dem.

Efro­im po­znał prze­paść, jaką mię­dzy nimi stwo­rzy­ły sto­sun­ki spo­łecz­ne, a wię­cej jesz­cze róż­ni­ce ra­sów.'.

Czuł się te­raz przy­gnę­bio­nym. Po­znał, że po­stę­po­we wy­obra­że­nia moż­niej­szych mogą w tym kra­ju nie­raz przy­pusz­czać do sie­bie i mniej za­moż­nych, lecz z tego wca­le jesz­cze nie wy­pły­wa, żeby mia­ły ob­jąć i jego ple­mie.

Wię­cej ubóść go jesz­cze mu­sia­ło, kie­dy uczuł obec­nie róż­ni­cę nie­ja­ką nie­daw­nych po­glą­dów na rasy i sta­ny, a dzi­siej­sze­go, nie tyl­ko u pan­ny Ka­zi­mi­ry, ale i u jej bra­ta. Przy­ja­ciel dał mu bo­wiem rów­nież po­znać, iż po­stę­po­we za­sa­dy jego tak da­le­ko nie się­ga­ją, aby w obec nich za­cie­ra­ła się ple­mien­na róż­ni­ca.

Efro­im mu­siał tu do­świad­czyć, o czem do­tych­czas nie wie­dział.

Col­ńąl się te­raz w sie­bie, i go­rycz więk­szą uczuł w pier­siach. Si­lił sic dzi­siaj za­po­mnieć, lecz cięż­ko mu to przy­cho­dzi­ło.

Było to dru­gie nie­po­wo­dze­nie mło­dzień­ca na cier­ni­stej dro­dze ży­cia: po­znać mu­siał, że co wie­ki roz­dzie­li­ły, to się nie ła­two da dziś złą­czyć. Był ni­nie moc­niej przy­gnę­bio­nym.

Mat­ka jego, wi­dząc smu­tek na twa­rzy syna, py­ta­ła się, czy nie cho­ry… on jej jed­nak ni­cze­go nie wy­ja­wił. Sim­che zaś ki­wał tyl­ko gło­wą; choć nie mogł zro­zu­mieć praw­dzi­we­go sta­nu rze­czy, prze­czu­wał jed­nak, że tu coś gro­zi izra­eli­cie, gdyż żyd tyl­ko wte­dy smu­ci sic gdy źle idą in­te­re­sa, – ale Efro­im nie pro­wa­dzi żad­ne­go in­te­re­su, on nig­dy nie bę­dzie go pro­wa­dził, a prze­siąk­nie cał­kiem at­mos­fe­rą tych, któ­rzy nie ro­bią in­te­re­sów, nie za­ra­bia­ją, jeno tra­cą… Lecz tam­ci mają przy­najm­niej co do stra­ce­nia, on zaś nie ma. Tak są­dził Sim­che.

Mło­dzie­niec nasz, roz­go­ry­czo­ny, żal ma­jąc do lu­dzi, któ­rych chciał być przy­ja­cie­lem i bra­tem, uni­kał ich te­raz i mu­siał się zbli­żyć do „swo­ich”, aby dać my­ślom inny po­wo­li ob­rót. Od sta­ro­wier­ców za da­le­ko już był od­biegł wy­kształ­ce­niem i wy­obra­że­nia­mi mło­do­ści, prze­by­tej w in­nem oto­cze­niu: mogł tyl­ko zbli­żyć się do wy­kształ­co­nych izra­eli­tów.

Współ­wy­znaw­cy wpro­wa­dzi­li go też w dom pe­wien izra­elic­ki, po­sia­da­ją­cy „szyk” i wy­kształ­ce­nie na­sze­go stu­le­cia, ale nie ka­pi­ta­ły jego. On na­wet nie wie­dział, jak tam za­szedł.

