- W empik go
Nasza wojna. Tom I. Imperia 1912-1916 - ebook
Nasza wojna. Tom I. Imperia 1912-1916 - ebook
Odkrywcza historia frontów wschodnich I wojny światowej.
Chyba każdy słyszał o Sommie, Verdun czy Marnie, miejscach najważniejszych bitew frontu zachodniego I wojny światowej. Niewiele osób pamięta jednak o co najmniej równie ważnych miejscach na mapach frontu wschodniego – Gorlicach, Przasnyszu czy Przemyślu. Ta książka przywraca pamięć o tych jakże przecież istotnych dla naszych dziejów wydarzeniach.
Nasza wojna. Imperia nie jest typową publikacją historyczną. Chociaż jej autorzy z wielką skrupulatnością przedstawiają dyplomatyczne przyczyny i okoliczności wybuchu I wojny światowej oraz dokładnie opisują towarzyszące jej działania militarne, to nie polityka międzynarodowa jest przedmiotem tej książki. O jej wyjątkowości stanowi fakt, że koncentruje się ona przede wszystkim na historiach ludzi, zarówno jednostek, jak i społeczeństw, i wpływie, jaki wywarły na nich wojenne doświadczenia.
Dwaj historycy, Włodzimierz Borodziej i Maciej Górny, wykonali olbrzymią pracę, by w przystępny sposób przybliżyć czytelnikowi ten fragment dziejów. Książka zawiera liczne fragmenty listów i wspomnień uczestników działań na froncie wschodnim oraz cytaty z dzieł literackich z okresu wojny, które służą za ilustrację ówczesnego sposobu postrzegania rzeczywistości. Dzięki żywemu językowi i plastycznym opisom publikacja jest interesująca nie tylko dla specjalistów.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-442-9 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kto słyszał o Przasnyszu? Pewnie niewielu. W 1914 roku była to mazowiecka mieścina blisko południowej granicy Prus Wschodnich, na jednej z głównych dróg prowadzących do Warszawy – patrząc oczami Niemców, Rosjan zaś – w głąb Prus Wschodnich.
Właśnie tu w trzech wielkich bitwach starły się łącznie setki tysięcy Rosjan i Niemców: w listopadzie i grudniu 1914 roku oraz w lutym i lipcu roku następnego. W bitwie lipcowej Niemcy stracili 16 tysięcy zabitych i rannych, Rosjanie prawie 40 tysięcy żołnierzy. Łączna liczba ofiar śmiertelnych, rannych i zaginionych nie jest znana, ale na pewno znacznie przekroczyła 100 tysięcy. Dlaczego więc mało kto zna Przasnysz?
Odpowiedzi są trzy i każda przyczyniła się do powstania tej książki.
Wbrew wrażeniu, jakie może odnieść mieszkaniec Europy Środkowo- i Południowo-Wschodniej albo Rosjanin, pierwsza wojna światowa została zapomniana tylko na wschód i południowy wschód od Niemiec. W samych Niemczech często spotyka się tabliczki upamiętniające żołnierzy z danej wsi czy dzielnicy miasta, pozostały też w obiegu – choć nie tak liczne – słowa-symbole, tytuły powieści, nazwy pól bitewnych. Niemcy są tym samym – jak często w swojej historii – strefą przejściową między Wschodem a Zachodem, w tym wypadku między amnezją a upamiętnieniem Wielkiej Wojny. Taka bowiem pozostaje w pamięci Francuzów i Brytyjczyków, gdzie 11 listopada jest do dziś ważną datą – dla Francuzów to dzień wolny od pracy, dla Brytyjczyków – wciąż uroczysty Dzień Pamięci i Weteranów. Kto widział muzea w Ypres czy Péronne, nie będzie się dziwił. Tu ginęli młodzi Belgowie, Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy. Daleko stąd, pod Gallipoli, wykrwawił się korpus australijsko-nowozelandzki. Dzień jego lądowania – 25 kwietnia (ANZAC-Day) – jest nieoficjalnym świętem narodowym w obu byłych koloniach brytyjskich. To europejskie, a właściwie światowe miejsca pamięci, których nie zasłoniła druga wojna światowa. Całkiem inaczej – wracamy do strefy przejściowej – wygląda znajomość skromnego muzeum w słoweńskim Kobarid. Upamiętnia ono jedną z największych rzezi pierwszej wojny, czyli 12 bitew nad Soczą (Isonzo), które toczono niemal nieprzerwanie w ciągu 29 miesięcy. Mało kto o nim słyszał, lecz przynajmniej jest. Muzeum w Kobarid odwiedza ostatnio niespełna 50 tysięcy osób rocznie (tendencja spadkowa), w Ypres odnotowano w ostatnim roku niemal 300 tysięcy zwiedzających (tendencja wzrostowa).
W miejscach, gdzie rozegrały się największe bitwy frontu wschodniego, i tam gdzie najdłużej toczyły się walki pozycyjne – na dzisiejszym terenie Polski, Ukrainy, Białorusi, Litwy, Łotwy i Federacji Rosyjskiej – na ogół jedynym śladem są cmentarze wojenne (jeśli się zachowały). W świadomości mieszkańców zaś pierwsza wojna to prehistoria, pozbawiona związku z teraźniejszością. Różnica sięga więc podstaw: dla Francuzów i Brytyjczyków to część ich tożsamości, dlatego obchodzą 11 listopada, zwiedzają muzea i czytają książki o tej wojnie. Dla mieszkańców naszej części Europy słynne zdanie George’a F. Kennana – zgodnie z którym Wielka Wojna to katastrofa stulecia – brzmi, jakby coś się Amerykaninowi po prostu pomyliło.
