Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom - ebook
Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom - ebook
Zdobywczyni Międzynarodowej Nagrody im. Witolda Pileckiego w kategorii nagroda specjalna dla korespondentów wojennych 2021
Finalistka Orwell Prize for Political Writing 2021
Finalistka Baillie Gifford Prize for Non-Fiction 2020
Książka Roku 2020 według „Timesa” i „Sunday Timesa”
Gwałt – najbardziej przemilczana zbrodnia wojenna
Christina Lamb, doświadczona korespondentka wojenna, oddaje głos kobietom z obszarów objętych konfliktami zbrojnymi. Wśród jej rozmówczyń są japońskie niewolnice seksualne (tzw. comfort women), kobiety bengalskiego pochodzenia (birangona) krzywdzone przez pakistańskich żołnierzy w 1971 roku w czasie wojny między Indiami, Pakistanem i Bangladeszem, Jezydki porywane i przetrzymywane wbrew swej woli przez członków ISIS, nigeryjskie uczennice uprowadzone przez Boko Haram, muzułmanki gwałcone przez bośniackich Serbów i kobiety z plemienia Tutsi krzywdzone przez Hutu w czasie ludobójstwa w Rwandzie.
Lamb pokazuje, że przemoc seksualna stanowi uniwersalne narzędzie kontroli. Przedstawia gwałt nie jako „efekt uboczny” wojny, ale potężny instrument zniszczenia, równie skuteczny jak broń chemiczna. Służy on konkretnym celom: ma zmusić kobiety do uległości i upokorzyć je. Świadectwa bohaterek książki są wstrząsające – szczególnie w świetle obojętności światowej opinii publicznej na ich krzywdę.
Bohaterki Lamb nie są ofiarami, ale ocalałymi. Mimo niewyobrażalnego bólu i cierpienia żyją i zmieniają świat – dając jednoznaczny sygnał do działania.
„Kobieta idąca po wodę lub po drewno na opał jest w większym niebezpieczeństwie niż żołnierz na linii frontu” – Margot Wallström, Specjalna Przedstawicielka ONZ ds. Przemocy Seksualnej w Sytuacjach Konfliktu
„Najmocniejsza i najbardziej niepokojąca książka, jaką kiedykolwiek czytałem”.
Antony Beevor, autor Staliningradu
„Gwałt jest jedną z najdłużej ignorowanych zbrodni wojennych. Książka Christiny Lamb pokazuje horrendalną skalę okrucieństwa i przemocy. Historie tych kobiet zmuszają jednocześnie do płaczu i krzyku wściekłości”.
Amal Clooney, prawniczka, obrończyni praw człowieka
„Okrucieństwo opisane w książce Nasze ciała, ich pole bitwy przeraża. I słusznie. Zmuszając nas do patrzenia, Lamb służy całemu społeczeństwu”.
„The New York Times Book Review”
„W czasach #MeToo nareszcie wierzy się kobietom. Robi to również Christina Lamb w swojej niezwykle ważnej i wstrząsającej książce”.
„The Guardian”
„Bohaterki Lamb nie są ofiarami, ale ocalałymi. Autorka wysłuchuje ich osobistych historii, nie zapominając ani na moment o szerszej perspektywie. (…) Książka Nasze ciała, ich pole bitwy rzuca światło na niezwykle istotny temat, którego ignorowanie przez tak długi czas jest haniebne”.
„Booklist”
„Znakomita książka. (…) Bolesna i absolutnie niezbędna. Ujawnia, w jaki sposób gwałt jest wykorzystywany w konfliktach zbrojnych, a także pokazuje ogromną skalę niesprawiedliwości, z jaką spotykają się na całym świecie ocalałe”.
„Kirkus Reviews”
Christina Lamb od ponad trzydziestu lat relacjonuje konflikty zbrojne, poświęcając szczególne miejsce kobietom. Jest jedną z czołowych brytyjskich korespondentek zagranicznych, została pięciokrotnie uhonorowana nagrodą British Press dla najlepszego zagranicznego korespondenta roku, a także wyróżnieniami What the Papers Say Award, Prix Bayeux Calvados, Foreign Press Association i Amnesty International za swoje reportaże z różnych stron świata. Na co dzień pełni funkcję głównej korespondentki wojennej w „Sunday Timesie”. Na swoim koncie ma wiele znakomitych tytułów, jest autorką . książki To ja,Malala napisanej wspólnie z laureatką Pokojowej Nagrody Nobla Malalą Yousafzai. Za swoje zasługi została odznaczona przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego (OBE).
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8651-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIEWCZYNKA, KTÓRĄ BYŁAM
Wrzucili karteczki z imionami do miski i rozpoczęli losowanie. Dziesięć imion, dziesięć dziewcząt. Dziewczyny dygotały jak kocięta, które wpadły pod kapiący kran. W tej loterii nie mogły niczego wygrać. Mężczyźni, którzy ciągnęli losy, byli bojownikami Państwa Islamskiego i każdy miał dostać jedną z nich jako niewolnicę.
Naima wpatrywała się w swoje dłonie, czuła w uszach pulsującą krew. Obok stała dziewczyna młodsza od niej, mniej więcej czternastoletnia, i popłakiwała ze strachu, ale kiedy Naima spróbowała wziąć ją za rękę, jeden z mężczyzn ściągnął pasek i smagnął nim jak batem, żeby je rozdzielić.
Był starszy i większy od pozostałych. Miał około sześćdziesięciu lat, brzuch wylewał mu się kaskadą ze spodni, usta wykrzywiał złośliwy grymas. ISIS trzymało Naimę w niewoli już od dziewięciu miesięcy. Wiedziała, że żaden z tych ludzi nie jest życzliwy, ale modliła się, by akurat ten jej nie wylosował.
