Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasza klasa, dalsze zmagania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2014
Ebook
31,00 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasza klasa, dalsze zmagania - ebook

Do rąk Czytelnika trafia kolejny tom powieściowy Naszej klasy, w którym wspólnie z bohaterkami przemierzamy meandry miłości, przyjaźni, nadziei, rozczarowania. Słowem – jak to w życiu.

I tym razem opowieść osnuta jest wokół portalu społecznościowego, który wprawdzie – jak podkreśla Autorka – wprowadza zamęt, ale przywraca również wiarę w marzenia.

Obok postaci znanych już z pierwszej części, pojawiają się również nowi bohaterowie, a wraz z nimi nowe, fascynujące wątki oraz nieoczekiwane rozwiązania.


Ewa Lenarczyk z domu Borkowska, z rodu Jasińskich (ur. 1956, Elbląg). W 1975 roku przeniosła się do Gdańska, gdzie między innymi zarządzała Halą Targową na Zaspie. Obecnie zajmuje się marketingiem sieciowym Polskiego Kolagenu. Blisko 15 lat mieszkała w malowniczej kaszubskiej wsi, a obecnie znów powróciła do Trójmiasta.

Jako pisarka zadebiutowała w styczniu 2010 roku ponadczasową powieścią „Zojda z Bieszczad”. Na jesieni tego samego roku opublikowana została obyczajowa powieść „Nasza klasa i co dalej”. Kolejny rok zaowocował wydaniem powieści „W poszukiwaniu szczęśliwego domu”, a w 2012 roku ukazał się bułgarski romans przewodnikowy „Kochaj mnie od morza do morza”. W kolejce wydawniczej czeka już historyczny romans „Ognista miłość”.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-203-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 Monika w Nowym Jorku

Lot trwał ponad dziewięć godzin. Minimalne spóźnienie samolotu przez ocean do lotniska JFK w Nowym Jorku spowodowało, że musieli przyjąć go w jakiejś luce. Przez to cztery razy kołowali nad długą wyspą Long Island. Ogólnie lot był miły, bez wrażeń i jakichkolwiek szarpnięć czy komplikacji. Kilka posiłków, dwa filmy, jakieś zdawkowe rozmowy z pasażerami, obserwacje oceanu oraz bezmiar myśli i niepewności.

Przy wysiadaniu z samolotu Monika weszła jeszcze do toalety. Później drogę do wyjścia zatarasowali ludzie przesiadający się na lotniskowe wózki inwalidzkie, bo ich osobiste musiały lecieć jako bagaż. Przez to Monika została z tyłu za grupą wszystkich pasażerów. Wyszła powoli z gejtu na korytarz zupełnie sama. Szła wolno, przystawała kilka razy, obserwując, jak rozładowują bagaże z samolotu. „O matko, ile tu tego. Jedzenie, woda, no i jeszcze fekalia. Człowiek w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, ile mieści się w takim samolocie” – myślała, stojąc przy wielkim oknie. Nie musiała się spieszyć, bo według planu i tak do spotkania było ponad dwie godziny. Uśmiechała się do swoich myśli i faktu, że jest w Ameryce. „Boże, to takie proste i takie niemożliwe dla wielu”.

Pozostała jeszcze kwestia wizy wjazdowej i związana z tym niepewność. Słyszała, że czasem może się zdarzyć, iż mimo wizy wbitej w paszport w ambasadzie amerykańskiej, na miejscu jednak nie wpuszczają.

„Przecież ten głupek tyle się odgrażał, że Tomek ma znajomości w Pentagonie, że jej nie wpuszczą i co?”. Powoli ogarniało ją przerażenie, jednak ciekawość wzięła górę. Chociażby, na jaki czas wystawią jej wizę pobytową, no i najgorsza sprawa – język. „Jak tu się dogadać z tymi strażnikami czy celnikami”. Szła długim korytarzem, dukając pod nosem napisy nad bocznymi drzwiami.

Tymczasem wylądował kolejny samolot i grupa pasażerów w turbanach na głowach mijała Monikę. Przyspieszyła więc kroku i przed nimi doszła do olbrzymiej sali, w której znajdowało się sporo stanowisk. Sala była podzielona według typu podróżujących. „Visitors, to chyba tacy jak ja?” – zastanawiała się. Tam niestety był największy tłok. Kolejne stanowiska były dla tych z zieloną kartą, dla dyplomatów i dla rezydentów, czyli obywateli USA.

Ogonek, w którym cierpliwie stała, dość szybko się posuwał wąską ścieżką, zygzakiem między wyznaczonymi liną dróżkami, więc nie stała długo w miejscu. Na końcu kolejki mężczyzna o ciemnej karnacji z mikrofonem kierował przyjezdnych do poszczególnych stanowisk, w których dokonywano odprawy wizowej. Gdy podeszła, ręką wskazał jej drogę i wylądowała prawie naprzeciwko wejścia, a tuż za nią stanął jakiś hindusko wyglądający człowiek w garniturze, ale z turbanem na głowie. Przed nią starsza pani podchodziła do urzędnika siedzącego na stanowisku przypominającym bufet. Monika chwilkę stała i obserwowała ludzi przy sąsiednich miejscach odpraw. Chciała się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi.

Robiono zdjęcia, skanowano odciski palców i o czymś rozmawiano. „No tak, tragedia. Co ja powiem?” – zastanawiała się i układała w głowie jakieś teksty. Wtem urzędnik pomachał na nią ręką. Na moment skóra jej ścierpła ze strachu.

Starsza pani stała trochę zagubiona, a urzędnik w ciemnym mundurze zaczął coś do niej mówić. Monika ledwie zrozumiała pytanie o znajomość języka i drżącym głosem wypowiedziała swoje pierwsze słowo na amerykańskim kontynencie:

– Small.

Potem olśnienie, jakoś poszło. Urzędnik prosił o pomoc w rozmowie ze starszą panią. Trzeba było powiedzieć, do kogo przyleciała i na jak długo. O to samo zapytał później i ją. Po chwili wahania wypaplała wszystko jak należy. Zeskanowano jej palce, zrobiono zdjęcie. Na koniec przystawili pieczątkę i życzyli miłego pobytu. Kiedy Monika zerknęła w bordową książeczkę paszportu, aż odsapnęła. „Hura!! Wiza na 6 miesięcy. Boże, nic się nie dzieje. Nic, a ten dupek tak mnie straszył, że ze mnie szpiega zrobi, że mnie zamkną”. Uśmiechała się do swoich myśli i szła dalej przez kolejny hol. Odebrała z taśmociągu swoją niebieską walizkę i podeszła do bramki celnika. Wybrała przejście, gdzie było kilka osób, żeby osłuchać się z pytaniami, jakie zadają. Gdy podchodziła, sama sprawnie, bez zbędnych pytań odparła jednym ciągiem, że nie ma alkoholu ani cygaretów, ani food, czyli jedzenia. Niestety celnik, jak wytresowana małpka, wyrecytował swoją wyuczoną klauzulę, a potem skierował Monikę dalej. Trzeba było położyć na taśmociągu cały bagaż, obejść wyznaczoną trasę i odebrać go z drugiej strony z maszyny prześwietlającej.