W domu tym była cór­ka, pan­na, ja­kiej­by się ża­den dom znacz­niej­szy, szla­chec­ki, wsty­dzić nie po­trze­bo­wał. Za­cho­wa­nie się jej było peł­ne dys­tynk­cyi i tak­tu; po­wierz­chow­ność zaś tak była uj­mu­ją­cą, że nie mo­gła być ni­ko­mu obo­jęt­ną. Oko jej mia­ło czar, któ­ry przy­cią­gał do sie­bie: coś w niem było bla­sku sło­necz­ne­go, a gdy ogniem za­pło­nę­ło, wów­czas był to żar wę­gli go­re­ją­cych. Mia­ła pięk­ność cór Wscho­du Lecz we­wnętrz­na jej isto­ta nie była na mo­dłę wschod­nich nie­wiast. Sło­wa z ust jej pły­nę­ły po­to­kiem, ale oraz i cza­ro­wa­ły. Trud-noby po­wie­dzieć, czy ła­twiej pod­bić mo­gła swą po­sta­cią, czy też uro­kiem głęb­sze­go umy­słu, jaki nie czę­sto zdy­bu­je się u nie­wiast wschod­nich.

Zbli­że­nie się ko­bie­ty tej do na­sze­go mło­dzień­ca, by­ło­by mo­gło za­go­ić rany, za­da­ne mu nie­daw­no. On po­znał, że tu­taj jest mię­dzy rów­ny­mi, i że nikt nie za­rzu­ci mu jego po­cho­dze­nia.

Ale mło­dzień­ca za­nad­to jesz­cze prze­śla­do­wał ob­raz ko­bie­ty, któ­ra go ode­pchnę­ła… to też dziś nie mo­gła go pod­bić choć­by naj­cud­niej­sza nie­wia­sta. Mimo to rad był, iż zna­lazł życz­li­wość i współ­czu­cie u in­nej.

Pan­na Roża zy­ska­ła za­raz wpraw­dzie jego sym-pa­tyę i wdzięcz­ność na­wet, ale nie obu­dzi­ła w nim in­ne­go ku so­bie uczu­cia.

Mimo to wszyst­ko, czuł się tu­taj jak w domu. Rad­by był na­wet te­raz się wy­wnę­trzyć ze swo­ich bo­iów i za­wo­dów: ale nie mogł zdra­dzać ta­jem­ni­cy ser­ca. Roz­ma­wiał jed­nak chęt­nie z uro­czą dziew­czy­ną. Pan­na Roża zaś roz­wi­nę­ła w obec nie­go wszyst­kie bla­ski swej isto­ty i cały urok, na jaki stać tyl­ko było tak bo­ga­to upo­sa­żo­ną z na­tu­ry ko­bie­tę.

I czę­ściej sic z sobą wi­dy­wa­li. Tu­taj nic im nie sta­ło na za­wa­dzie. Efro­im czuł na­wet po­trze­bę częst­szej wy­mia­ny my­śli. To było nie­ja­ko bal­sa­mem na jego rany, bo po­znał róż­ni­cę mię­dzy do­brem ser­cem pan­ny Róży a wy­nio­sło­ścią córy in­ne­go ple­mie­nia.

Czuł prze­to ku niej pew­ną wdzięcz­ność. Ona też zro­zu­mia­ła tę wdzięcz­ność i cza­sa­mi ta­kiem strze­li­ła okiem, iż się mło­dzie­niec wstrząsł, jak­by się zląkł tego spoj­rze­nia, – ona zaś to spo­strze­gł­szy, ta­kim wnet twarz swą prze­sło­ni­ła smut­kiem, peł­nym ja­kiejś dziw­nej, po­cią­ga­ją­cej me­lan­cho­lii, że jemu żal się jej zro­bi­ło – i ra­dja po­cie­szyć i być wy­mow­nym, cho­ciaż bez słów: obo­je bo­wiem w sło­wach na­der byli po­wścią­gli­wi. Pan­na Roża wes­tchnę­ła tyl­ko i skie­ro­wa­ła roz­mo­wę na inne tory – i mu­siał jej wie­rzyć, że to czy­ni bez in­ten­cyi. Tem też mil­szą mu była.

