- W empik go
Nasza Judea: obrazy społeczne oddane na tle życia rasy na ziemi podkarpackiej - ebook
Nasza Judea: obrazy społeczne oddane na tle życia rasy na ziemi podkarpackiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 371 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lwow
Z Drukarni M. Schmitta I Spółki
1910
PRZEDMOWA.
Z utworów, w których autor maluje życie ludu żydowskiego w naszym kraju, okazała się jako pierwsza, powieść społeczna „Niepoprawni”, drukowana w r. 1885, w której osnowę główną zajmuje miłość syna szlacheckiego do córki izraelickiego kapitalisty, kolizye stąd wypadłe i antagonizm ras. Potem nastąpiła krótka nowela „Z zawiązanemi oczyma”, drukowana w warszawskiem „Ateneum” pod redakcyą Chmielowskiego w r. 1888. Były tam przedstawione konszachty wyborcze do sejmu w Galicyi, gdzie dobrze wyrachowana obrotność adwokata – izraelity, opanowała niespodzianie wszystkie zabiegi młodszej braci, jak i innych obywateli kraju.
Z dramatów zaś autora przedstawiających świat izraelicki w kraju, pierwszym był dramat społeczny „W drugiem pokoleniu”, w pięciu odsłonach, pod pseudonimem Palmyrona, a wystawiony na lwowskiej scenie w r. 1877. „Dziennik Polski” wówczas po pierwszym przedstawieniu w dniu 27. kwietnia, pisał 2. maja 1877: „Charaktery w dramacie są wybornie uchwycone i przeprowadzone, kontrasty dobrze dobrane. Wszystkie osoby w dramacie żyją, poruszają się swobodnie i działają według wszelkich prawideł logiki swego charakteru. Nieznajomy autor posiada prawdziwy talent dramatyczny, jakiego szczególnie u nas wcale teraz nie łatwo znaleźć”. Dramat ten napisany był wkrótce po „Mojmirze”, uwieńczonym jedyną nagrodą na konkursie krakowskim w r. 1873, później zaś drukowanym w osobnej książce.
Inne dramata społeczne autora przedstawiające świat izraelicki, jak „Starzy i młodzi”, „Samuel Astman”, wyjdą, gdy okoliczności pozwolą, później z druku.
Z powieści zaś innych, wyobrażających świat izraelicki, podaje się właśnie w tej książce trzy prace autora, mianowicie: „Po grudach” (wych… w r. 1889 w fejl… krakowskiej „Nowej
Reformy", a tłomaczona na niemiecki język w wiedeńskiej „Neuzeit” p… t. „Auf holprigem Pfade” przez M. Weissberga w r. 1890), nowelę „Spółka trzech” i powieść „Nad przepaścią”, z których obie ostatnie nigdzie jeszcze nie były drukowane.
PO GRUDACH
obraz społeczny na tle życia żydów w kraju naszym w drugiej połowie XIX. wieku
Przybyli i wynieśli z izby ciało zmarłego.
Za ojcem, leżącym na marach, przykrytym czarnym kirem, szedł w smutku pogrążony syn, najstarszy z rodzeństwa.
Młodsza dziatwa biegła z krzykiem i lamentem. Matkę zaś mdlejącą wiodły litościwe niewiasty.
Żyd stary, ubogi, biegł z puszką blaszaną, nawołując brzękiem, by grosz litościwy wrzucano. Ludność zebrana biegła za marami, niesionemi z pośpiechem.
Gdy wchodzono w mury okopiska, lament głośniejszy podniosły pozostałe za ojcem sieroty.
W pośród kamieni starych – tu i ówdzie mchem porosłych, czerniał dół świeżo wykopany, czekający na mieszkańca swego.
Na ten widok lament się podniósł rozpaczliwy.
W grób rozwarty złożono dziś człowieka, po którym pozostały jeno sieroty.
Ludzie wrócili do swoich mieszkań, do swoich prac i zatrudnień. Wdowa zaś z sierotami powróciła do mieszkania, w którem zabrakło dziś ojca i gospodarza.
I łamali tylko dłonie.
Siedm dni posępnych, jednostajnych smutkiem i ponura żałoba, po zwyczaju, trwały bosyny. Siedzieli z wbitym w dół wzrokiem, z rozdartemi szaty. Mniejsze jeno dzieci błąkały się samopas, niewiedzące, co się z niemi stało.
Siedm dni, za zapartemi drzwiami, ze straszną troską a niemą rozpaczą w duszy, siedziała na ziemi wdowa, niewiedząca dziś, jak odtąd pocznie sobie bez gospodarza.