Fundamentalne różnice w pamięci znajdują swój odpowiednik w historiografii. Bardziej szczegółowo o naszych lekturach piszemy w bibliografii, lecz o jednej sprawie należy wspomnieć już tutaj: o istnieniu frontu wschodniego wówczas, czyli w latach 1914–1917, jak najbardziej w Europie się wiedziało. W okresie międzywojennym też nie został całkiem zapomniany. Gdzieś po Austrii błąkało się wspomnienie twierdzy o niewymawialnej nazwie Przemyśl, Niemcy kojarzyli Tannenberg, wszyscy pamiętali głód i kartki żywnościowe. Dopiero w następnym pokoleniu wojna na wschodzie wyparowała ze świadomości zarówno czytelników, jak i historyków. Stała się „nieznanym frontem” gdzieś daleko, gdzie – z wyjątkiem rewolucji rosyjskich – nic ważnego dla wyniku wojny się nie zdarzyło. Tym samym o froncie rosyjskim, nie mówiąc o serbskim, rumuńskim i greckim, przez kilkadziesiąt lat praktycznie historycy zachodni nie wspominali. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku rozpoczął się rozkwit nowoczesnych badań nad pierwszą wojną światową, Wschód w dalszym ciągu pozostawał trochę egzotyczny, trochę zmarginalizowany i w gruncie rzeczy wciąż nieobecny. W ostatnich latach zainteresował sporą grupę przede wszystkim Amerykanów i Niemców, jednak o gęstości badań choćby zbliżonej do zachodniej w dalszym ciągu nie ma mowy. W Polsce, największym po Rosji kraju regionu, badaczy pierwszej wojny można policzyć – bez wielkiej przesady – na palcach obu rąk, podobnie jak książki na ten temat napisane w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Charakterystyczny wyjątek stanowią dzienniki i wspomnienia, z reguły powstałe w ćwierćwieczu 1914–1939, często wydane w okresie międzywojennym, które później aż do 1989 roku z tych czy innych przyczyn stały się niecenzuralne.
Cenzura jako instrument kreowania socjalistycznej polityki historycznej zbliża nas do trzeciej przyczyny napisania tej książki. Już w okresie międzywojennym interpretacje bliskiej przeszłości ciążyły w kierunku ahistorycznym: co działo się przed jesienią 1918 roku, było co prawda opisywane m.in. przez historyków wojskowości, niemniej autorzy dość kurczowo trzymali się rzekomej logiki wydarzeń – także nieomylności swoich bohaterów – która od początku prowadziła do finalnego zwycięstwa Rumunii i powstania Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, do spełnienia narodowych aspiracji Finów, Estończyków, Łotyszy, Litwinów, Polaków, Czechów i Słowaków. Już przed 1939 rokiem pierwsza wojna światowa stała się więc w regionie rodzajem przydługiego prologu do pierwszego aktu dziejów państwa narodowego. Dzieci uczyły się w szkołach o bohaterach walki o niepodległość, choć poza ich murami spotykały głównie weteranów imperialnych armii. Czechosłowaccy i polscy legioniści byli nieliczną, elitarną grupą o nieproporcjonalnie wielkich wpływach nie tylko na politykę, ale i na obraz niedawnej przeszłości. W połowie lat trzydziestych XX wieku 80 procent polskich inwalidów wojennych stanowili byli żołnierze rosyjscy, austro-węgierscy i niemieccy, pozostałe 20 procent – uczestnicy walk legionowych i wojny polsko-bolszewickiej. Gdyby dało się precyzyjnie zmierzyć miejsce zajmowane przez obie te grupy w przestrzeni publicznej, proporcje byłyby pewnie odwrotne¹.
Z kolei po przejęciu przez ZSRR w 1945 roku pośredniej lub bezpośredniej władzy nad Europą Środkowo- i sporą częścią Południowo-Wschodniej, pierwsza wojna zepchnięta została w zapomnienie jako epizod poprzedzający rewolucję październikową, a rok 1918 – jako wypadek drogowy sprzeczny z logiką dziejów, bo przecież w Bukareszcie, Rydze czy Warszawie (a przede wszystkim w Pradze) już wówczas komuniści powinni byli przejąć władzę. Na drodze tego projektu stanął zgubny wpływ nacjonalistycznych elit, które wzbudziły, a następnie wykorzystały dążenie do niepodległości, spychając roszczenia proletariatu na margines. Po 1945 roku na tym właśnie polegała rola zinstytucjonalizowanej cenzury, która zastąpiła autocenzurę z okresu międzywojennego. Taka perspektywa wydatnie wpływała na ograniczenie wizji pierwszej wojny światowej do dziejów zdrady wszelakich niekomunistycznych nurtów politycznych, reformistycznych i klerykalnych, faszystowskich i nacjonalistycznych, burżuazyjnych i chłopskich, które złożyły się na fatalne opóźnienie początków budownictwa socjalistycznego na zachód od Kraju Rad.
W roku 1989 rok 1918 wrócił do roli, jaką odgrywał przed drugą wojną, lecz proces odzyskiwania pamięci – jeszcze wyraźniej niż w okresie międzywojennym – wcale nie objął całej wojny. Odwrotnie: im bardziej demokracje postkomunistyczne budowały swoją tożsamość na idei kontynuacji państwowości przedwojennej, tym mniej ważne stawało się wszystko, co nie pasowało do opowieści o bohaterskim narodzie, przez cztery lata konsekwentnie dążącym do wskrzeszenia lub stworzenia państwa narodowego.
Jednak zapomnienie Wielkiej niegdyś Wojny nie wynikało wyłącznie z manipulacji politycznych. Proces ten trudno sobie wyobrazić bez doświadczenia kolejnego koszmaru, czyli drugiej wojny światowej. Ta zaś dla większości krajów regionu okazała się traumą większą od poprzedniczki, jej skutki – jeszcze bardziej dramatyczne. Morderstwa popełnione na serbskich chłopach w latach 1914 i 1915 małe miały szanse na pozostanie w pamięci w zestawieniu z morzem krwi, przelanym w okupowanej Jugosławii w latach 1941–1945; pogromy pierwszowojenne na tle Holocaustu wyglądały blado. Grekom przeżycia lat 1914–1918 musiały się wydawać odległe już po pierwszej okupacyjnej zimie (1941/1942).
Tymczasem Przasnyszy jest wiele. Ponieważ prawie nikt ich nie zna, nie składają się nawet na zalążki wspólnej pamięci regionalnej. Przemyśl i Tannenberg to dziś dla austriackiego czy niemieckiego maturzysty miejsca nieznane, podczas gdy Francuzom czy Rosjanom nazwy te nigdy nic nie mówiły. Polski maturzysta z kolei raczej na pewno nie wie, że miejsca najważniejszych bitew frontu wschodniego w latach 1914 i 1915 znajdują się w zasadzie bez wyjątku na terytorium dzisiejszej Polski.
I stąd pomysł książki przywracającej pamięć o koszmarze, jakim była pierwsza wojna światowa od Rygi po Skopje. Rosjanie, Niemcy, Finowie, Estończycy, Łotysze, Litwini, Żydzi, Polacy, Białorusini i Ukraińcy walczyli w mundurach armii carskiej, Niemcy i Polacy w mundurach pruskich. W dywizjach austro-węgierskich stanęli do boju Słoweńcy, Chorwaci, Bośniacy, Serbowie, Austriacy, Niemcy czescy, Czesi, Morawianie, Ślązacy, Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Słowacy, Węgrzy i Rumuni.