In­nym znów ra­zem, wśród roz­mo­wy, na­gle się za­ru­mie­ni­ła, co prę­dzej niby usi­łu­jąc ukryć: mło­dzie­niec to za­uwa­żył i tem­bar­dziej umiał skrom­ność jej oce­nić

Nie­raz na­wet so­bie wy­rzu­cał, że dla niej nie ma tego uczu­cia, na ja­kie ona za­słu­gu­je: po­rów­nał na­wet obie ko­bie­ty i sta­rał się w sie­bie wmó­wić, iż ta dzi­siej­sza pod każ­dym wzglę­dem tam­te prze­wyż­sza.

Ato­li nie za­wsze to mu się uda­wa­ło. Mimo tego pra­co­wał nad sobą, aby pan­na Roża, któ­ra ma dla nie­go zu­peł­nie inne, ni­że­li tam­ta, uczu­cie – z my­śli jego wy­ru­go­wa­ła isto­tę, któ­ra go tyl­ko upo­ko­rzyć może.

Była to pierw­sza pra­ca jego nad sobą. Sta­rał się usil­nie, aże­by wdzięcz­ność, ma­ją­ca już cha­rak­ter praw­dzi­wej sym­pa­tyi, w go­ręt­sze prze­szła uczu­cie; wma­wiał na­wet w sie­bie, że się już sta­ła tem, czem ją mieć chciał.

1 tak sic po­wo­ii przy­zwy­cza­jał uo iego za­pa­try­wa­nia, w czem mu wie­le do­po­ma­ga­ła sama pan­na Roża.

Na­resz­cie ukoń­czył Efro­im aka­de­mię. Na ho­ry­zon­cie jego wy­ja­śni­ło się. Po­ro­bił eg­za­mi­na – wszy­scy go chwa­li­li i sza­no­wa­li. Był też dziś do­brej my­śli. Prze­bił się o wła­snej sile, o wła­snej pra­cy, przez całą szko­łę, zło­żył do­wo­dy jak naj­lep­sze swe­go uzdol­nie­nia przy eg­za­mi­nach.

Otrzy­ma za­tem te­raz po­sa­dę, o ja­kiej daw­no ma­rzył. Bie­da jego i jego ro­dzi­ny już sic za­koń­czy.

Świat dziś dla nie­go stoi otwo­rem. Po­wo­li na­wet i owa go­rycz do lu­dzi in­ne­go ple­mie­nia, krwi in­nej, na­by­ta skut­kiem do­zna­nych za­wo­dów – z każ­dym dniem się zmniej­sza­ła. Efro­im był mło­dy: mło­dość nie żywi dłu­go przy­krych my­śli. Wie­dział, że jest człon­kiem ca­łe­go, a nie po­ło­wicz­ne­go jeno spo­łe­czeń­stwa: prze­szłość tego na­ro­du sta­ła się już jego prze­szło­ścią, a przy­szłość bę­dzie i jego udzia­łem.

Pan­na Roża po­dzie­la­ła już w my­śli dolę mło­dzień­ca. Po­wo­li przy­zwy­cza­ja­li się do tego, że się już uwa­ża­li, jak­by dla sie­bie prze­zna­cze­ni. I cze­muż­by ob­raz po­nęt­nej izra­elit­ki nie miał za­trzeć mary tam­tej ko­bie­ty, po któ­rej po­zo­sta­ła jeno go­rycz?

Nie ta­kie jed­nak o tem mie­li wy­obra­że­nie Es­ter i Sim­che.

Es­ter pa­mię­ta­ła sło­wa męża, że syn jego ma być ad­wo­ka­tem, a za­wsze sły­sza­ła, iż ad­wo­kat poj­mu­je żonę z po­sa­giem.

Pan­na Roża mia­ła wpraw­dzie po­sag, ale po­sag ta­kie­go ro­dza­ju, że go ani Es­ter ani Sim­che doj­rzeć nie mo­gli. Skła­dał on się bo­wiem z jej wy­kształ­ce­nia i jej wy­cho­wa­nia.