– Naima. – Jej imię przeczytał Abu Danoon. Wyglądał młodziej, prawie jak jej brat, podbródek pokrywał mu jeszcze miękki meszek. Może będzie miał mniej okrucieństwa w sercu.
Losowanie trwało. Temu grubemu, starszemu, przypadła młodziutka dziewczyna stojąca koło niej. On jednak powiedział do pozostałych coś po arabsku, wyciągnął dwa szeleszczące banknoty studolarowe i rzucił je na stół. Abu Danoon wzruszył ramionami, schował pieniądze do kieszeni i oddał mu wylosowaną przez siebie karteczkę.
Kilka minut później grubas już wpychał Naimę do czarnego land cruisera. Ruszyli ulicami Mosulu, miasta, o którego odwiedzeniu kiedyś marzyła. Teraz było jednak stolicą tych potworów, oprawców, którzy wdarli się do jej ojczyzny i porwali ją oraz sześcioro spośród jej rodzeństwa, a także tysiące innych.
Wyjrzała przez przyciemniane szyby. Jakiś staruszek siedzący na wozie poganiał batem osła, żeby ten go pociągnął. Wokół kręcili się ludzie na zakupach, chociaż jedyne kobiety widoczne na ulicy nosiły czarne hidżaby. Dziwnie było patrzeć, jak toczy się codzienne życie – prawie jakby oglądała film.
Człowiekiem, w którego ręce trafiła, był Irakijczyk Abdul Hasib, mułła. Ci religijni byli najgorsi.
– Robił mi wszystko – opowiadała później. – Bicie, seks, szarpanie za włosy, seks, wszystko… Odmawiałam, więc mnie zmuszał i bił. Mówił: „Jesteś moją _sabaya_”, moją niewolnicą. Potem po prostu leżałam i usiłowałam wyjść umysłem poza ciało, jakbym się nad nim unosiła, jakby działo się to komuś innemu. Miał dwie żony i córkę, ale nie zrobiły nic, żeby mi pomóc. Oprócz zaspokajania go musiałam zajmować się domem. Pewnego dnia, kiedy zmywałam, podeszła jedna z żon i kazała mi połknąć tabletkę – coś w rodzaju viagry. Dawały mi też pigułki antykoncepcyjne.
Jedyne chwile wytchnienia przychodziły co dziesięć dni, kiedy mułła jechał do Syrii, żeby odwiedzić inną część kalifatu.
Po mniej więcej miesiącu Abdul Hasib sprzedał ją innemu Irakijczykowi, Abu Ahli, za cztery tysiące pięćset dolarów – a więc ze znacznym zyskiem.
– Abu Ahla prowadził fabrykę cementu, miał dwie żony i dziewięcioro dzieci. Dwóch jego synów było bojownikami ISIS. Traktował mnie tak samo, zmuszał do seksu, ale potem zabrał mnie do domu swojego przyjaciela Abu Sulejmana i sprzedał za osiem tysięcy dolarów. Abu Sulejman sprzedał mnie Abu Daudowi, który po tygodniu odsprzedał mnie Abu Faisalowi, wytwórcy bomb w Mosulu. Ten trzymał mnie przez dwadzieścia dni i gwałcił, a potem sprzedał Abu Badrowi.
W sumie kupiło ją dwunastu różnych mężczyzn. Wymienia ich po kolei, pseudonimy i prawdziwe nazwiska, nawet imiona ich dzieci. Zapamiętała to wszystko, bo była zdeterminowana, żeby zapłacili za jej krzywdy.
– To, że nas tak odsprzedawali jeden drugiemu, jakbyśmy były kozami, było najgorsze – stwierdziła. – Próbowałam się zabić, wyskoczyć z jadącego samochodu. Kiedy indziej znalazłam jakieś tabletki i wszystkie połknęłam. Ale i tak się obudziłam. Czułam, że nawet śmierć mnie nie chce.
Piszę książkę o gwałcie na wojnie. To najstarszy oręż znany człowiekowi. Niszczy rodziny i pustoszy wioski. Zmienia dziewczynki w wyrzutków pragnących, by ich życie się skończyło, choć jeszcze nie zaczęło się na dobre. Z wojennego gwałtu rodzą się dzieci, które codziennie przypominają swoim matkom o przeżytej gehennie i często są odrzucane przez społeczność jako „zła krew”. A książki historyczne prawie zawsze go ignorują.
Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że usłyszałam najgorszą możliwą historię, spotykam kogoś takiego jak Naima. W dżinsach, koszuli w kratkę i czarnych adidasach, z jasnobrązowymi włosami ściągniętymi w kucyk, odsłaniającymi bladą, czystą twarz wyglądała jak nastolatka, chociaż miała dwadzieścia dwa lata. Do niewoli trafiła tuż po osiemnastych urodzinach. Siedziałyśmy na poduszkach w jej starannie wysprzątanym namiocie w obozie Khanke w pobliżu miasta Dahuk w północnym Iraku. Wokół ciągnęły się długie rzędy podobnych białych namiotów, które stały się prowizorycznymi domami dla tysięcy jezydów. Rozmawiałyśmy godzinami. Kiedy już zaczęła mówić, nie chciała przestać. I chociaż czasem się śmiała, opowiadając mi o drobnych aktach zemsty, których udało jej się dokonać na swoich oprawcach, nigdy się nie uśmiechała.
Zanim wyszłam, odwróciła telefon, żeby pokazać mi wsunięte za ramkę zdjęcie paszportowe. Przedstawiało ją – młodszą, uśmiechniętą uczennicę. Tylko ta fotografia została jej z dzieciństwa, w którym nigdy nie słyszała słowa „gwałt”.
– Muszę wierzyć, że nadal jestem tą dziewczynką – powiedziała.
