- W empik go
Nasze strony i nasi ludzie Tom 2: zbiór powieści historycznych, obrazków tegoczesnych, wspomnień i życiorysów. - ebook
Nasze strony i nasi ludzie Tom 2: zbiór powieści historycznych, obrazków tegoczesnych, wspomnień i życiorysów. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 323 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
Antoniego Wieniarskiego.
TOM lI.
DZIEDZIC SECEMINA.–DWOREK NA LESZNIE.
GRZEGORZ KNAPSKI.–POWÓDŹ.
SZYMON OKOLSKI.–LISTY Z ORDYNACKIEGO
ROMANS W JEDNEJ GODZINIE.
WARSZAWA.
NAKŁADEM WALENTEGO RAFALSKIEGO.
1855.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa, dnia 27 List. (9 Grud.) 1854. r.
Cenzor. F. Sobieszczański.
w Drukarni J. Jaworskiego.
DZIEDZIC SECEMINA. (1)
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z XVII. WIEKU.
Nasze Strony T. II.
Starą piosnkę o świeci Bajarz plecie i plecie; Raz z niej nakształt zeccra Stare głoski wybiera. To gdy cala popruta, Wyszukuje jej kości, I chce złożyć mamuta W jego pierwszej wielkości.
A. Czajkowski.
Kończył się rok 1605, a kończył się żałobą: wieść o zgonie wielkiego męża (2) lotem błyskawicy obiegła wszystkie ziemie i powiaty, i wszędzie rozsiała żal szczery, nieutulony! Nie zmniejszyły żalu, ani odgłos świetnego zwycięztwa pod Kirholmem, ani ukorzenie się dumnego Sudermana, ani biegające pogłoski o uroczystościach w Krakowie, z powodu powtórnych królewskich ślubów odbywać się mających: bo każdy czuł ogrom straty i biegł w progi świątyń pańskich błagać Boga o zesłanie pogrążonemu w rozterkach krajowi męża, któryby utrzy mal na wodzy rozbujałe namiętności, i choćw części Zamojskiego zastąpi!…
Przestrach i zwątpienie powiększyły się jeszcze, gdy w okolicach Lwowa znaleziono gałąź głogu, na której, po zdjęcia kory, spostrzeżone zostały wyraźne wyrazy vea–vea.
I niebawem wieść o tem odkryciu obiegła grody, zamki i skromne szlacheckie zaścianki, i wkrótce miliony głosów z wewnętrznem drżeniem powtórzyły: vea! vea!
Głosy te pochodziły z serc poczciwych, z serc przeczuwających zbliżającą się burzę, pragnących wstrzymać jej gromy – z serc, które krzątały się koło dobra publicznego jak koło własnego mienia; ale znalazły się i takie głosy, co dla osobistych zawiści jątrząc otwierające się rany… w śmiech obracały przestrogi Opatrzności, i skalanemi szyderstwem usty wołały na pragnących porządku: vea! veal
Mikołaj Zebrzydowski obrażony o niedostąpienie urzędu starosty Grodzkiego, w niepowściągniona) dumie pierwszy podniósł ten głos, a za nim powtórzyli go ci wszyscy, którzy spodziewali się intratnych starostw, podskarbstw lub pieczęci, a których król-szafarz, częstujący na wszystkie strony temi łakociami, nie mogł podług życzeń uraczyć.
I w ślad za burzliwemi ich mowami skupiały się chmury nad ziemią, której przed pół wiekiem świeciło pogodne niebo, aby biedna pod czarną ich osłoną, pod tysiącami piorunów i nawałnicą klęsk, nie ujrzała przez długie lata jasnego, pogodnego słońca.
Gdy się to dzieje, w Krasocinie, majętności pana Andrzeja Szafrańca Starosty Lelowskiego, osiwiałego starca, który stał nad grobem z tą myślą, że pogrzebie z sobą razem imie dawnego i zasłużonego krajowi rodu, zanosiło się na wielką uroczystość; obchodzić bowiem miano imieniny Starosty, a obchód imienin to nic żarty, nie zbywało się go lada jakim przyborem, ani stoma garncami węgrzyna; lecz na św. Andrzej w Krasocinie musiało wysączyć się kilkadziesiąt antałów, spożyć pół sta wołów, stado baranów, dwadzieścia rogaczów, dziesięciu dzików, a co ryb, ptastwa, zajęcy, to i liczby nie znajdzie. Na trzy tygodnie przed imieninami, koła Krasocińskicii i Secemińskich młynów obracały wszystkie kamienie mieląc najprzedniejsze mąki. Stawniezowie naprawiali ogromne włoki. Leśni upatrywali siedziby sarn, dzików, śledzili zajęcze tropy i próbowali sfory chartów i ogarów; ana dwa tygodnie dzień po dniu grały myśliwskie rogi, okoliczne knieje brzmiały głuszącą uszy wrzawą, ze stawów wyciągano sieci przepełnione różnemi gatunkami ryb, otwierano zamknięte przez rok cały ogromne Krasocińskiego zamku sale, okurzano zbroję zalegającą ściany, ustawiano beczki koleją lat, i Bóg wie co nie robiono, aby tylko zjeżdżających się na ten dzień gości, uczciwie, co się nazywa, uraczyć. A zjeżdżało się też ich bez liku; na kilka dni przed św. Andrzejem to nie rozminąłeś sio na prowadzącej do zamku drodze z poszóstnemi i poczwórnemi pojazdami, wiozącemi panów krewniaków i niekrew-niaków z najodleglejszych, a nawet z nadmorskich stron; bo dodać trzeba, że pan Starosta, oprócz Krasocina posiadał ogromne Secemińskie włości, rozciągające się na trzy mile wzdłuż, a duie wszerzt obfitujące w chleb, grzyby i ryby jak powszechnie mawiano, nazywając Secemin zlotem jabłkiem.
Pan Starosta byi bezdzietny, stał już nad grobem, a majątek posiada! wielki; to też krewniaki rodzone i nierodzone z matki, żony i Bóg wie kogo, łasili się panu Staroście, aby po najdłuższem jego życiu mieli czem suche oczy obetrzeć.
I nie jeden z nich przejeżdżając przez Secemińskie osady, wzdychał pożądliwie i odmawiał koronkę do Opatrzności Boskiej, aby obdarzyła go tak dostatniem dziedzictwem, i nie jeden z bólem serca patrzył na uwijających się koło Starosty podobnych sobie ochotników.
Pan Starosta chował dwór liczny, pełno na nim było szlacheckiej młodzieży, którzy trzymając się Krasocińskiej klamki wychodzili na ludzi i potem różne a nawet czasem i znaczne z wstawienia się Starosty piastowali godności; żaden z nich jednakże nie miał takiego kredytu jak pan Jacek Michałowski, młodzian pełen odwagi i najszlachetniejszych przymiotów. Fraszką było dla niego dosiąść dzikiego stepowca, i zmienić go w powolnego baranka, zwieść harc na ostre i przeciwnika z siodła za pierwszem starciem wysadzić, igraszką zmierzyć się choćby z potrójnie silniejszym nieprzyjacielem a gdy ująwszy pod rękę jaką hożą dzieweczko zawiódł rej w tańcu, to zdawało się, że oczy za nim wyskoczą, że serca wszystkich za jego ruchem pobiegną.
Ojciec jego, dziedzic małej wioseczki Słupi, bardzo daleki krewny Starosty, oddając jedynaka na dwór Krasociński, rzekł ujmując kolano Starosty:
– Oddaję wam mojego Jacusia, jeden on u mnie jak jedno serce, a chłopak tegi, wiem że się za niego nie powstydzę. Ii mnie nie wiele wskóra, szlachcic ze Słupi na zagony swoją włość mierzy; niech więc wam się zasługuje, niech się uczy jak być Bogu i ludziom miłym.
Spełnił Jacuś życzenia ojca. Pan Starosta pokochał go jak rodzonego syna, młodzież okoliczna lgnęła do niego, starcy patrząc mówili: gdyby takich więcej było; a dziewczęta przepadały za jego spojrzeniem. Zaledwie przemówił do której słówko, zaledwie ujął rączkę albo zgrabnie usłużył, jmci cala w płomieniach, już nie wie co odpowiedzieć, już serce gwałtowniej w śnieżną pierś puka.
Widać, że Bóg obdarzył go taką u łudzi miłością, bo nigdy Mszy św. nieopuści!, i słuchał jej kleczą cy, a przy konfessyonale nie jedną łzę szczerego żalu uronił.
Jedni tylko krewniacy Starosty krzywem na te fawory patrzyli okiem; alebo też dla nich choćby anioł był w jego osobie, to jeszczeby im zawadza!…
Chociaż i tak gniewali się oni i srożyli gdy byli zdaleka, ale gdy spojrzeli sobie oko w oko, gdy pan Jacek ujął czworogrannej czapeczki i udatnym ukłonem ich powitał, to zebrane chmury pierzchały jak mgła przed słońcem i odstalone ich serca pod dawały mu się zupełnie.
Nie dziw więc, że taki dzielny młodzian wodził rej w Krasocińskim zamku, bo niktby nawet lepiej wodzić go nieumiał; a starzec, jak niebyło Jacusia to marudził i zrzędził, wszystko mu szło nie do ładu; pokazał się młodzian, już i twarz pogodna, i uśmiech na ustach i wszystko jakby z płatka wywinął.
Kto inny obróciłby jak to mówią wodę na swoje koło, ale pan Jacenty tego nie umiał. Zyskać zadowolenie Starosty, upokorzyć przeciwnika, podbić serce dziewczyny, to jedyne pragnienie – jedyna hożej, milutkiej, kończącącej ośmnasty roczek dzieweczki.
Czy sobie pan Kmita uroił, czy tak było w istocie, że między Podkomorzym i Starostą trwały jakieś układy, dość, że na pewno się spodziewał, iż jak tylko zostanie dziedzicem Secemina pozyska zgrabną i posażną rączkę i odsądzi pana Jacka, który często zajeżdżał do Podkomorzanki i mile był od niej widziany.
– Nie długo czekać; myślał sobie–jak serce Podkomorzanki ku mnie się obróci, i temu szlachetce powiem, bierz się waszmość do swoich zaściankowych dziewek, ale od dygnitarskiej córy wara!
chęć młodzieńca; o przyszłości nie myślał, bo zamiary jego nie sięgały wysoko. Odwdzięczyć Staroście jego łaski, odsłużyć dług krajowi, stanąć na kobiercu z bogdanką, przysiądz jej wieczną wiarę, i potem w pokoju i zgodzie uprawiać własny zagon, wychować jak Bóg przykazał dziatki i z czystem sumieniem stanąć przed Bogiem, to były codzienne jego myśli, powtarzane z rannym i wieczornym pacierzem.
Owoż, jak się wyżej rzekło, w Krasocińskim zamku przygotowywano się nie na żarty, bo już i św. Andrzej był za pasem, i dalsi goście pozjeżdżali się.
Z pomiędzy pierwszych, którzy zjechali do Krasocina, byli dwaj bracia Rzeszowscy i Jan Kmita, wszyscy trzej blizcy krewni Starosty. Ludzie mówili, że Kmicie i Rzeszowskim najczęściej kręciła się po głowie ta myśl, że podzielą między siebie Secemińskie włości, i że zawczasu już układali się o ten podział, zwłaszcza, że o granicę z Seceminem mieszkał pan Podkomorzy Dębiński, ojciec ślicznej jak dzień wiosenny panny Waleryi, czarnookie „ go dzielny gniadosz parskający i zrywający się dęba, jakby chciał się popisać ze swą siłą. Zielona lisiurka okrywała zgrabną postać młodzieńca, na niej torba, rogi, i drobniejsze przybory myśliwskie. Rusznica gwintówka przytroczona była do siodła, a obok niej w skórzanej pochwie obosieczny kordelas. Gdy stanął przed Starostą, lekko zeskoczył z siodła i oddawszy konia stajennemu, uchylił rogatki na powitanie zgromadzonych gości, i przebiegł wzrokiem do koła, jakby kogoś szczególniej szukał. Ze znalazł, nie potrzebujemy uprzedzać, bo w spojrzeniach szukających się wzajemnie jest jakaś nieznana siła, która niemi kieruje.
– Jakżeś mi się dzisiaj sprawił Jacusiu? zapytał Starosta.
– ?le – bardzo źle, odpowiedział młodzieniec; odyniec uszedł naszych rąk, a co gorsza pokaleczył starego myśliwca Tomasza i czterech ogarów na miejscu położył.
– Patrzcie! ta bestya chce mi się gwałtem wydrzeć, a tu czas krótki! Ej, bo to z was partacze, mocium panie; za moich czasów wyśmianoby takich myśliwców co im odyniec z przed nosa umyka.
IlI.
Czerwone promienie zachodzącego słońca obrzuciły szczyty Krasocińskiego zamku, obiecując na jutrzejszy dzień pogodę. Podwórza zamkowe napełnione były kolasami zjeżdżających się gości; pan Starosta stał w progu i witał przybywających; przyjechali już i państwo Dębińscy, i Walerya, uściskawszy czule ręce dziadunia, tak bowiem nazywała Starostę, rzuciła spojrzeniem do koła, czy nie znajdzie tego, do którego tęskniło jej serce, gdy wtem zagrały rogi, i zewsząd okrzyknięto: myśliwi!
Niebawem kamnaty zostały puste, bo wszyscy wybiegli przypatrzeć się wjeżdżającym tłumnie i huczno łowcom. Na czele jechał pan Jacek, niósł
Młodzieniec zesmutniał, spuścił w dół błyszczące ogniem oczy i odrzekł:
– Prawda, panie Starosto, bo choć z mojej ręki padło dziś trzech pojedynków, dwa jelenie i kilkunastu zajęcy, alem partacz, bom nie złożył u nóg twoich odyńca; ale jutro, choćby przyszło wręcz się z nim spotkać, to już nie ujdzie.
– Tak, codzień mi waszmość to powtarzasz, a modum panie św. Andrzej za dwa dni, Kasztelan przyjedzie i bryznie mi w oczy, a gdzie odyniec? Mocium panie za kły tej bestyi nie oddałbym…. ha co mam odwlekać, nie oddałbym ale oddam moje złote jabłuszko; hej panowie, kto jutro odyńca położy, jeśli dobry szlachcic i zkoligacony z nami, zostanie dziedzicem Secemina, jeśli dworzanin lub ochotnik uczciwą szlachecką zagrodę i sto dukatów na zagospodarowanie; a oprócz tego…
– Nie kończ dziaduniu,–zawołała panna Walerya podbiegając szybko i całując rękę Starosty; nie kończ, jak mnie kochasz; i spojrzenie jej, w którem malowała się dziwna jakaś obawa, zbiegło się ze spojrzeniem młodzieńca.
romimo taK poządanego od wielu wyzwania nikt nie odpowiedział, bo każdy obliczał się z siłami i niejeden spuścił nosa na kwintę.
– A cóż u licha mości panowie, za taką nagrodę to,by słonia dostał, a wy milczycie jakby wam mowę odjęło; no, któż na jutrzejsze łowy pospieszy?
– Ja! odpowiedział Kmita i wysunął się naprzód.
– My! zawołali Rzeszowscy.
– Ja! ja! ja! ozwały się liczne głosy.
– A ty, Jacusiu, nic nie mówisz? zapytał starzec, zbliżając się do młodzieńca.
– Nic! bo nie będę dzielił jutrzejszych łowów.
– Dla czego?
– Dla tego, że tam nie o twoje Starosto zadowolenie, ale o Secemin dobijać się będą.
– Jacusiu nie rób tej krzywdy, bo dalibóg gotów jestem wyrzec się odyńca.
– Panie Jacenty, my bez was nic nie wskóramy! zawołali myśliwi.
– Panie Michałowski, wam nie przystoi odmawiać żądaniu Starosty,–rzekł Podkomorzy.
Pan Jacenty jeszcze się wahał, gdy wtem spojrzał w stronę, w której staią Walerya: czarne oczy utkwione były w niego z wyrazem błagalnej prośby.
– Bóg widzi, że nie chciałem zawadzać tym co jutro po złote jabłko sięgać będą, ale kiedy taka wasza wola, panie Starosto, więc zgoda. Kmita spojrzał z ukosa, czoło jego pokryły fałdy, zbliżył się do Michałowskiego i rzekł:
– Po co mi Waszmość przymawiasz, powinieneś znać respekt dla blizkiego krewniaka twego dobroczyńcy.
– Nie przymawiam nikomu, a respekt winienem tylko panu Staroście: jeżeli zaś Waszmości zawadziły moje słowa, to w szabli respekt się znajdzie.
– Zgoda, zgoda Waszmość panowie,–zawołał Starosta,–schowajcie na jutro waszą odwagę, a dziś do kielicha, wypijemy za dobre sukcessa jutra; tylko Jacusiu wydaj rozkazy, aby wszystko było jak należy. Słońce zaszło pogodnie, ziemia pod mrozem krzepnie, i nam starym nie jako siedzieć przy piecu; a może, modum panie i szlachetne niewiasty zechcą popatrzyć na nasze łowy i pokJa-snąć zwyciężcy; no jakże, zacne panie.'
_ Dobrze, bardzo dobrze, odpowiedziała pani
2
Nasze strony. T. II.
Przyjemska, Kasztelanowa Łomżyńska, najstarsza wiekiem i powagą matrona; dawno też już pragnęłam podobnej zabawy.
– Dobrze! powtórzyły za nią chórem inne niewiasty.
Walerya nic nie rzekła, ale jej oczy wymowniejsze były od słów.
– Każ więc rozbić namioty na Wilczej-górze, z niej będzie doskonale wszystko widać, zresztą już ty sam wiesz lepiej co zrobić, nam się w to nie mieszać, tylko pomyśleć o tem, aby słońce raniej od nas nie wstało. A teraz mocium panie odwrót; mości Marszałku, każno w trąby uderzyć!
Na skinienie Marszałka zagrały trąby, aż się okna zatrzęsły. Starosta podał rękę pani Przyjemskiej, za jego przykładem poszli inni; pan Jacek zbliżył się do panny Waleryi, i gdy ujął śliczną Jej rączkę, ona pochyliła się nieznacznie i szepnęła mu do ucha:
– Panie Michałowski, wy jutro położycie odyńca.
– Chciałbym.
– O, ja to czuję, ja prosić będę Matki Boskiej aby wam dopomogła.
Grzmot kotłów, które odezwały się w tej chwili, zagłuszył odpowiedź młodzieńca; wszystkie pary weszły w podwoje zamkowe, i niezadługo w jadalnej sali, w około zastawionych stołów zasiedli koleją starszeństwa zacni goście, a gdy sprzątnięto dziesiąte danie, z ręki do ręki pobiegł kwa r-towy puhar, i sklepienia drżały od głośnych i serdecznych wiwatów.
IV.
Śliczna jutrzenka stopkami srebrnych promieni przebiegła szare niebo i każdy jej ślad rozrzucił potoki światła po Bożym świecie; a świat, choć obdarty z ozdób, choć nagi, skrzepły, uśmiechnął się do niej uśmiechem starca, przypominającego sobie pierwszy pocałunek kochanki.
Choć ta czujna dziecina tak rano podniosła jasną główkę, jednak w Krasocińskim zamku znalazł się taki co ją uprzedził, i krzątał się czynnie, zwołując służbę i wydając jej rozmaite zlecenia.
niebawem też cały zamek stanął jakby w jarmarku: strzelcy próbowali rusznic czy ich przez noc jaki charakternik nie zamówił, psiarczyki wiązali w sfory ogary, a te na różne głosy objawiały swoją radość, inni uczyli się dąć w rogi, stajenni wyprowadzali rżące i spinające się różnej maści konie, pachołki ładowali pojazdy dla niewiast, i wozy z jadłem i napitkiem, a spojrzeć było na te ogromne kotły świecące się jakby były ze szczerego srebra, na te antały wina, miodu, piwa, i innych trunków, to człowiek pomyślał: ha, chyba oni przez cały rok myślą polować!
Gdy pierwsze promienie słońca wybiegły, już wszystko było gotowe; pan Jacek w swojej lisiurce siedział na gniadoszu, otaczali go jezdni i piesi myśliwi, starcy i niewiasty zajęli pojazdy, wozy wyruszyły naprzód, konie rżały kopiąc ziemię, ogary wyły z niecierpliwości, a ruszać nie można, dopóki najstarszy wiekiem myśliwy, bakałarzem zwany, nie otrąbi wyjazdu. Ten, jak tylko spostrzegł wysuwającą się krawędź słonecznego koła, zadął na swojej trąbce w skoczną nutę, i cała kaJ-wakata wytoczyła się za bramy zamku.
V.
Ciemny bór sosnowy rozłożył szerokie skrzydła, osłaniając głębokie jary i spadziste skały. Wiatr głuchy szumiał i czarne ptastwo wyruszało z nocnych siedzib szukać żeru, i kiedy niekiedy odzywały się przeciągłe echa leśników.
Na Wilczej-górze, którą od kniei oddzielał nie zbyt głęboki jar, ustawione już były wzniesione siedzenia dla widzów, osłonięte płóciennemi namiotami, dalej gorzało ogromne ognisko, w koło którego rozłożono przyrządy kuchenne.