– Nu, co to jest? – ode­zwał się prze­to Sim­che. – Co ona ma

I tu się chwi­lę za­trzy­mał.

– Nu, ona ma suk­nie swo­je… nu, szma­ty… i książ­ki, któ­re so­bie czy­ta. Ona czy­ta na nich, lu­dzie ga­da­ją, nito rebe jaki. Albo Efro­im z tem otwo­rzy han­del?…

Tu wpa­trzył się szy­der­sko w mat­kę – po­tem rzekł do­sad­niej:

– Co bo ona ma?… Ona nic nie ma.

– Ach! Sim­che!…

– Nu, albo ona ma co?… To praw­da… stro­je róż­ne, jak jaka gra­fi­ni… Nu, może te jej szma­ty to per­ły, a może bry­lan­ty?…. – Po chwi­li do­dał: – I co z tego bę­dzie, Es­ter?…

– Ha, praw­dę mó­wisz – rze­kła Es­ter – ale co ja na to po­ra­dzę?… Radź ty jemu, mów jemu L. Męż­czyź­nie dał Bóg więk­szy ro­zum.

– Co z tego, kie­dy tu nie­ma co ra­dzić L. On taki mą­dry… aj, aj! on był za­wz­dy taki mą­dry… jego tak tam wy­uczy­li w tych szko­łach… Nu, a ona?…

Tu za­czął cmo­kać usta­mi i krę­cić gło­wą, do­da­jąc:

– Ona jesz­cze mę­dr­sza… Ona już taka mą­dra, że niech się ra­bin każ­dy scho­wa… Nu, pew­nie, że mą­dra… kie­dy na­wet mą­dre­go zła­pa­ła… No, ty się nie ob­ra­caj Es­ter, bo ja mó­wię, że ona wie­dzia­ła, co robi… Ona chce być nito pani ad­wo­ka­to­wa… nu, może i bę­dzie… może i gra­fi­ni… Bę­dzie sie­dzia­ła so­bie na ka­na­pie… Jak­że ja tam, Es­ter, pój­dę do ta­kie­go pań­stwa… ja, pro­sty żyd?

– A nie mów tak, Sim­che, bo mnie prze­stra­szasz!…

– Co ja mam prze­stra­szać, kie­dy cie­bie oni nie prze­stra­szy­li? Sim­che tak mówi, nu, co on ma in­ne­go mó­wić?… Czy on ma ra­dzić, kie­dy­ście jego nie słu­cha­li, nig­dy nie słu­cha­li?… Ty, Es­ter, nie chcia­łaś żyda mieć w sy­nie swo­im, jeno pana!

– Ach! zmi­łuj się, Sim­che!

– Nu, czy­ście nie chcie­li?…,. Może on bę­dzie i pa­nem?… A pa­rec!… Albo ja to wiem?… Ja tyl­ko wiem, nu, je­śli on ci taką pa­nią do domu spro­wa­dzi, gdzie ty ją tu po­sa­dzisz

I wpa­trzył się w nia: – Nu, może na ten sdaf-bank?… A jak tu ona ze swo­ją suk­nią sze­ro­ką bę­dzie sie­dzieć?… Bo oni domu swe­go nie mają… Może ona z tobą bę­dzie ce­bu­le kra­ja­ła?… A co będą ja­dły two­je ba­chu­ry, je­śli ty do­sta­niesz tak dro­gie­go sto­łow­ni­ka… nu, bez­płat­ne­go?… Sim­che te­raz ra­dzić wam nie bę­dzie. Sim­che chy­ba tyl­ko pro­sić Pana Boga może, by jemu i to­bie ro­zum przy­wró­cił… bo­ście po­wa­ry­owa­li.

I ru­sza­jąc zna­czą­co ra­mio­na­mi, opu­ścił cha­tę sto­stry.

