- promocja
- W empik go
Nasza Pani z Ravensbruck - ebook
Nasza Pani z Ravensbruck - ebook
Jest 24 listopada 1947 roku. W gmachu Muzeum Narodowego w Krakowie zbiera się Najwyższym Trybunał Narodowy, który ma sądzić nazistowskich zbrodniarzy. Proces uważnie śledzą byli więźniowie obozów koncentracyjnych, a także polskie i amerykańskie media. Na salę wprowadzani są kolejni oskarżeni. Wśród nich brakuje jednak Johanny Langefeld – byłej strażniczki obozów w Ravensbrück i w Auschwitz. Oskarżona uciekła. Parę lat później zaczną chodzić słuchy, że ktoś pomógł jej uciec. Obiegną Kraków relacje tak nieprawdopodobne, że trudno będzie dać im wiarę.
Bo czy naprawdę mogło być tak, że Johannę Langefeld uwolniły z Montelupich dawne więźniarki Ravensbrück? Ofiary miałyby uratować kata? Takie rzeczy się przecież nie zdarzają. Książka Marty Grzywacz to opowieść o jednej z najbardziej tajemniczych
i kontrowersyjnych postaci nazistowskiego systemu zagłady.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7793-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim na salę wejdą sędziowie Najwyższego Trybunału Narodowego, woźny rozkłada na stole sześćdziesiąt osiem tomów akt. Pokonuje niewielki schodek, bo przykryty zielonym suknem stół, dla lepszej widoczności, ustawiono na podeście i flesze aparatów fotograficznych natychmiast zaczynają błyskać². Opinia publiczna czekała na tę chwilę od wielu tygodni, więc prasa nie chce niczego przeoczyć.
Nieco mroczny hall Muzeum Narodowego w Krakowie, na co dzień rozświetlają go dziesiątki lamp, a teraz także reflektory kinowe – w pogotowiu czekają kamery Filmu Polskiego, obok kręcą się operatorzy amerykańscy. Zbierają materiały do projektu „March of Time”. To seria krótkometrażowych filmów, których autorzy opisują współczesny świat. Relację z Krakowa widzowie w Ameryce zobaczą niespełna rok później³.
Każde słowo, które padnie na tej sali, zostanie powtórzone w czterech językach, więc tłumacze powoli zajmują swoje stanowiska wyposażone w nowoczesne słuchawki i mikrofony. Technika na najwyższym poziomie – chwalą krakowskie gazety. Nawet w Norymberdze takiej nie było. Dobrze, że Muzeum Narodowe użyczyło swojej sali, bo tylko tu jest tyle miejsca, żeby pomieścić pięćset osób⁴.
Pierwsze rzędy ławek zajmują przedstawiciele polskich władz i goście z zagranicy. Jest sędzia Yves Lemerle – prezes Francuskiego Trybunału Wojskowego w Rastatt, przed którym parę miesięcy wcześniej stanęli zbrodniarze hitlerowscy sądzeni za swoje okrucieństwa popełnione na obywatelach francuskich. Przyjechali: główny prokurator tego Trybunału Joseph Grenier, a także Laurence Allen, słynny reporter agencji The Associated Press, zdobywca nagrody Pulitzera za korespondencje wojenne i były jeniec niemieckich obozów w Europie i Afryce, który cudem uszedł z życiem z kilku bombardowań i katastrof na morzu⁵. Są wysłannicy Komisji Narodów Zjednoczonych do spraw Zbrodni Wojennych, a także przedstawiciele ambasad i konsulatów: ZSRR, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Czechosłowacji, Francji, Belgii, Jugosławii, Włoch, Węgier, Bułgarii, Rumunii⁶.
Publiczność tłoczy się jeszcze przy wejściu, bo na salę można się dostać tylko za okazaniem kart wstępu, ale wkrótce hall muzeum wypełni się do ostatniego miejsca. Pocieszeniem dla tych, którym nie udało się wejść do środka, są głośniki rozmieszczone na zewnątrz, od frontu. Dzięki nim zainteresowani będą mieli szansę śledzić przebieg rozprawy. Stojący obok samochód z napisem „Polskie Radio” gwarantuje, że relację z procesu usłyszy cała Polska.
Tymczasem na tyły gmachu podjeżdżają ciężarówki, które parę chwil wcześniej wyjechały z więzienia Montelupich, oddalonego od Muzeum Narodowego o trzy kilometry. Przywiozły oskarżonych.
Jest 24 listopada 1947 roku, dokładnie 8.30. Proces przed Najwyższym Trybunałem Narodowym ma się rozpocząć za pół godziny. Jego antybohaterowie złapani na terenie Niemiec, w brytyjskiej i amerykańskiej strefie okupacyjnej, ostatnie miesiące spędzili w różnych obozach internowania, aż wreszcie samolotami, okrętami i pociągami sprowadzono ich do Polski. Teraz będą mieli okazję spojrzeć w twarz sprawiedliwości. A właściwie w wiele twarzy. Wszystkie są zniszczone, smutne, przedwcześnie postarzałe i należą do ich ofiar – byłych więźniów obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. To oni będą stanowić widownię tego procesu.