Stał tam olbrzymi stół, w pobliżu którego zgromadziło się kilku celników ubranych w szare mundury, na rękach mieli gumowe rękawiczki. Sprawdzali walizy poprzednich podróżnych. Wyciągali kiełbachy, konserwy i różności, które wrzucali do koszy ustawionych na środku ich stanowiska kontroli. Przejrzeli kilka walizek i odwrócili się do siebie, o czymś dyskutując. Monika stała chwilkę. Czekała na rozwój sytuacji, aż jakiś następny podróżny kazał jej położyć walizkę na stole. Sam wtaszczył swoją torbę i zaczął otwierać, a ona dalej stała, obserwując urzędników. Stała i czekała, a potem obrażona brakiem zainteresowania odwróciła się i poszła do wyjścia, nie odwracając głowy.

„Jak będą chcieli mnie zawrócić, to i tak to zrobią, i tak przejrzą bagaż, a co tam. Nic nie mam oprócz ciuchów”. Szła powoli aż do zakrętu, który prowadził do hali, gdzie na swoich przyjezdnych oczekiwali tutejsi ludzie. Tłum z tabliczkami, uśmiechnięte twarze i dużo radości. Szła do przodu. W końcu nikt na nią nie czekał. Wiedziała, że jeszcze ponad godzinę spędzi sama, gdy nagle zobaczyła rozradowaną, kochaną buzię. Zrobiła krok. Pierwsze wtulenie się i już było dobrze. Minęło zmęczenie, pozostało tylko zmieszanie i napięcie.

Po pierwszym uścisku Franiu wziął walizkę i trzymając się za rękę przeszli dość szybko na parking, do samochodu. Monika nawet nie miała czasu obejrzeć się za siebie, popatrzeć na terminal lotniczy. W samochodzie ponownie uścisk dłoni, uśmiech i kilka miłych słów, a potem trasa z lotniska. Pierwsze tablice reklamowe, drogowskazy, rozjazdy i nieudolne dukanie. Franek poprawiał nazwy i tłumaczył niezrozumiałe skróty.

Przed samym dojazdem do domu krótkie wyjaśnienie, jak się zachować na miejscu i w końcu widok kondominium tak dobrze znajomy ze zdjęć. Wjazd przez bramkę na osiedle i do garaży. Przejście do windy, kamery i czerwony korytarz tak długi, że każdy krok był wiecznością, a czas jakby się zatrzymał ze strachu, że ktoś coś zobaczy. Potem drzwi i wreszcie mieszkanie, w którym można spokojnie wtulić się w utęsknione ramiona, tak by nikt nie mógł nic podejrzeć.

Chwilka wytchnienia i zwiedzanie mieszkania, szampan i objęcia. Szalona kanapa, na której Franiu odpoczywa, marzy i tęskni. Długa rozmowa, pieszczoty, pocałunki, aż wreszcie stado motyli rozbudziło pragnienia tak, że wszystko przestało się liczyć, a świat przestał istnieć. Chwile ciągnęły się przez nieskończone godziny i pory dnia, bez patrzenia na zegar albo na świat za oknami. Nowy Jork zamknął się w ramionach obojga.

Kolejny dzień był wspaniałym przystosowaniem się do zmiany czasu, tak by organizm nie odczuł sześciogodzinnej różnicy. Śniadanie z obiadem, kolacja ze śniadaniem, a pocałunki z szaleństwem uczuć łączyły dwa kontynenty, dwie dusze, by dać upust tęsknocie i szalonej miłości.

Dopiero niedziela pozwoliła im na wyrwanie się z objęć. Ruszyli na podbój miasta. Monika pełna obaw, lekko pozostając z tyłu, dla niepoznaki przeszła do garażu. Tam troszkę potrwało zanim Franek przestawił samochody, bo mieli używać auta jego żony. Przy wyjeździe poza obręb kondominium Monika prawie chowała się w fotel, bo nie chciała narażać reputacji Franciszka.

Najpierw był przejazd przez Qeens, potem mostem na drugą stronę, na Manhattan, na jego wschodnią część. Pozostawili samochód na parkingu w hausingu, gdzie Franek pracuje. To jest taki zespół kilku wysokich budynków, często trzyskrzydłowych z szarobrązowej cegły. Budynki są jakby komunalne, bo podlegające administracji miejskiej, niezbyt ładne. Większość z nich budowano za czasów Roosevelta, który w ten sposób wyciągnął Stany Zjednoczone z wielkiego kryzysu gospodarczego. Mieszkają w nich przeważnie kolorowi.

Stamtąd przeszli nabrzeżem, pod Manhattan Bridge wzdłuż wody w kierunku zachodnim. Tam dość szybko minęli See Port, który zostawili sobie na zakończenie dnia, i poszli bezpośrednio na Brodway. Monika jak wszyscy turyści łapała za rogi i jądra wielkiego byka z brązu, który jest pomnikiem przedstawiającym potęgę Ameryki. Franciszek nieustannie pstrykał jej zdjęcia. Kolejne miejsce godne zobaczenia to Batery Park, bo stamtąd najlepiej widać Statuę Wolności. Potem powędrowali na miejsce, gdzie runęły bliźniaki World Trade Center, a obecnie pnie się pod niebo srebrzysty Freedom Tower. Z powrotem przeszli na skróty między wieżowcami aż do See Port. Tam Monika zachwycała się widokiem.

– Niesamowite! – Westchnęła. Cofnęła się o krok i wtuliła we Frania.

Piękne, stare żaglowce przycumowane do nabrzeża, przy którym wznoszą się potężne wieżowce ze stali i szkła. Każdy inny, błyszczący w słońcu i reklamujący bogactwo firm tam rezydujących. Takie połączenie dwóch światów.ROZDZIAŁ 2 Święty, święty

Budzik przeraźliwie hałasował, stawiając cały dom na nogi. Rozalia przekręciła się na drugi bok. Kołdrę naciągnęła wyżej, aż na głowę, tak by zapalone światło nie raziło ją w oczy.

– Wstawaj i zrób mi śniadanie! – Teofil klepnął ją po plecach. – Nie zmówiłem wczoraj różańca, więc klęknę na chwilę, a potem polecę do kościoła – mówił, ściągając piżamę.