Czy Sim­che wszyst­kie­mu dał już po­kój?… czy to było tyl­ko jego ma­new­rem?…

Po­mi­mo wszel­kich zdań Sim­che­go, a na­wet i mat­ki, Efro­im był za­wsze zda­nia, że szczę­ście nie po­le­ga na gro­szu, wzię­tym za żonę. Prze­cież on nie bę­dzie otwie­rał han­dlu?… Na to bo­wiem pra­co­wał, aby miał nie tyl­ko sam utrzy­ma­nie, ale mogł dać i żo­nie swo­jej. On ma prze­cież stu­dya: to jest jego ma­jąt­kiem. Od żony zaś wy­ma­ga cze­go in­ne­go, a nie, żeby mu tyl­ko wnio­sła ka­pi­tał, sama zaś była ko­niecz­nym do ka­pi­ta­łu do­dat­kiem. Wy­obra­że­nia Efro­ima a Sim­che­go dy­ame­tral­nie się róż­ni­ły.

Efro­im był dziś pe­łen do­brej wia­ry w przy­szłość swo­ją. W świat ni­nie wcho­dzi z we­so­łem okiem, w któ­rem świe­ci peł­nia na­dziei!

Wniósł też za­raz po­da­nie do władz de­cy­du­ją­cych, na pod­sta­wie świa­dectw swo­ich ce­lu­ją­cych, pro­sząc o nada­nie mu prak­ty­ki przy są­dzie. Kom­pe­ten­tów prócz nie­go było tyl­ko jesz­cze dwóch, lecz tych bać się nie po­trze­bo­wał: je­den z nich bo­wiem nie miał jesz­cze eg­za­mi­nów i nie zło­żył do­wo­dów żad­nych, dru­gi zaś w rze­czy sa­mej nie zło­żył jeno zle­pił eg­za­min; temu też ostat­nie­mu za­rę­czo­no, iż na tej pod­sta­wie obec­nie nie otrzy­ma miej­sca, chy­ba póź­niej, gdy uzu­peł­ni świa­dec­twa po­pi­sem in­nym, a co dlań nie tak ła­twem być mo­gło, gdyż to była gło­wa na­der sła­ba.

Efro­im, przed­sta­wiw­szy się de­cy­du­ją­cym w tej spra­wie oso­bom, na­der grzecz­nie był przy­ję­tym, i za­pew­nio­no go, że się wca­le oba­wiać nie po­trze­bu­je. Cze­ka­no dłu­go na re­zo­lu­cyę.

Na­resz­cie, gdy na­de­szła, do­wie­dział się z niej mło­dzie­niec, że zo­stał – po­mi­nię­ty: po­sa­dę dano wła­śnie owe­mu kom­pe­ten­to­wi z wszel­ki­mi bra­ka­mi. Efro-imo­wi za­ćmi­ło się w oczach… ma­rze­nia jego się roz­wia­ły. Uczuł w tej chwi­li, że jest – ży­dem…

– Nu, pa­nie Efro­im, kła­niam panu – ode­zwał się zdy­baw­szy go pan Sim­che, sko­ro się do­wie­dział, jak rze­czy sto­ją – co Sim­che bę­dzie jemu dziś gra­tu­li­ren?… Nu, on się ani pa­trzy… taki już har­dy i taki ho­nor­ny… Rzu­ci dziś żydy i wej­dzie mię­dzy pany… a be­jam­ter!….

Efro­im od­wró­cił oczy i szedł da­lej pe­łen go­ry­czy.

Sim­che te­raz za nim za­wo­łał: – A ja ci mó­wię, ży­dzie! pluń na tam­to!… Bierz sie do han­dlu! do han­dlu ci mó­wie! Lecz Efro­im był już da­le­ko.

Dwa dni cho­dził jak zwa­rzo­ny, trze­cie­go nie­co się uspo­ko­ił. Ró­wie­śni­cy po­cie­sza­li go, że to każ­de­go spo­ty­ka: za pierw­szym ra­zem rzad­ko kie­dy do­sta­je się po­sa­dę. Są tacy, co się i dzie­sięć razy po­da­wa­li i już zwąt­pi­li, gdy po­tem za je­de­na­stym za­chód ich zo­stał do­brym skut­kiem uwień­czo­ny.

