- W empik go
Nasze strony i nasi ludzie Tom 3: zbiór powieści historycznych, obrazków tegoczesnych, wspomnień i życiorysów. - ebook
Nasze strony i nasi ludzie Tom 3: zbiór powieści historycznych, obrazków tegoczesnych, wspomnień i życiorysów. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA.
NAKŁADEM WALENTEGO RAFALSKIEGO.
1855.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa, dnia 27 List. (9 Grud.) 1854. r.
Cenzor, F. Sobieszczański.
W Drukarni J. Jaworskiego.
KOPIEC GRANICZNY.
Przygoda z Dziejów Szlacheckich.
(R. 1656.)
Nasze Strony. T. III.
I
W dzisiejszym powiecie Krasnostawskim, o trzy mile od miasta Krasnegostawu, leży miasteczko Gorzków, w przyjemnem położeniu, ale ubogie imało zamieszkane. Kilka wsi okrążających to miasteczko stanowią jedną włość, sąsiadującą zpodobnymze majątkiem zowiącym się Orchowiec Jak dawniej obydwa te majątki były w posiadaniu dwóch właścicieli, tak i do dziś dnia nie są w jednem ręku, i ta tylko zachodzi różnica, że dzisiejsi sąsiedzi podobno są z sobą w zgodzie, a dawniejsi, zwłaszcza ci, o których zamierzyliśmy wspomnieć, kłócili się po sąsiedzku.
Roku 1656, do którego odnosi się nasza powieść, właścicielem Gorzkowa był Maciej Stamierowski her bu Półkozic, Kasztelanie Sochaczewski, człowiek młody, porywczy, dumny z zasług ojca, które mu się w spadku wraz z majątkiem dostały, –a Orchowca Jacek Jeżowski herbu Strzemię, Stolnik Nurski, szlachcic zawadyak, niegdyś towarzysz Samuela Zborowskiego, a później zapalony stronnik drugiego szaleńca Szczęsnego Herburta (1) i uczestnik wszystkich jego gwałtownych sprawek.
Siwy włos pobielił głowę Stolnika, piąty dziesiątek lat nagarnął marszczków na czoło, ale nic ostudzi! krwi, nie pohamował dziwacznych uniesień. Żaden sejmik, żaden zjazd szlachecki, ani nawet zwyczajna sąsiedzka gościna, na których był Stolnik, nie obeszły się bez burdy, a czasem i dobycia szabel: bo żebyś był anioła przy nim postawił, to onby i do niego znalazł zaczepkę.
Gdyby nie te przywary, które przylgnęły jeszcze za młodu do świeżej skorupki, to Stolnik byłby zupełnie dobrym człowiekiem. Gospodarz zawołany, pan sprawiedliwy, obywatel uczynny, z biednym toby się był i ostatnim kontuszem podzielił; ale to wszystko pod szczególną gwiazdą, pod dobry humor. Jedz, pij, używaj w domu i za domem, gdy pan wesół, gdy pana nie napadnie psia chętka: ale gdy napadnie, to chowaj się gdzie dopadniesz, boś przepadł z kretesem.
Taki pan Stolnik oczywiście że nie mogł źyć w zgodzie z panem Kasztelanicem, który zawsze i wszędzie starał się go poniżyć, zgnieść, a wynieść siebie i swój ród, bez względu na to, że podszywał się pod kasztelaństwo ojca, jak ów leniwiec, który nie chcąc zapracować sam na siebie, okrywa się szczątkami ojcowskiej odzieży, i woli purpurową choć dziurawą opończę, niż swoją własną całą sukmanę.
Nieraz, wprawdzie wśród hucznych bankietów, na których bywali Kasztelani, Podkomorzowie i inni najznakomitsi urzędnicy Rplitej, obiecywano panu Kasztelanicowi dygnitarye, starostwa i Bóg wie jakie zaszczyty; ale wszystkie te złote obietnice skończyły się natem, że przez wzgląd na imie zasłużone krajowi, ziemianie urzędowscy mianowali go Cześnikiem.
Pan Stamierowski bardzo krzywo przyjął tę łaskę współbraci, i wolał pozostać przy dawnym tytule, niż zamieniać go na Cześnika.
Ś. p. Kasztelan umierając, zostawił oprócz Gorzkowa i jego przyległości, dwie, czy trzy jeszcze wioski, a w szkatule nie jeden tysiączek dukatów.