Dawni nazistowscy funkcjonariusze zeskakują z platform ciężarówek samodzielnie, bo nie założono im kajdanek, i patrzą wprost w obiektyw kamery. Najwyższy rangą, czterdziestosześcioletni Arthur Liebehenschel, komendant Auschwitz-Birkenau, który objął to stanowisko w 1943 roku po Rudolfie Hössie, rzuca amerykańskiemu operatorowi krótkie spojrzenie. Szczupły, z wysokim czołem, w okularach, raczej niepozorny. Świadkowie powiedzą potem, że wyglądał na przestraszonego. Czterdziestoczteroletni Hans Aumeier, kierownik obozu i zastępca komendanta do spraw porządkowych, który nie tylko kontrolował kwestie wyżywienia i ubioru więźniów, ale miał też pod swoją pieczą więzienne komanda. „Tylko więzień martwy jest więźniem przyzwoitym” – lubił mawiać. Aumeier patrzy groźnie blisko osadzonymi oczami i może dlatego karykaturzystom będzie przypominał drapieżnego ptaka. Czterdziestodwuletni Austriak Maximilian Grabner – odpowiedzialny za ewidencję więźniów, szef obozowego Gestapo, pan życia i śmierci, któremu podlegała katownia w bloku numer 11, spuszcza wzrok. Uciekając przed wymiarem sprawiedliwości, ukrył się w gospodarstwie rolnym w Altenmarkt, zapuścił brodę i… udawał Żyda. Johann Paul Kremer, obozowy lekarz, sześćdziesięcioczteroletni profesor filozofii, doktor biologii i medycyny, wygląda, jakby nie rozumiał, dlaczego się tu znalazł. A to on ostatecznie decydował o tym, kiedy należy otworzyć komorę gazową, tak by nikt wewnątrz nie pozostał przy życiu. Brytyjczycy znaleźli jego pamiętnik, w którym skrupulatnie zapisywał przebieg swojej trzymiesięcznej służby w Auschwitz i ten niezbity dowód prowadzi go właśnie przed oblicze sądu. Tuż za profesorem z platformy ciężarówki zeskakuje młodszy pomocnik piekarski, a w Auschwitz szef krematorium, Erich Muhsfeldt.
Są też kobiety. Trzydziestosześcioletnia blondynka średniego wzrostu, Maria Mandl, która awansowała na nadzorczynię obozu koncentracyjnego dla kobiet najpierw w Ravensbrück, a potem w Auschwitz-Birkenau, i jej koleżanki po fachu: trzydziestoośmioletnia Therese Rosi Brandl, o małych, głęboko osadzonych oczach; ponura, z nalaną twarzą czterdziestoczteroletnia Alice Orlowsky; trzydziestoletnia, pulchna Luise Danz i dwudziestosiedmioletnia Hildegarda Lächert, długowłosa brunetka, która zeskoczywszy z ciężarówki, uśmiecha się do operatora, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie zaszkodzi dobrze wyglądać na zdjęciu, nawet w oczekiwaniu na wyrok, który może zakończyć jej krótkie życie.
Esesmani ubrani są w mundury Wehrmachtu bez dystynkcji, chroniące ich już teraz tylko przed przenikliwym porannym chłodem. Kobiety mają na sobie cywilne płaszcze. Prawie wszyscy trzymają w rękach pliki dokumentów. Być może dostarczone im kilka dni wcześniej akty oskarżenia w tak zwanym pierwszym procesie oświęcimskim, który – jako moralne zadośćuczynienie dla byłych więźniów obozu i rodzin zamordowanych – ma być duży i głośny. Niespełna osiem miesięcy temu, w Warszawie, sędzia Alfred Eimer skazał na karę śmierci Rudolfa Hössa, pierwszego komendanta Auschwitz-Birkenau. Teraz ten sam sędzia będzie przewodniczył procesowi, w którym osądzonych zostanie czterdziestu innych oprawców z Auschwitz.
Ława oskarżonych jest więc długa – złożono ją z czterech rzędów. A właściwie trzech, bo w pierwszym siedzą obrońcy z urzędu – dziewięciu krakowskich adwokatów. Wśród nich znany żydowski prawnik, Bertold Rappaport, który parę tygodni wcześniej prosił, aby zwolnić go z obowiązku szukania argumentów na obronę zbrodniarzy odpowiedzialnych za wymordowanie członków jego narodu, rodziny i przyjaciół. Prośba nie została spełniona, więc teraz Rappaport zamierza dołożyć należytej staranności i jak najlepiej wykonać swoje zadanie. Informacja o procesie pójdzie w świat, stronie polskiej zależy więc nie tylko na tym, żeby zapadły surowe wyroki, ale przede wszystkim, by były poparte dowodami nie do podważenia, wydane przez sprawiedliwy trybunał.
Oskarżeni wchodzą na salę rozpraw pod eskortą wojska i przez widownię przebiega szmer. Byłe więźniarki Auschwitz-Birkenau szczególnie poruszone są widokiem Marii Mandl, nazywanej „bestią”, która wciąż ma na twarzy ten sam wyraz buty i pogardy. Mandl mimo wszystko uchodzi za urodziwą kobietę i ta jej uroda zdaje się nie licować z potwornościami, których się dopuszczała, więc tu i ówdzie słychać głosy, że „taka ładna i taka okrutna…”, jakby piękno ciała miało uchronić przed brzydotą także duszę.
Dawni oprawcy nie odwzajemniają spojrzeń widowni. Może wciąż odczuwają wstręt wobec tych „podludzi”, którzy zebrali się tak licznie, żeby być świadkami ich upadku? A może boją się, że nie wytrzymają wzroku swoich ofiar. Ale dawni więźniowie Auschwitz-Birkenau nie dadzą im o sobie zapomnieć. W ciągu najbliższych tygodni będą się przechadzać wzdłuż ławy oskarżonych i palcem wskazywać swoich niedawnych dręczycieli. Trzydziestu dziennikarzy z różnych stron świata zajęło miejsca przy biurkach ustawionych w środku sali i czeka w pogotowiu. Wreszcie za stołem, na którym ustawiono niemal metrowej wysokości drewniany krucyfiks, zasiada trzech sędziów i czterech ławników. W tym momencie można by powiedzieć, że są już wszyscy, choć w istocie brakuje jednej osoby.
Ale ona się nie zjawi.