To była nasza wojna.
Wbrew legendom na froncie wschodnim walki były co najmniej równie krwawe jak na Zachodzie. Tu wzięto najwięcej jeńców, a ich śmiertelność w obozach była najwyższa. Zabijali się nawzajem żołnierze imperiów i państw narodowych, których czasami różnił tylko mundur, a nie język, wyznanie czy przynależność etniczna. Jest w tej opowieści miejsce na heroizm – bo żołnierze czasami są naprawdę niewiarygodnie waleczni. Na ogół jednak piszemy o sytuacjach i przeżyciach, których patriotyczna opowieść nie obejmuje – żołnierze ginęli bez sensu i bez przekonania, że umierają za słuszną sprawę. Szli do boju, bo tak im porucznik czy kapral kazał; statystycznie obaj mieli zresztą niższe szanse przeżycia wojny niż ich podwładni.
Omawiając losy tych mężczyzn na froncie, korzystaliśmy z dyskusji, które przed 20 laty zdominowały historiografię, przede wszystkim francuską. Historycy i psychologowie postawili wówczas pytanie, dlaczego żołnierze zdołali przez cztery lata wytrzymać piekło, w którym znaleźli się już jesienią 1914 roku? W jaki sposób dawali sobie radę z niewyobrażalnym dla dzisiejszego Europejczyka stresem? Klasyczna odpowiedź wskazywała na rolę państwa narodowego i tożsamości narodowej: idea wspólnoty generowała entuzjazm, który umożliwiał przetrwanie lat w okopach. W interpretacji tej łatwo było wytłumaczyć rozpad Rosji w 1917 roku, gdzie tożsamość narodowa zakorzeniona była punktowo i powierzchownie, a jeszcze łatwiej – Austro-Węgier, gdzie lojalność wobec własnej wspólnoty narodowej w drugiej połowie wojny okazała się bardziej wytrzymałym spoiwem niż przywiązanie do ponadnarodowego imperium.
Wszystko to nieprawda, odpowiadali rewizjoniści, skupieni wokół muzeum pierwszej wojny w Péronne: nawet żołnierze francuscy, skądinąd w służbie nowoczesnego państwa narodowego, poszliby do domu natychmiast, gdyby nie przymus, pod którym przez cztery lata się znajdowali. Ten spór trwa do dziś. Dominujące obecnie ujęcie dowodzi, że prawda rzeczywiście leży – czasami – pośrodku. Endurance, termin, który przekładamy na polski jako wytrzymałość, wytrwałość, cierpliwość, wydaje się najbliższy okopowej rzeczywistości. Żołnierze na wszystkich frontach bywali pełni entuzjazmu, bywali także poddani terrorowi dowódców, żandarmerii i sądów polowych. Na ogół jednak godzili się po prostu z nowymi warunkami życia. Wiedzieli, że alternatywy brak i z grubsza sumiennie wykonywali swoje obowiązki – bez entuzjazmu, ale także bez bezpośredniego przymusu².
Cywile też umierali, strajkowali, chorowali i głodowali nie dla sprawy narodowej – jak często tłumaczyły ich gehennę historiografie po 1918 roku – tylko po prostu dlatego, że zabrakło im jedzenia, opału, środków higienicznych i lekarstw. Co zazwyczaj nie wynikało ze szczególnie krwiożerczej polityki okupanta, bo niedostatek i ryzyko rozkładały się zadziwiająco równomiernie na ludność terenów podbitych i współobywateli na zapleczu frontu. To też aspekt zapomniany, bo od 1918 roku wszystkie historiografie starały się udowadniać wyjątkowość własnych strat, poniesionych wskutek szczególnie destrukcyjnej, rabunkowej i bezwzględnej polityki okupanta.
Autorzy ostrożnie operują liczbami. Statystyki są często rozbieżne. Wiele danych pojawiających się w literaturze jest ewidentnie nieprawdziwych, a mimo to są przedrukowywane z publikacji starszych tylko dlatego, że nikomu nie chciało się (lub nie udało, co rzadsze) ich sprawdzić. W innych wypadkach skazani jesteśmy na szacunki, bo współcześnie wiarygodne zestawienia nie powstały. Jeszcze inne liczby wywodzą się z propagandy i od początku miały przekonywać, nie informować. Staramy się wybierać dane najbardziej wiarygodne, gdzie tylko możliwe – zweryfikowane, oraz podawać je w kontekście, bez którego często pozostałyby niezrozumiałe.
Już jakiś czas temu w odniesieniu do pierwszej wojny modne stało się pisanie o wojnie totalnej. Czasami można odnieść paradoksalne wrażenie, jakby dowód na jej „totalny” charakter miał uwznioślać lata 1914–1918, awansując je do rangi katastrofy równie wielkiej jak okres 1939–1945. Autorzy niniejszej książki nie odczuwają potrzeby takiego dowartościowania tematu swych badań. Nie odwołujemy się do pojęcia totalności bezpośrednio, chociaż wrócimy doń w podsumowaniu obu tomów. Czytelnikowi jednak już teraz winni jesteśmy wskazanie najbardziej powszechnie stosowanych elementów tej definicji. Otóż wojna totalna swoją intensywnością i zasięgiem geograficznym przyćmiewa poprzednie. Po drugie, jej aktorzy nie czują się ograniczeni przez moralność, prawo zwyczajowe czy międzynarodowe. Kierują się nienawiścią, która uzasadnia zbrodnie i przymus na dotychczas niewyobrażalną skalę. Po trzecie, zacierają się granice między kombatantami a ludnością cywilną. Cywile traktowani są jako bezwzględnie eksploatowany rezerwuar siły roboczej, dostawca surowców i wyrobów. Ich los porównywalny jest z losem rekruta, z którego też wyciska się ostatnie soki, ale podobieństwa idą dalej: otóż cywile zostają narażeni na niebezpieczeństwa wojenne, tam gdzie tylko wojskowi uznają to za wskazane. Grożą im bomby i ostrzał artyleryjski, represje, włącznie z karą śmierci, głód i epidemie. Następuje więc daleko idące zrównanie ryzyka – inaczej mówiąc: szans przeżycia – i żołnierzy, i cywilów. Wreszcie, po czwarte, w wojnie totalnej nie chodzi o pokonanie przeciwnika, lecz o jego unicestwienie. Czytelnik sam oceni, czy nasza historia potwierdza taki obraz frontów wschodnich i ich zaplecza na zachód i wschód od nich.