Najstarszy syn miał lice ukryte w dłoniach. Po siedmiu dniach, wdowa powstawszy po odbytych bosijnach, a oglądnąwszy się po dzieciach, odezwała się do najstarszego:
– Słuchaj ty, Efroim, gdym ja płakała za moim Samuelem a waszym ojcem… tak mnie rzekł Pan, Bóg ojców naszych: Ty, Ester, masz dzieci, które dziś ojca nie mają, ale mają matkę… Ty teraz będziesz im ojcem i matką, i gospodarzem w domu. Będziesz prowadziła sprawy wasze i wszystkie interesa, jakie prowadził twój Samuel. Tak Pan mówił… nu… tutaj… Ja Go nie widziała… ale ja czuła, że On tu jest obecny… On mi już tak dał, że ja na to przyszła… bo wy jeść potrzebujecie… a wy dziś sieroty…
– Ty, matko… mnie nie liczysz, syna?… Czy ja nie będę pracował, ażeby oni nie zginęli z głodu?…
– Ty będziesz pracował – odrzekła matka, która wiedziała, że się syn jej tu ze swojemi siły przeliczył, i dodała: – Nu, ty jeszcze będziesz pracował i uczył się… dla siebie… Gdy mój Samuel, a twój ojciec, posłał cię tam do „ich” szkoły… no, to on już wiedział, co robił… Ja niewiasta… co ja o tem rozumiem! – Po chwili zaś dołożyła: – Żali ja wiem, co to ta szkoła wasza, do której chodzą przeróżni, obcy i nasi?… ale gdy on ciebie tam posyłał… to on już wiedział, poco… Ach waj I jego dziś niema! – Chwilę się zatrzymała, polem rzekła: – Ale co on kazał, ja dotrzymam tak, jakby on sam był tutaj…
Na te słowa rozjaśniło się oblicze Efroima. Oko jego czarne zabłysnęło zadowoleniem, był wdzięczny matce, że ona mu dalej pozwroli uczęszczać do szkoły publicznej, której zawsze tak łaknął…
Stara dalej ciągnęła:
– Nu, gdy on mówił, żeby ty się uczył… to ty się będziesz uczył i będziesz uczył dalej… On mówił, mój Samuel, a wasz ojciec, że ty nie będziesz handlował drzewem, jako twój ojciec, ni biegał za sagami i gryzł się, by jaki grosz z tego wyciągnąć.. On mówił, że ly będziesz naiiczny… nu, może adwokat… albo doktor jaki, który nie potrzebuje szłapać się za drobnym zyskiem…
I westchnęła, a łzy jej pociekły z oczu. Potem dodała:
– Mój Samuel biedny, krwawo on pracował… biegał w mróz, nu, w słotę, czy tam komu nie dostawić saga jednego, pół saga… i drobny zysk stąd wykrzesać dla siebie i swoich dzieci. Ty nie będziesz biedował zatem goniąc… ale ja będę biedowała… Ja będę dalej prowadzić interes waszego ojca…
– Ależ matko, ja ci będę pomagał… Ja do szkoły chodzić będę i tobie służyć i ciebie wspierać.
Efroim dziś się jeszcze nie liczył z trudnościami w życiu a swojemi siły.
– Nu, ty nie będziesz wspierać – odezwała się matka – ty nie będziesz służył w tem… Bo ty, Efroim, do tego nie jesteś.
On się zdziwił, a stara dalej mówiła: – Ty się natem nie znasz… Nu, umiesz czytać na książkach, na jakich czytać nie umiał twój ojciec… Ty wiesz z tych ksiavżek, co było… nu, tak… od początku świata,., a co będzie dalej, jak tam piszą mądrzy ludzie… ty wiesz wiele rzeczy… nu, ale ty nie wiesz, moje dziecko, jak się prowadzi „interes”. Ja także tak nie umiem, jak to umiał twój ojciec… ale ja zawzdy się patrzała, jak to on robił, ta, słuchała, gdy on, nabiegawszy się przez dzień cały, do domu przychodził i o tem mnie gadał… Jeśli niema męża, musi czynić to niewiasta. A ty nie będziesz tego robił: bo skoro on chciał, żeby ty był naucznym, adwokatem jakim. nu, to ty nim za pomocą Boga… będziesz. Poczekaj, przyjdzie na ciebie kolej, będziesz wtedy i ty pracował dla swego rodzeństwa… Dlatego ja będę teraz się starała, ażeby ty potem o wszystkich się starał, nu, może lepiej, aniżeli dziś matka twoja, która jest tylko niewiastą.
Młodzieniec poznał, że ważny nań czeka obowiązek. Z całej duszy rad dziś był, że go matka nie oderwie od tego, czemu się z całym oddawał zapałem. Matka jego dobra… chociaż ma niejasne jeno wyobrażenie o tem, czego tam uczą się w publicznych szkołach, jednakowoż jako pobożna niewiasta szanuje woię swego męża, który chciał, ażeby on czemś był więcej, niżeli drobnym tylko handlarzem.
Gdyby był miał Samuel majątek, może nie puściłby syna, aby szedł na lekarza, lub adwokata… atoli on wiedział, że nie zostawi swemu synowi kapitału, któ-rymby ten mogł obracać.
Lecz Efroim, wszedłszy pomiędzy inną młodzież innych nabył powoli wyobrażeń. Skłonny bardziej do marzenia i do ideałów, nie miał i tak pociągu do stanu kupieckiego. Poznał teraz świat inny, większy, aniżeli ten, w którym był wychowany, lecz poznał go oczyma rówieśników swoich. Młodzieniec rad był, iż go matka nie odciągnęła od tego przez pamięć na ojca. Mimo to nie wszystko jeszcze było zwalczone.
Wkrótce bowiem stanął w izbie brat matki, który w ten sposób zagadnął wdowę:
– Nu, co ty teraz poczniesz, Ester?… Niewieście ciężko, gdy ją opuści gospodarz…
– Ach waj, co robić! – zawołała wdowa. – Oj, prawda, że ciężko, mój Simche… ale skoro Pan tak chciał… to On da, że i wdowa ze sierotami nie zginie…
– Nu, pewnie, że Pan, Bóg nasz, miłosierny… Ta i Simche za was będzie sie modlił… nu, radził wam.., ale wy musicie go słuchać…
– Niech ci Bóg wynagrodzi…. Ja wiem, że Simche nam pomoże, on dobry…
– Nu, jeśli ma on wam pomagać… swoją radą a modlitwą…
Tu uciął, utkwiwszy wzrok we wdowę. Ona rzekła ze spokojem:
– Radę mędrszego i modlitwo bogobojnego błogosławi Pan…
– Nu, ja wiem, Ester, że wy zostali jako sieroty… Niema gospodarza w domu… to i niema handlu!…
– Lecz ja wezmę na swoje barki słabe – rzekła wdowa – i będę dalej prowadziła interes męża… Aj! co mam robić!… Ale to nie wystarczy, by ich wszystkich nakarmić… by Efroima do szkoły posyłać, jak „mój” postanowił.