Johanna Langefeld zniknęła. Jakby zapadła się pod ziemię. A przecież miała zająć na tym procesie „honorowe” miejsce, bo w wielkim scenariuszu Heinricha Himmlera była jedną z głównych postaci. To jej przypadła w udziale rola zorganizowania pierwszego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück, a potem kolejnego w Auschwitz-Birkenau, zanim zastąpiła ją Maria Mandl, która swoim pejczem odcisnęła na obu tych miejscach krwawe piętno. To pod okiem Johanny Langefeld obóz w Ravensbrück stał się wzorcowym miejscem odosobnienia tysięcy niewinnych kobiet, a w końcu ich powolnej eksterminacji; to tam właśnie szkolono przyszłe strażniczki innych obozów, jak choćby siedzące tu teraz Therese Rosi Brandl, Alice Orlowsky i Luise Danz. Oddelegowane do Auschwitz, znakomicie wykorzystały to, czego nauczyły się w Ravensbrück – torturować, upokarzać, zabijać. I nie czuć litości. To w Ravensbrück pierwsze szlify odbierała Hildegarda Lächert – później postrach Auschwitz i Majdanka, która potrafiła utopić kobietę w latrynie, a inną poszczuć psem tak, że rozszarpał ją na kawałki.
Gdyby Johanna Langefeld nie zniknęła, razem z innymi zasiadłaby na ławie oskarżonych, a potem jak inni przez najbliższy miesiąc przemierzałaby drogę z więzienia Montelupich do gmachu Muzeum Narodowego. Jak inni słuchałaby opowieści ofiar, którym udało się przeżyć coś, co było nie do przeżycia; i nieprzekonujących mów obrońców, którzy wypowiadali gładkie zdania, nie wierząc w ich sens; i oświadczeń oskarżonych, których „nie poczuwam się do winy” było dla ich ofiar niczym jeszcze jedno smagnięcie pejczem. Aż w końcu razem z innymi patrzyłaby, jak usta sędziego Eimera układają się w słowa „winny”, „winna”, i słyszałaby przenikliwą ciszę sali, na której kilkuset widzów wstrzymuje oddech i wypuszcza go z ulgą w poczuciu sprawiedliwości, słysząc wyrok: kara śmierci. Dla jej dawnych koleżanek – dla Marii, dla Therese. Lata więzienia dla Alice, dla Luise, dla Hildegardy…
Ale nie dla Johanny. Bo Johanna zniknęła.
Strażnik, który wchodzi do jej celi 23 grudnia 1946 roku, ze zdumieniem stwierdza, że osadzonej tam nie ma. Johanna Langefeld, czterdziestosześcioletnia doświadczona nadzorczyni obozów koncentracyjnych, aresztowana w Niemczech przez żołnierzy Armii Amerykańskiej, ekstradowana do Polski i razem z innymi oskarżonymi czekająca na proces zbrodniarzy z Auschwitz w więzieniu Montelupich, po prostu zapadła się pod ziemię. Władze więzienia wiedzą tyle, że została odesłana do sprzątania mieszkań, które wkrótce mieli zająć nowi pracownicy zakładu karnego, i nie wróciła. Budynek znajduje się na terenie więzienia, tuż przy głównej bramie wjazdowej – to prawda, ale ktoś przecież musiał jej pilnować, ktoś patrzył na ręce kobiecie oskarżonej o zbrodnie. Ktoś odebrał ją z celi i ktoś powinien ją tam doprowadzić z powrotem. Nie wyszła tak po prostu przez więzienną bramę, nie poszła przed siebie przez nikogo niezatrzymywana, żeby rozpłynąć się w grudniowej mgle, która jak zwykle o tej porze roku opada na tę nieckę, jaką jest Kraków, i przykrywa dawne miasto królów szaroburą czapą.
Oczywiście, że zaczynają jej szukać. W końcu gdzieś musiała się ukryć. Choć nie zachowały się raporty z tych poszukiwań, można sobie wyobrazić, że straż więzienna przetrząsa każdy zakamarek gmachu, którego ściany widziały już wiele ludzkiej podłości i cierpień, ale nigdy nie zdradziły żadnej tajemnicy. Sprawdzane są cele, ambulatorium, kuchnia, magazyny, spacerniak. Bez rezultatu. Oskarżona nie została wezwana na przesłuchanie, nie przebywa u lekarza, nie leży w szpitalu, nie oddelegowano jej w bliżej nieokreślonym celu w inne miejsce.
Naczelnik więzienia Eugeniusz Oczkowski jest wściekły. Wie, że nowa ludowa władza nie pogłaszcze go za to po głowie. Jednak bez względu na to, jak groźnie brzmią jego rozkazy, które wydaje teraz podwładnym, poszukiwania i tak nie przynoszą rezultatu. Johanna Langefeld uciekła i trzeba zmierzyć się z tym faktem.
Parę lat później zaczną chodzić słuchy, że ktoś pomógł jej uciec. Obiegną Polskę relacje tak nieprawdopodobne, że trudno będzie dać im wiarę. Bo czy naprawdę mogło być tak, że Johannę Langefeld uwolniły z Montelupich dawne więźniarki Ravensbrück? Ofiary miałyby uratować kata? Takie rzeczy się przecież nie zdarzają.Rozdział 1. Boże, zachowaj Niemcy
Kontrwywiad Wojskowy
970th CIC Detachment
Memmingen Sub-Region
Region IV – APO 205
US Army
Biuro Polowe w Füssen
Data: 31 grudnia 1945
W sprawie Johanny Langefeld
Do: Commanding Officer, CIB Interrrogation Center, US Forces, European Theater, APO 757, US Army.
Johanna Langefeld zatrzymana na podstawie aresztu automatycznego 20 grudnia 1945 roku . Istnieje przekonanie, że posiada ważne i szczegółowe informacje dotyczące obozów koncentracyjnych, które mogą zainteresować Centralne Biuro Śledcze . Załączam kopię Raportu Aresztowania wyżej wymienionej, a także raport spisany przez nią dotyczący obozów koncentracyjnych.