Tym, którzy lekturę zaczęli od wstępu, a nie w innym dowolnie wybranym miejscu, winni jesteśmy ostrzeżenie: niniejsza książka nie jest klasycznym dziełem z historii wojskowości. Staramy się znaleźć złoty środek między – niekoniecznie tradycyjną – historią militarną a społeczną, próbując jednocześnie uwzględnić wojenne dzieje szeroko rozumianej kultury i nauki. Historię pierwszych lat walk opowiadamy więc z grubsza zgodnie z chronologią, lecz znacznie ciekawsze niż kronika wydarzeń wydają nam się procesy i postawy ludzi. W obu następnych rozdziałach narracja odchodzi od kryterium kolejności wydarzeń, koncentruje się właśnie na procesach i postawach. Na wojnie ludzie zabijają i cierpią, ale każde przeżycie zmienia zarówno ich samych, jak i sposób postrzegania świata. Ciekawi nas, jak przeżyli i jak zmienili się nasi pradziadkowie i prababcie pod wpływem wojny czy przeżyć poza terenem walk. Czasami odnosimy wrażenie, że piszemy o rzeczach nowych, dokładniej rzecz biorąc: zapomnianych. Gdzie tylko możliwe, staramy się cytować świadków i uczestników wydarzeń, traktując ich głos jako przykład doświadczenia pokolenia, grupy społecznej, wspólnoty kulturowej czy narodowej. Próbujemy pokazać, że przez długie lata owo doświadczenie uznawano za pozbawione sensu, odbierano niczym koszmar, wręcz apokalipsę. Fakt, że w 1918 roku pojawiła się nieprzewidywalna wcześniej pointa, nadająca wcześniejszym cierpieniom i wyrzeczeniom sens, nie ma z tej perspektywy znaczenia. Zresztą przecież właśnie owa puenta doprowadziła do zafałszowania wspomnień o wojnie, a przeciw temu piszemy.
Inne od tradycyjnych są także punkty ciężkości naszej opowieści i jej ramy czasowe. Nie interesuje nas historia stosunków międzynarodowych. Dlaczego? Posłużmy się przykładem najbardziej spektakularnym. Rozpraw o kryzysie lipcowym 1914 roku są setki. Większość z nich przez dziesięciolecia wodziła czytelnika na manowce, próbując mu wmówić, że wojna była nieuchronna. W ujęciu marksistowskim chodziło o konflikty rozsadzające imperializm, napędzane chciwością, egoizmem i strachem (przed ruchem robotniczym) imperialnych elit gospodarczych i finansowych. W innej, bodaj najbardziej wpływowej koncepcji, decydujące okazywało się niemieckie dążenie do hegemonii nad światem („miejsce pod słońcem”). Czasami przyczyny – tym samym winy – szukano w odwiecznym rosyjskim dążeniu do zdobycia Konstantynopola czy w wiedeńskiej wizji opanowania Bałkanów Zachodnich, kiedy indziej powiadano, że wojnę świadomie sprowokowali Serbowie. Każdą teorię o jednym winnym można podbudować dziesiątkami, czasami tysiącami dokumentów, także tych z lipca 1914 roku, na których oparte są historyczne opisy tych tygodni. Żadna nie ostała się w świetle krytyki. Żadna nawet nie stara się wyjaśnić związku między genezą wojny a jej przebiegiem. Nie stara się, bo związku takiego brak. Dlatego kryzys lipcowy i inne wydarzenia dyplomatyczne z naszej perspektywy są mało istotne.
Ramy czasowe obu tomów to lata 1912–1923: od wojen bałkańskich do traktatu w Lozannie. Koncentrujemy się na okresie 1914–1918, ale czytelnik być może da się przekonać, iż starcie imperium osmańskiego, Serbii, Czarnogóry, Grecji, Bułgarii i Rumunii to prolog, z naszego punktu widzenia ważniejszy niż gra dyplomatyczna z lata 1914 roku. Że wojna w tej części Europy nie skończyła się ani rozejmem w listopadzie 1918 roku, ani układem wersalskim, ani nawet innymi „traktatami przedmiejskimi” z lat 1919–1920, wydaje się oczywiste. Na tym m.in. polega mechanizm wypchnięcia z pamięci narodowych lat 1914–1918, że po nich zdarzyły się dla Rosjan, Bałtów, Węgrów, Ukraińców, Polaków, Greków i Turków rzeczy w znacznie większym stopniu kształtujące okres międzywojenny niż Gorlice czy Gallipoli. Podział wydawnictwa mniej więcej na okres do końca kampanii rumuńskiej i lata następne to oczywiście zabieg arbitralny, podobnie jak tytuły obu tomów. Jest jednocześnie mniej oryginalny, niż mogłoby się wydawać: do końca roku 1916 imperia przeżywają ciężkie chwile, ale to one dominują. Mocarstwa centralne wydają się wręcz bliskie zwycięstwa, przynajmniej na wschodzie. W 1917 roku rozpadnie się pierwsze imperium wschodnie, na scenę wejdą nowi aktorzy.
Jeden z autorów za najlepszą książkę o Wielkiej Wojnie na wschodzie uważa Losy dobrego żołnierza Szwejka Jaroslava Haška, drugi – Ostatnie dni ludzkości Karla Krausa. Nasze preferencje literackie mają pewien związek z konstrukcją niniejszego tomu. Losy i Dni należą do różnych kultur narodowych, pozostając jednocześnie częścią spuścizny monarchii Habsburgów. Staramy się co prawda traktować północne imperia wschodnie mniej więcej jednakowo (w wypadku Wysokiej Porty nie mamy takiej ambicji ani możliwości), lecz monarchia naddunajska interesuje nas najbardziej, jako że od dziesięcioleci skupia w sobie problem wielonarodowego mocarstwa, próbującego utrzymać prymat ponadnarodowej idei imperialnej nad rosnącymi aspiracjami narodowymi ludów je tworzących. Haška i Krausa łączy świadomość tego napięcia, lecz ich dzieła weszły do skarbca kultury Europy nie z powodu tego faktu, ale z przyczyny odwrotnej. U obu autorów bestialstwo Wielkiej Wojny miewa co prawda wcale często oblicze etniczne, mimo to czytelnik przekonuje się, że nie o charaktery narodowe tu chodzi. To są książki o koszmarze naszej wojny, a zgoła różne perspektywy – niemiecko-austriacka i czeska, stolica imperium i główne miasto jednej z jego prowincji, front – pozwalają odtworzyć wielobarwność jej zapomnianego okrucieństwa.