– Nu widzisz?… I to wam wyjdzie na dobre. Bo poco tam jego do tej szkoły?… Nu, pytam się, na co ona jemu
Tu wpatrzył się w nia przenikliwie i dodał:
– Czy my nie mamy naszej „szkoły*?… ona miła jest Panu, bo tam nie jedzą ze zakazanego drzewa… Tam nie uczą nauki dyabelskiej… Żali tam się uzuchwalają, bez Boga dochodzić, co będzie?… W naszej „szkole”, w naszej synagodze, jeno się modlą, taj słuchają, co Pan, Bóg ich, od wieków postanowił i żydom czynić przykazał… Rozumiesz? Tam się modlą.
Ona zaś rzekła:
– Ja niewiasta… Żali mnie w to wchodzić?… Ale on, mój Samuel… ach! świeć Panie nad jego duszą, złotą, poczciwą!… On posyłał tam syna swego i tylu żydów posyła… A Hebe Badmer żali nie posyła? a Mechel Gottlieb nie?… Żali nie posyłają inni?…
– Nu, co z tego, że oni posyłają?… Ale czy oni mieć będą pociechę z tych dzieci swoich?… Te się tam nauczą… gardzić swoją wiarą żydowską, nu, obyczajami swoich ojców, jako niejeden, co stamtąd wyszedł… Ale ty bierz jego stamtąd, bierz jego! aby się nie zaraził od parszywej trzody… Weź Efroima zawczasu, by nie został takim, jak dziś Majer Hirsch, którego niegdyś ojciec nie złamałby w sabat patyczka, a on teraz jada zarówno z goimami zadki cielęce i woły nie po zakonie zarzynane… Tfy! – dodał ze zgrozą. – On jada nawet udce i schaby zwierzęcia, które „pismo” uznało za nieczyste i prawowiernym jeść zakazało. – Tu popatrzył ze wstrętem, a ruda jego broda podniosła się do góry. – Ty, Ester, ty niewiasta! Ty tego nie wiesz, co im grozi… Ale ja ci mówię, ja, Simche, bierz ty jego stamtąd, bierz jego czemprędziej!
– Jak ja moge to uczynić, skoro mój Samuel tam go posłał?… On tak postanowił… niewiasta winna słuchać męża…
– On tak postanowił… a ty go winna słuchać?… Nu, i naco on tak postanowił?…
– Bo nie chciał, ażeby syn jego szargał się i biegał, jak ojciec się szargał, jak ja muszę biedować… On chciał dać mu lepszy sposób zarobku… Co ty możesz, Simche, wiedzieć!… Gdy Pan mu pomoże… to on zostanie uczonym… nu, adwokatem… ty przecie wiesz, Simche, że taki adwokat, nu, choć on żyd, nie biega zakasany, jak ty biegasz… jak ja tu się nękam i męczę?…
– On nie biega, jak Simche biega?… Pewrnie, że adwokat nie szłapie się po słocie, nie marznie jak pies na ulicy, nu, pewnie, że on robi a güldene Geschäfte… Ale czy twój syn, czy ten twój Efroim, zaraz będzie adwrokat?,.. Patrz, ty wdowa… ty masz dzieci tyle: to dzieci będą zdychały z głodu, a on będzie chodził do szkoły… i ty mu będziesz kupować szaty wedle „ich* mody i karmić, nu – czem?… kiedy ty nie masz chleba, ni ząbka czosnku dla swoich?…
I tu się w nia wpatrzył, potem dodał:
– Ej, ty nie dasz temu rady, Ester L. On nie dobiegnie końca tej szkoły. Powróci… nu i co będzie wtedy robił?… Czy on będzie adwokat, zbierał grosz srebrny, a może złoty?… On zechce wrócić do handlu i handlować, jako ojciec jego, jak Simche handluje… ale on tego nie będzie umiał?… On będzie czytać na „ich” książkach, będzie się dowiadywał, co to tam w nich stoi… czego żydowi wiedzieć nie trzeba… No, ty go zgubisz, Ester. ty siebie i swoich zgubisz! – –
Te i tym podobne mowy często musiała słuchać wdowa. Ale Estrr twardo się trzymała, bo co mąż za życia postanowił, było dla niej świętem. Sama, choć nie miała jasnego o tem wyobrażenia, wiedziała jednak, że on od niej był mędrszym i mędrszym od Simchego, brata.
W tem wspierał matkę również i syn, który biegał za lekcyami… a choć nie zawsze znaleźć mu się udawało, jednak za dwa, trzy reńszczaki, najczęściej dzieci uczył izraelickie, znające tylko żargon swój rodzimy, które zamierzali ich ojcowie do szkoły następnie posyłać publicznej.
Efroim, uczęszczając do szkoły, wchodził w stosunki z inną młodzieżą, nio jego wyznania. Poznał tu różnicę, jaka zachodzi między tym światem, dla niego nowym, a dawniejszym, zacofanym, jego plemienia…
W głowie rozmarzonego młodzieńca budziły sir inne wyobrażenia, inne uczucia, on lgnął do nich całem sercem, z całą wiarą w duszy.
Dodać należy, że w skutek plemiennej swojej właściwości, Efroim wcześniej od innej, równej mu wiekiem młodzieży, dojrzewał i nad tem już rozmyślał, co innym nie było jeszcze w głowie.