– Gorzków dla ciebie mój Maciusiu, powiedział drżącemi usty, a wioski dla Jadwisi, groszem gotowym podzielicie się, a miłujcie się moje dzieci, bo was tylko dwoje, jak dwie gałązek z spruchniałego pnia wyrosłych Jak dwoje gołąbków w jednem gnieździe wylęgłych.
Ojciec skonał, ściskając w jednem ręku ręce syna i córki, a błogosławiąc ich drugą; pan Maciej objął rządy, i jak zaczął rządzić, tak wioski poszły jedna za drugą, a w szkatule dno bardzo prędko przejrzało. Jadwisia wyszła z lat dziecinnych, ośmnasta wiosna ubrała ją we wszystkie najpiękniejsze swoje ozdoby, ustroiła jak ołtarzyk w odpust, na podziw ludziom i chwałę swojej ręki.
Tuliło się biedne dziewczę do brata i bratowej, kochało ich całą siłą niewinnego serca, w ich miłości widziało swój świat, a oni?… o! otem później się dowiemy, a teraz idźmy dalej.
Przy granicy dóbr Gorzkowskich znajdowała się osada z trzech poletków złożona, porządnie zabudowana i wyglądająca jak schludne pustelnicze schronienie. Osadę tę nadał s. p. Kasztelan panu Bartoszowi Korniat, szlachcicowi herbu Kuszaba (2), swemu wiernemu słudze, który większą połowę życia strawił przy nim, i nieraz wśród największych niebezpieczeństw wojennych ani na krok go nie opuścił. Ci, którzy znali Kasztelana, słyszeli nieraz od niego, że Korniat w bitwie pod Felinem (3) sześć razy był cięty szablą: a jeszcze zasłonił go od kopii nieprzyjacielskiej; że gdy zamknięci ze Strusiem w murach obcej stolicy, podeszwy jedli z głodu, on przez dwa dni sam nic nie jedząc, ukrywał kawał chleba i sztukę wędliny dla swego pana. Opowiadając to z najdrobniejszemi szczegółami pan Kasztelan, dodawał zawsze, że: nie ma nagrody, którą mógłby odpłacić wiernemu słudze jego poświęcenie, i że dzieciom swoim wdzięczność dla jego dzieci przekaże.
Pan Bartosz jak go powszechnie zwano, po śmierci Kasztelana usunął się od dworu, i korzystając z udzielonej łaski, osiadł na własnej zagrodzie.
Skromne były potrzeby starego sługi, to też dobrze uprawiane poletka zaspokajały je obficie; mło docianny sadek wzrastał, trzódka chowała się zdrowo, a biały dworek otoczyły w kółko wystawione budowle.
Bóg szczęścił poczciwemu starcowi; gdzieindziej grady wybijały zboże, u niego dojrzewało obficie; sąsiednie wioski splądrowali nieprzyjaciele, jego osadę zakrywały przed ich oczyma lasy; w okolicy padało bydło, u niego pastuszki przygrywali wesoło, a największa jego pociecha, całe jego szczęście, jedyny syn, Grzesio, wyrósł zdrowo i na tęgiego chłopaka zakrawał.
Pan Kasztelanie trzymając dwór liczny, i chcąc się jako tako wywiązać z włożonego przez ojca obowiązku, wziął wyrostka do siebie. Starzec z początku nie bardzo się tem cieszył, bo wiedział jak to tam się działo w Gorzkowskim dworze, i nie raz nawet, gdy sobie o tem wspomniał, pomyślał o swojem sieroctwie, to łza zakręciła się w oku i przyniosła myśl: weź syna do chaty, on jeden tylko u ciebie jak jedno serce; ale wnet odpędzała ją uwaga, że chłopak wychowany za piecem i pod pierzyną, to czartu a nie krajowi na pożytek.
– Niech się mój Grzesio obetrze cokolwiek w świecie, mawiał do siebie pan Bartosz, to potem pójdę do pana Wojewody Ruskiego (4) przypomnę dawne czasy i powiem: Zacny panie, weź moje dziecię w opiekę, bo jabłko od jabłonki daleko padło, bo Kasztelanie nie wrodził się w ojca, bo przy nim młody człowiek nie wyuczy się służyć poczciwie panom i krajowi.
Tak układał sobie pan Korniat, a Grzesio już czwarty rok służby dworskiej kończył u Kasztelanica w chwili, w której się nasza powieść zaczyna.
II.