Uwaga językowa: kiedy piszemy o „Rosjanach”, pamiętamy oczywiście, że mniejszość żołnierzy w mundurach armii carskiej należała do innych narodowości. Pojęcia „rosyjski” czy „Rosjanie” używamy wymiennie z „carskim”, mając świadomość ich ułomności, z braku lepszych określeń. Kiedy piszemy o „monarchii”, mamy na myśli cesarstwo-królestwo Franciszka Józefa.
***
Pomysł napisania książki narodził się w Jenie wiosną 2012 roku. Dokładniej: po drugiej stronie Soławy, w Wenigenjena, w ogrodzie domu gościnnego Friedrich Schiller Universität przy Charlottenstraße 23. Przy stole siedzieli trzej stypendyści Imre Kertész Kolleg – niżej podpisani oraz młodszy od nich obu serbski kolega Alexandar Miletić.
Alexandar, znakomity znawca okresu międzywojennego, po prostu nie mógł uwierzyć, że jego kraj w pierwszej wojnie światowej poniósł aż tak wielkie straty. Maciej Górny właśnie kończył pierwszą wersję habilitacji o postawach intelektualistów w Europie niezachodniej w tym samym okresie. Włodzimierz Borodziej pisał artykuł o doświadczeniu pierwszej wojny w Europie Środkowo- i Południowo-Wschodniej. Wieczorna rozmowa z serbskim kolegą uświadomiła nam, że nie tylko w Polsce temat czeka na autora i póki korzystamy z przywileju pozostawania stypendystami Kolegium, warto się zabrać do pracy. Pierwsze partie książki powstały zatem w Jenie, następne w Warszawie.
Obaj wiele skorzystaliśmy z rozmów z innymi stypendystami i pracownikami Imre Kertész Kolleg. Szczególne podziękowania należą się Viorelowi Achimowi, Jochenowi Böhlerowi, Stanislavowi Holubcowi, Jurkowi Kochanowskiemu, Ferencowi Laczó, Elenie Mannovej, Lutzowi Niethammerowi, Joachimowi von Puttkamerowi, Stefanowi Troebstowi, Raphaelowi Utzowi i Theodorowi Weeksowi. W czasie pobytu w Jenie Daniela Gruber i Diana Joseph zrobiły wszystko, byśmy nie zawracali sobie głowy sprawami organizacyjnymi i technicznymi. Nieoceniona okazała się wreszcie pomoc najmłodszych asystentów Kolegium w sprowadzaniu książek i kserokopii. Dzisiejsi doktoranci Katarina Haverkamp i Immo Rebitschek proszeni są o przekazanie podziękowań młodszym koleżankom i kolegom.
Pomogły nam również spotkania i dyskusje z koleżankami i kolegami poznanymi dzięki niestrudzonej działalności dwóch stowarzyszeń, zajmujących się pierwszą wojną światową. International Society for First World War Studies oraz Forum Österreich-Ungarn im Ersten Weltkrieg mają tę niewątpliwą zaletę, że pozostają swoim zainteresowaniom wierne także wówczas, gdy żadna okrągła rocznica nie majaczy na horyzoncie.
Część materiałów, zwłaszcza ilustracji, zawdzięczamy bezinteresownej pomocy Grzegorza Bąbiaka i Mariusza Kulika, którzy podzielili się z nami owocami swoich paryskich i moskiewskich peregrynacji.
Pierwszymi czytelnikami fragmentów tekstu byli Joachim von Puttkamer, Timothy Snyder i Philipp Ther. Za recenzje dziękujemy Piotrowi Szlancie i Theodorowi Weeksowi. Wszystkim dziękujemy za komentarze i uwagi. Za wszelkie słabości książki odpowiadają wyłącznie autorzy.Rozdział pierwszy: Droga do wojny
Imperia przeżyły wiek XIX różnie, na ogół źle. Jedyne, które powstało w tym czasie w naszej części Europy – Rzesza Niemiecka – było równocześnie jedynym, które ostatnie dekady przed 1914 rokiem mogło zaliczyć do udanych.
Na mapie Europy Środkowo- i Południowo-Wschodniej z roku 1815 widzimy cztery mocarstwa: Prusy, Rosję, Austrię i państwo Osmanów. W chwili wybuchu wojny prawie sto lat później granice na północy wykazują się zdumiewającą stabilnością. Niemcy graniczą z Rosją na terytorium Polski. Austria przekształciła się w Austro-Węgry, ale jej północna granica zmieniła się minimalnie; tylko na południu, po aneksji Bośni-Hercegowiny w 1908 roku, sięga zdecydowanie dalej. I właśnie tu, na Bałkanach, zmiany są największe: imperium osmańskie utraciło swoje europejskie przedpole. Na mapie z 1914 roku widzimy Serbię, Czarnogórę, Grecję, Bułgarię, Rumunię i powstałą ledwie rok wcześniej Albanię: w sumie sześć państw teoretycznie nowoczesnych, czyli narodowych. Wzdłuż ich granic mamy mniejszości etniczne i religijne, terytoria po drugiej stronie uznawane z takich czy innych przyczyn za własne, mnóstwo wzajemnych pretensji. Każde z bałkańskich państw narodowych uchodzi w Europie Zachodniej za zacofane, ich wskaźniki cywilizacyjne – długość życia i śmiertelność niemowląt, alfabetyzacja, industrializacja i urbanizacja – rzeczywiście są dość odległe od odpowiednich danych dla Holandii czy Danii.