Może myślisz, że gwałt jest czymś, co „zawsze zdarzało się na wojnie” i idzie w parze z plądrowaniem. Odkąd człowiek – mężczyzna – ruszył na wojnę, brał siłą kobiety, czy to po to, by upokorzyć wroga, dokonać zemsty, zaspokoić żądzę, czy po prostu dlatego, że mógł. Gwałt jest zjawiskiem tak powszechnie kojarzonym z wojną, że mówimy o gwałcie zadanym czemuś – na przykład miastu – by opisać dokonany ogrom zniszczeń.
Trafiłam do dziennikarstwa wojennego przypadkiem, jako jedna z niewielu kobiet w zawodzie nadal zdominowanym przez mężczyzn. Nie interesowały mnie strzelaniny, lecz to, co działo się za linią frontu – jak ludzie organizują sobie życie, zapewniają jedzenie, edukację i dach nad głową dzieciom i jak chronią starszych, gdy wokół rozpętuje się piekło.
Afgańska matka, która opowiadała mi, jak zeskrobywała mech ze skał, żeby nakarmić dzieci, kiedy przeprowadzała je przez góry, uciekając przed bombardowaniem. Matki, które wyczarowywały kanapki ze smażonej mąki i zebranych liści, a żeby ogrzać dzieci, paliły meble albo framugi okienne, na oblężonym starym mieście we wschodnim Aleppo, wśród bombardowań zmieniających ulice w szary pył. Kobiety Rohingja, które niosły dzieci przez lasy i rzeki, szukając bezpiecznego schronienia, kiedy birmańscy żołnierze spalili ich chaty i zmasakrowali mężczyzn.
Nie znajdziemy nazwisk tych kobiet w podręcznikach do historii ani na pomnikach mijanych na naszych dworcach kolejowych i w centrach miast. Jednak dla mnie to one są prawdziwymi bohaterkami.
Im dłużej wykonywałam tę pracę, tym bardziej narastał we mnie niepokój, nie tylko z powodu oglądanych okropności, ale także wrażenia, że zazwyczaj słyszymy jedynie połowę opowieści – może dlatego, że relacje zbierają głównie mężczyźni. Nawet dziś historie konfliktów opowiadane są przede wszystkim przez nich. Głosy kobiet aż nazbyt często się pomija. Podczas pierwszego etapu wojny w Iraku w 2003 roku, przed obaleniem Saddama Husajna, byłam jedną z sześciorga korespondentów i korespondentek wysłanych na miejsce przez „Sunday Times”. Trzech moich kolegów reporterów i jedna z dwóch koleżanek nie przytoczyli w swoich relacjach ani jednej wypowiedzi jakiejkolwiek Irakijki. Tak jakby kobiet w ogóle tam nie było.
Nie tylko dziennikarze widzą w krajach ogarniętych wojną terytoria należące do mężczyzn. Kobiety często wyklucza się z rokowań w sprawie zakończenia działań zbrojnych, mimo że z licznych badań wynika, iż porozumienia pokojowe zawarte z ich udziałem są trwalsze.
Kiedyś myślałam, że jako kobiety jesteśmy w strefie wojny bezpieczniejsze, że istnieje pewien kodeks nakazujący traktować naszą płeć z honorem. Ale wśród grup terrorystycznych i złoczyńców nie ma honoru. Wydaje się jasne, że w wielu dzisiejszych strefach konfliktu bardziej niebezpiecznie jest być kobietą. W ciągu ostatnich pięciu lat w kolejnych krajach widziałam więcej szokującej brutalności skierowanej przeciwko kobietom niż przez ponad trzy dekady przepracowane w zawodzie korespondentki zagranicznej.
Wystarczy odwiedzić wielkie światowe galerie sztuki czy przekartkować dzieła klasyków, by stwierdzić, że gwałt na wojnie nie jest niczym nowym. Pierwsza książka historyczna w dziejach Zachodu, pióra Herodota, zaczyna się od opisu serii porwań kobiet dokonanych przez Fenicjan, następnie Greków, a w końcu Trojan, którzy schwytali Helenę, powodując tym samym grecką inwazję na Azję i odwet Persów. „Boć przecie to jasne, że gdyby same nie chciały, nigdy nie zostałyby uprowadzone”1 – twierdzi Herodot i jest to zapowiedź tego, jak mężczyźni będą pisać historię. W _Iliadzie_ Homera grecki generał Agamemnon obiecuje Achillesowi pod dostatkiem kobiet, jeśli zdobędzie Troję: „(…) kiedy bogowie wielkie miasto Priama pozwolą nam w gruzy obrócić, (…) dwadzieścia Trojanek ponadto niech sobie wybierze”2. Cały zatarg między tymi dwoma wojownikami wziął się zresztą stąd, że Agamemnon został zmuszony do oddania kobiety, którą wziął jako „zdobycz wojenną”, i próbował się dobrać do podobnej zdobyczy Achillesa.
Przyzwolenie na dokonywanie gwałtów i plądrowanie było sposobem wynagradzania rekrutów, którym nie płacono żołdu. Zwycięski władca mógł zaś podkreślić swoją wiktorię, karząc i gnębiąc przeciwników, co Rzymianie określali terminem _Vae victis_ („Biada zwyciężonym”).
Działo się tak nie tylko w czasach antyku. Jeśli prześledzimy historię od starożytnych Greków, Persów i Rzymian, od Aleksandra Wielkiego i pozostawionych w całej Azji Środkowej pamiątek po podbojach w postaci jasnowłosych, niebieskookich dzieci, po „pocieszycielki” cesarskiej armii japońskiej oraz masowe gwałty czerwonoarmistów na Niemkach podczas drugiej wojny światowej, widzimy, że kobiety od dawna traktowano jako łupy wojenne.
„Uświadomienie sobie przez mężczyznę, że jego genitalia mogą służyć za budzącą postrach broń, trzeba zaliczyć do najważniejszych odkryć czasów prehistorycznych, obok wykorzystania ognia i pierwszego prymitywnego kamiennego topora” – doszła do wniosku amerykańska pisarka Susan Brownmiller w swojej przełomowej pracy na temat gwałtu, _Against Our Will_ (Wbrew naszej woli), opublikowanej w 1975 roku.
Gwałt jest wojennym orężem w tym samym stopniu co maczeta, pałka czy kałasznikow. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat grupy fanatyków religijnych i etnicznych szowinistów od Bośni po Rwandę, od Iraku po Nigerię, od Kolumbii po Republikę Środkowoafrykańską stosowały gwałt jako celową strategię, niemal broń masowego rażenia, nie tylko po to, by niszczyć godność i terroryzować społeczności, ale także aby wyeliminować tych, których uważają za etnicznych wrogów albo niewiernych.
„Podbijemy wasz Rzym, połamiemy wasze krzyże i zniewolimy wasze kobiety” – ostrzegał Abu Muhammad al-Adnani, rzecznik Państwa Islamskiego, w skierowanym do Zachodu przesłaniu w 2014 roku, kiedy bojownicy ISIS wtargnęli do północnego Iraku i Syrii, porywając tysiące dziewcząt takich jak Naima.
Podobne groźby rzucało Boko Haram, jeszcze bardziej bezwzględna organizacja terrorystyczna, która wdzierała się do wiosek w północnej Nigerii, zabijając mężczyzn i wyłapując dziewczyny, by przetrzymywać je w obozach, gdzie miały rodzić nowe pokolenie dżihadystów. Oto mrożąca krew w żyłach, rozgrywająca się w realnym świecie wersja _Opowieści podręcznej_ Margaret Atwood.
– Porwałem wasze córki. Sprzedam je na targu, na Allaha – oświadczył Abubakar Shekau po uprowadzeniu kilkuset uczennic. – Wydam za mąż kobietę w wieku dwunastu lat. Wydam za mąż dziewczynkę w wieku dziewięciu lat.
Słuchałam kobiet opowiadających historie, które nie mieściły się w głowie, starałam się je wiernie zrelacjonować czytelnikom mojej gazety, wkładając w to całe serce, i wciąż zadawałam sobie pytanie: „Jak to możliwe, że to się ciągle dzieje?”.
Intymny charakter gwałtu oznacza, że wiele przypadków pozostaje niezgłoszonych, tym bardziej w strefach konfliktu, gdzie łatwo o odwet i stygmatyzację, a trudno o dowody. To nie zabójstwo, tutaj nie ma zwłok, więc podanie konkretnych liczb jest trudne.
Nawet jednak w przypadkach, o których wiemy, bo odważne kobiety zdecydowały się opowiedzieć o swojej gehennie, rzadko podejmuje się jakieś działania. Niemal jakby gwałt był bagatelizowany i uznawany za dopuszczalny, jeśli zdarza się na wojnie, zwłaszcza w dalekich krajach. Albo jakbyśmy nie chcieli wiedzieć. Czasami po postawieniu ostatniej kropki i wysłaniu tekstu dostawałam odpowiedź od redakcji, że materiał jest zbyt szokujący dla czytelników. Bywało, że publikowano go z ostrzeżeniem: „Uwaga, drastyczne treści”.
Ku mojemu zdumieniu pierwszy raz sądzono gwałt jako zbrodnię wojenną dopiero w 1998 roku.
A przecież chyba gwałt podczas wojny był nielegalny od wieków? Najdawniejszy taki proces, o którym wzmianki udało mi się znaleźć, odbył się w niemieckim mieście Breisach w 1474 roku. Peter von Hagenbach, rycerz w służbie księcia Burgundii, został skazany za złamanie „praw boskich i ludzkich” – pięcioletnie rządy terroru w dolinie górnego Renu, w czasie których gwałcił i mordował cywilów. Twierdził, że „tylko wykonywał rozkazy”, ale obronę tę odrzucono i wykonano egzekucję. Niektórzy historycy uważają powołaną przez arcyksięcia Austrii, złożoną z dwudziestu ośmiu mężczyzn komisję, przed którą stanął von Hagenbach, za pierwszy w dziejach międzynarodowy trybunał karny. Inni przekonują, że nie chodziło tu o gwałty wojenne, bo nie trwał wtedy żaden konflikt.
W jednej z pierwszych szeroko zakrojonych prób skodyfikowania praw wojny zanegowano pokutujący od dawna pogląd, że gwałt jest nieuchronną konsekwencją działań zbrojnych. Rozkaz generalny nr 100, zwany też Kodeksem Liebera, wydany przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Abrahama Lincolna w 1863 roku i dotyczący zachowania żołnierzy Unii w czasie wojny secesyjnej, surowo zabraniał gwałtu – „pod karą śmierci”.
W 1919 roku, w reakcji na potworności pierwszej wojny światowej, między innymi masakrę setek tysięcy Ormian dokonaną przez Turków, utworzono komitet do spraw odpowiedzialności, tak zwany Komitet Piętnastu. Gwałt i przymusowa prostytucja znalazły się wysoko na liście trzydziestu dwóch zbrodni wojennych.
Nie powstrzymało to jednak gwałtów podczas drugiej wojny światowej. Oburzenie makabrą tej wojny, w której o gwałty oskarżano wszystkie strony konfliktu, doprowadziło zwycięzców do utworzenia pierwszych międzynarodowych trybunałów w Norymberdze i Tokio, mających sądzić zbrodnie wojenne. Nie odbył się jednak ani jeden proces w sprawie przemocy seksualnej.
Nie było nawet przeprosin. Zamiast tego – milczenie. Milczenie w sprawie niewolnictwa seksualnego „pocieszycielek”. W sprawie tysięcy Niemek zgwałconych przez żołnierzy Stalina, o czym nie było nawet wzmianki w moich szkolnych podręcznikach do historii. Milczano także w Hiszpanii, gdzie falangiści generała Franco gwałcili kobiety i wypalali im piętna na piersiach.
Taka reakcja zbyt długo była normą. Gwałty wojenne spotykały się z cichym przyzwoleniem, dokonywano ich bezkarnie, a przywódcy wojskowi i polityczni je lekceważyli, jakby były dopiskiem na marginesie. Albo zaprzeczano, że w ogóle do nich doszło.
Artykuł 27 IV konwencji genewskiej, przyjętej w 1949 roku, stanowi w drugim akapicie: „Kobiety będą specjalnie chronione przed wszelkimi zamachami na ich cześć, zwłaszcza przed gwałceniem, zmuszaniem do prostytucji i wszelką obrazą wstydliwości”.
Przez dziesięciolecia była to najbardziej niedostrzegana zbrodnia wojenna. W sercu Europy musiały zacząć znów powstawać obozy gwałtu, żeby problem przyciągnął uwagę międzynarodowej opinii publicznej. Podobnie jak wiele innych osób o przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych po raz pierwszy usłyszałam w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, podczas wojny w Bośni.
Oburzenie, które wybuchło, sugerowało koniec istniejącego wcześniej cichego przyzwolenia. W 1998 roku, tym samym, w którym zapadł pierwszy wyrok skazujący, gwałt jako zbrodnia wojenna został zapisany w Statucie Rzymskim, ustanawiającym Międzynarodowy Trybunał Karny.
Dziewiętnastego czerwca 2008 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ jednogłośnie przyjęła rezolucję 1820 w sprawie przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych, głoszącą, że „gwałt i inne formy przemocy na tle seksualnym mogą stanowić zbrodnię wojenną, zbrodnię przeciwko ludzkości lub konstytutywny element ludobójstwa”.
Rok później powstał urząd specjalnej przedstawicielki sekretarza generalnego ONZ do spraw przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych.
Jednak w ciągu dwudziestu jeden lat istnienia Międzynarodowy Trybunał Karny nie skazał ani jednego oskarżonego o gwałt wojenny. Jedyny wyrok skazujący został obalony po apelacji.
Wpisanie tych zbrodni do aktów prawnych to dobry początek, wyraźnie jednak nie daje gwarancji egzekwowania tych zapisów ani nawet porządnego dochodzenia. Ze względu na samą swoją naturę zbrodnie seksualne często nie mają świadków, brak też bezpośrednich rozkazów na piśmie, więc niełatwo cokolwiek udowodnić, a ofiarom trudno nawet przyznać, co zaszło. Nie pomaga też fakt, że dochodzenie często prowadzą mężczyźni, którzy nie zawsze mają wprawę w przesłuchiwaniu pokrzywdzonych w tak delikatnych sprawach. Stanowiska decyzyjne zajmują prokuratorzy lub sędziowie – na ogół mężczyźni – którzy nie traktują przemocy seksualnej priorytetowo, za najważniejsze sprawy uznając masowe egzekucje, a czasem nawet sugerują, że kobiety „same się prosiły”.
Niestety uznanie przez społeczność międzynarodową, że przemoc seksualną często stosuje się jako celową strategię wojskową, za co można sprawców ścigać sądownie, w wielu miejscach na świecie niczego nie zmieniło. W raporcie specjalnej przedstawicielki sekretarza generalnego ONZ do spraw przemocy seksualnej w konfliktach zbrojnych z 2018 roku wymieniono dziewiętnaście krajów, w których kobiety były w tym czasie gwałcone na wojnach, a także dwanaście krajowych formacji wojskowych i policyjnych oraz trzydzieści dziewięć grup niepodlegających żadnemu państwu dopuszczających się tych zbrodni. W raporcie zaznaczono, że nie jest to bynajmniej kompletna lista, lecz obejmująca przypadki, „co do których dostępne były wiarygodne informacje”.
A potem powstał ruch #MeToo. Chyba wiele z nas zapamiętało rok 2017 jako punkt zwrotny w mówieniu o przemocy seksualnej. Kampania pod tym hasłem, przeprowadzona po zarzutach wysuniętych przez kilka aktorek i asystentek produkcji wobec hollywoodzkiego producenta Harveya Weinsteina, uwolniła rzeszę napastowanych kobiet od poczucia winy i wstydu i ośmieliła je do zabrania głosu.
Tak jak wiele innych kobiet śledziłam #MeToo z mieszaniną zachwytu i zgrozy. Zachwytu, że kobiety zaczęły tak licznie mówić o swoich doświadczeniach i nie miały zamiaru dłużej znosić molestowania, które często my, kobiety dziś w średnim wieku, traktowałyśmy jako coś oczywistego. Zgrozy, że przemoc seksualna jest tak rozpowszechnionym zjawiskiem – doświadcza jej w ciągu życia jedna trzecia z nas. Przemoc ta jest ślepa na rasę, klasę i granice państw: dzieje się wszędzie.
Czułam jednak także pewien niepokój. Co z kobietami, które nie mają pieniędzy na prawników ani dostępu do mediów? Co z tymi w krajach, gdzie gwałt jest używany jako broń?
Jak to widzieliśmy w przypadku oskarżeń przeciwko Harveyowi Weinsteinowi, nawet na liberalnym Zachodzie silne, niezależne kobiety, które ujawniają seksualnych drapieżców, robią to z dużą trudnością i ze strachem. Często są piętnowane przez prasę i muszą się ukrywać, jak doktor Christine Blasey Ford, psycholożka, która zarzuciła napaść seksualną Brettowi Kavanaugh, sędziemu nominowanemu do Sądu Najwyższego, w czasach kiedy oboje byli nastolatkami.
Wyobraźmy sobie więc kobiety bez pieniędzy i wykształcenia, w miejscach, gdzie władzę sprawuje się z karabinem lub maczetą w dłoni. Nie dla nich pomoc psychologiczna czy odszkodowanie. Często to właśnie one zostają potępione i skazane. Skazane na życie z traumą, na bezsenne noce, na problemy z nawiązywaniem relacji, nie mówiąc już o szkodach psychicznych, może też na bezdzietność – mogą nawet spotkać się z ostracyzmem w swoich społecznościach, co jedna z nich nazwała „powolną śmiercią”.
Na całym świecie kobiece ciało nadal jest w znacznej mierze polem bitwy, a setki tysięcy kobiet noszą niewidzialne rany wojenne.
Postanowiłam więc opowiedzieć historie niektórych z nich ich własnymi słowami. Był to początek szokującej podróży przez Afrykę, Azję, Europę i Amerykę Południową, by zbadać jedne z najmroczniejszych czynów znanych człowiekowi. W kolejnych miejscach, do których jechałam, przekonywałam się, jak powszechne są gwałty, bo społeczności międzynarodowej i krajowym sądom wciąż nie udaje się oddać sprawców w ręce sprawiedliwości.
Nie są to historie, które łatwo opowiadać ani których łatwo słuchać. Ale często traktują o zdumiewającej odwadze i heroizmie.
Kobiety nie są jedynie biernymi świadkami historii. Pora przestać opowiadać tylko połowę dziejów.
1 Herodot, _Dzieje_, tłum. S. Hammer, Warszawa 2007, s. 20.
2 Homer, _Iliada_, tłum. I. Wieniewski, Kraków 1984, s. 162.1
NA WYSPIE MUSSOLINIEGO
_Leros, sierpień 2016 roku_
Kiedy wspominam tamto lato na maleńkiej greckiej wyspie Leros, opuszczony zakład dla obłąkanych, gdzie po raz pierwszy spotkałam jezydki, zaśmiecony odchodami gołębi i rdzewiejącymi żelaznymi stelażami łóżek, wciąż widzę oczy tej dziewczyny, przepastne, pełne niepokoju, proszące.
Wciska mi do ręki swój telefon, żeby pokazać nagranie wideo. Widzę metalową klatkę, w niej kilkanaście młodych kobiet, a wokół arabskich mężczyzn z kałasznikowami na ramionach, zanoszących się szyderczym śmiechem. W pierwszej chwili nie rozumiem. Kobiety wyglądają na skamieniałe z przerażenia. Potem mężczyźni się odsuwają, klatkę ogarniają płomienie, słychać krzyki i nagranie się kończy.
– Tam jest moja siostra – powiedziała dziewczyna. – Palą żywcem dziewice.
Wszystko wokół jakby się zatrzymuje i zaczyna wirować. Właśnie zobaczyłam piekło. Nie wiem, czy dźwięk w mojej głowie to dobiegający z zewnątrz szum morza, czy hucząca mi w uszach krew. Przez dziurę w dachu leje się słoneczny żar, po twarzach spływa nam pot. Przez gruzy, wśród potłuczonego szkła i zwalonych krokwi, brnie mała jezydka, zabiedzona chudzinka. Coś sobie nuci, pasemka włosów przykleiły jej się do policzka jak pierzaste liście. Zbliża się coraz bardziej do ziejącego w podłodze krateru, aż spanikowana zrywam się i ją stamtąd odciągam. Jej matka, oparta o kamienny mur obok dziewczyny, której siostrę spalono żywcem, obojętnie gapi się w dal. Co ci ludzie przeszli?
Chcę się wydostać z tego psychiatryka z zakratowanymi oknami i poplamionymi ścianami. Przed przyjazdem obejrzałam stary film dokumentalny _Wyspa wyrzutków_ i w głowie kłębią mi się pochodzące z niego obrazy ogolonych na łyso mężczyzn i kobiet, nagich i przykutych łańcuchami do łóżek, z drgającymi, wykręconymi pod dziwnym kątem kończynami, albo ubranych w bezkształtne kaftany, stłoczonych w jakiejś sali na podłodze i wpatrujących się w kamerę.
Przez kraty w oknach widzę w dole rzędy białych prefabrykowanych kontenerów otoczonych ogrodzeniem z siatki i drutu kolczastego, a dalej Morze Egejskie, tworzące dysonans perfekcją głębokiego błękitu.
Obóz, w którym mieszkają jezydki, jest oddalony o ponad tysiąc mil od ich ojczyzny, leżącej między Syrią a Irakiem, u podnóża wysokiej świętej góry, na której, jak wierzą, spoczęła arka Noego.
Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z jezydami. Ich religia należy do najstarszych na świecie, ale, jak większość ludzi, po raz pierwszy usłyszałam o nich pod koniec lata 2014 roku, kiedy zobaczyłam zdjęcia tysięcy jezydów uwięzionych na tej górze, dokąd uciekali przed kolejnymi konwojami ubranych na czarno bojowników ISIS, chcących ich eksterminować.
Tego parnego sierpniowego dnia w ruinach przytułku dla obłąkanych jezydki jedna po drugiej wychodziły z cienia, żeby opowiedzieć mi swoje historie, historie, które wstrząsnęły mną do głębi, które były gorsze od wszystkiego, co słyszałam w ciągu trzech dekad pracy w zawodzie korespondentki zagranicznej.
Załamane kobiety o chudych, wiotkich ciałach i z długimi włosami o fioletowawym odcieniu, okalającymi twarze pozbawione światła, wydawały mi się zawieszone między życiem a śmiercią. Wszystkie straciły rodziców, braci, siostry. Szeptem, głosem cichym jak tchnienie wiatru, opowiadały o swojej ukochanej ojczyźnie Sindżar – wymawiały to „Szingal” – i o noszącej taką samą nazwę górze, która miała dać im schronienie, ale wielu i wiele z nich zginęło na jej zboczach z głodu i pragnienia. Opowiadały o miasteczku Koczo, które bojownicy ISIS oblegali przez trzynaście dni, a potem wyrżnęli wszystkich mężczyzn i starsze kobiety, a dziewice pojmali. I o kinie Galaxy na wschodnim brzegu rzeki Tygrys, gdzie dziewczyny – niektóre były ich siostrami – podzielono na brzydkie i piękne, a następnie wystawiono na sprzedaż jako niewolnice seksualne dla bojowników ISIS.
Matka dziewczynki, która omal nie wpadła do dziury w podłodze, pochodziła z Koczo. Miała trzydzieści pięć lat, nazywała się Asma Bashar, a jej głos przypominał staccato karabinu maszynowego. Pozostałe nazywały ją Asma Loco, bo, jak twierdziły, postradała zmysły. Powiedziała mi, że w rzezi zginęło czterdzieścioro członków jej rodziny, w tym jej matka, ojciec i bracia. Cztery siostry i dwanaście siostrzenic i bratanic zostało zabranych jako niewolnice seksualne.
– Nie mam nikogo oprócz jednej siostry, której udało się uciec z niewoli i która jest teraz w Niemczech – wyznała. – Biorę pigułki, żeby wymazać to, co się stało, z pamięci.
Ayesha, której rodzice i bracia zostali zabici przez ISIS (Georgios Makkas/Panos Pictures)
Odezwała się młodsza kobieta, która dotąd stała pod popękaną niebieską ścianą nieruchoma jak portret:
– Mam dwadzieścia lat, ale czuję się, jakbym dawno skończyła czterdzieści.
Miała na imię Ayesha. Powiedziała, że jej rodzice i bracia zginęli w Koczo.
– Widziałam, jak umiera moja babcia, jak umierają dzieci, i teraz pamiętam tylko złe rzeczy. Cztery moje koleżanki zostały sprzedane za jedynie dwadzieścia euro.
Udało jej się uciec z mężem w góry, a potem jakoś przedostali się przez rozdartą wojną Syrię do Turcji. Zapłacili pięć tysięcy dolarów przemytnikom ludzi, żeby przepłynąć przez Morze Egejskie do Grecji. Po kilku nieudanych próbach przeprawy w połatanych, przepełnionych pontonach wreszcie dotarli na tę wyspę.
– Po tym wszystkim okazuje się, że wciąż nie jesteśmy wolne – powiedziała. Pokazała mi lewy nadgarstek. Bladą skórę przecinały wypukłe czerwone blizny, jak pełzające wściekłe robaki. – Usiłowałam się zabić nożem. – Wzruszyła ramionami. Ostatni raz próbowała zaledwie dwa tygodnie wcześniej.
* * *
Leros zawsze była wyspą wyrzutków – kolonią trędowatych, obozem internowania dla więźniów politycznych i przytułkiem dla chorych umysłowo uznanych za nieuleczalne przypadki. W 2015 roku stała się jedną z wielu greckich wysp, na które trafiali liczni uchodźcy uciekający przed wojną w Syrii, Iraku i Afganistanie.
Znalazłam się tu jako dziennikarka właśnie za sprawą kryzysu uchodźczego. Pięć wysp należących do Grecji, w tym Leros, ogłoszono centrami kryzysowymi (_hotspots_), kiedy w 2016 roku Unia Europejska dobiła targu z Turcją, płacąc jej trzy miliardy euro za zatrzymanie kolejnych przepraw przez Morze Egejskie. Dziesięć tysięcy uchodźców, którzy utknęli na wyspach, zgromadzono w tych pięciu ośrodkach przejściowych, ale procedura azylowa była tak powolna, że właściwie stały się one więzieniami na wyspach. Odwiedziłam też inne ośrodki – na Lesbos, Chios i Kos – i byłam świadkiem trudnych do zaakceptowania kontrastów: zdesperowani uchodźcy odgrodzeni w obozach, na stadionach i w dawnych fabrykach, gdzie krążyło tylu handlarzy żywym towarem, że kobiety zakładały na noc pieluchy, by nie musieć wychodzić z namiotów za potrzebą, a nieopodal beztroscy wczasowicze cieszyli się słońcem i morzem, jedząc musakę i popijając ouzo.
Na Leros było inaczej. Nigdy wcześniej nie widziałam podobnego miejsca. Nie brakowało tu typowych dla greckich wysp rybackich wiosek z oślepiająco białymi domami, rozrzuconymi w malowniczym bezładzie, z wiatrakami i tawernami nad brzegiem mieniącego się błękitem morza. Ale główne miasto, Lakki, przywodziło na myśl stalinowskie art déco: szerokie aleje, ostrokątne bryły willi z surowego betonu, kino z kolumnadą, okrągły rynek, szkoła przypominająca silos zbożowy, minimalistyczna wieża zegarowa, a także budynki, które wyglądały jak UFO i jak staroświeckie radio tranzystorowe. Czułam się, jakbym trafiła przypadkiem na zapomniany plan filmowy.