– Jak chcesz zostać świętym, to trochę umartwienia nie zaszkodzi. Możesz nie jeść śniadania.

Rozalia odwróciła się i patrzyła krytycznie na męża, który nie myjąc się, zakładał wczorajsze, nieświeże gatki.

– Ten syf zakładasz też w ramach umartwiania?

– Jaki syf? – oburzył się Teofil.

– A ile nosisz już te gacie? Kto wytrzyma stać przy tobie w kościele?

Rozalia podniosła się na łokciu i patrzyła na ubierającego się męża. Wkurzała się wielokrotnie, gdy pan mąż nie zmieniał bielizny.

– Czego się czepiasz od rana?! Nie czuć, nie są brudne, to po co marnować wodę?

– Boże! Człowieku.

– Kobieto, grzeszysz. Nie używaj imienia Pana Boga nadaremno. Lepiej byś uklęknęła i pacierz zmówiła.

– Wystarczy, że ty się modlisz. Mnie do szczęścia wystarczy niedzielna msza. Trzeba czynami chwalić Pana, a nie po próżnicy klepać paciorki.

– A co ty tam wiesz. Rób śniadanie, a nie gnijesz w wyrze, a bebcon ci rośnie.

Rozalia ze złością podniosła się z łóżka, bo mąż trafił w jej czuły punkt. Od roku ciągle tyła i nie umiała opanować swojego apetytu. Owszem, usiłowała stosować różne diety, ale bez żadnych efektów. Czym więcej się pilnowała, to apetyt rósł jej coraz bardziej i po raz kolejny nie mieściła się w swoich ubraniach.

Ze złością zawinęła się w szlafrok i klapiąc starymi kapciami, poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę, wyjęła kostkę masła, wędlinę i dwa pomidory. Szybko pokroiła wszystko, a potem zrobiła kanapki. Sama podjadła dwie kromki z samym masłem.

– Znowu żresz. – Teofil nakrył ją w kuchni.

Rozalia popatrzyła na niego i z wściekłością wzięła jeszcze dwie kromki chleba, posmarowała grubo masłem i stojąc z uśmiechem przed mężem, wepchała pół kromki do ust.

– Żrę? A co? Zarabiam, to żrę, a ty jak masz ochotę coś zjeść, to sobie sam zrób.

Po tych słowach ominęła męża i poszła do pokoju. Miała się rozebrać i pójść do kąpieli, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi w łazience.

– Łukasz czy Tymek? – Wyjrzała do przedpokoju.

– Łukasz! – chłopak odparł chrapliwie zza drzwi. – Zaraz cię puszczam, umyję tylko zęby, bo jak ty zajmiesz wannę, to już nikt się nie dorwie do łazienki.

– Jasne – odwarknęła. – Temu też przeszkadzam. Co za chłopy! – Odkryła kołdrę i ponownie się położyła. Miała jeszcze sporo czasu do wyjścia do pracy, a nie chciała wchodzić w drogę swoim trzem mężczyznom. Wyciągnęła się na płasko i patrzyła na sufit. Z kąta pokoju dobiegł głos Teofila, który miarowo odmawiał kolejną zdrowaśkę różańca. Przekręciła się na bok i popatrzyła na męża. „Mały, chudy i wiecznie zagoniony. Jak nie praca, to kościół, a pogadać to nawet nie łaska. Breloczek Pana Boga. Powiesić księdzu przy sutannie i niech się dynda”. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Nie podnosiła się. Patrzyła, jak drugi syn poszedł do łazienki. Czekała na swoją kolej. Uwielbiała poleżeć choć chwilę w wannie, by nabrać siły do walki z całym dniem.

Od dwunastu lat pracowała w Akademii Medycznej w laboratorium i co drugi tydzień chodziła do pracy dopiero na 13.00. Wtedy miała czas na sprzątanie, gotowanie, na zakupy, bo nikogo nie było w domu i nikt jej nie krytykował ani nie podglądał. Zawsze też znajdowała czas na klikanie w komputerze i najczęściej zaczynała od sprawdzania swojej poczty, a potem z wielką pasją oglądała znajomych na nowym portalu społecznościowy, na Naszej Klasie. Pisała do ludzi, zapraszała wszystkich i podglądała znajomych, ich znajomych oraz znajomych męża.

Dziś po wyjściu wszystkich nie miała specjalnych obowiązków, więc poleżała dłużej w wannie, potem zamierzała nastawić pranie, bo znów góra ciuchów leżała na podłodze przed pralką.

„Jak to jest? Stary gaci nie zdejmuje, a chłopaki po trzy razy dziennie”. Nachyliła się nad stertą brudów i zaczęła wkładać po kolei wszystko do pralki. Najpierw sprawdzała kieszenie w spodniach, bo już raz się zdarzyło, że wyprała nowiutkie dwieście złotych starszemu synowi. Kłócił się strasznie, jak znalazł je pomięte i w kawałkach, wyzywał wszystkich, ale nigdy nie wziął się sam za pranie.

Włożyła już dwie pary spodni chłopców i ze zdziwieniem popatrzyła na ciemne dżinsy męża.

„Łał! No proszę, jednak chłop coś zrozumiał” – pomyślała. Sięgnęła za spodnie i już miała je wcisnąć do pralki, ale najpierw włożyła rękę do tylnej kieszeni, sprawdzając zawartość, a potem do przedniej. Wyciągnęła małe zawiniątko. Nie patrzyła, tylko odruchowo wrzuciła wszystko do umywalki. Wepchnęła spodnie do pralki, dołożyła skarpetek, wsypała proszek i nastawiła pranie. Opierając się ciężko na kolanach, wyprostowała się i dopiero wtedy zerknęła do umywalki, na to coś, co przed chwilą wyjęła z mężowskich spodni. Nachyliła się niżej i otworzyła szeroko oczy. Potem ze zdziwieniem, sztywnymi palcami rozchyliła barową serwetkę i skrzywiła ze zgrozą usta.