Porównywalne kłopoty ma tylko jedno z mocarstw: Rosja. Od dawna jest największym państwem na świecie, sięga od Łodzi, „Manchesteru Wschodu”, po Pacyfik. Od dawna też należy do ekskluzywnej rodziny imperiów. Jednocześnie boryka się z problemami wyjątkowymi w tym gronie: nie zna obowiązku szkolnego, nierozwiązany pozostaje problem własności ziemi, uprzemysłowienie ogranicza się do wysp w centrum, na południu i na zachodzie państwa. Teoretycznie jest potęgą militarną, ale potrafi ponieść klęskę w walce z korpusem ekspedycyjnym mocarstw zachodnich na własnym terytorium (wojna krymska 1855/56 r.). W latach 1904–1905 zostaje pierwszym mocarstwem europejskim („białym”), nie tyle pokonanym, ile po prostu upokorzonym przez Azjatów („żółtych”, czyli Japończyków). W latach 1905 i 1906 krajem wstrząsa rewolucja, chwieje się gmach samodzierżawia, czyli nieograniczonej konstytucją władzy cara. Wszyscy wiedzą, że problem zaczyna się na samej górze – głowie państwa daleko do nieomylności, a nie odpowiada przed kimkolwiek – ale rak bezwładu, korupcji, niekompetencji i głupoty toczy całą administrację państwową; po klęsce w wojnie z Japonią i pokonaniu rewolucji rozpoczyna się kolejny etap intensywnych reform wewnętrznych. Dobra koniunktura gospodarcza rzadko komu przesłania fakt, że państwo pozostaje niesprawne, parlament jest fasadą, a napięcia społeczne w czasie transformacji części społeczeństwa wiejskiego w miejskie, czyli uprzemysłowione – rosną. Podobnie narasta problem narodowościowy. Tylko w jednej, stosunkowo niewielkiej zachodniej części Rosji eskalują konflikty wokół uprzywilejowanych dotąd Niemców bałtyckich, sąsiadujących z nimi Łotyszy i Estów, dalej Litwinów, Żydów i Ukraińców: nie tylko na Bałkanach idea narodowa staje się na przełomie XIX i XX w. natchnieniem księży, pastorów i popów, nauczycieli czy referendarzy, którzy do tej pory uchodzili za posłuszny kościec imperium; o starym problemie polskim, którym Rosja zapłaciła za przesunięcie swojej granicy nad Wisłę w wyniku rozbiorów w końcu XVIII wieku, nie wspominając.
Inaczej na początku XX stulecia wygląda sytuacja Niemiec. Rzesza – w odróżnieniu od Rosji – łączy cechy imperium i państwa narodowego. Niemcy stanowią ponad 90 procent ludności. Różnice między mieszkańcami Prus Wschodnich i Badenii pozostają spore, ale mieszkańcy Królewca i Fryburga wyrażają je w tym samym języku, odwołując się do wspólnych lektur i podobnych wartości. Są członkami narodu, który stanowi dla wielu wzór nowoczesności. Niemieckie uniwersytety uchodzą za najlepsze na kontynencie, podobnie najbardziej innowacyjne gałęzie przemysłu, jak chemiczny, czy znakomita administracja państwowa i samorządowa. Armia, od zawsze uważana za specjalność Prusaków, wygrała wszystkie ostatnio prowadzone wojny. Gorzej wygląda sprawa kolonii: niemieckie generują deficyt, przede wszystkim zaś są trzeciorzędne – nie dostarczają ani właściwego prestiżu, ani satysfakcji. Ambicje imperialne koncentrują się w tej sytuacji raczej na południowym wschodzie niż na terytoriach zamorskich. Projekt kolei do Bagdadu, otwierający Niemcom pole ekspansji gospodarczej na Bałkanach i w imperium osmańskim aż po Bliski i Środkowy Wschód, uchodzi za najważniejszy.
Do Rosji są Niemcy podobne pod dwoma względami. Po pierwsze, na przełomie wieków XIX i XX wzbiera fala nacjonalizmu. W Rzeszy tego symbolem jest armia, partie, związki i gazety prawicowe, przede wszystkim Wilhelm II. Długoletniego kanclerza Ottona von Bismarcka, zdymisjonowanego przez młodego cesarza w 1890 roku, bano się w Europie jako polityka przysłowiowo zręcznego i skutecznego. Jego następcy nie mają już tej charyzmy. Zresztą polityką zagraniczną coraz chętniej para się sam cesarz. Wilhelm lubi pozować do zdjęć w pikielhaubie. Niemal wszędzie budzi irytację jako znerwicowany nieudacznik. Co chwila jątrzy, obraża wszystkich naokoło i prowokuje kryzysy. W historii nowoczesnej Europy zapisze się jako bodaj najmniej udolny spośród monarchów, którzy mieli siłę sprawczą. Rządzący w Rosji od 1894 roku Mikołaj II stanowi charakterologicznie przeciwieństwo swojego berlińskiego kuzyna: nieudolność cara bierze się z jego słabości. Rosyjski nacjonalizm rozkwita bez większego udziału władcy.
Po drugie, Rosja i Niemcy przyciągają cudzoziemców swoją kulturą wysoką, przede wszystkim literaturą piękną i muzyką, Niemcy – wspomnianymi uniwersytetami. Za godne naśladowania uznaje się także świetnie zorganizowane przedstawicielstwa niemieckiej klasy robotniczej: partia socjaldemokratyczna (Sozialdemokratische Partei Deutschlands, SPD), która w wyborach 1912 roku zdobywa prawie 35 procent głosów i tworzy największy klub parlamentarny, gęsta tkanka związków zawodowych, oświatowych czy samopomocowych, czołowi na skalę europejską (co wówczas znaczy: światową) myśliciele lewicy. Ale także Rzeszy, o caracie nie wspominając, daleko do soft power Wielkiej Brytanii czy Francji – niemiecki styl życia, od arystokracji po drobnomieszczaństwo, nie stanowi wzoru, do którego inni chcieliby aspirować. W czasie Wielkiej Wojny kryterium, wedle którego rozpoznawać się będą ludzie kulturalni – jak burmistrz okupowanego miasta i jego nowy komendant – pozostanie znajomość języka francuskiego.
Dodatkowo odpychają przysłowiowa niemiecka buta i równie przysłowiowe rosyjskie zacofanie. Co tylko utwierdza nacjonalistów w obu krajach w przekonaniu, że ich państwa są niedoceniane i szykanowane przez opinię publiczną innych krajów.
Najbardziej skomplikowana jest sytuacja Austro-Węgier. Monarchia habsburska przeistoczyła się w 1867 roku w państwo dualistyczne. Wspólne są osoba panującego (na Węgrzech Franciszek Józef rządzi jako król, w pozostałej części jako cesarz), polityka zagraniczna, armia i (częściowo) finanse. W 48-milionowej monarchii habsburskiej Niemcy austriaccy i Węgrzy stanowią łącznie mniej niż połowę ludności (44 procent; różne narody słowiańskie wspólnie liczą 47 procent). Inne narody teoretycznie korzystają z gwarantowanych konstytucją praw, umożliwiających rozwój samorządności, szkolnictwa i kultury; praktyka wygląda różnie, znacznie gorzej w węgierskiej niż w austriackiej części państwa, potocznie zwanej Przedlitawią. W parlamentach w Wiedniu i Budapeszcie niedobrze się dzieje: konflikty eskalują, sesje parlamentów są odraczane, odpowiedzialność rządu przed izbą staje się fikcją. Lewica żąda powszechnego prawa wyborczego, które w Przedlitawii wprowadzone zostaje dla mężczyzn w 1907 roku. Węgry pozostają przy starym systemie wyborczym, dającym przewagę narodowi państwowemu i warstwom posiadającym, co mniej więcej na jedno wychodzi. Niemcy austriaccy w Czechach i na Morawach czują się pozostawieni sam na sam z rosnącym w siłę czeskim ruchem narodowym i coraz częściej zerkają na prężną Rzeszę Niemiecką jako możliwego, w gruncie rzeczy wymarzonego, opiekuna.
Cekania
Tam, w Cekanii, państwie nie docenianym, które od tego czasu przestało istnieć, choć było pod wielu względami wzorowe, pulsowało także pewne piętno, ale nie za duże. Ile razy myślało się na obczyźnie o tym kraju, przesuwał się przed oczami obraz białych, szerokich i okazałych traktów z epoki pieszych marszów i ekstrapoczty, które przecinały kraj we wszystkich kierunkach jak rzeki porządku, wstęgi z jasnego żołnierskiego drelichu, obejmując prowincje papierowo białymi ramionami administracji. A co to były za prowincje! Lodowce i morze, skały Krasu i czeskie pszeniczne łany, noce nad Adriatykiem, zmącone ćwierkaniem świerszczy, słowackie wioski, gdzie dym wychodził z kominów niczym z zadartych do góry nozdrzy, wioski przycupnięte pomiędzy dwoma pagórkami, jak gdyby ziemia rozchyliła wargi, aby ogrzać między nimi swe dziecię. Naturalnie toczyły się po tych traktach i samochody, ale nie było ich za wiele. Przygotowano się i tu także do zdobycia przestworzy, ale niezbyt intensywnie. Od czasu do czasu wysyłano okręt do Ameryki Południowej lub Azji Wschodniej, ale niezbyt często. Nie miano żadnych ambicji ekonomicznych czy mocarstwowych. Znajdowano się w samym centrum Europy, gdzie krzyżują się stare osie świata. Takie słowa jak kolonie czy zamorskie władania brzmiały tu jak coś zupełnie jeszcze nie wypróbowanego i dalekiego. Roztaczano luksus, ale broń Boże nie tak wyrafinowany jak u Francuzów. Uprawiano spory, ale nie tak po maniacku jak u Anglosasów. Wydawano ogromne pieniądze na wojsko, ale akurat tyle, by nie stracić rangi mocarstwa pod względem militarnym przedostatniego. Stolica też była trochę mniejsza niż inne największe miasta świata, ale jednak znacznie większa od przeciętnych wielkich miast. A rządzony był ten kraj w sposób światły i bezbolesny, z ostrożnym usuwaniem wszelkich ostrych kantów przez najlepszą w Europie biurokrację, której można było zarzucić tylko jeden mankament: uważała genialność, a zwłaszcza genialną przedsiębiorczość osób prywatnych, nie uprzywilejowanych wysokim urodzeniem lub zleceniem państwowym, za arogancję i zarozumiałość. Ale bo i komu może się podobać wtrącanie się w jego sprawy osób niepowołanych! Zresztą w Cekanii geniuszy uważano za łobuzów, ale też nigdy, jak zdarzało się to gdzie indziej, nie uważano pierwszego lepszego łobuza za geniusza.
W ogóle ileż dziwnych rzeczy można by o tej nieistniejącej już dzisiaj Cekanii powiedzieć! Była ona, na przykład, cesarsko-królewska, ale poza tym zarówno cesarska, jak i królewska. Jednym z tych obu określeń: „c. k.” lub „c. i k.” oznaczona tam była każda rzecz i każda osoba, lecz mimo to potrzeba było wiedzy tajemnej, aby móc niezawodnie odróżnić, jakie instytucje i jakich ludzi należy określać „c. k.”, a jakie i jakich „c. i k.”. Pisało się o niej monarchia austro-węgierska, ale w potocznej mowie nazywano ją po prostu Austrią, to znaczy mianem, którego wyrzeczono się w uroczystej przysiędze państwowej, lecz które we wszystkich sprawach sentymentu zachowano na znak, że uczucia są nie mniej ważne niż ustawy państwowe, a przepisy nie normują istoty życia. Cekania miała konstytucję liberalną, ale rządy klerykalne. Rządzono nią klerykalnie, ale żyło się wolnomyślnie. Wobec prawa wszyscy obywatele byli równi, ale niekoniecznie wszyscy czuli się obywatelami. Był parlament, który tak gwałtownie korzystał ze swojej wolności, że przeważnie trzymano go zamkniętym. Istniał również specjalny paragraf na wypadek wyższej konieczności, z którego pomocą obywano się bez parlamentu, lecz za każdym razem, kiedy wszyscy cieszyli się już z absolutyzmu, monarcha wydał zarządzenie, aby wrócono do rządów parlamentarnych. Takie wypadki zdarzały się w tym państwie często i do nich zaliczyć można również owe walki pomiędzy poszczególnymi narodowościami, nie bez słuszności pasjonujące w swoim czasie całą Europę, a dziś całkiem fałszywie naświetlane. Były one tak gwałtowne, że z ich powodu machina państwowa kilka razy do roku się zatrzymywała i stała w miejscu, ale w tych antraktach lub interwałach w rządzeniu państwem zgadzano się ze sobą doskonale i udawano, że nic nie zaszło. Bo też nic istotnego nie zachodziło. Tylko niechęć każdego człowieka do dążeń każdego innego, którą dziś wszyscy odczuwamy, rozwinęła się w owym państwie wcześniej, jeśli można tak powiedzieć, wysublimowała w ceremoniał, który mógłby mieć ważne następstwa, gdyby jego dalszy rozwój nie został przedwcześnie przez katastrofę przerwany.