Musiał też zaznać pierwszych na tej drodze niepowodzeń, gdyż tu i ówdzie przychodziło mu połknąć nieraz co gorzkiego, choć nie z własnej winy… ale z tej przyczyny, że był żydem. Ubodło go to zaraz i zraziło nerwowego młodzieńca. Wtedy unikając „tamtych” zbliżał się z pewną gwałtownością do „swoich”, Których tu trzech było w jego klasie.
I tak, gdy w swojem i rodziny swojej nieszczęściu, malo znachodził współczucia, a więcej słuchać musiał uwag tego rodzaju o żydach, które go niemile dotknąć musiały, uczuł gorycz w piersiach i rozdrażniony zbliżył się do jednego z rówieśników, który był izraelitą. Chcąc jednak ściślejszą z nim zawiązać przyjaźń, spostrzegł, że dla tego koleżki nauka i książka o tyle tylko ma wartości, o ile na przyszłość prowadzi do zyskownego bez pracy stanowiska. Na wszelkie Efroima rezonowania
0 ważnem zadaniu lekarza, o znaczeniu tegoż dla dobra ludzkości – odpowiadał mu przyszły aspirant na doktora medycyny w ten sposób, jak gdyby choroby ludzkie
1 ludzkie cierpienia na to istniały, ażeby z nich rozumniejszy lekarz żyć potrafił, a nawet złożył sobie z tego pieniądz. Efroim się gorszył, iż w jego bezwąsym koleżce podobne już tkwić mogą ideały. Z takim nie mogł on dłuższego zawiązać stosunku.
W drugim znowu koledze poznał przyszłego adwokata, który będąc dziś jeszcze zaledwie młodzieniaszkiem, już się zanadto trzeźwo na swój przyszły zawód zapatrywał. Efroimowi zimno się robiło, gdy jego koleżka swoje przed nim rozwijał pomysły.
I ten drugi był – izraelitą.
Do trzeciego nawet nie myślał się zbliżać, gdyż ten więcej wchodził w konszachty i szacherkę z kolegami swymi, niżby miał się na seryo zajmować nauką.
Sprytny teli chłopak sprzedał jednemu książkę, od drugiego wytargował czapkę nową, lub szal jaki, by znów odprzedać trzeciemu.
Efroim się zamyślił: bardzo był dzisiaj ze swoich doświadczeń niezadowolony.
Przychodzi} do przekonania, iż musi być pewna przyczyna, dla której młodzież druga nie lgnie do młodzieży jemu powinowatej. Może w tem niemało jest przesądu, ale może jest i rzeczywista przyczyna?… Nad tem myślał teraz Efroim – i silił się jakoś to w myśli swej pogodzić. Ale mu się nie udawało.
Gdy znów widział się w pośrodku innych ludzi swojej rasy, już nie współuczniów, nie rówieśników, jeno ludzi starszych, doświadezeńszych – zdziwił się, spostrzegając jak to on się już wyobrażeniami swemi od nich oddalił… Tu zdybywał przesąd, zabobon, jak gdyby całe stulecia daremnie przeszły nad ludzkością – tam fanatyzm wściekły, mgłę na oczy zarzucający – gdzieindziej znów bezduszne, w całej nagości cynizmu występujące wyzucie z zasad wszelkiej wiary. Przy lem wszystkiem raziła go bezmierna u nich chciwość zysku, do szału prawie dochodząca.
To go doprowadzało do rozpaczy. Zaczął już – nienawidzić…
Efroimowi coraz gorzej szło w stosunkach z drugimi: były chwile, że nawet mogł był zostać samotnikiem, odludkiem unikającym ludzi, a ze wszystkiem już zwątpiałym.
I tylko jakimś ślepym instynktem wiedziony, postępował dalej w szkołach klasami.
Gdy już nareszcie przyniósł matce gimnazyalne „świadectwo dojrzałości”, starowina, nieznajaca się na tego rodzaju dokumentach, wpatrzyła się w te znaki czarne, dla niej niezrozumiałe, i miała łzy w oczach… One jej się w ręku syna wydawały jak gdyby znakami mistycznymi, skąd łaska boska spaść miała na jej dziecko, a z nim i na całą rodzinę. Wzniosła oczy w górę, dziękując Panu, że wynagrodził krwawą pracę jej syna – i błogosławiła pamięci mężowej, iż on dziecko swoje oddał na tę naukę.
Starowana patrzała na to wszystko okiem syna swego, który już myślał, że dopiął wszystkiego, że się sen jego młodości w całości urzeczywistnił. On dziś idzie na uniwersytet!
Lecz Simche patrzał na papier, który mu pokazano, i ruszył głową, zapytując się zaraz:
– Nu, i co ty będziesz za to miał?… Gadaj prędziej! co oni ci za ten papier dziś dać mają?… To ty już możesz pisać supliki i kłaść deinen Kamen na papier, a za to płacić będą?… nu, ja to wiem… jak to płacą drugim.
Tu czekał Simche, poglądając na papier, jak gdyby na pokaźny jaki weksel, przed którym zaczynał mieć już niejaki respekt.
Lecz gdy się dowiedział, że papier ten daje tylko prawo posunięcia się dalej, na uniwersytet, aby się znowu uczyć i uczyć – plunął z oburzeniem, i odszedł, dając im do poznania, że powaryowalL Nie uważał nawet za stosowne dłużej z nimi zatrzymać się i gadać „o tem, co jest niczem”.
Pomimo tego by] Efroim na uniwersytecie. Tutaj poznał inną młodzież, z którą tyle spierać się nie potrzebował, co z dawniejszą, w młodszym wieku. Mniej tu już widział przesądu i mniej wstrętu do łudzi innego pochodzenia – a gdy go czasem i teraz tknęło co boleśnie, poznawał już, że inaczej być nie może: bo co wieki długie wytworzyły, to się w jednej chwili nie da zmienić.