Podpisano: Charles Wellner, agent 970th CIC
Z załącznika:
Przesłuchiwana: Johanna Langefeld, Niemka, nadzorczyni obozów koncentracyjnych, ostatnie miejsce zamieszkania: Pfronten – Oesch Hense 262 1/2, Füssen, Niemcy, zatrzymana 20 grudnia o godzinie 12.15, złożyła pisemne oświadczenie następującej treści:
Ja, Johanna Langefeld, z domu May, urodziłam się 5 marca 1900 roku w Kupferdreh, niedaleko Essen. W latach 1924–1926 byłam żoną Wilhelma Langefelda. Mieszkaliśmy w Mülheim, w okręgu Ruhr-Styrum. W 1926 roku mój mąż zmarł. Dwa lata później, 2 sierpnia 1928 roku w Düsseldorfie, urodziłam nieślubnego syna, Herberta, który otrzymał moje panieńskie nazwisko – May, bo tak stanowiło ówczesne niemieckie prawo. Krótko potem przeprowadziłam się do Neuss. Od 1930 do końca 1934 roku byłam bezrobotna, aż wreszcie dostałam posadę kierowniczki na kursach gospodarstwa domowego. W październiku 1935 roku kurs dobiegł końca, a ja ponownie zaczęłam ubiegać się o pracę. Miesiąc później otrzymałam ofertę zatrudnienia jako kierowniczka Prowincjonalnego Zakładu Pracy Poprawczej w Brauweiler koło Kolonii. Posadę tę objęłam 15 listopada 1935 roku… ⁷.
***
Essen, podmiejska dzielnica Kupferdreh. Kościół pod wezwaniem Chrystusa. Gabinet pastora Reinharda Lasera pachnie zakurzonymi książkami. Pokój jest niewielki, ale narożne okna w starych drewnianych ramach wpuszczają dużo światła.
– Herbaty? – Żona pastora zdejmuje rękawiczki ogrodnicze. Właśnie skończyła pielić grządki.
O Johannie pastorostwo wie niewiele. Ale w Kupferdreh były na początku XX wieku tylko dwa kościoły, więc kto wie, może faktycznie należała do ich parafii. Pastor sprawdza archiwa. Karty kościelnej księgi pożółkły, ale kaligraficzne pismo łatwo odczytać. Z zapisu wynika, że chrzest Johanny May odbył się w tym kościele 16 kwietnia 1900 roku.
Na przełomie XIX i XX wieku, gdy Johanna przychodzi na świat, Kupferdreh jest jedną z tych niewielkich miejscowości – ni to miasteczkiem, ni to wsią – gdzie życie toczy się nieśpiesznie, a mieszkańcy znają imiona swoich sąsiadów, ich dzieci i dzieci ich dzieci. Tydzień spędzają, pracując w swoich gospodarstwach albo okolicznych fabrykach, a w niedzielę idą do jednego z kościołów wybudowanych na przeciwległych krańcach miasta – katolickiego albo protestanckiego.
Rodzice Johanny są protestantami, więc przynajmniej raz w tygodniu wspinają się na porośnięte drzewami wzgórze do skromnego Christuskirche, gdzie jedyną ozdobą jest posadzka złożona z kolorowych kamieni zwiezionych z całego świata jednak gładkie białe ściany nie rozpraszają uwagi i pozwalają skupić myśli wyłącznie na doznaniach duchowych.
Latem, po wyjściu z kościoła, mieszkańcy Kupferdreh, niezależnie od wyznania, idą odpoczywać nad rzekę Ruhr. Za trzydzieści lat bezrobotni górnicy poszerzą jej koryto przy pomocy łopat, tworząc jezioro Baldeney, ale na razie rzeka musi wystarczyć. Na początku XX wieku miasteczko ma już własny dworzec kolejowy, brzegi Ruhr połączył most pontonowy, działają cementownia, kamieniołomy i kuźnie. Zanim wchłonie je pobliskie Essen i uczyni jedną ze swoich dzielnic, Kupferdreh cieszy się niezależnością i coraz szybciej się rozwija. Zresztą tak jak całe Niemcy – zjednoczone, umocnione po wygranej wojnie z Francją i rozpędzone w drodze do kapitalizmu, co widać w technologicznym rozmachu – budowie nowych kopalń, hut, rozwoju nowoczesnych gałęzi przemysłu. Kupferdreh jest tak dumne z własnych osiągnięć, że na pocztówkach z tamtych czasów nie zamieszcza widoku łąk, pól, lasów czy miejskiej architektury, tylko nowe fabryki z kominami, które wyciągają w górę swoje długie szyje i wystrzeliwują w niebo chmury dymów, sygnalizując nastanie nowej ery.
Z niewiadomych przyczyn rodzina Mayów przenosi się jednak w dół rzeki Ruhr, do Mülheim. Prawdopodobnie Ernst May, ojciec Johanny, z zawodu kowal, dostaje tam lepszą pracę, bo w archiwach miejskich zachowuje się informacja, że pełnił funkcję brygadzisty w jednej z tamtejszych fabryk. Mülheim, w porównaniu z malutkim Kupferdreh, to niemal metropolia, w której działa kilka kopalń węgla kamiennego, przemysł ciężki i garbarnie, a liczba mieszkańców zbliża się do stu tysięcy. Już w Mülheim rodzi się siostra Johanny, młodsza o cztery lata Maria, która w przyszłości będzie jej podporą i pocieszeniem. Johanna ma także dwóch starszych braci – Wilhelma i Maximiliana. Chłopcy urodzili się w Bous, w okręgu Saary, gdzie działała największa w okolicy fabryka produkująca rury. Prawdopodobnie ich ojciec był tam robotnikiem.
Okres prosperity Niemiec nie usypia czujności Ernsta Maya, który z całą rodziną co wieczór modli się o to, żeby Niemcy na zawsze pozostały wielkie, mając w pamięci czas, gdy okręg Ruhry dostał się pod panowanie Napoleona i znienawidzonej Francji. Każdej niedzieli, po mszy, on i jego żona Emilie siadają przy kuchennym stole ze swoimi dziećmi i opowiadają im historię Niemiec, pięknego, potężnego kraju, który nie powinien już nigdy zaznać upokorzenia. Wyobraźnię Johanny rozbudza szczególnie postać Eleonory Prohaskiej, „poczdamskiej Joanny d’Arc”, jak o niej mówią, która w 1813 roku walczyła o niepodległość Prus przebrana za mężczyznę i zginęła od ran poniesionych na polu bitwy. Johanna, podobnie jak Eleonora, chciałaby być chłopcem, bo wtedy – tak sobie wyobraża – mogłaby bronić swojej ojczyzny przed wrogiem⁸.