Drugiego lutego, roku pańskiego 1656., w święto Najświętszej Panny Gromnicznej, pan Bartosz wróciwszy z kościoła jednokonnemi saneczkami, oddał chłopcu zmachanego po kopnej drodze siwosza, i niosąc w reku poświeconą gromnicę, wszedł w progi białego dworku.
Stara Małgorzata, jedyna opiekunka zgrzybiałego swego pana, przyjęła go u drzwi, i chciała wziąć z rąk gromnicę, ale pan Bartosz odpowiedział, że sam ją za obraz Matki Bożej założy.
Nie sprzeciwiła się temu staruszka, i zaczęła się krzątać koło zastawienia obiadu, a starzec przystawiwszy stołek wziął się do założenia gromnicy. Założył, poprawił, i już miał odstawić stołek, gdy ręce mu się zatrzęsły, i gromnica spadla na ziemię.
– Najświętsza Panno Sokalska! cóż się stało? krzyknęła Małgorzata.
– ?le, źle, moja stara, odrzekł pan Bartosz podejmując gromnicę i przyciskając ją ze czcią religijną do ust; niefortunny to dzień dla mnie, już dziś drugi kazus mnie spotyka. Żeby choć Bóg bronił jakiego nieszczęścia.
– A cóż się wam wprzód stało? zapytała ciekawie Małgorzata.
– Co? ledwom za wrota wyjechał, a tu zajęczysko tuż przed końmi;-splunąłem, przeżegnałem się, gdzie tam, z pół staja cwałował drogą. Aż mię mróz przeszedł, bo już nieraz doświadczyłem, że u krótkiego zajęczego ogona długie nieszczęście wisi.
– Panie Jezu Chryste, uchowaj nas od złego!
– Ani chybi, że śmierć niedługo do mnie zakołacze, i że tę gromnice zapalicie nademną!… Ha, cóż robić… Boża wola–Boża łaska… żebym choć tylko mógł o Grzesiu co pomyśleć, bo chłopczysko marnuje się przy Kasztelanicu.
I stary westchnął ciężko,–usiadł przy misie barszczu, którą zastawiła Małgorzata; lecz nie w smak mu szło smaczne jadło, suto mięsiwem i korzeniami przyrządzone, nie popił go nawet czarką miodu, jak to zawsze zwykł czynić, tylko smutny i zadumany wstał od stołu, wziął nabożną książkę do ręki, aby modlitwą smutne myśli oddalić.
"Wieczór się zbliżał, wiatr północno-zachodni hasał ze śniegiem obertasa, i jak wziął się z nim pod boki na czystem polu, to nie spoczął aż w opłotkach; tam zawinął nim raz jeszcze, rzucił na ziemie i znów biegł w nowe tany. W osadzie było pusto, parobczak z pomocą chłopaków nadał bydłu paszy na całą noc, zasypał koniom obroku, pozamykał obory, założył zasuwą wrota, dwa kundle spuścił z łańcucha i poszedł do izby na wieczerzę. Cisza zaległa zupełna, przerywał ją tylko szum nagich drzew i ujadanie Burka i Łyska, które rade, że ich uwolniono z uwięzi, biegały w koło osady odstraszając nieżądanych gości.
Już pan Bartosz odmówiwszy wieczorne pacierze i miał zabierać się do spoczynku, gdy psy zaczęły mocniej ujadać a potem raptem przycichły, i tyl ko skomleniem oznajmiły, że ktoś domowy się zbliżał.
Jeszcze starzec nie dośpiał zawołać na swoich, aby obejrzeli co się dzieje w podwórzu, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Grzesio, cały okryty śniegiem, z głową pochyloną, ze smutkiem w oczach.
– A ty tu co robisz, mój chłopcze? rzekł pan Bartosz drżącym z obawy głosem, w taką wietrzną i ciemną noc? w kurzawę?
Grzesio otrząsnął śnieg z odzieży, zbliżył się do ojca, ujął za kolano, ucałował rękę, ale nic nie odpowiedział.
– Co Grzesiu, czyś zaniemiał? zawołał niecierpliwie starzec.
– Nie ojcze, ale to długo o tem mówić.
– Mów przecież.
– Wypędzono mnie ze dworu…
– Ciebie wypędzono ze dworu?… ciebie, syna Bartosza Korniata, wiernego sługi ś… p. Kasztelana? z kasztelańskiego dworu?… stój, chłopcze to blichtry, zadrwiono z ciebie, a ty uwierzyłeś jak dzieciuch, jak baba!… Trzeba było przynajmniej użalić się Kasztelanicowi..
– Kiedyż to sam Kasztelanic mię wypędził.
– On sam!… nie, tyś rozum stracił, albo może co zdrożnego zrobił. Jeżeli tak, to niech cię ręka Boska strzeże od mojej ręki!… Zabiję i sam umrę… a nie ścierpie hańby!
Młodzieniec przykląkł przed trzęsącym się od gniewu i wzruszenia starcem.
– Na Boga, Najświętszą Pannę i wszystkich świętych przysięgam wam ojcze, żem nic złego nie zrobił, nic, coby krzywdę wam albo mnie przyniosło. Wypełniłem najświętszy obowiązek i za to mnie wypędzono.
– Powiedzże wyraźnie za co?
– Uspokójcie się ojcze, to ja wszystko po kolei opowiem.
Starzec przeszedł się parę razy po izbie, pogładził ręką łysą głowę, westchnął ciężko i usiadł na łożu.
– No słucham.
Grzesio stanął w nogach łoża, oparł się na poręczy, zaognione oczy utkwił w bladą twarz ojca i zebrawszy pamięć rzekł:
– Widzieliście teraz ojcze pannę Jadwigę siostrę Kasztelanica?
– Raz, i to w kościele; bo we dworze od śmierci kasztelana nie byłem.
– Pan Bóg dał jej cudną urodę i anielskie serce, ale osierociałe z ojca i matki, to tez biedna jej dola.
– Głupstwa pleciesz, przecież byłem sam przy tem, jak nieboszczyk Kasztelan przekazał jej dwie wioski i połowę gotowizny.
– Wioski już drugi dziedzic trzyma, a gotowizna poszła dawno na hulanki, i teraz jeszcze zagradzają niebodze szczęście jakie jej Bóg zsyła, i jakiego ona pragnie.
– Jak to?
– Pan Jeżowski dziedzic Orchowca ma syna Zygmunta, chłopiec choćby go do rany przyłożyć, a zuch, że aż miło spojrzeć.
– Może taki warchoł jak ojciec.
– Nie, chłopak roztropny, spokojny a mężny. Służył wojskowo w regimencie p. Ossolińskiego, i pod Beresteczkiem sam Król Jan Kazimierz nie mógł się wydziwić jego męztwu.
– To dobrze, ale cóż dalej?
– Otóż on poznał pannę Jadwigę w kościele, i jakoś młode poczciwe serca zaraz do siebie przylgnęły. Żyliście ojcze w świecie, patrzyliście na ludzi, to nie trzeba wam długo mówić, że z młodemi trudna sprawa. Żeby sto ócz na nich nasadził, stoma zamkami zamknął, to oni jeszcze słówkiem, spojrzeniem, podaniem ręki rozmówią się i zrozumią. Panna Jadwiga, biedaczka, sierota, widząc, że brat pozbywa się wszystkich pretendentów do jej ręki, i godzi na to, żeby ją osadzić w klasztorze, rzekła raz do mnie:
– Grzesiu, twój ojciec był wiernym sługą i przyjacielem mego ojca, ty bądź moim, dopomagaj mi. Pan Zygmunt poczciwie myśli, kocha mnie, i ja go miłuję serdecznie, ale z bratem ciężka sprawa. Znasz go Grzesiu, wiesz, że dla mnie sieroty nie ma w jego sercu braterskiej miłości, że on chce się mnie pozbyć, zamknąć za kratą! Grzesiu, Grzesiu! w tobie jedyna nadzieja, nie opuszczaj biednej sieroty!
Zalałem się rzewnemi łzami, i klęcząc u jej nóg przysiągłem, że jej dopomagać będę. Teraz powiedzcie ojcze czym źle zrobił?
– Dobrze, dobrze, mój synu, rzekł starzec przy chodząc do siebie, to krew kasztelańska tyś syn wiernego jego sługi, powinieneś był dopomódz, sierocie.
– A za to zostałem wygnany ze dworu jak szalbierz… jak włóczęga!… ale słuchajcie mnie dalej ojcze:–Wiecie na co się zabiera, Tyszowieccy (5) nie śpią i coraz więcej obrońców przybywa nasemu nieszczęśliwemu królowi: pan Zygmunt jest w ich liczbie, zapisał się, i czeka tylko znaku, aby wyruszyć w pole. Przed wyjazdem chciał się widzieć z panną Jadwigą, łajdak zausznik pański wyśledził, kasztelanic zszedł nas wszystko troje, pan Zygmunt ledwo się szablą od sromoty zasłonił, pannę zamknięto na pokutę, a mnie kazano natychmiast wynosić się ze dworu. Wyszedłem, i nie żal mi zasług, bo na nic nie liczyłem, nie czuję wstydu, bo przekonany jestem, żem nic złego nie zrobił,– ciężko mi tylko wspomnieć o biednej sierocie, z nia Bóg wie co się stanie!
Grzesio się zamyślił, pan Bartosz powstał, przycisnął go do serca, i rzekł:
– Nie troszcz się poczciwy chłopcze o dolę panny Jadwigi, Bóg opiekuje się sierotami i od ludzkiej złości je broni. Łaską kasztelanica gardzę, bo on, niegodzien nosić zacnego imienia swoich przodków, ty mój jedyny Grzesiu zapomnij o nim; świat przestrom, a człowiek co ma cnoto w sercu i siło w reku, to poczciwą służbę i kawałek chleba wszędzie znajdzie. Grzesio ucałował serdecznie rękę, która przyciskała go do żona, i rzekł:
– Ze mną Traszki mój ojcze, ale gdyby to jakim sposobem dopomódz pannie Jadwidze.
– Pomyślimy i o tem, a teraz do spoczynku, bo to godziny nie stają, i staremu trzeba wytchnienia. Widzisz Małgorzatko, rzekł po chwili pan Bartosz, obracając mowo do stojącej pod piecem staruszki, kazusy miały racyę.
– Chwała Bogu tylko, że się natem skończyło, odrzekła Małgorzata; ja tak się wylękłam o pana Grzegorza, że aż jeszcze coś się we mnie trzęsie.
Pan Bartosz pogładził staruszkę po twarzy; kazał Grzesiowi posłać na ławie, pogasić światła, i odmówiwszy po raz drugi koronkę do pięciu ran Pana Jezusa, układł się na spoczynek, Grzesio położył się także, ale już kury po trzeci raz piały, a on jeszcze nie zmrużył oka, bo za wiele myśli snuło się po jego głowie, aby mogł je sen zwyciężyć.
III.
Trzeciego dnia po opisanem zdarzeniu, zaledwie słońce zeszło, przed wrotami osady stanął jeździec na gniadym dzielnym koniu, z miny i czupryny (jak to mówią) wyglądający na zucha.
Zielonem suknem podszyta wilczura okrywała mu barki, a granatowa czamara i takaż rogatka na lewe ucho zawieszona, dopełniały miłego oczom stroju.
– Czy jest pan Grzegorz Korniat? zapytał uwijającego się koło stajni chłopaka. Jeszcze zapytany nie zdołał odpowiedzieć, gdy Grzesio był już u wrót, i serdecznie pozdrowił przybyłego.
– Czegożeś tak osowiał Grzesiu? zapytał gość, oddając konia chłopakowi, czy ci tak chodzi o łaskę kasztelanica, czy co?
– Ani łaska mnie wspomoże, ani niełaska zuboży, odrzekł spokojnie Grzesio, i jeżeli miałoby mi o co chodzić, to pewnie o to tylko, żem nie dopomógł sierocie, i wam panie Zygmuncie, nie tak jak serce chciało usłużył.
Pan Zygmunt Jeżowski, gdyż to on był tym gościem, westchnął, zesmutniał, rękę poniósł do lewego boku, i odszedł:
– Przy pomocy Bożej wszystko się to naprawi; potrzeba tylko dobrej myśli i silnej woli, a tego nam nie brak mój Grzesiu. Lecz teraz nie o tem mowa, dodał odzyskując dawną swobodę; czy wiesz po com przyjechał?
– Nie.
– Po ciebie.
– Jakto?
– Ot, krótko mówiąc, pojedziesz ze mną. Tylko czekać chwili, w której pan kasztelan kijowski krzyknie na nas: do kordą mości panowie, a wtedy nie czas będzie się czwanić, bo z nim nie ma żartów, lepiej więc wprzód wszystko ułożyć. Wiem, żeś chłopak dziarski, żeś syn starego żołnierza,
I radbym ci dopomódz szczerze, po przyjacielsku, abyś cokolwiek przejrzał świata i krajowi posłużył. No coż ty na to mój Grzesiu, zwiesiłeś głowę jak dziewczyna kiedy do niej swaty zajdą?
– Panie Zygmuncie, ze mną w każdej chwili zgoda, ale ja mam ojca…