– Boże... Co…? Fuj. – Popatrzyła na swoje ręce i natychmiast odkręciła wodę przy wannie. Umyła je kilka razy i stanęła oparta o ścianę. Wzroku jednak nie mogła oderwać od nieświeżej, pełnej prezerwatywy zawiniętej w białą, barową serwetkę. „Prezerwatywa? Przecież on nie używa prezerwatyw. Mnie gada, że religia zabrania, a to co?”. W głowie jej huczało i nie potrafiła pozbierać myśli. „Może to nie były jego spodnie tylko Łukasza. Tak, Łukasza”. Wyłączyła pralkę i natychmiast otworzyła drzwiczki, wylewając sporo wody na podłogę. Ze złością wyciągnęła wszystko, żeby sprawdzić spodnie jeszcze raz. Złapała mężowskie dżinsy, podniosła je i wpatrywała się w nie, sprawdzając, czy aby się nie pomyliła. „No, przecież to na pewno jego spodnie, ale ta prezerwatywa? No, no… no, jak to, taki święty, a…”. Raptem poczuła, jak żołądek jej się ściska i nogi robią się całkiem wiotkie. Puściła jedną ręką spodnie i kurczowo złapała się za umywalkę, bo nogi zrobiły się jak z waty. Gdy trzasnęła kolanem o mokrą posadzkę, aż syknęła z bólu. To ją oprzytomniło i po kilku głębokich wdechach podniosła się z podłogi.

Trzymając mokre spodnie, poszła do pokoju. Usiadła na kanapie i nieprzytomnie patrzyła na ścianę. – To niemożliwe?! – powtarzała ciągle.ROZDZIAŁ 3 Kilka dni później w Nowym Jorku

Franiu pomimo urlopu, jaki wziął na cały pobyt Moniki, miał jeszcze inne obowiązki. Usiłował za jej namową ukończyć rozpoczęte studia i teraz pojechał na uczelnię, na Manhattan, zdać egzamin. Monika została sama w domu. Na dworze mocno się rozpadało. Zaczęła w samotności analizować wrażenia z Ameryki. Zawsze była realistką i bez nadmiernego zachwytu wszystko oglądała.

„Jednak Europa to Europa. Tu wszystko jest za duże, za proste i za młode” – myślała. „Nawet zabytki. Niby wielka katedra w starym, neogotyckim stylu, a całkiem nowiutka”.

– Monisiu, przecież ten kraj ma tylko 200 lat, więc smarkateria. – Pouczał Franciszek, gdy dyskutowali, zwiedzając kolejne zakamarki Manhattanu.

– Z tej twojej Ameryki Manhattan robi największe wrażenie, ale wiesz co? Na to byłam nastawiona, że drapacze są pod samiuśkie niebo i to jeden na drugim, ale nie pomyślałam, że przeciągi między nimi są takie okropne. Wieje mało głowy nie urwie. – Franiu objął Monikę, osłaniając od wiatru.

– A co najbardziej ci się podoba?

– Mosty – odparła krótko.

– Jest tego sporo, bo Nowy Jork to przecież wyspy. Mostów jest dużo i jak widzisz są wysokie, potężne. Niektóre nawet dwupoziomowe – tłumaczył Franiu.

– A wiesz? Najbardziej szokująca dla mnie i naszych polskich, a może nawet europejskich mentalności, jest możliwość szybkiej zmiany organizacji na niektórych mostach. To, co ostatnio widziałam, zaszokowało mnie.

– No. Musieli jakoś to rozwiązać, a i tak rano, gdy ruch jest największy w stronę Manhattanu, to nawet przesterowanie kilku pasm nie zmniejsza tłoku.

– Niesamowite, jak oni tę górną kładkę, wszystkie pasy jadące na Manhattan szybko zmienili w drugą stronę. Ja myślałam, że mi się w oczach coś pomieszało.

– Nie, kotku. Wtedy tylko dolny, jeden pas jest w przeciwną stronę, a po rozładowaniu korków wszystko wraca na miejsce, by po południu zrobić odwrotnie.

– A w tunelach też tak jest?

– Nie i tunele są płatne. Widziałaś sama z tamtej strony Manhattan. Nie ma żadnych mostów ze stałym lądem z New Jersey. Tylko ten na samym dole Verrazano, do niedawna najdłuższy na świecie. Przez Verrazano Bridge, dalej przez Staten Island można dojechać do New Jersey. I na północy przez George Washington Bridge też można przejechać na stały ląd.

Monice przypomniało się, jak Franiu tłumaczył jej wszystko bardzo cierpliwie, pokazując miejsca najbardziej atrakcyjne. Mimo to, po wycieczce poza Nowy Jork, stwierdziła, że tam dalej jest raczej kiepsko. Domki jak z tektury i to w różnym stanie technicznym. Ładniejsze, brzydsze, ale wszędzie zadbane i czyściutkie. Bez płotów i bram jak u nas. Za to przed wszystkimi domkami była pięknie wypielęgnowana zieleń. Trawniczki przycięte i całe mnóstwo akurat kwitnących rododendronów.

Niesamowitym jak dla niej zjawiskiem w tak wielkim mieście okazał się Central Park. „To nie taki parczek jak ten na Gdańskiej Zaspie albo przy katedrze w Oliwie. Tu jest wszystko wielkie, a przy tym wymuskane z wieloraką infrastrukturą i różnorodnym środowiskiem” – myślała, spacerując alejkami. Podziwiała skały bazaltowe wypiętrzające się tu i tam. Usiadła na chwilkę przy jednym z pięknie zagospodarowanych stawów, obserwowała ludzi. Ktoś biegał ze słuchawkami w uszach, inni rozkładali się na kocach, na wydzielonych trawnikach. Jakaś parka młodych ludzi szła z całą sforą psów na smyczach, wyprowadzając je zarobkowo. Przy samej fontannie bawiły się dzieci. Dla nich zbudowano małe zoo i tam bezpiecznie mamy albo opiekunki przesiadywały całymi godzinami.

Monika posiedziała trochę i przeszła dalej koło kortów tenisowych do głównej alejki, na której po obu stronach postawiono mnóstwo ławeczek. Niektóre sponsorowane, z tabliczkami w stylu: „Tu pan taki a taki z panią taką a taką poznali się” lub rozkwitła tu ich miłość.

– Fajny pomysł, ale pewnie kosztowna taka pamiątka miłości – skomentowała kiedyś, gdy usiedli na chwilkę, spacerując po parku.

Ogólnie podobało się Monice w Central Parku i często czekając na Franka spacerowała po nim, odkrywając coraz to nowe niesamowite miejsca. „Krok za płot i człowiek jakby przenosi się w inny świat. Świat wielkich drapaczy chmur” – gadała do siebie i cieszyła się, przechodząc z parku na słynną 5. Avenue. Podobała jej się ta zmiana środowiska z natury na niespotykaną architekturę Manhattanu. Podobały jej się również liczne niewielkie skwerki z zielenią i różnymi rzeźbami. Zawsze można było tam usiąść i chwilkę odpocząć albo kupić sobie kawę w pobliskim sklepiku, a do tego bajgla. Choć to akurat niezbyt smakowało Monice.