Wierzył w potęgę czasu i w moc promienną światła.
Ale Efroim był młodym. Musiał zatem ulegać i prawom swego wieku. Nie mogł zawsze przecież myśleć tylko o przeznaczeniu ludzkości, o losach lub o przyszłości swego plemienia.
Zdarzyło się pewnego dnia, że w dzień imienin jego przyjaciela zaproszono grono kolegów do domu szlacheckiego, odznaczającego się większą dystynkcyą. Efroim zobaczył tutaj córkę gospodarstwa domu. Panna Kazimira była to jasna blondynka o prześlicznem ciemnem oku; miała przytem coś tak dystyngowanego w całej swej postaci i zachowaniu się, czego u innych nie widział, a co u polek z lepszego domu często natrafić można. Na wrażliwym synie krwi wschodniej od razu silne wywarła wrażenie. Goś w nim zadrgało, i był już nieśmiałym w obec kobiety, zdradzającej znaczniejsze pochodzenie i pewną rasowość krwi, w którą teraz potomek fantazyjnego Wschodu, mimo swe wyobrażenia postępowe, w tej chwili uwierzył. Lecz panna Kazimira była dobrze wychowaną i gościnną, nie dala też gościowi uczuć swojej wyższości, a dla onieśmielonego w ich domu przyjaciela brata była grzeczną, co jej więcej jeszcze uroku w oczach jego dodawało.
Wróciwszy do domu o niej tylko myslał. Obraz jasnowłosej dziewicy o prześlicznem owalnem obliczu a manierach szlachetnych, pełnych dystynkcyi, stał ciągle przed nim, za nim, gdziekolwiek się zwrócił…
Ale Efroim posmutniał. Nigdy tak nie czuł, jak w tej chwili, że jest tylko – żydem.
Teraz zdało mu się, że go los mocno ukrzywdził: dał mu ród, na którym niejako klątwa wieków cięży.
Lecz rozwaga wnet wzięła górę, lice jego stanęło v płomieniach, zawstydził się niemało, iż myśli podobne mogły w nim powstać. Postanowił o tem zapomnieć i okazać większą siłę duszy.
Tak przeszło dni kilka.
Atoli nie mogł z myślami swemi dać sobie rady… Wmówił w siebie, że jeżeli ją raz jeszcze zobaczy, to odkryje niejedno, czego może w niej pierwej nie spostrzegał – a w takim razie ochłódnie. Sądził bowiem, że to rozpłomieniona jego wyobraźnia nieobecną do wyższego podnosi ideału i we wszystkie stroi przymioty. Efroim wiedział, choć może tylko z książek, o niebezpiecznej potędze tej władzy duszy naszej.
Znalazł też wkrótce sposobność znalezienia się po drugi raz w domu tym; – ale dnia tego nie zobaczył siostry przyjaciela. To już się wcale przyczynić nie mogło do ostudzenia rozognionej młodzieńca wyobraźni.
Za trzecim razem stało się inaczej; był gościem w domu. Teraz poznał, iż panna Kazimira była nie tylko piękną osobą, ale i niepospolicie wykształconą; rozmawiała dłużej z obcym młodzieńcem, zdradzającym myśl wyższą i serce, a przytem zapał do literatury ojczystej. Poznał wice pannę Kazi rn i re z innej teraz strony. Obraz jej, miasto przyćmić się w duszy jego, w jaśniejszych jeszcze zapłonął blaskach.
Panna Kazimira jednak wcale nawet przypuszczać tego nie mogła, jakie w nim wzbudziła uczucie. Była przeto w obec niego swobodną, choć trzymała się dość z daleka.
On to zrozumiał i uczuł bardziej jeszcze jej wyższość.
Gdy zaś podejrzywał, że to może z powodu jego tylko nieśmiałości w domu znaczniejszym okazuje się ona dla niego przystępniejszą, ubodło to jego dumę i postanowił być chłodniejszym. Przeraził się nawet na myśl, coby się stało, gdyby ona przeczuła stan jego wewnętrzny… Możeby wówczas wzgardziła nim, jako – żydem? Na tę myśl krew mu podeszła do lica, cała jego oburzyła się natura. Poznał, iż winien unikać domu, z którego wypłynąć może dla niego tylko nieszczęście a upokorzenie.
Lecz rozbierając następnie te myśli, wmówił w siebie, iż napróżno się trwoży: bo gdy przypominał sobie słowa panny Kazimiry, zdania jej, czerpane z autorów narodowych, z takiem przekonaniem wypowiadane – nabierał pewności, że ta kobieta nie może mieć przesądów dawnych ludzi. Zresztą przecież jest siostrą jego przyjaciela, którego zasady dobrze mu znane. Gdy sobie przypomniał jeszcze słodycz w całem jej obejściu, przyszedł do przekonania, że to w złej chyba tylko godzinie przychodzą mu takie czarne myśli. Zresztą on niczego od niej nie żąda, jeno tej rozkoszy idealnej, jaką daje wzajemne udzielanie sobie myśli. Stosunek jego do niej jest przecież bezinteresownym?…
Tak w siebie wmówił i nie przestawał bywać u przyjaciela – a nie tylko nie unikał, ale szukał sposobności zbliżenia się do tej kobiety.
Ale zapytać się godzi, czy Efroim zawsze będzie mogł się utrzymać w tych granicach stosunku, jakie sobie oznaczył?
Przy omawianiu ogólnych zagadnień życia, nieraz zdradził się wzrokiem, który nieco zadziwił córę szlachecką – a w tedy ona milkła i przybierała wyraz twarzy nader zimny, dumny prawie.
Gdy zaś drżącym głosem usiłował się usprawiedliwić i zatrzeć wrażenie wywołane, wtedy usłyszał kilka słów, nie do niego wprawdzie wprost wymierzonych, ale tego rodzaju, że go zimnym obłożyć musiały lodem.
Efroim poznał przepaść, jaką między nimi stworzyły stosunki społeczne, a więcej jeszcze różnice rasów.'.
Czuł się teraz przygnębionym. Poznał, że postępowe wyobrażenia możniejszych mogą w tym kraju nieraz przypuszczać do siebie i mniej zamożnych, lecz z tego wcale jeszcze nie wypływa, żeby miały objąć i jego plemie.
Więcej ubóść go jeszcze musiało, kiedy uczuł obecnie różnicę niejaką niedawnych poglądów na rasy i stany, a dzisiejszego, nie tylko u panny Kazimiry, ale i u jej brata. Przyjaciel dał mu bowiem również poznać, iż postępowe zasady jego tak daleko nie sięgają, aby w obec nich zacierała się plemienna różnica.
Efroim musiał tu doświadczyć, o czem dotychczas nie wiedział.
Colńąl się teraz w siebie, i gorycz większą uczuł w piersiach. Silił sic dzisiaj zapomnieć, lecz ciężko mu to przychodziło.
Było to drugie niepowodzenie młodzieńca na ciernistej drodze życia: poznać musiał, że co wieki rozdzieliły, to się nie łatwo da dziś złączyć. Był ninie mocniej przygnębionym.
Matka jego, widząc smutek na twarzy syna, pytała się, czy nie chory… on jej jednak niczego nie wyjawił. Simche zaś kiwał tylko głową; choć nie mogł zrozumieć prawdziwego stanu rzeczy, przeczuwał jednak, że tu coś grozi izraelicie, gdyż żyd tylko wtedy smuci sic gdy źle idą interesa, – ale Efroim nie prowadzi żadnego interesu, on nigdy nie będzie go prowadził, a przesiąknie całkiem atmosferą tych, którzy nie robią interesów, nie zarabiają, jeno tracą… Lecz tamci mają przynajmniej co do stracenia, on zaś nie ma. Tak sądził Simche.
Młodzieniec nasz, rozgoryczony, żal mając do ludzi, których chciał być przyjacielem i bratem, unikał ich teraz i musiał się zbliżyć do „swoich”, aby dać myślom inny powoli obrót. Od starowierców za daleko już był odbiegł wykształceniem i wyobrażeniami młodości, przebytej w innem otoczeniu: mogł tylko zbliżyć się do wykształconych izraelitów.
Współwyznawcy wprowadzili go też w dom pewien izraelicki, posiadający „szyk” i wykształcenie naszego stulecia, ale nie kapitały jego. On nawet nie wiedział, jak tam zaszedł.
W domu tym była córka, panna, jakiejby się żaden dom znaczniejszy, szlachecki, wstydzić nie potrzebował. Zachowanie się jej było pełne dystynkcyi i taktu; powierzchowność zaś tak była ujmującą, że nie mogła być nikomu obojętną. Oko jej miało czar, który przyciągał do siebie: coś w niem było blasku słonecznego, a gdy ogniem zapłonęło, wówczas był to żar węgli gorejących. Miała piękność cór Wschodu Lecz wewnętrzna jej istota nie była na modłę wschodnich niewiast. Słowa z ust jej płynęły potokiem, ale oraz i czarowały. Trud-noby powiedzieć, czy łatwiej podbić mogła swą postacią, czy też urokiem głębszego umysłu, jaki nie często zdybuje się u niewiast wschodnich.
Zbliżenie się kobiety tej do naszego młodzieńca, byłoby mogło zagoić rany, zadane mu niedawno. On poznał, że tutaj jest między równymi, i że nikt nie zarzuci mu jego pochodzenia.
Ale młodzieńca zanadto jeszcze prześladował obraz kobiety, która go odepchnęła… to też dziś nie mogła go podbić choćby najcudniejsza niewiasta. Mimo to rad był, iż znalazł życzliwość i współczucie u innej.
Panna Roża zyskała zaraz wprawdzie jego sym-patyę i wdzięczność nawet, ale nie obudziła w nim innego ku sobie uczucia.
Mimo to wszystko, czuł się tutaj jak w domu. Radby był nawet teraz się wywnętrzyć ze swoich boiów i zawodów: ale nie mogł zdradzać tajemnicy serca. Rozmawiał jednak chętnie z uroczą dziewczyną. Panna Roża zaś rozwinęła w obec niego wszystkie blaski swej istoty i cały urok, na jaki stać tylko było tak bogato uposażoną z natury kobietę.
I częściej sic z sobą widywali. Tutaj nic im nie stało na zawadzie. Efroim czuł nawet potrzebę częstszej wymiany myśli. To było niejako balsamem na jego rany, bo poznał różnicę między dobrem sercem panny Róży a wyniosłością córy innego plemienia.
Czuł przeto ku niej pewną wdzięczność. Ona też zrozumiała tę wdzięczność i czasami takiem strzeliła okiem, iż się młodzieniec wstrząsł, jakby się zląkł tego spojrzenia, – ona zaś to spostrzegłszy, takim wnet twarz swą przesłoniła smutkiem, pełnym jakiejś dziwnej, pociągającej melancholii, że jemu żal się jej zrobiło – i radja pocieszyć i być wymownym, chociaż bez słów: oboje bowiem w słowach nader byli powściągliwi. Panna Roża westchnęła tylko i skierowała rozmowę na inne tory – i musiał jej wierzyć, że to czyni bez intencyi. Tem też milszą mu była.
Innym znów razem, wśród rozmowy, nagle się zarumieniła, co prędzej niby usiłując ukryć: młodzieniec to zauważył i tembardziej umiał skromność jej ocenić
Nieraz nawet sobie wyrzucał, że dla niej nie ma tego uczucia, na jakie ona zasługuje: porównał nawet obie kobiety i starał się w siebie wmówić, iż ta dzisiejsza pod każdym względem tamte przewyższa.
Atoli nie zawsze to mu się udawało. Mimo tego pracował nad sobą, aby panna Roża, która ma dla niego zupełnie inne, niżeli tamta, uczucie – z myśli jego wyrugowała istotę, która go tylko upokorzyć może.
Była to pierwsza praca jego nad sobą. Starał się usilnie, ażeby wdzięczność, mająca już charakter prawdziwej sympatyi, w gorętsze przeszła uczucie; wmawiał nawet w siebie, że się już stała tem, czem ją mieć chciał.
1 tak sic powoii przyzwyczajał uo iego zapatrywania, w czem mu wiele dopomagała sama panna Roża.
Nareszcie ukończył Efroim akademię. Na horyzoncie jego wyjaśniło się. Porobił egzamina – wszyscy go chwalili i szanowali. Był też dziś dobrej myśli. Przebił się o własnej sile, o własnej pracy, przez całą szkołę, złożył dowody jak najlepsze swego uzdolnienia przy egzaminach.
Otrzyma zatem teraz posadę, o jakiej dawno marzył. Bieda jego i jego rodziny już sic zakończy.
Świat dziś dla niego stoi otworem. Powoli nawet i owa gorycz do ludzi innego plemienia, krwi innej, nabyta skutkiem doznanych zawodów – z każdym dniem się zmniejszała. Efroim był młody: młodość nie żywi długo przykrych myśli. Wiedział, że jest członkiem całego, a nie połowicznego jeno społeczeństwa: przeszłość tego narodu stała się już jego przeszłością, a przyszłość będzie i jego udziałem.
Panna Roża podzielała już w myśli dolę młodzieńca. Powoli przyzwyczajali się do tego, że się już uważali, jakby dla siebie przeznaczeni. I czemużby obraz ponętnej izraelitki nie miał zatrzeć mary tamtej kobiety, po której pozostała jeno gorycz?
Nie takie jednak o tem mieli wyobrażenie Ester i Simche.
Ester pamiętała słowa męża, że syn jego ma być adwokatem, a zawsze słyszała, iż adwokat pojmuje żonę z posagiem.
Panna Roża miała wprawdzie posag, ale posag takiego rodzaju, że go ani Ester ani Simche dojrzeć nie mogli. Składał on się bowiem z jej wykształcenia i jej wychowania.
– Nu, co to jest? – odezwał się przeto Simche. – Co ona ma
I tu się chwilę zatrzymał.
– Nu, ona ma suknie swoje… nu, szmaty… i książki, które sobie czyta. Ona czyta na nich, ludzie gadają, nito rebe jaki. Albo Efroim z tem otworzy handel?…
Tu wpatrzył się szydersko w matkę – potem rzekł dosadniej:
– Co bo ona ma?… Ona nic nie ma.
– Ach! Simche!…
– Nu, albo ona ma co?… To prawda… stroje różne, jak jaka grafini… Nu, może te jej szmaty to perły, a może brylanty?…. – Po chwili dodał: – I co z tego będzie, Ester?…
– Ha, prawdę mówisz – rzekła Ester – ale co ja na to poradzę?… Radź ty jemu, mów jemu L. Mężczyźnie dał Bóg większy rozum.
– Co z tego, kiedy tu niema co radzić L. On taki mądry… aj, aj! on był zawzdy taki mądry… jego tak tam wyuczyli w tych szkołach… Nu, a ona?…
Tu zaczął cmokać ustami i kręcić głową, dodając:
– Ona jeszcze mędrsza… Ona już taka mądra, że niech się rabin każdy schowa… Nu, pewnie, że mądra… kiedy nawet mądrego złapała… No, ty się nie obracaj Ester, bo ja mówię, że ona wiedziała, co robi… Ona chce być nito pani adwokatowa… nu, może i będzie… może i grafini… Będzie siedziała sobie na kanapie… Jakże ja tam, Ester, pójdę do takiego państwa… ja, prosty żyd?
– A nie mów tak, Simche, bo mnie przestraszasz!…
– Co ja mam przestraszać, kiedy ciebie oni nie przestraszyli? Simche tak mówi, nu, co on ma innego mówić?… Czy on ma radzić, kiedyście jego nie słuchali, nigdy nie słuchali?… Ty, Ester, nie chciałaś żyda mieć w synie swoim, jeno pana!
– Ach! zmiłuj się, Simche!
– Nu, czyście nie chcieli?…,. Może on będzie i panem?… A parec!… Albo ja to wiem?… Ja tylko wiem, nu, jeśli on ci taką panią do domu sprowadzi, gdzie ty ją tu posadzisz
I wpatrzył się w nia: – Nu, może na ten sdaf-bank?… A jak tu ona ze swoją suknią szeroką będzie siedzieć?… Bo oni domu swego nie mają… Może ona z tobą będzie cebule krajała?… A co będą jadły twoje bachury, jeśli ty dostaniesz tak drogiego stołownika… nu, bezpłatnego?… Simche teraz radzić wam nie będzie. Simche chyba tylko prosić Pana Boga może, by jemu i tobie rozum przywrócił… boście powaryowali.