Pan­na Roża rów­nież tego sa­me­go była zda­nia. Po­cie­sza­ła ko­chan­ka, jak mo­gła, – mimo to nie­raz wpa­da­ła w za­my­śle­nie.

Mło­dzie­niec nie był tak upar­tym, iżby już miał zwąt­pić zu­peł­nie w spra­wie­dli­wość ludz­ką. Rad dziś chęt­nie temu uwie­rzył, że to przy­pa­dek nie­raz ta­kie fi­gle lu­dziom pła­ta. Nie my­ślał tego przy­pi­sy­wać nie­na­wi­ści, ani też anty paty i ra­so­wej.

Pierw­sza wia­do­mość nie­co wstrzę­sła wraż­li­wym mło­dzień­cem, lecz był on przy­tem dość krew­kie­go uspo­so­bie­nia, a mło­dość łac­niej w do­brą, ni­że­li w złą oko­licz­ność uwie­rzy. Efro­im był mło­dym.

Przy naj­bliż­szej spo­sob­no­ści wniósł po­wtór­ną proś­bę. Było te­raz wię­cej wpraw­dzie kom­pe­ten­tów, lecz on był naj­sil­niej­szym.

I zno­wu go po­mi­nię­to.

Ha! wmó­wił w sie­bie te­raz już spo­koj­niej, są­dząc, że było współ­ubie­ga­ją­cych się wie­lu, śle­py los roz­strzy­gnął: gdy bo­wiem kom­pe­ten­tów więk­sza licz­ba się po­da­je, trud­no wte­dy otrzy­mać po­sa­dę. Przy­kro mu było, lecz po­sta­no­wił wy­trwać. Inni byJi rów­nież tego sa­me­go zda­nia.

Po­wtó­rzy­ło się to jesz­cze parę razy. Co­raz też bar­dziej tra­cił na­dzie­ję. Zbie­ra­ło mu się wię­cej już w pier­siach go­ry­czy.

Na­resz­cie, pew­ne­go razu, gdy się po­dał, nie miał już żad­ne­go ry­wa­la. Tym ra­zem może być pew­nym iż go nie mi­nie po­sa­da.

Nie od­bie­ra­no mu na­dziei… Lecz jed­na z osób wpły­wo­wych, zna­na ze swej pra­wo­ści, przy­wo­ław­szy go do sie­bie, po­wie­dzia­ła mu cał­kiem szcze­rze i otwar­cie, że go wpraw­dzie ża­łu­je, iż pra­co­wał lat tyle, ale… że tu nie do­sta­nie miej­sca przy są­dzie… gdyż jest – izra­eli­tą. Niech to przyj­mie do swo­jej wia­do­mo­ści i po­świę­ci się… nie tra­cąc cza­su, in­ne­mu za­wo­do­wi.

Mło­dzień­co­wi po­ciem­nia­ło w oczach. Zda­ło mu się w tej chwi­li, iż jemu zie­mia z pod nóg się usu­nę­ła.

Więc ma dziś rzu­cać za­wód, dla któ­re­go lat tyle po­świę­cił? Te­raz przy­cho­dzi­ło­by mu obie­rać so­bie co in­ne­go?…

Pan­na Roża prze­stra­szy­ła się rów­nież, lecz za­miast słów po­cie­chy, za­rzu­ci­ła mu jeno sła­bość. Bo cze­mu on dziś zwąt­pił, gdy prze­cież ma wstęp otwar­ty do kan­ce­la­ryi ad­wo­kac­kiej? Ad­wo­ka­ci le­piej na­wet wy­cho­dzą na swo­im za­wo­dzie, ni­że­li urzęd­ni­cy… Mło­dzie­niec prze­ko­na} się, że pan­na Roża nie tyl­ko jest pięk­ną, ale i ro­zum­na oso­ba.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: