- W empik go
Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim - ebook
Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim - ebook
Książka ta, składająca się z wywiadów, których Tadeusz Konwicki udzielił w ciągu wielu lat różnym rozmówcom, stanowi pewną opowieść – poniekąd autobiograficzną, bo i mówi przecież sam pisarz i reżyser. To zbiór kilkudziesięciu migawek z konkretnych momentów jego życia. Jest tu nie tylko zwielokrotniony portret samego Konwickiego, ale i obraz sytuacji, pośród których się znajduje i którym niby z dystansem, a jednak z niesłabnącą uwagą się przygląda.
„Nie wiem, co to jest miłość ojczyzny. Czy to jest zakochanie się? Ekscytacja na widok pejzażu (ale tylko do granicy, dalej już nie)? Podniecenie na widok tłumu idącego ulicami Warszawy? Rozumiem, że można kochać kobietę, być przywiązanym do przyjaciela. Ale miłości patriotycznej nie rozumiem. Ja uważam, że trzeba te rzeczy uskromnić. Wystarczy być lojalnym wobec swego otoczenia i swojego społeczeństwa”.
(z wywiadu Elżbiety Sawickiej, 1991)
„Żyjemy na prowincji, na skraju Drogi Mlecznej, w nieznanym wszechświecie albo – jak twierdzi Stephen Hawking – w miliardach wszechświatów. Wszystkie utwory science fiction są słodkie, bo one wynikają z naszego tutejszego doświadczenia. Nie można od niego się oderwać i wyobrazić sobie innego bytu ani innego sensu. I do końca chyba nie będziemy wiedzieli. Bo jakbyśmy się dowiedzieli, to – jak mówił Dudek Dziewoński – kitowajko”.
(z wywiadu Tadeusza Lubelskiego, 2007)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0312-7 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chyba nie jest to tom „wywiadów wybranych” Tadeusza Konwickiego, jak zwykło się określać tego typu książki… czytelnik, owszem, znajdzie tu wybór spośród bardzo wielu wywiadów, jakich udzielił pisarz i reżyser w ciągu ponad czterdziestu lat swojej działalności artystycznej i po jej zamknięciu czy też – miejmy nadzieję – zawieszeniu w 1995 roku. Nie ma tu jednak, czego zapewne oczekuje się od podobnych publikacji, ani jakiegoś kompletnego zbioru najistotniejszych zapisów rozmów, bo ważkość tekstów była niejednym kryterium przy ich doborze, ani nie ma tu pełniejszego oglądu każdej z dekad – główny nacisk pada bowiem na trzy ostatnie dziesięciolecia, to materiał z tego czasu składa się na podstawową narrację książki.
Z premedytacją używam wyrażenia – narracja. W zamierzeniu redakcyjnym ta książka stanowić miała pewną opowieść. Opowieść poniekąd autobiograficzną, bo i mówi przecież sam Tadeusz Konwicki. Widzimy, jak będąc autorem owianych legendą podziemnych powieści z końca lat siedemdziesiątych, Kompleksu polskiego i Małej Apokalipsy, powraca w sezonie „Solidarności” za kamerę i kręci film według powieści Czesława Miłosza, następnie, gdy ogłoszony zostaje stan wojenny, wraca do drugiego obiegu, jak potem wydaje nagle książkę w oficjalnym wydawnictwie (Nowy Świat i okolice, 1986), kręci adaptację Dziadów Adama Mickiewicza, a później, na początku lat dziewięćdziesiątych, stopniowo wycofuje się z życia kulturalnego, by w końcu odłożyć pióro literackie i rozpocząć, jak sam je określa, „życie po życiu”.
Przy czym znowuż – nie jest to przecież autobiografia Konwickiego, bo głos jego zapośredniczony został przez twórców wywiadów, a także przez niżej podpisanego redaktora całości, który rzecz dość ryzykownie skomponował (choć sam pomysł pisarz zechciał zaaprobować). „Narracja” nie jest linearna. Żal było jednak kilku materiałów starszych niż te składające się na zasadniczą oś konstrukcyjną. A poza tym ciekawe wydawało się porównanie tego, co mówi Konwicki w roku 1980 czy 1994, ze zdaniami, w których ujmował ten sam albo pokrewny temat w roku 1954 czy 1971. Znalazły się więc w książce – jak je określam – retrospekcje. Same w sobie jak najbardziej intrygujące, starsze rozmowy dają poszczególnym wywiadom z „podstawowego trzonu” ciekawy kontekst, a przy okazji grupują je w dość zwarte bloki.
Powracające motywy, specjalnie wydobywane przez owe przypomnienia wcześniejszych wywiadów, mogą się okazać atrakcyjne, niemniej z drugiej strony trzeba było chronić tom przed zbytnią intensywnością powtórzeń. To właśnie z tego powodu nie mogłem włączyć (niestety) do niego kilku rozmów – ważnych, ale poświęconych zagadnieniom już zaznaczonym przy innych spotkaniach. Istotniejsza pozostaje bowiem, uznałem, całość książki. Z tego też powodu zdecydowałem się wprowadzić w niektórych przedrukowywanych wywiadach drobne skróty (najczęściej jedno – czy parozdaniowe); miejsca wskazane są przez wykropkowanie, by możliwa była ewentualna rekonstrukcja tekstu przy sięgnięciu do pierwodruku.
Jest w tomie garść niezbędnych przypisów, starałem się jednak ograniczyć ich liczbę. Było to o tyle łatwiejsze, że ma on swego rodzaju aneks – kalendarium życia i twórczości reżysera Jak daleko stąd, jak blisko. Czytelnik, który chciałby przed lekturą albo podczas lektury danego wywiadu dowiedzieć się czy przypomnieć sobie, w jakim momencie życiowym znajduje się mówiący Konwicki, punkt ten odnajdzie w zestawieniu, które dodatkowo może też ułatwić orientację w wielu wątkach poruszanych podczas rozmów.
Czym więc jest ta książka? Sam Tadeusz Konwicki określił ją kiedyś nieopatrznie – zapomniawszy się, w krótkiej chwili wykroczenia poza bacznie pilnowane granice własnego niezaangażowania w projekt – jako album biograficzny. Trudno znaleźć trafniejszą formułę. To zbiór kilkudziesięciu migawek z konkretnych momentów jego biografii artystycznej, zresztą nie tylko artystycznej, układających się w pewną – jakkolwiek fragmentaryczną – panoramę. Jest w niej nie tylko zwielokrotniony portret samego Konwickiego, ale i obraz sytuacji, pośród których się znajduje i którym niby z dystansem, a jednak z niesłabnącą uwagą się przygląda.
Przemysław KanieckiTo jeszcze nie ta chwila
TADEUSZ LUBELSKI: Jednym z motywów stale powtarzających się w pana twórczości jest koniec świata… od Sennika współczesnego przez Zwierzoczłekoupiora aż po Małą Apokalipsę – pańscy bohaterowie spodziewają się powszechnej zagłady, czekają na nią czasem z lękiem, a czasem jak na wybawienie. A równocześnie mi się zdaje, kiedy czytam pana książki albo kiedy oglądam pana filmy, że pan w gruncie rzeczy w ten koniec świata nie wierzy, że pan ufa, że wszystko będzie dobrze.
TADEUSZ KONWICKI: Wie pan, ja w swoich książkach czy filmach wybierałem zawsze takie wyjątkowe momenty tej społeczności, którą opisywałem – momenty magiczne, inne, odświętne. W Senniku ludzie czekają na koniec świata, we Wniebowstąpieniu wyjątkowość nocy dożynkowej podparta jest międzynarodowym konfliktem, który może lada chwila wybuchnąć, w Kompleksie polskim – Wigilia; i tak mniej więcej w każdej książce. Po prostu lubię – to dla mnie czysto techniczne pisarskie udogodnienie – kiedy powieść czy film dzieje się w czasie odrobinę niezwykłym, w czasie, który ma pewną magię i tej magii udziela bohaterom.
T.L.: Szczerze mówiąc – kiedy tak zacząłem, to byłem ciekaw nie tylko komentarza do pana wyborów artystycznych, ale pana aktualnego sądu o świecie. Bo literatura literaturą, a kiedy się przyjrzeć, co się aktualnie ze światem dzieje, kiedy sobie zdać sprawę, że nikt nie czuje się na nim bezpieczny – zadajemy sobie pytania: co nas wszystkich zbawi? Co nas czeka? Jak pan sobie na takie pytania odpowiada?
T.K.: To chyba każdemu pokoleniu się wydaje, że dzieje się coś niezwykłego – z Ziemią, ze współczesnymi, że coś zagraża, że następuje jakieś przesilenie; ale chyba tak będzie jeszcze długo. Jeszcze w ciągu tysiącleci wszystkie pokolenia będą się ciągle spodziewały końca świata i będzie im się wydawało, że już są jego świadkami. A ja się poddaję temu przekonaniu, ponieważ ono mi służy literacko. Ja w ogóle lubię dramatyzować, demonizować, przesadzać, bo to uciekawia każdą sytuację, zwłaszcza kiedy się pisze książki albo robi filmy. Natomiast równocześnie wierzę w szaloną siłę i umiejętność przystosowywania się gatunku ludzkiego. Uważam, że ludzie do wszystkiego się przystosują, również do najcięższych chwil, które będą powstawać w miarę rozwoju cywilizacji. W każdej sytuacji kryzysowej ludzie znajdą jakiś sposób, żeby przetrwać i żeby dalej trwać.
Zresztą nie chcę się w to dłużej wdawać, bo jestem w trakcie – no, może za dużo bym powiedział: pisania, bo kondycja fizyczna po chorobie jeszcze mi nie za bardzo pozwala pisać, ale – przygotowywania książki, która troszeczkę by się tymi rzeczami zajęła. „Tymi rzeczami” – to znaczy zagadką naszej egzystencji, tym, co wszystkich od wieków dręczyło. Oczywiście mam na tyle poczucia humoru, żeby nie zapowiadać, że ja rozwiążę tę zagadkę. Tyle tylko, że ona mnie irytuje. I zachęca mnie do stworzenia pewnego stanu literackiego, który może przypominać taki sposób postępowania w matematyce wyższej, kiedy zakłada się błąd – po to, żeby ewentualnie dojść do jakiegoś prawdziwego, bezbłędnego rozwiązania.
T.L.: Skoro o tym mówimy – interesuje mnie, jak pan pisze. Kiedyś pan powiedział, że przystępując do realizacji filmu, ma go pan już w głowie w całości i pozostaje konieczność wydobycia go od współpracowników. A jak jest z powieściami? Czy to jest tak, że pan, pisząc, udaje się na poszukiwanie? Jak odkrywca, który ma przed sobą cel, ale nie zna jeszcze drogi? Czy też mniej więcej dokładnie już pan wie, co pan chce napisać i pozostaje tylko wysiłek zmuszenia się do roboty?
T.K.: Ja mam na ogół z góry obmyślony cały przebieg, cały rebus, całą zagadkę. To znaczy mniej więcej wszystkie sytuacje mam pomyślane, a oprócz tego widzę je w sposób szalenie wiarygodny – i dopiero wtedy czuję się upoważniony do tego, żeby zacząć pisać. A już potem sam proces pisania zależy od dyspozycji. Jednego dnia jestem w lepszej dyspozycji i to, co piszę, jest wyraziste, puchnie mi w ręku, umięśnia się, staje się kolorowe. A czasem, przy gorszej dyspozycji, jest cienkie, wątłe, czyli jest tylko taką kładeczką do dalszych sytuacji. Wtedy staram się po prostu przerywać. Nie umiem na siłę; próbowałem, ale z najgorszymi wynikami. To znaczy, że dyspozycja jest mi potrzebna, żeby ten szkielet czy projekt sytuacji, który jest częścią całej konstrukcji – stał się prawdziwy. Użyłem trywialnego, ale niezwykle odpowiedniego określenia, ponieważ – moim zdaniem – sensem sztuki jest prawda.
T.L.: Czyli wynika z tego, że właściwa twórczość to – u pana – myślenie, wyobraźnia, a już samo pisanie książek czy robienie filmów to uzależniony od codziennej „dyspozycji” wysiłek przypominający pracę wyrobniczą?
T.K.: Otóż nie. To, o czym pan mówi, dotyczyć może tych literatów, którzy codziennie w określonych godzinach siadają i ileś tam godzin poświęcają na pracę, a potem się zajmują czymś innym. Ja natomiast piszę kapryśnie. Miewam zapaści, ni z tego, ni z owego wydaje mi się, że to, co piszę, jest bezsensowne i w związku z tym przerywam, na parę tygodni zapadam się, nic nie robię. Potem nagle pod wpływem jakiegoś impulsu – bo ja jestem szalenie wrażliwy na impulsy zewnętrzne – znienacka z powrotem siadam i jak mi pójdzie, to już piszę. Nie odznaczam się systematycznością pracy.
Oczywiście, kiedy robiłem filmy, to nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby przerywać pracę na parę tygodni ze względu na złe samopoczucie czy na to, że mi źle idzie. Film – przez to, że zaangażowanych jest w niego mnóstwo ludzi, pieniędzy, środków – przymusza do systematyczności. I przymusza – w moim wypadku – z pewną szkodą dla tego, co robię. Bo wtedy człowiek wlecze z siebie nitkę tej grubości, jaka z niego wychodzi. Podczas gdy w literaturze ma prawo do neurastenicznych zniechęceń, które – przypuszczam – pojawiają się wtedy, kiedy człowiek widzi, że nie tak mu idzie, jak powinno. To jest taki aparat bezpieczeństwa wewnętrznego, który mnie w pewnym momencie wyłącza z pracy, aż się znowu moje akumulatory tak naładują, że mogę skutecznie dalej coś robić. Ja się zresztą początkowo bałem, że te zapaści są nieodwracalne, ale potem się przyzwyczaiłem i zrozumiałem, że one są częścią procederu, że tak powinno być. Poza tym wierzę w te bodźce, o których wspomniałem. Ja ulegam bodźcom negatywnym, to znaczy nie sukcesy mnie podniecają do pracy, ale klęski, zwątpienia, deprecjacje wewnętrzne. One po jakimś czasie wywołują we mnie rodzaj furii, która jest chęcią zmierzenia się ze słabością człowieczą.
T.L.: W wyniku jednego z takich ataków wściekłości został pan kiedyś reżyserem filmowym.
T.K.: Tak. Ostatni dzień lata był taką cezurą w moim życiu, która zresztą przypadła na okres zmiany w życiu całego społeczeństwa. Zacząłem z innej beczki. Furii dodawała mi także chęć zaatakowania tego szalenie skonwencjonalizowanego ładu, jakim była ówczesna sztuka filmowa i którym pysznili się filmowcy.
T.L.: Chciałbym, żebyśmy trochę pociągnęli ten filmowy wątek. Czy często chodzi pan teraz do kina?
T.K.: Kiedyś kino było moim narkotykiem. Potrafiłem biegać do kina trzy razy dziennie. A teraz przeżywam rodzaj zniechęcenia kinem. Kiedy myślę, dlaczego tak się dzieje, to widzę – po pierwsze – moje powody osobiste. Miałem dramatyczny romans z kinem i z naszą kinematografią. Bywałem z tej kinematografii usuwany, przyjmowany z powrotem, parę razy to się działo. Zresztą byłem długi czas outsiderem i sam mocowałem się z nawykami środowiska. Nawet nie mogę powiedzieć, że środowisko filmowe było mi nieżyczliwe, ale patrzyło na mnie nie jak na branżowca, tylko jak na „reżysera niedzielnego”. Poza tym wydawało mi się parę razy, że zostałem niesprawiedliwie potraktowany ze swoimi filmami, to znaczy nie dano mi szansy pełnego skonfrontowania się z publicznością, krajową i zagraniczną.
T.L.: No, w wypadku rozpowszechniania filmu Jak daleko stąd, jak blisko ta niesprawiedliwość była – i do dziś jest – ewidentna.
T.K.: Przez to nabrałem urazów do filmu. Druga przesłanka tej niechęci jest bardziej obiektywna: widzę, że publiczność kina ochłodła, przestała się tak pasjonować i przejmować filmem, jak to robiła dziesięć czy piętnaście lat temu. Skąd to się może brać? Otóż w filmie kinowym ogromną rolę odgrywa forsa. Ona łatwo się zjawia w obrębie warsztatu filmowego, kino daje szybką sławę, koło kina krąży wiele takich rzeczy, które nazwalibyśmy komercjalizmem. W związku z tym kino jest bardziej chytreńkie od innych sztuk, ma takie oko muchy i wszystko widzi dookoła: co jest modne, co znajdzie widza, co da łatwy poklask. I film taki się zrobił wszechstronny, wielostronny, tak szybko zaczął wszelkie tabu obalać, że jakby przegryzł się na drugą stronę. W momencie gdy przeczytałem o jakichś filmowcach, którzy – po to, żeby nakręcić śmierć swojej bohaterki – autentycznie ją zabili, doszedłem do wniosku, że kino już samo siebie zdeprecjonowało.
A jest jeszcze trzeci powód osłabienia mojego zainteresowania. Każda sztuka ma swoje lepsze i gorsze momenty. I mnie się wydaje, że film ma teraz na świecie taki gorszy czas. Być może to wynika z tego drugiego punktu, który starałem się objaśnić, ale może to zawiniła telewizja, może zgnuśnienie publiczności albo skłopotanie szalonymi problemami, które zewsząd wyłażą. A może po prostu kino zamknęło swój najpiękniejszy okres, ten wspaniały, zwycięski, naiwny, romantyczny. Myślę tu szczególnie o kinie z drugiej połowy lat trzydziestych, o tym kinie, które moje pokolenie w ogóle wychowało i ukształtowało.
T.L.: A czy nie myśli pan, że nowe młode pokolenie, to dzisiejsze, które zaczyna swój kontakt z kinem od innych filmów, więc powiedzmy ośmioczy dziesięciolatki chodzą na Gwiezdne wojny, a szesnasto – czy osiemnastolatki na filmy Herzoga albo Saury, że to pokolenie także może się w kinie zakochać?
T.K.: A wie pan, że to już może będzie inna miłość? I to, że użyję tytułu schematycznego filmu, Trudna miłość. W końcu ja już nie jestem najmłodszy, więc wypada mi mieć sklerotyczne gusta. Mianowicie mnie okropnie odrzuca od kina styl paradokumentalny. Wydawało mi się, że już Czesi go wyeksploatowali, ale nie – on co rusz odżywa. Właściwie każda młoda generacja filmowa, w Polsce przynajmniej, która się chce zbuntować, buntuje się stylem paradokumentalnym. A ten styl jest dla mnie nieapetyczny. Zbyt przypomina życie. Chodzę i widzę dużo brzydkich ludzi dookoła siebie. Idę do kina i też widzę aktorów łysawych i bezzębnych. Nie, no… do kina się chodziło na te dwie godziny magicznej przygody. Ja wychodziłem przed wojną z kina oszołomiony, wstrząśnięty, zdruzgotany, wracałem z innego świata i z innego wymiaru. Oczywiście, można powiedzieć, że to było szkodliwe opium dla mas, że kino ambitne musi być bliskie życiu. Ale mnie się wydaje, że ta bliskość życia może być inna, musi być inna. Bo żeby to mnie tylko ten styl zniechęcał. A przecież ja udaję skromnego, że tylko mnie, a czytam statystyki i widzę, że on zniechęca też widza. Filmy tak zwanego niepokoju moralnego, które – zdawałoby się – powinny były mieć gigantyczną widownię, bo zapowiadały te wszystkie przełomy, które się stały w naszym kraju, miały tymczasem widownię cieniutką.
T.L.: Tylko czy nie jest tak, że ta odnotowana w statystykach niska frekwencja jest wynikiem pewnej manipulacji: zbyt małej ilości kopii, złej reklamy, złośliwości rozpowszechniania? Ja sobie zdaję sprawę, że powtarzam w tej chwili argumenty samych autorów tych filmów. Niemniej byłem ostatnio drugi raz na Amatorze Kieślowskiego, w końcu wiele miesięcy minęło od premiery, a tu pełna sala odebrała film świetnie, z emocją i ze zrozumieniem.
T.K.: Hm… Nie chce mi się kłócić z panem. To być może ja tylko odbieram słabiej te filmy; i to, zaznaczam, odbieram je słabiej nie w sensie treściowym czy problemowym, tylko styl, figurę stylistyczną, która się rodzi z tak zwanego paradokumentu, czyli dosłownego odtwarzania życia. Mnie to po prostu śmiertelnie nudzi. Ale też tak mi się wydaje, że i publiczności było troszkę nudnawo. Bo skoro pan mówi o małej liczbie kopii – próbowano zrobić małą liczbę kopii dla Człowieka z marmuru i publiczność wymusiła większą.
T.L.: To prawda. O czym innym: pan był jednym z pierwszych u nas ludzi, którzy – w latach pięćdziesiątych – przekonywali do tego, żeby widzieć za filmami autorów, żeby traktować kino jako sztukę taką jak inne. Czy to ówczesne traktowanie kina jeszcze się dzisiaj panu potwierdza? I przy okazji: czy wśród nowych reżyserów ma pan takich, których rozwój stara się pan śledzić, którzy są panu bliscy?
T.K.: Wie pan, kino autorskie to jest termin ukuty przez krytykę. Kiedy ja zaczynałem w tamtych czasach – chyba nie miałem przygotowanych przesłanek teoretycznych. Po prostu, chciałem wtrącić swoje trzy grosze do sztuki, którą uwielbiałem. Dzisiaj to, co nazwalibyśmy kinem autorskim, stało się ogromnie skomplikowanym zjawiskiem, w którym masa była hochsztaplerstwa, masa nudziarstw, masa fałszów. Mogę powiedzieć jedno: to jest sztuka, która codziennie zgania dziesiątki milionów ludzi do kin. I te kina demonstrują codziennie rzeczy rozrywkowe, rzeczy sentymentalne, rzeczy pomagające przetrwać dwie godziny. Wśród tych demonstracji zdarzają się także demonstracje jakichś osobowości ludzkich. I co jakiś czas pojawia się wśród nich osobowość na tyle silna, że z ekranu wchodzi w nasze współczesne życie, w pewien sposób nawet to życie modyfikuje. Mnie się wydaje, że nie tak trudno spostrzec te osobowości. Już nie chcę mówić o Fellinim, bo to oczywiste. Ale wymienię choćby Saurę, o którym pan już wspomniał.
T.L.: Właśnie, byłem ciekaw pana opinii o nim. Jeśli widziałem w światowym kinie coś, co przypominało Jak daleko stąd, jak blisko, to były to niektóre filmy Saury, zwłaszcza Kuzynka Angelika.
T.K.: Tak, zgoda. Ale też jest zjawisko inne. Ludzie o skłonnościach grafomańskich, przez wieki miarkowani, w naszej chaotycznej epoce hasają bezkarnie. Także i w kinie jest wiele tak zwanych osobowości artystycznych, które mnie się wydają wątpliwe. Byłem teraz w Ameryce, widziałem tłumy poczciwych Amerykanów czekających w ogonku na film Godarda. A mnie się zawsze wydawało, że to jest człowiek, który nie do filmu się urodził. I odwrotnie – są artyści niedocenieni. W naszym filmie to przede wszystkim Has. Bardzo ubolewam, że nie widzę go, że gdzieś odpadł i pewnie zdziwaczał. Bo filmowiec musi trenować, jak pianista, nie może sobie pozwalać na długie przerwy, bo sztywnieją palce, zapomina się biegłości, traci się śmiałość. A w kinie najbardziej potrzebna jest śmiałość, dlatego powinni je uprawiać młodzi.
Bardzo mi też żal, że Andrzej Brzozowski nie miał tyle siły przebicia, łokci, hucpy, żeby się na stałe ulokować w filmie fabularnym. Uważam go za bardzo wybitnego artystę; ile razy tylko mam okazję, tyle razy przypominam jego genialny film o okupacji, na podstawie opowiadania Zofii Nałkowskiej Przy torze kolejowym. Może teraz, kiedy się wiele rzeczy odblokowuje, jacyś szlachetni ludzie zwlekliby ten film z półek i pokazali na ekranach, jeśli się taśma nie rozpadła.
T.L.: A czy pan zrobi jeszcze film, jak pan myśli?
T.K.: Ja myślę, że już nie zrobię filmu. Bo też i trochę mi się nie chce. Ja już zresztą powiedziałem, że kino jest sztuką młodych ludzi, z wielu względów. Po pierwsze – kino wymaga śmiałości. Kiedy przyjrzymy się historii kina, to się zorientujemy, że tylko śmiali, tylko ryzykanci posuwali kino do przodu. Po drugie – to jest straszna walka z materią i z ekipą kilkudziesięciu ludzi, z których każdy o czym innym myśli i co innego w tym przyszłym filmie widzi. To jest walka z pieniędzmi, ze środkami produkcji, z czasem, z własnymi depresjami, z lękiem przed odpowiedzialnością. Ja na przykład przy Jak daleko stąd, jak blisko, ponieważ kosztorys wynosił sześć i pół miliona, przez dwa miesiące żyłem na środkach uspokajających, bo tak się lękałem tej sumy.
T.L.: A gdybyśmy nie mówili o całej tej stronie praktycznej, tylko o wyobraźni, o marzeniu. Jaki film zrealizowałby pan teraz?
T.K.: Ja nie zastanawiałem się teraz nad możliwością skomunikowania się z najbliższymi czy z moimi widzami albo czytelnikami, przy pomocy filmu. Jedno wiem: czy bym pisał, czy bym kręcił – to drugie jest raczej nieprawdopodobne – to znowu chciałbym zacząć z innej beczki. To jest moje wieczne marzenie: zupełnie się odmienić, zacząć od nowa. Ta ciągła chęć wynika zresztą z mego znaku zodiaku; urodzeni pod znakiem Raka ciągle zaczynają życie na nowo. I moja wieczna tragedia: kiedy już coś skończę, napiszę czy nakręcę, to widzę, że znowu się powtórzyłem.
T.L.: Teraz ja chcę powtórzyć schemat mojego pierwszego pytania o koniec świata, tylko odnosząc go do często u pana powracającego sądu o końcu literatury. Rzecz jasna, literatura ma dziś u nas inną rangę niż przed stu laty i tamtej dawnej pewnie nigdy nie odzyska. A jednak łatwo się zorientować, że ludzie znowu bardzo dużo czytają, i to namiętnie, z pasją. I zresztą jako przeciwwagi dla owego sądu o kończeniu się literatury użyję tu pewnego cytatu z Małej Apokalipsy. Pana bohater mówi tam do awangardowego prozaika, Rysia: „Gdybyś używał znaków przestankowych, to może nie trzeba by było w tym kraju umierać na pokaz”. To wręcz myśl o posłannictwie literatury, tylko posłannictwie nierealizowanym.
T.K.: A wie pan, ja się nie zgadzam z tymi słowami mojego bohatera. Bo on się tu demagogicznie upomina o literaturę bardziej komunikatywną, przy tym obywatelską. A ja jestem zdania, że literatura nie powinna być formułowana doraźnie, na użytek epoki. Marzę, żeby było w tej chwili u nas wszystko: żeby był w Polsce Proust, Céline, żeby była literatura anarchistyczna, pornograficzna – i oprócz tego ta z przesłaniem obywatelskim. Dieta, która jest zdrowa dla organizmu – to dieta wszechstronna. Jeśli się organizm zacznie karmić rzeczami wybranymi – natychmiast muszą nastąpić objawy chorobowe. I dlatego sztuka najbardziej wszechstronna jest potrzebna dla naszego zdrowia. Zresztą nasze społeczeństwo jest na tyle dynamiczne i zdrowe, że nie trzeba postulować dla niego jakiejś specjalnej, jednostronnej diety. I ono powinno mieć w swoim pokarmie duchowym wszelkie rodzaje soli mineralnych i używek. Wszystko jest potrzebne i wszystko ma w końcu jakąś korzystną konsekwencję w życiu społeczeństwa.
T.L.: Większość dostępnych świadectw, i tych dawnych, i zwłaszcza tych nowych, potwierdza, że nasza publiczność nie lubi się zadowalać byle czym, jest krytyczna.
T.K.: To znaczy, że i wymagająca. Ale pan mówił o renesansie czytelnictwa – musimy dodać, gdzie pan ten renesans widzi. Widzi go pan w krajach, w których czytelnictwo jest formą rekompensaty społecznej. W Ameryce czyta się tylko parę wylansowanych czytadeł. A miliony tomów leżą nieczytane. Teraz państwo tam zaczyna walić podatek od leżących książek, tak że rynek wydawniczy jeszcze bardziej się skurczy. I nie bardzo widzę, żeby na Zachodzie ludzie czytali. Wie pan, czytają ci, którym nie idzie w życiu. Ci mają umysłowość bardziej giętką, świadomość ciekawszą, oni się garną do czytania. Natomiast sytość jest wrogiem literatury. Syty człowiek nie uruchamia za często zwojów mózgowych.
T.L.: A u nas ludzie do lektury się garną. Co pan czyta najchętniej?
T.K.: Mógłbym powiedzieć tak banalnie, jak wszyscy teraz mówią, że czytam pamiętniki, literaturę faktu. Ale powiedziałbym nieprawdę. Bo ja czytam różne rzeczy. W swojej karierze czytelniczej także kieruję się passami. Więc mam passę, kiedy na przykład zajmuję się tylko pamiętnikami z XIX wieku, potem przychodzi passa, gdy lubię anglosaską literaturę poczytywać, potem nagle wracam do francuskiej. Zawsze lubię rosyjską, stale mogę do niej sięgać. I to moje urozmaicenie nie bierze się stąd, że jestem takim oryginalnym typem, tylko widać to jest naturalna rzecz, że się człowiek zniechęca do pewnych rzeczy, które lubi, i odwrotnie. Przypuszczam, że doborowi lektury sprzyjają i pewne dyspozycje wewnętrzne, i dyspozycje, które są w społecznym klimacie.
T.L.: Od pewnego czasu zaczął się nowy okres w pana twórczości, chyba od Kalendarza i klepsydry. Pisał pan w tej książce z jednej strony, nieco tylko ironicznie, że przyzwyczaił się pan do chodzenia w maneżu i że w gruncie rzeczy kocha pan swojego cenzora, bo wymusza on ograniczenie, które zawsze dobrze robi twórcy. Z drugiej strony ciekaw pan był swoich książek, napisanych w uwolnieniu od podobnych ograniczeń. No i cóż? Co jest dla twórcy lepsze?
T.K.: Pytanie jest bardzo ciekawe. I ja mógłbym powiedzieć teraz sporo rzeczy, ale jakby niepedagogicznych.
T.L.: Zdarzyło się w przedostatniej pana książce, w Kompleksie Polski, że motyw Powstania Styczniowego, który od dawna występował w pana powieściach, ale w tle, w oddaleniu, wydobyty został w pewnym momencie na czoło. Po raz pierwszy wprowadził pan tę epokę – widać po raz pierwszy stało się to panu potrzebne.
T.K.: Ja rosłem, bez mała dotykając Powstania Styczniowego. Mój dziadek, który mnie wychowywał, urodził się w 1865 roku. Czyli rósł jeszcze w resztkach powstania i we wszystkich jego skutkach. Tak że odbierałem to powstanie przez niego – na zasadzie dotyku, zapachu, prawie słyszałem szelest deszczu w lasach i odgłosy kopyt końskich. Po drugie, czułem pewną paralelność swego losu i losu młodych powstańców 1863 roku, paralelność przede wszystkim w wyborze: czy się decydować i czy nie decydować? Pamiętajmy, że powstania przez całe dziesięciolecia były przeklęte, uznane za zmarnowanie sił. A mnie się wydawało, kiedy patrzyłem i na swój los,i na to, co się stało za mego życia, że jednak one miały jakiś sens. Nawet ta tragiczna niewspółmierność ogromnych przygotowań, wysiłku – i efektów militarnych, która poraziła mnie w historii o Mineyce… To wszystko było właściwie nieudane, ale w jakiejś mierze też udane i konieczne. Konieczne mimo nieudania.
T.L.: A czy nie jest też tak, że Mineyko, który jest rówieśnikiem pana z okresu partyzantki, jest też obrazem pana młodzieńczego wyboru, a bohater drugiego powstańczego opowiadania z Kompleksu Polski, Traugutt, jest bliski raczej pana późnemu, dojrzałemu wyborowi, kiedy inaczej już się rozumie odpowiedzialność.
T.K.: Tak jest. W takich proporcjach mi się to przypuszczalnie ułożyło. Zresztą obecność Traugutta całe życie czuję. On zawsze gdzieś obok stoi, w milczeniu.
I jeszcze jedno. Ja jestem związany z chwilą dzisiejszą, niczego innego nie rozumiem, tak widać wynika z mojej wewnętrznej biochemii. Nigdy bym nie umiał pisać książek historycznych. W związku z tym strasznie mnie kusiło, żeby się spróbować w takim momencie, który dla czytelnika będzie opowiadaniem historycznym, a dla mnie opowiadaniem z mojego dzieciństwa. Ja nie użyłem w historii o Mineyce jednego rekwizytu, którego bym nie pamiętał. Bo Wileńszczyzna była dość archaiczna, ona wyglądała za mego dzieciństwa tak jak w czasie powstań; z wyjątkiem tego nasypu kolejowego, którym się strasznie nasładzam, bo to było pierwsze wejście świata, cywilizacji.
T.L.: Wydaje mi się, że dla pana szczególnie ważny był zawsze kontakt z odbiorcą. Jak pan dziś ten swój kontakt ocenia?
T.K.: Ja dosyć wcześnie, dzięki Bogu, zrezygnowałem z pokusy podobania się wszystkim. Zrozumiałem, że ludzie są tak wyspecjalizowani wewnętrznie, że tylko pewną przeciętnością można wszystkich zadowolić. W związku z tym ja kontaktuję się z pewną grupą czytelników i widzów i wyobrażam sobie, że oni są podobni do mnie, że mają podobne wnętrza, tylko że są ode mnie oczywiście o oczko mądrzejsi. Bo to mnie mobilizuje, ja chcę im sprostać. Ale ja też nie chcę, żeby oni mnie tylko akceptowali. Nie mam też tych ambicji, żeby mnie czytali z refleksją, po pięć stron dziennie. Ja chcę mieć ze swoimi odbiorcami emocjonalne, dramatyczne starcie; tak też lubię się w życiu kontaktować z ludźmi. I sam to uwielbiam jako odbiorca: odbyć walkę psychiczną z drugim człowiekiem, który chce się ze mną czymś podzielić.
T.L.: Co najbardziej skłania pana do pisania?
T.K.: Strach, żeby mnie koledzy nie przeskoczyli, żeby nie zostać z tyłu, żeby mnie nie przepędzili z obiadków w Związku Literatów
Nie, co mnie skłania… Wie pan, kiedy się przez większość życia tym zajmuje, to potem się to staje rodzajem nałogu, a poza tym staje się – mimo że to jest śmieszne – no, staje się to strasznie ważne. Ciągle czekam na to objawienie: że nagle coś będę mógł zakomunikować nadzwyczaj ważnego swoim bliźnim, że coś zrozumiem, coś przemyślę, coś odkryję – co moim współczesnym w czymś dopomoże. No i za każdym razem człowiek zaczyna pisać z takim przekonaniem, że to będzie ekstra; a potem, jak napisze – to zaczyna mieć wątpliwości, a jak to już wyjdzie – to się okazuje, że – eee… Wie pan, ktoś mi opowiadał, że jakiś uczony miał strasznie mądry odczyt, a w pierwszym rzędzie siedział facet i co jakiś czas mówił – eee… Więc te – eee… człowiek zaraz usłyszy – od recenzentów, od znajomych – i to go z powrotem sprowadza na ziemię i poucza, że to jeszcze nie ta chwila. Może kiedyś przyjdzie ten dobry czas, w którym uda mi się powiedzieć to coś – specjalnego, rzeczywiście niezwykłego, co nie było już tysiąc razy powiedziane przez innych.Jestem po prostu pierwszym widzem
JANINA SZYMAŃSKA: Życie jest krótkie. Czemu tak dawno nie robiłeś filmów?
TADEUSZ KONWICKI: Dlatego między innymi unikałem wywiadów, żeby nie odpowiedzieć na to pytanie…
J.S.: Ale przecież paść musiało.
T.K.: No więc nie robiłem filmów, bo nie był to dobry czas dla moich filmów. Jestem przecież raczej outsiderem w kinematografii. Takim niedzielnym reżyserem. Byłem zresztą zajęty innymi rzeczami. Miałem bardzo dobry okres – mogłem pisać, co chciałem, nieskrępowany zakazami cenzury.
J.S.: Zapowiadałeś też, że nigdy już do filmu nie wrócisz.
T.K.: Jako reżyser. Nie mam wrażenia, żebym tak zupełnie złamał słowo.
J.S.: Kręcisz Dolinę Issy.
T.K.: To zupełnie co innego. Właściwie czuję się trochę tak, jakbym brał udział w imprezie ku czci Miłosza. Dlatego w końcu się złamałem i zacząłem udzielać wywiadów. Pomyślałem sobie, że swoim milczeniem nie mogę obciążać laureata Nagrody Nobla.
J.S.: Co to znaczy w Polsce być Litwinem?
T.K.: ???
J.S.: Dobrze, powiedzmy inaczej. Czy wierzysz w to, że istnieje coś takiego jak genius loci?
T.K.: Ludzie z Litwy – to pojęcie niezwykle szerokie. Przyznają się do niego ludzie od Litwy Kowieńskiej, Kłajpedy, po Wołyń. Na przykład Traugutt, pochodzący z Polesia, też uważał się za Litwina. Otóż ten kraj, ta fosa łącząca – lub dzieląca – Wschód z Europą, ten tygiel, w którym tradycje Bizancjum mieszają się z tradycjami zachodniego katolicyzmu, to miejsce, gdzie Wschód styka się z Zachodem, ten fragment obszaru dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów w literaturze zaczęto nazywać Litwą, a ludzi stąd się wywodzących Litwinami. Ludzie ci dla odróżnienia, dla kokieterii, dla pewnego snobizmu wreszcie – od czasu do czasu na ten swój litewski rodowód się powołują.
J.S.: Należysz do nich?
T.K.: To już ostatni, którzy nie wymarli – jak Miłosz, jak ja. Ale, rzecz jasna, ci kulturalni Litwini powołujący się na litewski genius loci należą do ogromnej mozaiki narodów, które zamieszkiwały dawne Kresy Rzeczypospolitej. Należały do niej i liczne polskie rody, które uległy zbiałorutenizowaniu, a później na powrót spolonizowaniu. Na mój kod genetyczny złożyła się też niewiarygodna praca genów i białoruskich, i litewskich, i tatarskich. Jednym słowem, był to przedziwny i bardzo sympatyczny zaścianek.
J.S.: Jedyny w swoim rodzaju?
T.K.: Może w jakiejś dalekiej filiacji podobny do tego, co w Wieczorach na futorze opisuje Gogol. Ten Gogolowski – to zaścianek południowy, też taki mały tygiel narodów i nakładających się kultur, pełen migracji i duchów. Dziwny stwór, ale od czasu do czasu bardzo sympatyczny. To siła tego genius loci.
J.S.: W Dolinie Issy odczuwana niemal fizycznie?
T.K.: Miłosz wiele na ten temat pisał w swojej eseistyce, a szczególnie w Rodzinnej Europie, która mam nadzieję, że się ukaże w kraju.
J.S.: A geniusz czasu?
T.K.: Czas to podstawowy stymulator naszej egzystencji. Ale jego ocena nie jest zależna od nas, ale od potomnych – dopiero oni nasładzają się…
J.S.: …czy to znaczy, że ich ocena nigdy nie jest sprawiedliwa?
T.K.: Jeżeli oni będą mówić, jakie to mieliśmy dziś wspaniałe czasy, to nie wyjdzie z tego, jak się męczyliśmy i chcieliśmy się powiesić…
J.S.: Czy nie boisz się zarzutów, że dziś, w dobie zaangażowania społecznego całego społeczeństwa, realizujesz film o odległym czasie i przestrzeni, film w pewnym sensie anachroniczny?
T.K.: Skoro już się w to wdałem, to się niczego nie boję. A zresztą, stoi za mną autorytet laureata Nobla. Jestem już człowiekiem w podeszłym wieku i nie mogę traktować poważnie takich zarzutów.
J.S.: Czy tylko autorytet laureata Nagrody Nobla skłonił człowieka w podeszłym wieku do realizacji tego filmu?
T.K.: Podlegając urokom prozy Miłosza, byłbym daleki od ekranizacji jego książki. Chociaż wiele rzeczy w niej jest mi bliskich. Oczywiście, pewne imponderabilia współżycia dawnych narodów Rzeczypospolitej – to treści i do dziś tlące się nawyki jako spadek po przeszłości. Funkcjonuje to w biografii samego Miłosza – a więc i w biografii generacji, które przeniosły się stamtąd w świat. Ale jest jeszcze coś innego. To materia baśni podszytej wewnętrznym chichotem, jakaś ironia narracji. Ja ujmuję ją w komentarz Miłosza, posługując się jego wierszami. Staram się nadać całości pewne cechy etosu pielgrzyma.
J.S.: Ten poetycki komentarz sprawia, że ona – w scenariuszu w każdym razie – staje się czymś w rodzaju przypowieści o losie człowieczym, daleko chyba wychodząc poza pierwotne założenia książki. Miłosz rejestruje pewne miejsce i pewien czas. Ty idziesz dalej?
T.K.: Dla mnie osobiście ten zabieg bardzo uaktualnia, uwspółcześnia tę baśń. Ale jestem po prostu jej pierwszym widzem i reaguję jak widownia. Zarówno sobie, jak widowni podaję Miłosza tak, jak go widzę. Staram się być wierny wobec Miłosza i staram się go w sposób najbardziej wierny, rzetelny i czytelny przedstawić w filmie.
J.S.: Mam wrażenie jednak, że inaczej zupełnie niż Miłosz widzisz głównego bohatera Doliny Issy – małego Tomaszka. Dla Miłosza jest to nie tylko „sposób obserwacji”, punkt odniesienia narracji. W jego stosunku do swojego bohatera jest wiele czułości, jaką obdarzamy zapewne niejednokrotnie portrety własnego dzieciństwa. Ty traktujesz go o wiele chłodniej, czasem mam wręcz wrażenie, że niespecjalnie go lubisz?
T.K.: Nigdy nie robiłem czegoś takiego jak film z dziecięcym bohaterem. Miałem ogromne lęki, żeby nie wpaść w konwencję piewcy dziecięcego losu albo pokazywania świata oczami wrażliwego, neurotycznego dziecka. Zbyt jest to już wyeksploatowany sposób opowiadania. A więc nie chciałem filmu o świecie widzianym oczami dziecka, ale filmu o świecie, w którym to dziecko żyje. Zresztą u Miłosza Tomaszek jest raczej elementem warstwy stylistycznej, a w scenach konkretnych występuje bardzo rzadko. Rzecz dzieje się w gruncie rzeczy między dorosłymi. Wychodząc z tego założenia, ograniczyłem jego udział do scen, w których rzeczywiście występuje. Jest nosicielem pamięci o miejscu i czasie. Nie należy jednak liczyć na to, że będzie to film dla dzieci lub dla młodzieży.
Takie mi się zdarzyły wakacje w moim życiu, w momencie może niesprzyjającym wakacjom, ale chętnie z nich korzystam. Z przyjemnością myślę o tym, że przejadę się w pejzaże, które mi przypominają i moje młode lata. Przez jakiś czas będę wiódł tryb życia, który zmusza do wstawania o świcie. Można go przyrównać do odsługiwania powinności wojskowej.
J.S.: Gdzie znalazłeś swoją filmową dolinę Issy?
T.K.: Będziemy kręcić w województwie suwalskim, ewentualnie z wyskokami do Puszczy Augustowskiej.
J.S.: Czy znalazłeś tam krajobrazy podobne do opisywanych przez Miłosza?
T.K.: Otóż ja nie wiem, czy są one podobne – i to mnie nie interesuje. Ta dolina Issy, którą sobie upatrzyłem koło Turtla, wygląda tak, jak powinna wyglądać dolina Issy we śnie. I to mi wystarcza. A w przekonaniu o tym, że wybrałem słusznie, że jestem w pobliżu Issy, to znaczy Niewiaży, utwierdza mnie fakt, że słońce tam podobnie świeci, że takie same wiatry wieją. Jestem na skraju tego samego jęzora klimatu kontynentalnego, który, jak pamiętam, obejmował i Litwę. Więc mam nadzieję, iż przysunąłem się tak blisko, że genius loci i geniusz czasu, który się tam snuje po bagnach i rojstach, będzie mi sprzyjał.
J.S.: Mam jednak wrażenie, że twój świat jest o wiele bardziej okrutny od świata Miłosza.
T.K.: Jak to? Przecież pełno u niego duchów, strachów, wilkołaków, które wcale nie mają łagodnych charakterów.
J.S.: No właśnie, ale to wszystko jest okrucieństwo wyobraźni… u ciebie przechodzi w okrucieństwo życia.
T.K.: Książka Miłosza jest czymś w rodzaju Pana Tadeusza – utworem napisanym w pewnej tradycji literackiej, konwencji i symbolice. A refleksy manichejskie zbliżają pana Czesława do pana Jarosława. Nie mówię tego, żeby przyczepiać się do utworu laureata Nobla, ale jego książka podległa stylizacji.
Ja jestem cały stworzony przez epokę pieców wojny i prawdziwe okrucieństwa, a nie literackie, zmusiły mnie, żeby patrzeć bardziej realistycznie na naszą egzystencję. Jesteśmy z innej generacji i może z innych warstw kulturowych. On trochę arystokrata, a ja plebej. Stąd też poza tym, że się lubimy, nie ma komunikacji między nami. W rozmowie z nim ciągle trafiałem jak kulą w płot… To, że pochodzimy z tych samych stron, wcale nie świadczy o tym, że musimy się rozumieć, może być wprost przeciwnie. Z tym że ja, jeżeli chodzi o obszar filmu i beletrystyki, uważam się za bardziej kompetentnego. Pan Czesław dwa razy w życiu – właściwie można powiedzieć, że od święta – wyprawił się w krainę powieści. Stąd może pewna bezceremonialność w tym, jak się zabrałem do jego materiału literackiego.
Jeszcze raz to samo ¹
Przy okazji moich kontaktów z kinematografią, kontaktów częstokroć bolesnych, dostrzegłem wyraźnie, wprost namacalnie, że bardzo łatwo, a jednocześnie niezwykle trudno jest zrobić dobry film. My, początkujący filmowcy, przypominamy trochę ćmy. Widzimy przed sobą w pełnym, pięknym świetle pomyślany przez nas film. Zdawałoby się, że wystarczy tylko rękę wyciągnąć. Lecz kiedy spróbujemy zbliżyć się do naszego ideału, uderzamy boleśnie głowami w niewidzialną szybę.
Mam nadzieję, że nasze obrady prześwietlą krytycznymi promieniami ową tajemniczą szybę.
Bardzo słusznie wysunięto w referacie na czoło zagadnienie realizatora. Uważam, że już czas najwyższy śmiało i odważnie powiedzieć, iż jedynym i ostatecznym autorem filmu jest reżyser. To, że przez dłuższy czas nam, scenarzystom, wmawiano pierwszą i decydującą rolę w filmie, wynikało z zaściankowości kinematografii polskiej. W nowoczesnym kinie autorem filmu jest reżyser. Tylko w jego mocy jest zrobić z propozycji scenariuszowej film nieudolny lub dobry.
Kilkakrotnie odwiedzałem ekipy filmowe na plenerach. Dostrzegłem tam zadziwiające zjawisko. Co nasi twórcy oglądają wieczorami? Gildę, Modelkę, Frau meiner Träume, Mściwego jastrzębia, Błękitną rapsodię itp. Nie jestem dewotem. Wszyscy lubimy filmy rozrywkowe, ale przecież nie można po stokroć oglądać tych samych szmir. Asystent reżysera, który uroni łzę, oglądając Błękitną rapsodię, nie nakręci nigdy wartościowego filmu.
Młodzi, ale poważni reżyserzy bardzo cenią rzemiosło i lubią o tym często rozmawiać. Rzecz to chwalebna. Ale kiedy rzemiosło staje się jakimś tajemniczym zaklęciem, kiedy tworzy się z niego sprawę najważniejszą, odczuwam gwałtowną irytację. Bo rzemiosło może nas zamordować. Może wprowadzać do naszej kinematografii młodych – stetryczałych i poprawnych staruszków. Rzemiosło trzeba znać, nie wolno natomiast nad rzemiosłem cmokać.
Nie wolno robić filmów na zimno, z wyrachowania. Ambitny artysta jest artystą walczącym. Artysta walczący nie boi się tendencyjności, nie cofa się przed ujawnieniem swoich poglądów, swoich zamiłowań czy upodobań. Wszystkie cechy walczącego artysty składają się na indywidualność jego dzieła filmowego.
Wydaje mi się na przykład, że Piątkę z ulicy Barskiej i Celulozę tworzyli artyści całym sercem, a nie rękami, które podpisują listy płacy. Jeśli widz choć jeden raz wzruszy się lub choć jeden raz spojrzy z szacunkiem na ekran, wybaczy niedostatki filmu. Mamy wszystko przed sobą do zdobycia. Nie boimy się, nie jesteśmy znów tak słabi. Czerpiemy śmiało z bogactw życia. Nasza sztuka filmowa musi być wszechstronna, wychodząca daleko poza poczciwy, dosłowny realizm szarości, który pewni ludzie uważają za realizm socjalistyczny. Nie sztafaż, nie konfiguracja sceny, nie temat świadczą o partyjności filmu, ale tendencja artysty, jego pasja ideowa. Nawet film o duchach może służyć Polsce Ludowej.
Zdetronizowałem na początku scenarzystów, cały czas schlebiam realizatorom. Czyżbym lekceważył literatów? Nie. Scenarzysta uzyska bardzo godziwe miejsce w hierarchii filmowej, gdy prawidłowo ułoży się jego współpraca z reżyserem. Ci dwaj ludzie – literat i realizator – powinni być najpierw przyjaciółmi, wyznawcami jednakowych upodobań artystycznych, a dopiero potem mają prawo popróbować wspólnego filmu. Niedopuszczalne są przypadkowe małżeństwa, skojarzone w dyrekcji CUK-u, są to bowiem przeważnie małżeństwa nietrwałe i kłótliwe, prowadzą do rozwodu. A dzieci zrodzonych w takim stadle nikt nie chce oglądać. Więc najpierw przyjaźń i miłość, a dopiero później wiadome konsekwencje małżeństwa.
Artyści powinni demonstrować te zagadnienia i te sprawy, które ich najbardziej obchodzą. Jeśli artysta jest ideowy, w każdym temacie pokaże wielkość naszych czasów. Jeśli artysta jest ideowy, sięgnie ambitnie po temat trudny i piękny, choć niezamieszczony w urzędowej tabeli.
Wierzę, iż tylko z głębokiego osobistego przeżycia artysty może powstać wartościowe dzieło.
Wiele dyskutowaliśmy w ciągu dziesięciolecia o filmie, omówiliśmy po dziesięćkroć wszystkie możliwości, wszystkie aspekty i wszystkie szczegóły kinematografii, przeteoretyzowaliśmy całą sprawę, popadamy nawet w scholastykę, a filmów dobrych niewiele. Czas dać odpocząć organom mowy, zatrudnić trzeba natomiast głowę i ręce. Niech tematem następnej konferencji SPATiF-u będzie: co zrobić z nadmiarem dobrych polskich filmów?