Jednak slogan 3 × K – Kinder, Küche, Kirche, czyli kołyska⁹, kuchnia i kościół, stworzony najprawdopodobniej przez cesarza Wilhelma II, robi w Niemczech zawrotną karierę, wyznaczając niemieckiej kobiecie u progu XX wieku jasno sprecyzowaną rolę w społeczeństwie¹⁰. Johanna jako dziewczyna z protestanckiego domu, religijna luteranka, wychowywana w poszanowaniu porządku i dyscypliny, ma więc tylko wyjść za mąż, urodzić dzieci i zajmować się domem.
Kiedy kończy szkołę podstawową – na tym poziomie edukacji poprzestanie, bo czy osiem klas nie wystarczy, żeby nauczyć się dobrze pisać, czytać i liczyć, a potem zostać wzorową gospodynią? – wybucha I wojna światowa. W wielu domach zaczyna się gorączkowe pakowanie, ponieważ już wkrótce młodzi rekruci ze wsi, miasteczek i miast ruszą na front.
Być może czternastoletnia Johanna, jak wiele innych kobiet i dziewcząt, wychodzi na drogę, by pomachać na pożegnanie maszerującym równym krokiem niemieckim chłopcom, licząc na to, że przyniosą swojemu krajowi upragnione zwycięstwo. W tamtej chwili pewnie nawet nie podejrzewa, że wojna nie ograniczy się tylko do pól bitewnych. Kobiety w Niemczech, choć zostaną w domach, także będą walczyć: o jedzenie, ogrzewanie, ubranie dla siebie i dzieci. A ponieważ nie ma mężczyzn, nagle okażą się niezastąpione przy obsłudze maszyn w wielkich fabrykach, przy prowadzeniu pojazdów, przy produkcji broni.
Jest więc duże prawdopodobieństwo, że także Johanna, mimo młodego wieku, zatrudnia się gdzieś, żeby pomóc rodzinie, szczególnie jeśli jej bracia, dziewiętnastoletni Maximilian i siedemnastoletni Wilhelm, postanowili się zaciągnąć. W niemieckiej armii złożonej z ponad trzynastu milionów żołnierzy pół miliona stanowią ochotnicy. Kto wie, czy na wojnę nie wyrusza także ojciec Johanny. Ówczesne prawo¹¹ nakłada obowiązek wojskowy na każdego mężczyznę od dwudziestego do czterdziestego piątego roku życia. Nie zachowały się informacje o dacie urodzenia Ernsta Maya, ale wnioskując z wieku jego najstarszego syna, ojciec Johanny w chwili wybuchu Wielkiej Wojny może mieć około czterdziestu lat.
Z drugiej strony jednak rodziny żołnierzy walczących na froncie dostają niewielkie wsparcie finansowe od państwa, a to nie mobilizuje kobiet do pracy. Wolą zostać w domu i opiekować się dziećmi. Tym bardziej że warunki w fabrykach urągają zasadom bezpieczeństwa, koledzy z pracy nie mogąc znieść kobiet na stanowiskach obok, okazują im pogardę, a szefowie przypominają przy byle okazji, że ich praca jest wyłącznie tymczasowa, bo są zbyt głupie, żeby zrozumieć zagadnienia techniczne, i zbyt słabe, żeby podjąć pracę fizyczną. Jeśli więc Ernst May zostaje powołany, jego żona może otrzymywać od rządu fundusze na życie i być może ani ona, ani jej starsza córka – bo młodsza jest jeszcze dzieckiem – nie muszą pracować.
W 1914 roku przychodzi pierwsza fala głodu, gdy Brytyjczycy blokują dostawy żywności do Niemiec zza oceanu. Rok później w Berlinie zostaje wprowadzona reglamentacja chleba. Kobiety stoją w długich kolejkach, a gazety krzyczą tytułami: Nasze dzieci są głodne! Jednak naprawdę nie do zniesienia jest to, co dzieje się dwa lata później. Nie dość, że żywności jest mało, to mróz sięgający minus dwudziestu pięciu stopni Celsjusza niszczy uprawy ziemniaków, które musi zastąpić brukiew, warzywo bez smaku i wartości odżywczych, ale odporne na złe warunki atmosferyczne. Niemieckie książki kucharskie zamieszczają więc przepisy na potrawy z brukwi, żeby ta, w zależności od fantazji i umiejętności gospodyni, przybrała formę gulaszu, zapiekanki, a nawet dżemu. To dzięki temu niepozornemu warzywu przełom lat 1916/1917 przechodzi do historii Europy jako „brukwiowa zima”.
Kiedy wojna się kończy, niemieccy chłopcy wracają do domów ze spuszczonymi głowami, wściekli, chorzy, okaleczeni. Żal i zawód są tak wielkie, że wielu z nich ma kłopoty psychiczne.
Czy Johanna wychodzi na dworzec w oczekiwaniu na braci i ojca? A może tylko wygląda przez okno w nadziei, że któregoś dnia zobaczy za szybą znajome sylwetki Ernsta, Wilhelma i Maximiliana. Jeśli faktycznie byli na wojnie – udaje im się przeżyć. Maximilian i Wilhelm umrą dopiero w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Do ojca jeszcze wrócimy.