I ruszając znacząco ramionami, opuścił chatę stostry.
Czy Simche wszystkiemu dał już pokój?… czy to było tylko jego manewrem?…
Pomimo wszelkich zdań Simchego, a nawet i matki, Efroim był zawsze zdania, że szczęście nie polega na groszu, wziętym za żonę. Przecież on nie będzie otwierał handlu?… Na to bowiem pracował, aby miał nie tylko sam utrzymanie, ale mogł dać i żonie swojej. On ma przecież studya: to jest jego majątkiem. Od żony zaś wymaga czego innego, a nie, żeby mu tylko wniosła kapitał, sama zaś była koniecznym do kapitału dodatkiem. Wyobrażenia Efroima a Simchego dyametralnie się różniły.
Efroim był dziś pełen dobrej wiary w przyszłość swoją. W świat ninie wchodzi z wesołem okiem, w którem świeci pełnia nadziei!
Wniósł też zaraz podanie do władz decydujących, na podstawie świadectw swoich celujących, prosząc o nadanie mu praktyki przy sądzie. Kompetentów prócz niego było tylko jeszcze dwóch, lecz tych bać się nie potrzebował: jeden z nich bowiem nie miał jeszcze egzaminów i nie złożył dowodów żadnych, drugi zaś w rzeczy samej nie złożył jeno zlepił egzamin; temu też ostatniemu zaręczono, iż na tej podstawie obecnie nie otrzyma miejsca, chyba później, gdy uzupełni świadectwa popisem innym, a co dlań nie tak łatwem być mogło, gdyż to była głowa nader słaba.
Efroim, przedstawiwszy się decydującym w tej sprawie osobom, nader grzecznie był przyjętym, i zapewniono go, że się wcale obawiać nie potrzebuje. Czekano długo na rezolucyę.
Nareszcie, gdy nadeszła, dowiedział się z niej młodzieniec, że został – pominięty: posadę dano właśnie owemu kompetentowi z wszelkimi brakami. Efro-imowi zaćmiło się w oczach… marzenia jego się rozwiały. Uczuł w tej chwili, że jest – żydem…
– Nu, panie Efroim, kłaniam panu – odezwał się zdybawszy go pan Simche, skoro się dowiedział, jak rzeczy stoją – co Simche będzie jemu dziś gratuliren?… Nu, on się ani patrzy… taki już hardy i taki honorny… Rzuci dziś żydy i wejdzie między pany… a bejamter!….
Efroim odwrócił oczy i szedł dalej pełen goryczy.
Simche teraz za nim zawołał: – A ja ci mówię, żydzie! pluń na tamto!… Bierz sie do handlu! do handlu ci mówie! Lecz Efroim był już daleko.
Dwa dni chodził jak zwarzony, trzeciego nieco się uspokoił. Rówieśnicy pocieszali go, że to każdego spotyka: za pierwszym razem rzadko kiedy dostaje się posadę. Są tacy, co się i dziesięć razy podawali i już zwątpili, gdy potem za jedenastym zachód ich został dobrym skutkiem uwieńczony.
Panna Roża również tego samego była zdania. Pocieszała kochanka, jak mogła, – mimo to nieraz wpadała w zamyślenie.
Młodzieniec nie był tak upartym, iżby już miał zwątpić zupełnie w sprawiedliwość ludzką. Rad dziś chętnie temu uwierzył, że to przypadek nieraz takie figle ludziom płata. Nie myślał tego przypisywać nienawiści, ani też anty paty i rasowej.
Pierwsza wiadomość nieco wstrzęsła wrażliwym młodzieńcem, lecz był on przytem dość krewkiego usposobienia, a młodość łacniej w dobrą, niżeli w złą okoliczność uwierzy. Efroim był młodym.
Przy najbliższej sposobności wniósł powtórną prośbę. Było teraz więcej wprawdzie kompetentów, lecz on był najsilniejszym.
I znowu go pominięto.
Ha! wmówił w siebie teraz już spokojniej, sądząc, że było współubiegających się wielu, ślepy los rozstrzygnął: gdy bowiem kompetentów większa liczba się podaje, trudno wtedy otrzymać posadę. Przykro mu było, lecz postanowił wytrwać. Inni byJi również tego samego zdania.
Powtórzyło się to jeszcze parę razy. Coraz też bardziej tracił nadzieję. Zbierało mu się więcej już w piersiach goryczy.
Nareszcie, pewnego razu, gdy się podał, nie miał już żadnego rywala. Tym razem może być pewnym iż go nie minie posada.
Nie odbierano mu nadziei… Lecz jedna z osób wpływowych, znana ze swej prawości, przywoławszy go do siebie, powiedziała mu całkiem szczerze i otwarcie, że go wprawdzie żałuje, iż pracował lat tyle, ale… że tu nie dostanie miejsca przy sądzie… gdyż jest – izraelitą. Niech to przyjmie do swojej wiadomości i poświęci się… nie tracąc czasu, innemu zawodowi.
Młodzieńcowi pociemniało w oczach. Zdało mu się w tej chwili, iż jemu ziemia z pod nóg się usunęła.
Więc ma dziś rzucać zawód, dla którego lat tyle poświęcił? Teraz przychodziłoby mu obierać sobie co innego?…
Panna Roża przestraszyła się również, lecz zamiast słów pociechy, zarzuciła mu jeno słabość. Bo czemu on dziś zwątpił, gdy przecież ma wstęp otwarty do kancelaryi adwokackiej? Adwokaci lepiej nawet wychodzą na swoim zawodzie, niżeli urzędnicy… Młodzieniec przekona} się, że panna Roża nie tylko jest piękną, ale i rozumna osoba.