Wyspa odgrywała kiedyś ważną rolę w planach stworzenia drugiego Cesarstwa Rzymskiego, które snuł Mussolini. Leros, odbita razem z całym archipelagiem Dodekanezu Turkom osmańskim w 1912 roku, stała się częścią włoskiego imperium kolonialnego, obejmującego również Libię, Somalię i Erytreę. Kiedy w latach dwudziestych Mussolini doszedł do władzy, uznał, że głęboki naturalny port wyspy tworzy idealną bazę morską, która pozwoli Włochom przejąć kontrolę nad całym wschodnim Morzem Śródziemnym. Wysłał więc na Leros marynarkę i administratorów, a także architektów, żeby zaprojektowali nowoczesne miasto w faszystowskim stylu, nazywanym przez Włochów _razionalismo_.
Po klęsce Włoch w drugiej wojnie światowej kontrola nad wyspami przeszła w ręce Greków, a Lakki (albo Portolago, jak nazywali miasto Włosi) opustoszało. Kiedy w 1967 roku władzę w Grecji przejęli czarni pułkownicy, w dawnych koszarach marynarki Mussoliniego na Leros zaczęli zamykać więźniów politycznych, a później zsyłali tu umysłowo chorych. Z kontynentu przywieziono statkami tysiące pacjentów, których trzymano w średniowiecznych warunkach, aż sprawa stała się głośna dzięki prasie i filmowi dokumentalnemu z 1990 roku, temu, który widziałam. Cała Unia Europejska zapłonęła oburzeniem, co doprowadziło do zamknięcia zakładu w 1997 roku. A potem przypłynęli uchodźcy.
Jadąc do obozu, mijałam po drodze wiele opuszczonych ceglanych budynków i zardzewiałe karetki. Kilka osób wyszło, żeby mi się przyjrzeć, w tym mężczyzna o dzikim spojrzeniu, pchający taczki i wymachujący pięścią – na wyspie zostało trochę pacjentów szpitala.
Było to dziwne miejsce na obóz dla uchodźców. Przebywało w nim mniej więcej siedemset osób z Syrii, Iraku, Afganistanu i Pakistanu, w tym jedna trzecia dzieci. Jezydów było około setki. Wszyscy ci uchodźcy stanowili dziesięć procent populacji tej małej wyspy.
Z bliska okazało się, że za baraki mieszkalne służyły zwykłe białe kontenery, standardowo używane w transporcie morskim do przewozu żywności. Między nimi rozciągały się sznury z praniem, a na zewnątrz kucali starsi mężczyźni i grali kapslami w zaimprowizowanego tryktraka. Warunki nie były złe w porównaniu z niektórymi obozami, jakie zdarzyło mi się odwiedzić, ale – jak zauważył zarządzający tym miejscem Yiannis Hrisafitis – uchodźcy „nie o tym marzyli”. Nie wolno im było opuścić wyspy, więc tkwili w zawieszeniu, podczas gdy kraje Unii Europejskiej nie mogły się dogadać, kto ma ich przyjąć. Tymczasem ludzie nie mieli tu nic do roboty, niczego, czym mogliby zająć myśli, poza strasznymi wspomnieniami, ani żadnej nadziei na przyszłość.
Błąkałam się między sznurami z praniem, a za mną chodził chłopczyk ściskający kurczowo dużego pluszowego misia. Kiedy usiłowałam z nim porozmawiać, uciekł. Zobaczyłam grupę Syryjek o pobrużdżonych twarzach – siedziały na łóżku i paliły papierosy. Wiedziałam z miejscowego szpitala, że regularnie zdarzały się tu próby samobójcze.
Obóz okalały dwa rzędy siatki zwieńczone zwojami drutu kolczastego, jak w więzieniu.
– Ma to powstrzymać osoby z zewnątrz przed dostaniem się do środka – tłumaczył Yiannis. – Ktoś może chcieć porwać dzieci albo młode kobiety, lub kupić czyjeś organy czy sprzedawać narkotyki.
Część zajmowana przez jezydów była otoczona jeszcze jednym ogrodzeniem, tworzącym obóz w obozie. Yiannis wyjaśnił, że dwa tygodnie przed moją wizytą jezydzi zostali zaatakowani przez innych uchodźców, sunnickich muzułmanów, którzy ich potępili jako czcicieli diabła, zupełnie tak jak wcześniej ISIS. Yiannis kazał ich więc odgrodzić, by zapewnić im ochronę. Żeby ze mną porozmawiać, jezydki poszły do budynku psychiatryka, bo uznały, że tak będzie bezpieczniej.
Zauważyłam, że wszystkie mają zawiązane na nadgarstkach splecione czerwono-białe sznureczki. Kiedy zapytałam o ich znaczenie, wyjaśniły, że biały symbolizuje upragniony przez jezydów pokój, a czerwony krew rodaków zabitych w poprzednich falach ludobójstwa – przez muzułmanów, Persów, Mongołów, Turków osmańskich, Irakijczyków… Ich sąsiadów. Powiedziały, że ta ostatnia próba eksterminacji, dokonana przez ISIS, była siedemdziesiątą czwartą. Do przemocy przeciwko jezydom dochodziło tak często, że mieli w swoim języku słowo oznaczające ludobójstwo – _ferman _– na długo zanim pojawił się jego angielski odpowiednik, _genocide_, ukuty dopiero w 1944 roku przez polskiego prawnika Rafała Lemkina.
– Tu jest jak w więzieniu, każdy walczy z każdym – oznajmiła Ayesha, dziewczyna, która wydawała się nieruchoma niczym obraz na ścianie. – Nic nam nie zostało, nie mamy już pieniędzy, wydaliśmy wszystko, żeby tu dotrzeć, a świata nic nie obchodzimy.
Ostatniego dnia mojego pobytu na wyspie jezydki opowiedziały mi o sekretnej wiosce w Niemczech, gdzie znalazło schronienie ponad tysiąc dziewcząt, niewolnic seksualnych, które uciekły albo zostały uratowane. Poczułam się zaintrygowana.