Tymczasem młoda Republika Weimarska, którą stają się Niemcy z końcem I wojny, po abdykacji cesarza Wilhelma II, targana wewnętrzną walką o władzę i niezdolna do spłat wysokich reparacji wojennych, pogrąża się w chaosie. W 1918 roku w listopadzie zapatrzeni w Rosję komuniści i socjaliści doprowadzają do wybuchu rewolucji, która zostaje krwawo stłumiona. Jednak nadal walczące ze sobą partie polityczne ciągną, każda w swoją stronę, niezadowolonych, sfrustrowanych ludzi, a na wiecach coraz częściej słychać trzydziestoletniego polityka, który mówi dużo i głośno, obwiniając o wszystko Żydów, komunistów i liberałów. Ktoś nareszcie tłumaczy Niemcom z czego wynikają ich porażki i kłopoty. Zdolny mówca właśnie założył w Monachium nową partię robotników DAP¹², którą przekształci potem w NSDAP¹³ i wkrótce swoim głosem zahipnotyzuje całe Niemcy, przekonując młodych i starych, że tylko on wie, jak rozwiązać ich problemy. Wspomaga się teoriami francuskiego uczonego Gustave’a Le Bona¹⁴, autora Psychologii tłumu, który pisze, że przywódca powinien być demagogiem, powinien umieć wygłaszać i wielokrotnie powtarzać proste hasła, przemawiające do uczuć i oddziałujące na nieświadomość tłumu, tak że nawet najbardziej inteligentni i sceptyczni członkowie nowoczesnego społeczeństwa ulegną sugestii niewykształconych mówców. Wschodząca gwiazda niemieckiej polityki znakomicie wykorzystuje te nauki, jak manipulować tłumem. Żydowski dziennikarz Konrad Heiden napisze potem, że ludzie, słuchając jego przemówień, niemal spijali mu słowa z ust¹⁵.
Johanna także ulega jego urokowi. Adolf Hitler, młody mówca z niemal szamańską mocą, jawi się jej jako wzór silnego, niemieckiego mężczyzny, zdolnego do wielkich czynów, ulepionego z innej gliny niż zwykli śmiertelnicy. Oto człowiek, który ma szansę wyciągnąć Niemcy z zapaści. Johanna Langefeld już zawsze będzie żywić do niego szacunek i nigdy nie przestanie nazywać go „Führerem”. Gdy więc w marcu 1933 roku Niemcy wybierają nowy parlament, przypuszczalnie ona także oddaje swój głos na NSDAP¹⁶.
W 1923 roku spełnia się czarny sen Ernsta Maya – jego ukochane Zagłębie Ruhry (okręg Saary) znowu wpada w ręce Francuzów, którzy nie mogąc doczekać się spłat za zniszczenia wojenne, przejmują niemiecki węgiel. Rosnące potrzeby państwa zaspokajane są przez dodruk pieniądza, co napędza hiperinflację, która dotyka głównie emerytów i drobnych rzemieślników. Banknoty tak bardzo tracą na wartości, że można sobie nimi tapetować ściany.
Kowal z Mülheim już tego nie widzi. Ernst May umiera w 1919 roku, jego żona, Emilie, dwa lata później. Od tej pory Johanna i jej rodzeństwo zdani są na siebie i nawet jeśli odziedziczyli cokolwiek po rodzicach, wszystko pochłonął kryzys. Jakby tego było mało, Johanna jest bez pracy. W czasach gdy panuje pokój i dekoniunktura, praca należy się przede wszystkim mężczyznom. Może więc chodzić od fabryki do fabryki, od drzwi do drzwi, czytać ogłoszenia w gazetach albo rozpytywać znajomych, ale cokolwiek robi, skutek jest marny. Łatwo sobie wyobrazić, że pewnego dnia siada zrezygnowana w parku albo idzie zwierzyć się przyjaciółce, a może tylko stoi w długiej kolejce do piekarni, w każdym razie w jakimś nieznanym nam miejscu i o bliżej nieokreślonej godzinie spotyka mężczyznę, który sprawia, że jej życie się zmienia.
Wilhelm Langefeld jest młodszy od niej o dwa lata, ma stałe zatrudnienie – pracuje jako księgowy¹⁷ – i najwyraźniej podoba mu się ta niewysoka, nieco pulchna szatynka o włosach układających się w miękkie loki, jasnych oczach i niepewnym uśmiechu¹⁸, bo w majową sobotę – dokładnie 3 maja 1924 roku – bierze z nią ślub¹⁹.
Johanna i Wilhelm nie zdążą się sobą nacieszyć. Przeżyją razem zaledwie dwadzieścia cztery miesiące, bo potem Wilhelm dostanie odmy płucnej²⁰ i 29 kwietnia 1926 roku²¹ umrze.
„Wtedy się zgubiłam”²² – powie Johanna wiele lat później. Trudno orzec, co ma na myśli, ponieważ Margarete Buber-Neumann, której się zwierza, nie zadaje zbyt wielu pytań. Margarete to nie jest przyjaciółka, ale Johanna tak ją traktuje. Poznają się na początku lat czterdziestych. Ich relacja będzie oparta na emocjach dalekich od wspólnych radości i trosk, szczerości, wymiany myśli i doświadczeń czy pokonywania ramię w ramię trudów życia, a jednak można wnioskować, że Margarete stanie się dla Johanny autorytetem, kimś, przed kim można się otworzyć, komu warto się wytłumaczyć, dlaczego postępowało się w życiu tak, a nie inaczej.
Po śmierci Wilhelma Johanna robi wrażenie, jakby nie mogła znaleźć sobie miejsca na ziemi. Albo po prostu gorączkowo szuka pracy. Pięć miesięcy po pogrzebie męża przeprowadza się z Mülheim do Monachium, po siedmiu miesiącach wraca, przemieszkuje w „mieście nad rzeką” kilka kolejnych miesięcy i znowu wyjeżdża. Tym razem do Kolonii, choć nie wymeldowuje się z Mülheim.