Najbardziej zadziwiała ją czystość, jaka panowała na ulicach, oraz wielkie, jak na Amerykę przystało, śmietniki. „A u nas, to jak na lekarstwo” – pomyślała, wrzucając serwetkę po bułce.

Zachwycało ją rozwiązanie topografii miasta. Naprawdę trudno było zabłądzić na Manhattanie, bo strity, czyli ulice, w poprzek zaczynając od dołu na mapie, od południa. Aveniu, nazywane tutaj ewniami, to ulice wzdłuż Manhattanu. Do tego na każdym skrzyżowaniu jest słup z tablicą, a na nim obie nazwy. To znaczy numery stritów i ewni. „Przecież trzeba być totalnym głupcem, żeby się zgubić w Nowym Jorku” – myślała i wędrowała ulicami, kontrolując numery na słupach, tak by za bardzo nie oddalać się od Central Parku. Tylko na samym dole nie czuła się zbyt pewnie, bo tam ulice nie były tak symetryczne, ale tamte okolice zwiedzała z Franiem.

Monika miała ochotę zaliczyć wycieczkę na Statuę Wolności. Silny wiatr kilka razy uniemożliwił rejs statkiem, gdyż zbytnio bujało i Franciszek odwiódł ją od tego pomysłu, tym bardziej że wjazd na górę Statui był cały czas zamknięty z obawy przed terroryzmem. Za to wybrali się kiedyś nad ocean, na Long Island.

Było jeszcze pusto na plaży i jak zwykle dość mocno wiało, ale wszędzie bardzo czysto. Wszystko zadbane, cała infrastruktura przygotowana już do sezonu. Drewniane pomosty prowadzące prawie do samej wody, spore parkingi i toalety. Tam dopadły ją wspomnienia z lat młodzieńczych, kiedy spędzała sporo czasu z Frankiem nad miejscową rzeką. Patrzyła na niego i zastanawiała się, jak to wszystko się zmieniło. Czas, miejsce, a nawet osoby. Niby tacy sami, a jednak już inni.

Za to słynny Greenpoint ją dosłownie zbulwersował. W tym miejscu Ameryki, w samym centrum Nowego Yorku ludzie, Polacy mogą właściwie żyć, nie znając języka. Weszli kiedyś na obiad do restauracyjki i już od progu słychać było tylko język polski, a w karcie dań wszystko co polskie. Zaczynając od pierogów, a kończąc na klasycznym schabowym z kapustą i żurkiem. Również w sklepach mówiło się tylko po polsku i kupowało tylko polskie produkty.

Monice aż się nie chciało wierzyć, że jest po drugiej stronie oceanu. Patrzyła i podziwiała: polski Lech, polska wódka, polski chleb, polskie przyprawy, majonez, soki, woda. Wszystko jak w każdym polskim sklepie, tylko kosmetyki i chemia już nie krajowa, ale jadło wybitnie swojskie, nasze, polskie.ROZDZIAŁ 4 Kasia wyjeżdża na ferie

Grażyna, jak zwykle nadopiekuńcza mamusia, starannie układała wyprasowane ubrania w wielkiej Kasinej walizce. Na sam wierzch położyła duży ręcznik kąpielowy i przyciskając walizkę kolanem usiłowała zasunąć zamek.

– Mamo, a coś tam nakładła? Kto to będzie dźwigał? – Kasia delikatnie odsunęła mamę od walizki. – Przepraszam, może sama zadecyduję, co mam zabrać ze sobą? – Otworzyła wieko walizki i uśmiechnęła się do matki.

– Ręcznik kąpielowy, przecież nie jadę na Bahama, tylko w góry, do Szklarskiej Poręby.

– A czym się będziesz wycierała?

– Teraz w pensjonatach są ręczniki i nie potrzeba tego dźwigać – tłumaczyła i wyjmowała rzeczy z walizki. – A po co mi dwie piżamy na jeden tydzień?

– Ale jedna jest ciepła, a druga taka normalna, a skąd wiesz, czy nie będzie ci zimno?

– Mamo! – krótko skomentowała Kasia i odłożyła na bok ciepłą, frotową piżamę. Potem wyjęła jeszcze kilka par skarpet, kilka majtek, grube rajstopy, kilka bluzek i dwie spódnice.

– A w czym ty będziesz chodziła Kasiu? – Grażyna załamała ręce.

– W dresach mamo, w spodniach, w kombinezonie.

– Boże, co za czasy! Panienka jedzie na wczasy i w dresach. – Grażyna splotła ręce przed sobą jak do pacierza i tylko kręciła głową, gdy córka dalej wyjmowała rzeczy, tym razem z kosmetyczki.

– No, nie. Nawet szamponu nie bierzesz? Brudem zarośniesz i wszy ci się zalęgną.

– Mamo! Mam dwie saszetki reklamowego szamponu i wystarczą, a balsam do ciała jest potrzebny latem nad morzem. W ogóle ta walizka to tylko obciach. Rozmawiałam z Jerzym, ma podrzucić mi plecak i gogle.

– Google, a co ma przeglądarka internetowa do tego?

Kasia ryknęła śmiechem. Pocałowała mamę w policzek.

– No proszę. Zaskakujesz mnie, ale wiesz co? Gogle to takie okulary narciarskie – wyjaśniła pokrótce i w podskokach pobiegła otworzyć drzwi, bo dzwonek brzęczał, obwieszczając nadejście Jerzego. Grażyna natychmiast zabrała odłożone ubrania i zaniosła do pokoju córki. Gdy wróciła, Jerzy stał na środku pokoju i demonstrował niewielki, ciemnozielony plecak.

– Świetny. Dziękuję, Jerzy! – Kasia uśmiechnęła się do niego.

– Chyba lepszy niż ta waliza? Coś tam chciała napakować? Nie potrzebna taka waliza, wystarczy dobry sweter, jakaś bluzka, dwie pary ciepłych skarpet i ze dwie pary portek.

– I wielki smród zabije wszystkich wkoło – podsumowała Grażyna, zabierając wystawione kosmetyki do łazienki. Poustawiała je na półce i usiadła na brzegu wanny. „Proszę, proszę. Jaka komitywa. Ja ją tyle lat chowałam, a ten powie dwa słowa i już jak najlepszy tatuś doradza, a ja?”. Miała łzy pod powiekami, gdy usłyszała donośny głos.

– Gotowe! Mamuśka, wychodź z łazienki, bo całusek i już zmykamy. Jerzy mnie podrzuci do szkoły, bo zabieramy jeszcze sprzęt.

Pociągnęła więc nosem i wyszła z łazienki. Kasia stała ubrana w kurtkę z zapakowanym plecakiem. Obok, na wersalce, leżała jeszcze sterta ubrań.

– A to? – zapytała Grażyna.