Gdyż nie tylko niechęć do obywatela była tam podniesiona do rangi uczucia zespołowego, ale i nieufność wobec własnej osoby i jej losu zmieniła się w głęboką pewność siebie. Działano w tym kraju – i to niekiedy aż do najwyższego stopnia roznamiętnienia lub jego następstw – zawsze inaczej, niż myślano, a myślano inaczej, niż działano. Nieświadomi rzeczy obserwatorzy uważali to za dowód uprzejmości lub nawet słabości charakteru, nazywanego przez nich austriackim. Ale to nie odpowiada prawdzie, bo nigdy nie odpowiadają prawdzie zjawiska zachodzące w jakimś kraju, jeśli tłumaczy się je po prostu charakterem jego mieszkańców. Każdy mieszkaniec każdego kraju bowiem ma co najmniej dziewięć charakterów: zawodowy, narodowy, państwowy, klasowy, geograficzny, płciowy, świadomy i nieświadomy, a może ponadto jeszcze jeden ściśle prywatny. Łączy on je w sobie, ale one rozluźniają jego spoistość, tak że w końcu nie jest on niczym innym, jak tylko małą, wymytą tymi wszystkimi strugami niecką, w którą one wsiąkają, aby następnie z niej znowu wypłynąć i wraz z innymi strumykami wypełnić inną. Dlatego też każdy mieszkaniec Ziemi posiada jeszcze dziesiąty charakter, który jest tylko biernym wytworem wyobraźni nie wypełnionych niczym przestrzeni. Pozwala on człowiekowi na wszystko, z wyjątkiem jednego: brania na serio tego, co jego przynajmniej dziewięć pozostałych charakterów czyni i co się z nim dzieje. Czyli innymi słowy, nie pozwala właściwie na to, co powinno go wypełniać. Ta, jak trzeba przyznać, trudna do opisania pusta przestrzeń jest we Włoszech innej barwy i kształtu niż w Anglii, ponieważ to, co się od niej odcina, ma inny kolor i formę, choć jest wszędzie tak samo pustą i niewidoczną przestrzenią, w której rzeczywistość stoi jak opuszczone przez wyobraźnię miasteczko zbudowane z dziecinnych klocków.
O ile coś takiego może być w ogóle widoczne, stało się to w Cekanii, i pod tym względem była Cekania, choć świat o tym nie wiedział, państwem najbardziej postępowym. Było to państwo, które z samym sobą jakoś się jeszcze parało, w którym było się negatywnie wolnym, stale z poczuciem niewystarczających powodów do własnego istnienia i owianym wielkimi marzeniami o tym, co się nie stało lub nawet stało, ale nie w sposób nieodwołalny, jak gdyby tchnieniem oceanów, z których wyłoniła się ludzkość.
„Coś się przydarzyło” – mówiono w Cekanii, podczas gdy inni ludzie myśleli, że stało się Bóg wie co. Był to swoisty, nie używany gdzie indziej ani w niemieckim, ani w jakimś innym języku sposób wyrażania się, dzięki któremu fakty i wypadki losowe stawały się lekkie jak puch lub przelotna myśl. Mimo wszystko, co przeciwko temu przemawia, Cekania była chyba jednak krajem wymarzonym dla geniuszy. I prawdopodobnie właśnie dlatego zginęła³.
Poszczególne kraje monarchii rozwijają się w nierównym tempie. Obie stolice należą do najnowocześniejszych miast europejskich. W Budapeszcie pierwszy odcinek metra powstaje w 1896 roku, w Wiedniu dwa lata później. Czechy i Morawy spokojnie mogą się mierzyć z wysoko rozwiniętymi regionami Europy Zachodniej, podczas kiedy Galicji i Bukowinie bliżej do wschodnich czy południowo-wschodnich sąsiadów niż do nowoczesności.
Nastroje, lojalność wobec monarchii, świadomość narodowa nie mają jednak większego związku z nierównoczesnością rozwoju. Austro-Węgry to państwo, w którym wszyscy są mniej lub bardziej niezadowoleni. Coraz częściej obywatele myślą w kategoriach narodowych – nie chcą wspólnoty z sąsiadami mówiącymi innym językiem. Hannah Arendt napisze później, że „nacjonalizm plemienny zawsze obstaje przy tym, że jego własny naród jest otoczony przez «świat wrogów», że jest «jeden przeciw wszystkim», że istnieje zasadnicza różnica między nim a innymi narodami”⁴, ale na razie etnicyzacja stosunków w monarchii na ogół nie opiera się na przemocy, państwo trwa. Jego symbolem jest cesarz, od 1867 roku także król Węgier. Niemal nikt nie pamięta monarchy innego niż rządzący od 1848 roku Franciszek Józef. Wiara w sprawiedliwego władcę, panującego z oddali, wysoko nad wszelkimi sporami i kłótniami polityków czy studentów, daje nadzieję: skoro od dziesięcioleci zapewnia pokój i jaki taki spokój – może monarchii uda się przejść przez kolejne zawirowania i kryzysy, w które obfituje polityka europejska na początku XX wieku?
Imperia nie byłyby imperiami, gdyby nie dążyły do uzyskania przewagi nad innymi. Najmniej szans ma w tym wyścigu Rosja: mimo ogromnego postępu pozostaje najsłabsza. Na Dalekim Wschodzie przegrała, w Azji Środkowej przestała zagrażać Wielkiej Brytanii. Jej najsłabszy przeciwnik to państwo Osmanów. Petersburg wspiera dekompozycję europejskiego przedpola imperium osmańskiego. Zawiera sojusze z państwami bałkańskimi. Najważniejsze są bliskie związki z Bułgarią i Serbią, która od 1903 roku przechodzi z obozu austro-węgierskiego do rosyjskiego i staje się ostoją bałkańskiej polityki Rosji jako protektora Słowian południowych i prawosławia.
Związek Petersburga z Belgradem w najwyższym stopniu irytuje polityków monarchii habsburskiej. Po pierwsze, Serbia jako rzecznik zjednoczenia Słowian południowych zagraża południowym granicom Austro-Węgier, gdzie mieszkają głównie Chorwaci, Słoweńcy, Bośniacy i Serbowie. Po drugie, sojusz Belgradu z Petersburgiem ma swoje przedłużenie w tzw. entente, czyli układzie sojuszniczym Rosji z Francją i Wielką Brytanią. Austriaccy wojskowi widzą w związkach caratu z Serbią egzystencjalne zagrożenie monarchii i prą do szybkiej rozprawy z Belgradem: wpływowy szef sztabu Franz Conrad von Hötzendorf od 1906 roku żąda wojny z Serbią. Tylko w 1913 roku, liczą historycy, Conrad von Hötzendorf dwudziestopięciokrotnie proponuje atak na Belgrad. W maju 1914 roku ponawia propozycję. Cesarz i politycy nie słuchają feldmarszałka. Na razie.