Któregoś dnia późnym latem lub już jesienią 1927 roku do jej mieszkania (w Kolonii? w Mülheim?) puka przybysz z Alzacji. Pewnie także przyjechał za pracą. Wiemy o nim tyle, że nazywał się Franz Klemba²³. Choć Alzacja nie należy już do Niemiec, nadal zamieszkuje ją wielu niemieckich obywateli, prawdopodobnie więc Klemba jest Niemcem. Johanna podnajmuje mu pokój i zbliża się do niego tylko po to, żeby zajść w ciążę. Mężczyzna jest przystojny, to wystarczy. Nie zależy jej na związku czy romansie. Chce tylko zostać matką. Godzi się na to, że będzie matką samotną.
Czy to miała na myśli, mówiąc, że się pogubiła?
Gdy tylko dowiaduje się o ciąży, opuszcza mieszkanie i przenosi się do Düsseldorfu. Dlatego Klemba nie wie i nigdy się nie dowie, że 2 sierpnia 1928 roku w tamtejszym schronisku dla niezamężnych kobiet rodzi się jego syn, Herbert²⁴.
***
Wielka Wojna zmienia niemieckie kobiety. Zrzucają gorsety, skracają włosy, spódnice i gdy w 1918 roku dostają prawo głosu, zaczynają z niego korzystać. Niektóre walczą o równouprawnienie na wiecach, inne – jak Margarete Buber-Neumann – wstępują do partii komunistycznych, jeszcze inne rozwodzą się z mężami albo rodzą nieślubne dzieci.
Krótko po narodzinach Herberta Johanna Langefeld przenosi się do pobliskiego Neuss, gdzie mieszka już jej starszy brat, Wilhelm, z zawodu tokarz. Możliwe, że wybiera to miasto właśnie dlatego, że liczy na jego pomoc i wsparcie, tym bardziej że Wilhelm jest jeszcze kawalerem. Zapewne prowadzi mu dom, gotuje obiady, pierze, prasuje, a on pomaga jej się utrzymać i wychowywać Herberta. Robi to tak, jak sam był wychowywany przez ojca, dla którego ważne były porządek, dyscyplina i posłuszeństwo, bo druga żona Herberta, Gertrud, zapamięta „wujka Wilhelma” jako kostycznego, surowego starszego pana, którego jej mąż nie darzył sympatią²⁵.
W Neuss Johanna Langefeld będzie mieszkać przez siedem lat. Nigdy już nie zwiąże się z żadnym mężczyzną i nie wyjdzie za mąż – tak jakby miłość do zmarłego męża wyczerpała zasoby jej uczuć wobec mężczyzn, a miłość do syna wystarczyła za wszystkie inne rodzaje miłości.
To nie do końca zgodne z polityką państwa, którym od 1933 roku rządzi idol Johanny, Adolf Hitler. Według narodowego socjalizmu małżeństwo to powinność każdego zdrowego Niemca, a rolą niemieckiej kobiety jest rodzenie dzieci. Romantyczne uczucia nic do tego nie mają. Tu trzeba się kierować obowiązkiem. Więzy emocjonalne mają łączyć kobiety i mężczyzn z III Rzeszą i Führerem, a nie ze sobą nawzajem. Hermann Göring dzieli się z niemieckim społeczeństwem swoimi przemyśleniami – kobieta jest niczym „klacz rozpłodowa”, która ma służyć do produkcji nowych obywateli – najlepiej zdrowych, jasnowłosych i błękitnookich chłopców, których bataliony zasilą niemiecką armię, i równie „aryjskich” dziewczynek, zdolnych wspierać swoich dzielnych mężczyzn, gotować im obiady, cerować mundury, flagi i nie odmawiać seksu. Heinrich Himmler, wydając już w czasie II wojny światowej nakaz prokreacyjny dla SS, mówi, że „na mieszczańskie prawa i obyczaje w trudnych czasach nie należy zwracać uwagi. Teraz, bez względu na stan cywilny, zadaniem kobiet i dziewcząt dobrej krwi niemieckiej jest przyłożenie się, nie lekkomyślne, ale realizowane z całą powagą moralną, do urodzenia dzieci żołnierzom wyruszającym do boju, o których tylko Przeznaczenie wie, czy wrócą, czy też polegną dla Niemiec”²⁶.
Niezamężna matka w oczach nazistów przestaje być degeneratką, która jest samotna z własnej winy, głupoty lub z powodu kary za grzechy. Przeciwnie – zyskuje szacunek, ponieważ mimo trudności podjęła się urodzenia i wychowania dziecka, odrzucając egoizm, który charakteryzuje niejedną mężatkę. Kierownictwo NSDAP w tajnej dyrektywie zachęca wręcz szefostwo Bund Deutscher Mädel, żeńskiej sekcji Hitlerjugend, żeby w imię polityki populacyjnej wspierało pozamałżeński seks swoich członkiń²⁷. Liderki BDM uczą więc swoje podopieczne, że posiadanie dzieci jest ich patriotycznym obowiązkiem, bez względu na to, czy są to dzieci ze związków małżeńskich, czy pozamałżeńskich²⁸. Apele przynoszą skutek. Ze zjazdu Hitlerjugend i Bund Deutscher Mädel w 1934 roku około tysiąca dziewcząt, czasem nawet piętnastoletnich, wraca w ciąży lub z chorobą weneryczną, co wywołuje skandal w całym kraju.
Żeby skłonić kobiety do pozostania w domu i rodzenia dzieci, a przy okazji rozwiązać problem bezrobocia, naziści ograniczają im dostęp do rynku pracy. Na mocy przepisów o redukcji bezrobocia z maja 1933 roku zaczynają zwalniać urzędniczki. Nie tolerują adwokatek i lekarek, a nawet dentystek. Kształcenie kobiet na uniwersytetach uważają za zbędne, więc odsetek studentek zostaje ograniczony do dziesięciu procent. W 1933 roku studiuje już tylko dwadzieścia tysięcy kobiet, a za sześć lat liczba ta zmniejszy się do pięciu tysięcy. Kobiety nie mogą także zajmować wyższych stanowisk w edukacji, a w 1936 roku przestaną być powoływane w skład ław przysięgłych, ponieważ są „niezdolne do tego, ażeby myśleć logicznie i wnioskować obiektywnie”²⁹. Praca jest dostępna raczej dla słabo wykształconych i w zawodach, których nie chcą wykonywać mężczyźni. O wartości kobiety stanowić ma nie intelekt, ale płodność.