– Nie zmieściło się – krótko odparła córka i pocałowała ją w policzek. – Jak będę na miejscu, to napiszę SMS-a.

– Obowiązkowo – wydukała Grażyna. – I uważaj na siebie!

Chciała jeszcze coś dodać, ale Kasia odwróciła się i szybkim krokiem wyszła z mieszkania. W otwartych drzwiach stanęła i zawołała wesoło:

– To wy uważajcie! Głupio byłoby dzielić pokój z jakimś wrzaskunem.

– Co? – Grażynę zamurowało, ale nie zdążyła nic odpowiedzieć. Drzwi głośno trzasnęły i została sama w domu. Nie zabrała się od razu za chowanie pozostawionych ubrań, tylko usiadła na wersalce i zakrywając dłońmi twarz, rozpłakała się jak dziecko. „Ale wychowałam. Co ona sobie myśli, że ja jestem jakaś rozwiązła kobieta? Przecież ja tylko praca, dom i ona”. Pociągnęła parę razy nosem, a potem poprzekładała pozostawione ubrania na odpowiednie kupki i zaniosła wszystko do pokoju Kasi. Poukładała w jej szafkach i wsuwając majteczki głębiej do szuflady, natrafiła na niewielkie, kwadratowe pudełeczko. Wyjęła je na zewnątrz i zaskoczona otworzyła.

– O matko ty moja! – jęknęła.

„Prezerwatywy. Moje dziecko ma prezerwatywy? Ona już nie jest dziewicą, w tym wieku? To wszystko przez Jerzego, to przez te święta. Upiła się i musiała wpaść w jakieś towarzystwo i co teraz będzie? Jeszcze sobie da dzieciaka zrobić i z brzuchem zostanie. Co my obie zrobimy z tym jej dzieckiem, a szkoła?”. Tym razem nie płakała. Raczej ogarnęło ją przerażenie i gdy tylko Jerzy przyjechał, od razu pokazała mu paczkę prezerwatyw.

– Mądra dziewczyna. Mam nadzieję, że nie zapomniała zabrać ze sobą.

– Jerzy, co ty opowiadasz? Wiesz, ile Kasia ma lat?

– Wiem. W jej wieku to całkiem normalne, że się kocha i w naszym też – to mówiąc, objął ją i pocałował w czoło. Miał ochotę na dalsze pocałunki, ale Grażyna odepchnęła go dość ostro.

– Moja córka? Nie pozwolę! – krzyknęła.

– Grażynko, a co ty masz do pozwalania? Powinnaś jej wytłumaczyć co i jak z miłością. Jak się zabezpieczyć, jak rozmawiać z chłopakami. Sama wiesz, jak to jest. Takie babskie pogaduchy przy wieczornej herbatce. Ty dla niej jesteś przecież najwspanialszą przyjaciółką i nauczycielką, która nigdy jej nie zdradzi, a zawsze wysłucha i doradzi.

– Ale ona jest małą dziewczynką.

– Już nie! – Ostro zaprotestował Jerzy.

– Jak ja mam jej doradzać w miłości? Ja nic nie wiem. Co ja tam przeżyłam?

– Ale możesz jeszcze dużo przeżyć. – Jerzy zniżył głos i ponownie zrobił krok do przodu, by przytulić Grażynę.

– Tak? Ja, stara baba i amory. Jerzy! Już dawno zapomniałam, jak to jest. Zresztą z tobą w ogóle nie było amorów.

– I to trzeba nadrobić. Mamy cały tydzień dla siebie. Ty masz ferie, ja mam urlop, a Kasia wyjechała.

– Co ty sugerujesz? – Popatrzyła na niego z przerażeniem.

– Tylko to, że cię bardzo kocham, moja droga.

Na te słowa Grażynka uśmiechnęła się delikatnie i wreszcie pozwoliła się przytulić. Przez moment słuchała miarowych uderzeń jego serca, a potem podniosła głowę, by coś powiedzieć. Tę chwilę Jerzy od razu wykorzystał i zaczął ją mocno całować, tuląc do siebie. W pierwszym odruchu Grażyna zaczęła się delikatnie wyszarpywać, jakby chciała strzepnąć z siebie nadmiar wody po morskiej kąpieli, ale po chwili poddała się gorącym ustom Jerzego.

Na moment, gdy odsunęli się od siebie, Grażyna nabrała głęboko powietrza i sama przywarła do ust partnera. Zamknęła oczy, poddała się uniesieniu, a nogi robiły jej się coraz bardziej miękkie. Znów odsunęła się od Jerzego i głęboko westchnęła.

– O matko ty moja, ale ty całujesz, aż mi słabo się robi.

– To chodź na wersalkę, bo jak zemdlejesz to niestety, ale nie dam rady cię podnieść.

– Sugerujesz, że jestem gruba?

– Ależ skąd! To mnie brzuch za bardzo wystaje, a ręce za krótkie.

Jerzy śmiał się dość głośno, obejmując Grażynkę. Usiadł na wersalce i poklepał miejsce tuż obok siebie.

– Jerzy, to nie wypada. Ile my mamy lat?

– A co lata przeszkadzają w kochaniu?

– O matko ty moja. Ty naprawdę chcesz się kochać? – Zrobiła tak przestraszoną minę, że jeszcze bardziej rozbawiła Jerzego. – I z czego tak rechoczesz?

– Z twoich poglądów Grażynko. Kasia ma za mało lat, a my jesteśmy za starzy. To jaki wiek jest dobry?

Na to tylko wzruszyła ramionami i posłusznie usiadła koło niego. Zacisnęła obie dłonie w piąstki i spuściła głowę.

– Ja, ja… – zaczęła dukać. – Ja całe wieki nie miałam mężczyzny.

– A mąż? Tata Kasi?

– E tam! Dawno to było i kiepsko to było. Szkoda wspominać.

– I nikogo więcej nie miałaś?

– Miałam. Jeden, to były nasz były sąsiad. Kiedyś się do mnie zalecał i jakoś tak parę razy się nam zdarzyło, ale on taki malutki był, że nawet go nie czułam, więc nie było uniesień i szansy na cokolwiek. Potem, jeszcze w starej szkole z wuefistą jeden raz i koniec moich amorów.

– Moja zakonnica. Trzeba będzie ci pokazać piękny świat miłości, kotku drogi.

Jerzy objął Grażynkę ramieniem i ponownie zaczął całować, aż ledwie dech łapała, a potem odsunął ją od siebie. Wstał i zdjął z siebie sweter. Rozpiął kilka guzików w koszuli i ponownie usiadł tuż przy niej.

– Gorąco ci? To może otworzymy okno?

– Gorąco mi, bo ty mnie kochanie rozpalasz. Do czerwoności.