Johanna jest młoda, mogłaby wydać na świat jeszcze kilkoro dzieci i przyczynić się do walki na „froncie rodzenia”, a tym samym do rozwoju potęgi III Rzeszy, ale najwyraźniej nie ma albo ochoty, albo odpowiedniego partnera. A przede wszystkim bezpiecznej sytuacji materialnej. Bo choć ufa Hitlerowi, wierzy w jego hasła „ochrony rodziny” i liczy, że dzięki niemu Niemcy podniosą się z kolan, to na poprawę własnego losu musi jeszcze poczekać. Tymczasem każdego dnia walczy o przeżycie. Jej syn ma rok, gdy świat ogarnia kolejny kryzys. Wystarczył jeden „czarny czwartek”, 27 listopada 1929 roku, żeby sparaliżować amerykańską giełdę, kredytodawcę Republiki Weimarskiej. W rezultacie z trudem wypracowana względna stabilizacja kraju sypie się jak domek z kart.
„W tamtym momencie życia byłam przerażona – zwierza się Margarete. – Paraliżował mnie strach, że jeśli nie znajdę pracy, wpadnę w ubóstwo i odbiorą mi dziecko”³⁰.
Tak czy inaczej, od początku swojego macierzyństwa jako samotna, bezrobotna matka Johanna Langefeld zdana jest na pomoc protestanckich organizacji dobroczynnych.
Najważniejszą z nich jest założona w 1848 roku Misja Wewnętrzna, którą naziści włączają w struktury swojej NSV³¹ – Narodowosocjalistycznej Ludowej Opieki Społecznej. Joseph Goebbels, ówczesny Gauleiter Berlina³², dostrzega w organizacjach dobroczynnych – zarówno kościelnych, jak i świeckich – potężny potencjał propagandowy. NSV pod jego okiem rozwija skrzydła i staje się tym ramieniem partii, które ma wspierać społeczeństwo. Teraz wystarczy tylko zlikwidować inne tego typu organizacje i przejąć ich majątek oraz „klientów”, żeby NSDAP była jedynym dobroczyńcą całego narodu.
Kościół protestancki nie widzi w tym problemu. Większość luteranów lub kalwinów popiera nazistów. Na rok przed objęciem przez Hitlera urzędu kanclerza najbardziej fanatyczni protestanci zakładają grupę religijną o nazwie „Niemieccy Chrześcijanie”. Ich doktryna opiera się na odrzuceniu żydowskich aspektów Starego Testamentu i usunięciu z Nowego wszelkich elementów tradycji i kultury żydowskiej, na przykład krzyża. Niemieccy Chrześcijanie będą się też domagać znazyfikowania kościoła Rzeszy i w myśl czystości rasy – usunięcia z niego „niearyjskich” duchownych. Ich slogan brzmi: „Jeden naród, jedna Rzesza, jedna wiara”. Grupę poprze z czasem co trzeci protestancki pastor. Twierdzą Niemieckich Chrześcijan stanie się między innymi kościół w rodzinnej miejscowości Johanny, Kupferdreh.
Prawdopodobne jest więc, że Johanna dostaje się pod opiekę jednej z protestanckich organizacji dobroczynnych o nazistowskich sympatiach, bo w latach trzydziestych prawie nie ma już innych. Nawet darmowe kursy kroju i szycia dla kobiet z ubogich rodzin odbywają się pod szyldem partii, gdy ściśle z NSV zaczyna współpracować NSF³³ – Narodowosocjalistyczny Związek Kobiet.
Dowodzi nim Gertrud Scholtz-Klink, trzydziestolatka z ciasno splecionym, owiniętym wokół głowy blond warkoczem, która co prawda twierdzi, że kobiety powinny wycofać się z życia publicznego, bo wznoszenie okrzyków na wiecach i występowanie w parlamencie im nie przystoi, sama jednak uwielbia przemawiać i fotografować się z Hitlerem. Pod kierunkiem Gertrud w wielu niemieckich miastach organizowane są kursy dla kobiet, na których uczy się je krawiectwa czy gotowania, a także przygotowuje młode żony do radzenia sobie z niemowlętami i domem zgodnie z polityką partii. Gertrud, jako propagandzistka, stawia sobie za cel gloryfikowanie radości płynącej z wykonywania prac domowych i macierzyństwa. Kobiecie nie jest potrzebna walka o równouprawnienie, bo to sprzeczne z naturą – głosi na wiecach. Na kursach w prowadzeniu gospodarstwa domowego zalecane są umiar i skromność; instruktorki zachęcają też do stosowania wyrobów rodzimej produkcji, ponieważ narodowi socjaliści dążą do uzyskania samowystarczalności. Pomiędzy porady, jak usmażyć jajecznicę, zmienić dziecku pieluchę i czym czyścić plamy, niepostrzeżenie wplatają zagadnienia ideologii rasowej³⁴.
W 1934 roku z urzędu pracy w Neuss Johanna Langefeld dostaje propozycję objęcia stanowiska nauczycielki na jednym z takich kursów. Ma uczyć młode kobiety ekonomicznego gospodarowania i prowadzenia domu. Jej sytuacja na moment się poprawia. Jednak w październiku 1935 roku kurs dobiega końca i Johanna znowu szuka zatrudnienia. Nie czeka długo. Tym razem propozycja przychodzi z oddalonego o czterdzieści kilometrów od Neuss Brauweiler, niedaleko Kolonii, instytucji pracy przymusowej dla kobiet, które naruszyły niemieckie prawo: prostytutek, bezrobotnych, bezdomnych.
W istocie Brauweiler jest więzieniem, a Johanna Langefeld zdobędzie tam pierwsze szlify w roli strażniczki. Okaże się, że ma w tej dziedzinie duże uzdolnienia.