– To może odpocznij troszkę, ochłoniesz.

– Grażynko, ty tak rozpalasz moje żądze. Przecież jestem zdrowy facet i potrzebuję kobiety. Potrzebuję kochać się, kochać cię. Chcę, żebyś była szczęśliwa, żebyś wreszcie poznała smak pięknej miłości.

– Jeszcze w ciążę zajdę. Nie Jerzy. Dajmy spokój! – Grażyna raptownie wstała. Otrzepała spódnicę, tak jakby zgarniała z niej jakieś prochy, wyprostowała się, odwróciła i wyszła do kuchni.

– Lepiej zrobię kolację – zawołała.

– Kolację to później ja zrobię, a teraz zjem cię całą. Schrupię kawałek po kawałku.

– A dziecko?

– Jakie dziecko? – zapytał podirytowany.

– No, jak zajdę w ciążę?

Jerzy ponownie roześmiał się w głos i wrócił do pokoju, gdzie na stole leżała paczka prezerwatyw znalezionych u Kasi w szufladzie z majtkami. Stanął przed Grażyną, pomachał nimi tuż przed jej nosem.

– A to?

– To Kasi. Nigdy nie ruszałam jej rzeczy.

– Oj ty moja kobietko, kobietko. – Śmiał się i tulił Grażynę do siebie. – Osobiście odkupię jej nawet dwie paczki.

– Co? Ani mi się waż.

– No, to zużywamy. Wtedy Kasia ich nie wykorzysta.

– Jerzy, co ty opowiadasz za głupoty?

– Pewnie, że głupoty. Usiłuję cię namówić na piękne doznania, a ty nic i nic.

– Piękne doznania. – Westchnęła. – Lepiej mnie jeszcze pocałuj, bo jestem zakręcona jak nie wiem. Ja nic z tego świata nie rozumiem.

Jerzy znów objął Grażynkę i zaczął całować. Najpierw tylko w usta, a gdy słyszał jej kolejne westchnienia, przeniósł się z pocałunkami niżej na szyję, rozchylając delikatnie bluzkę schodził aż do krągłych piersi lekko falujących z podniecenia. Jedną ręką cały czas obejmował ją, nie dając sposobności odsunięcia się choćby o centymetr. Gdy potrzebował obu rąk do rozpięcia guzików w bluzce, Grażyna od razu wykorzystała okazję i wywinęła się Jerzemu. Uśmiechnęła się i uciekła do pokoju. Stanęła przed oknem i zalotnie bawiła się firanką. Wtedy Jerzy podszedł do niej i całując po karku, rozpinał bluzkę. Potem włożył obie dłonie w jej stanik i delikatnie masował oba sutki. Grażyna syknęła i odsunęła się, opierając nos o szybę.

– Przepraszam! Zabolało?

– Nie. Ciasno jak tak miętosisz moje piersi.

– Bo są takie piękne i duże. Jak ciasno, to daj rozepnę stanik i będzie swobodnie – powiedział to tak spokojnie, że Grażyna sama zadarła z tyłu bluzkę, ukazując zapięcie biustonosza. Po chwili Jerzy miał już całkowity dostęp do wspaniałych bawidełek. Od tego rozpoczął się piękny taniec dwóch spragnionych ciał, przy czym jedno, mimo wieku, dopiero odkrywało świat miłości, a drugie szalało ze szczęścia, osiągając to, co dawno było niedoścignionym marzeniem młodości.ROZDZIAŁ 5 Sklepy i przemyślenia

Po kilku dniach Monika inaczej patrzyła na ten kraj. Zaczęła zastanawiać się nad możliwością pozostania.

„Nie. Jednak nie chciałabym mieszkać w Nowym Jorku. Nasze to nasze, pomimo że prowadzenie jakiejkolwiek działalności, jakiegoś biznesu jest tutaj bardzo uproszczone. Oni wszystko robią dla ludzi, którzy chcą płacić podatki. Pracuj, nie będziemy ci przeszkadzać, a nawet pomożemy, ale za to dawaj kasę na government, na drogi, szkoły, na wszystko” – rozważała w duchu, obserwując ludzi w sklepie. „Oszaleli! Wszędzie na cenach podają tylko kwoty netto, a co ja mam przelicznik w oczach?”. Złościła się, gdy na paragonie wyszła dużo większa kwota niż na metkach.

– Franku, to jest okropne, bo tak naprawdę nie wiesz, ile zapłacisz, albo kalkulator w głowie i od razu przeliczaj.

– Ale potem na paragonie masz całość podsumowaną i wyszczególnioną.

– Jak dla mnie głupkowato. – Śmiała się Monika i pakowała zakupione towary do plastikowej siatki, gdy jakaś kobieta podeszła niespodziewanie do Franka.

Monika natychmiast odsunęła się nieco i patrzyła w drugą stronę. „To na pewno jakaś znajoma, potem jeszcze wypapla coś jego żonie”. Przeszła do wyjścia i dopiero stamtąd zerknęła na Franciszka.

Wesoło rozmawiał z kolorową kobietą, jak się później okazało Filipinką, żoną jego przyjaciela. Wolała jednak trzymać się z daleka. Nie miała pojęcia, co dalej będzie w ich życiu, jakie zaczną snuć plany, jakie wyjdą realizacje i w ogóle jak to wszystko ma wyglądać. Gdy kobieta zajęła się swoimi zakupami, Franciszek wyszedł za Moniką i zaraz odjechali. Tym razem zwiedzali markety budowlane i meblowe. Wtedy Monika poczuła się taka dumna z polskich sklepów. „Co tam Ameryka. Oni naprawdę nie dorastają nam do pięt. Asortyment wykończeniowy mieszkań na poziomie naszego komunizmu, a ich wzornictwo, to tragedia” – stwierdziła z satysfakcją.

– Czy u was wszystko musi być takie wielkie i toporne? Te kanapy są chyba dla gigantów. Nie wiadomo, jak na tym usiąść, jak się oprzeć.

– A widziałaś te gigantyczne kobiety w Central Parku?

– No tak, u nas chyba nawet takich dżinsów nie produkują.

Roześmiała się.

– Ale lodówki, kotku, to masakra. Okropne i w bardzo małym wyborze. A kuchenki jak zwykle wielkie, jakby oni codziennie gotowali dla wielkich rodzin albo wieprze obrabiali. A płyt ceramicznych lub indukcyjnych jeszcze nie ma?

– Już ci kiedyś mówiłem, że Ameryka jest big i tu wszystko musi być wielkie i solidne.

– To tak jak kiedyś u Ruskich, gniotsa nie łamiotsa – zaśmiała się Monika.

– Coś w tym stylu, a jak chcesz coś ekstra, to niestety sprowadzasz z Europy.

– A widzisz, to jednak Europa.

– A Europa sprowadza z Chin. – Złośliwie podsumował Franciszek.

Monika była coraz bardziej zadowolona ze swojego kraju. Gdy jeszcze obejrzała wielkie pralki i ciężkie, głośno warczące odkurzacze, to miała już dość amerykańskich atrakcji sklepowych. Ciągle dziwiła się wysokim łóżkom, na które ledwie siadała, a włączniki do światła budziły w niej podziw dla zatwardziałego wzornictwa z epoki powojennej. Przy polskich kolorowych, wymyślnych wzorach to amerykańskie pstryczki były wręcz reliktem elektrycznej techniki.

Takim dziwolągiem były dla niej także wielkie drewniane zbiorniki wodne usytuowane wysoko ponad wieżowcami. To tak śmiesznie wyglądało, że bez przerwy robiła temu wymysłowi technicznemu zdjęcia i podziwiała takie paskudztwo.

– Kto to wymyślił i pozwolił na szpecenie Manhattanu? To jest niesamowite. Budynek ze szkła i stali pnący się do samiuśkich chmur, a na nim, na metalowym stelażu, wielka, okrągła, drewniana beka przykryta również drewnianym daszkiem.

– Ktoś kiedyś wymyślił, podpisał kontrakt i tak jest nadal. W Ameryce jak coś się przyjmie, to trwa.

– Chyba jak ktoś załapie się na umowę rządową.

– Pewnie tak, bo dalej tak robią, tylko teraz już obudowują te zbiorniki. Widziałaś na nowszych osiedlach.

– Myślałam, że to są maszynownie od wind. A po co te beczki, przecież wystarczy nieduży zbiornik wyrównawczy i woda na zasadzie naczyń połączonych sama się wciągnie do góry.

– Ale jeszcze względy pożarnicze. Otwierasz przepusty, zalewasz budynek i po pożarze.

– Aha! – Monika wzruszyła ramionami, ale nie była przekonana i dalej podziwiała beczki na dachach wieżowców, śmiejąc się za każdym razem. „Piękny Manhattan i drewniane beczki. Nieprawdopodobne” – pomyślała.

Nieprawdopodobne były też ich przeżycia w sypialnianym zaciszu, gdy mieli tylko siebie. Kiedy czas stawał, a uniesienia zatrzymywały oddech, nie pozwalały myśleć i przenosiły oboje do tamtych młodych lat, kiedy byli pełni nadziei na wspólne życie. Oboje bali się poruszyć temat, chłonęli siebie i sycili się każdą minutą spędzoną razem. Spędzoną w objęciach, dając sobie nawzajem najwięcej szczęścia.

Przyszedł jednak moment, gdy Monikę coś tknęło za serce i rozum. Pierwsze zwątpienie, otrzeźwienie, refleksja. Siedziała przed komputerem i pisała list do Sabiny, gdy Franiu wszedł do pokoju. Rozmawiał przez telefon, po angielsku. Był bardzo pochłonięty dyskusją, a przy tym miał tak szczęśliwą minę, że Monika zaczęła całkiem rozsądnie patrzeć na świat. Patrzeć na Franciszka. „Boże, jaki on jest tutaj szczęśliwy. Ma znajomych, swoje życie, przyjaciół, problemy, które go pochłaniają, pracę, dom, a ja? Co ja tutaj robię? Mieszam mu we wszystkim. Wystarczy, że sobie namieszałam. Chcę go wyrwać z tego otoczenia, z tego misternie utkanego kokonu codzienności, w imię czego? Czy miłość może być taką potęgą? Przecież on nie rzuci tego swojego świata i nie poleci za mną do Polski. A ja? Czy ja bym mogła tutaj pozostać?”. Skrzywiła usta w grymasie, czym Franiu natychmiast się zainteresował. Powiedział jeszcze kilka słów do słuchawki i zakończył rozmowę. Pocałował ją w czoło i o coś zapytał, ale Monika dalej drążyła swoje myśli. „Co ja bym miała tutaj robić, jak żyć? Byłabym ciężarem, a język, a praca, mieszkanie? Ja nic nie umiem. To jakieś moje wymyślone fanaberie. Nie, trzeba złapać dystans od tego, bo jak inaczej?”.

Po chwili utonęła w ramionach rozradowanego Franciszka, który szczebiotał jej o kolejnej szansie zmiany pracy na lepszą, na lepiej płatną i dającą stabilizację na stare lata. To ponownie zmroziło jej namiętność, bo nie usłyszała żadnego słowa o niej, o jakichś planach we dwoje. Poddawała się pieszczotom i choć dawała i brała najwspanialszą miłość, myślami wracała do siebie samej. „Co dalej? Trzeba będzie wrócić do realności i po prostu żyć. Tylko jak? Jak to poukładać? Ja nie mogę tak czekać jak on na to, co los sam przyniesie. Już nie. Jak wrócę do domu, to…”. Jej myśli przerwały kolejne pocałunki, kolejne pieszczoty i znów świat utonął w pełnym szaleństwie, jakiego nie zaznała dotychczas.

Następnego dnia, przeglądając książki w bibliotece Franciszka, natrafiła na przewodnik dla Polaków w Ameryce. Przeczytała wszelkie porady prawne, obyczajowe. Przejrzała ogłoszenia mieszkaniowe, firmowe i gdy natrafiła na część turystyczną, zapytała Franciszka:

– A może byśmy pojechali do Waszyngtonu? To chyba nie jest daleko?

– Nie, dwie, trzy godzinki. Kiedy chcesz jechać?

– Może jutro albo pojutrze, przecież niewiele mi zostało czasu.

– No tak. – Skwitował bezmyślnie, ale za chwilę odparł:

– Nie mogę. Mam interview.

– Wiem – powiedziała krótko i położyła przed nim przewodnik. Tu są biura turystyczne z ofertami. Zobacz, może sama pojadę, ale musisz mi pomóc, bo nie wiem, jak to załatwić.

Franciszek był tak zaskoczony, że odebrał książkę i wziął ją na kolana.

– Sama? Kotku drogi, chcesz sama pojechać na wycieczkę i to jeszcze dwudniową?

– Tak. Muszę sobie coś przemyśleć, a ty będziesz miał spokojną głowę i tak bym siedziała sama w domu.

– Jak sobie życzysz – uciął krótko, najwyraźniej był niezadowolony z obrotu sprawy. Pomógł jednak Monice wszystko pozałatwiać, a w dwa dni później zawiózł ją na miejsce zbiórki. Ucałował i wsadził do mikrobusu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: