Natura i piętno - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
5 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Natura i piętno - ebook
"Wcześniej Arnold nie przejawiał innych skłonności. W zasadzie stronił od gangów młodzieżowych. Nie należał do żadnego. Dużo krzyku, puszenia się i nie zawsze zdrowe pomysły. Wolał rozmyślania w samotności. Prowadził osobliwy dialog ze samym sobą Scenki były wzorowane na książkach lub filmach, które oglądał."
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-52-6 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cięgi
– Idź na całość! – rzucił trener. – Atakuj tułów przeciwnika!
Rozległ się gong. Wybiegł na środek ringu. Początkowo szło nieźle. Dwa razy zapędził rywala do narożnika. Seria szybkich ciosów trafiła w gardę przeciwnika, ale jeden doszedł celu. Trafił między łokciami zawodnika, zauważył, że sylwetka rywala pochyliła się, a na twarzy wykwitł grymas bólu. Jeszcze raz posłał szybką serię na korpus przeciwnika. I wtedy stała się rzecz dziwna. Nie zauważył ciosu konkurenta, nawet nie poczuł uderzenia. Po prostu wszystko dookoła nagle zawirowało i odebrał silny wstrząs, gdy głowa zderzyła się z czymś twardym. Kiedy otworzył oczy zorientował się, że twarz przylega ściśle do maty ringu.
– Do diabła! – pomyślał. – Chyba wziąłem za niski unik. Pewnie poślizgnąłem się i wylądowałem na macie.
Usłyszał głos sędziego ringowego odliczający czas gotowości zawodnika do walki. Pozbierał się szybko z maty i uznał, że pewnie został trafiony, skoro sędzia odmierza sekundy. Niestety przegrał walkę, choć wdawało się, że zadał więcej ciosów niż przeciwnik.
Następne starcie postanowił przechylić na własną korzyść. Pokazać trenerowi, że stać na coś podopiecznego. Początkowo walka też zapowiadała się dobrze. Boksował z zapałem, patrząc przeciwnikowi prosto w oczy. Odnośną zasadę wpajał nowicjuszom trener od samego początku. „Patrz przeciwnikowi prosto w oczy, żeby pokazać, że się go nie boisz, i że odgadujesz jego zamiary!” Robił więc, co mógł, żeby odebrać rywalowi chęć do walki. W drugiej rundzie konkurent nie poddawał się. Trochę się zmęczył nieustannym atakiem. Usłyszał gong kończący rundę. Odetchnął zadowolony, że będzie miał chwilę na odpoczynek. Uważał, że przeciwnik jest już wystarczająco wykończony, i że w następnej rundzie nie będzie stawiał większego oporu. Liczył, że pod koniec trzeciej rundy pośle serię szybkich ciosów, żeby udowodnić sędziom, kto jest prawdziwym zwycięzcą. Ale w ostatnim starciu rywal naraz odzyskał siły. Teraz musiał się bronić. Odebrał kilka silny ciosów na korpus i w głowę. Zwycięstwo wymykało się z rąk. Desperacko rzucił się do ataku. Poczuł jednak, że ciosy przeciwnika trafiają wciąż w głowę. Zakołowało się pod czaszką. Chciał odpłacić podobnym natarciem, ale stało się coś nieoczekiwanego: konkurent trafił ponownie silnym ciosem od spodu, w brodę. Poleciał rażony do tyłu i padł, jak długi, na matę. Nie pamiętał już końcówki starcia. Uświadomił jedynie fakt, że sekundant pomógł zejść z ringu i odprowadził do szatni.
Po walce, trener jakby unikała kontaktu z wychowankiem. Wykonywał wcześniej zalecane ćwiczenia. W końcu trener odezwał się. Przyznał, że nie prędko pośle podopiecznego na ring.
– Jesteś za wolny – stwierdził. – Musisz poprawić pracę nóg: skracanie dystansu i odskok. Jeżeli nie zwiększysz szybkości reakcji, zawsze będziesz odbierał łomot.
Zaczął więc ćwiczyć mięśnie nóg. Przykładał się bardziej do gimnastyki ze skakanką. Pot spływał obficie z czoła, ale nie przerywał zaprawy. Trener poddał terminatora próbie. Przydzielił sparing partnera, żeby sprawdzić szybkość poruszania się na nogach. Test nie wypadł jednak dobrze, gdyż trener zaleci dalsze ćwiczenia ze skakanką. Po pewnym czasie, miał już dość skakania przez linkę. Trener kontrolował szybkość reakcji zawodnika, ale wciąż był niezadowolony z postępów. Zrozumiał, że w boksie nie zrobi wielkiej kariery. Trenował dalej, ale już bez większego zaangażowania.
Trudy
Zbliżała się matura. Arnold nie był orłem z matematyki. Tamara lubiła matematykę i czuła pewną słabość do kolegi. Może dlatego, że był jedynym chłopakiem w klasie, który trenował boks. Kiedyś spotkali się na urodzinach koleżanki, w mieszkaniu jubilatki. Jacyś nieznani żule chcieli dostać się na imprezę. Walili w drzwi i nawoływali coś głośno. Na uczestników zabawy padł blady strach. Bali się, że chuligani mogą wyważyć drzwi, dostać się do środka i zrobić we wnętrzu demolkę. Arnold odezwał się głośno. Powiedział, że zrobi z intruzami porządek. Odradzano koledze interwencję. Ale Arnold uparł się, że ktoś musi zaprowadzić spokój, żeby impreza trwała dalej bez przeszkód. Wyszedł z mieszkania. Zaległa cisza na korytarzu. Wszyscy byli przekonani, że Arnolda już nie ujrzą. A jeżeli zobaczą ‒ będzie cały w gipsie na szpitalnym łóżku. Po dłuższej nieobecności Arnold wrócił do lokalu. Miał parę drobnych zadrapań na czole i kilka czerwonych pręg na policzkach. Usiadł na miejscu, które zajmował poprzednio i oznajmił, że wszyscy mogą bawić się dalej bezpiecznie. Uczestnicy imprezy odetchnęli z ulgą.
Pewnego razu, Arnold zapytał Tamarę, czy pomoże rozwiązać pewne działanie matematyczne? Tamara wyraziła zgodę. Odtąd spotykali się w szkolnej świetlicy i rozszyfrowywali zadania matematyczne. Wszyscy w środowisku sądzili, że są parą. Siedzieli blisko, jedno obok drugiego. Głowy mieli pochylone, zwrócone ku sobie. Patrzyli w otwarty zeszyt leżący na stole i wymieniali ciche uwagi. Chodziło zasadniczo o odczytywanie kształtu figur geometrycznych według metody Monge’a. Mając trzy płaskie rzuty należało stworzyć model trójwymiarowy bryły. Ważna była wyobraźnia przestrzenna. Arnold miał kłopot z widzeniem trójwymiarowym przedmiotu. Próbował narysować cały obiekt w rzucie perspektywicznym. Niestety przedmiot miał złożoną budowę, więc często mylił boki, umieszczając tam, gdzie nie miały żadnego logicznego uzasadnienia. Tamara cierpliwie naprowadzała kolegę na układanie płaszczyzn we właściwym miejscu i we właściwy sposób. Powili ustawiając ściankę przy ściance powstawał faktyczny obraz figury. Wreszcie po wielu trudach udało się złożyć właściwy model bryły. Arnold był dumny, że pokonał przeszkodę. Osiągnął pewną potrzebną, techniczną umiejętność.
Arnold był wdzięczny koleżance za okazaną pomoc i nie przejawiał żadnej ochoty na bliższy kontakt intymny z Tamarą. Traktował dziewczynę po prostu jak dobrą przyjaciółkę. I gdyby zaszła taka potrzeba, stanąłby niechybnie w obronie partnerki, ponosząc nawet uszczerbek na życiu i zdrowiu.
W końcu przyszła matura. Pomoc Tamary okazała się niezwykle skuteczna. Arnold otrzymał podobne zadnie: miał uformować bryłę geometryczną według metody Monge’a. Poradził sobie, może nie w sposób mistrzowski, ale wystarczająco poprawny, by zaliczyć egzamin z przedmiotu na ocenę dobrą.
Wizje I
Wcześniej Arnold przejawiał inne skłonności. W zasadzie stronił od gangów młodzieżowych. Nie należał do żadnego. Dużo krzyku, puszenia się i nie zawsze zdrowe pomysły. Wolał rozmyślania w samotności. Prowadził osobliwy dialog ze samym sobą. Scenki były wzorowane na książkach lub filmach, które oglądał.
Przebywając kiedyś sam w domu, zobaczył naraz oczami wyobraźni dwóch podróżnych siedzących w barze i prowadzących rozmowę:
– Zimno tu.
– Zamówić coś do picia?
– Jasne.
– Może być herbata z duchem?
– Może być.
Ujrzał pierwszego przybysza wracającego od baru i niosącego dwie szklanki z parującym napojem. Postawił naczynia na stole i obaj goście zaczęli popijać napar. Drugi podróżny odezwał się:
– Cienka ta herbata.
Pierwszy przybysz rzekł:
– Zaraz to załatwię.
Wstał i ruszył do baru. Wziął butelkę pozostawioną przez barmana na kontuarze i wrócił do stolika. Wlał do obu szklanek po dużej dawce alkoholu i odniósł butelkę na miejsce. Drugi orzekł:
– Teraz jest znakomita.
Pierwszy odparł:
– Wiadomo: akcja bezpośrednia bije na głowę legalizm.
* * * * *
Innym razem siedząc samotnie w pokoju, który zajmował w rodzinnym domu, rozmyślał o dwóch nieustannie poszukujących pracy włóczęgach. Ujrzał obu facetów bardzo wyraźnie, jakby na jawie. Jeden był niski, ale rozważny i bystry, drugi zaś duży i przyciężki, o twarzy bez wyrazu. Obaj zeszli nad wodę i usiedli na brzegu rzeki. Niski popatrzył na towarzysza i zapytał:
– Co tam chowasz w kieszeni?
– Nic.
– Dawaj, co tam masz!
– To tylko mysz.
– Żywa?
– Nie, zdechła. Taką znalazłem.
– Dawaj ją, tu!
– Chyba mi jej nie zabierzesz?
– Pożegnaj się z nią!
Niski cisnął martwą mysz daleko w krzaki. Zwrócił się do dużego:
– Po co ci mysz?
– Jest taka milutka w dotyku.
Mężczyźni przekąsili coś i podjęli dalszą rozmowę. Niski zwrócił się do kompana:
– Wiesz, gdzie idziemy?
– Nie wiem.
– Na ranczo.
– Acha!
– Ty będziesz stał i nic nie gadał. Ja będę mówił. Jak się odezwiesz, to gospodarz od razu wykapuje, co z ciebie za numer? Potem, gdy zobaczy ciebie w robocie, nabierze przekonania.
Dalej kontynuowali dialog:
– Wiesz, po co tam idziemy?
– Nie. Zapomniałem.
– Idziemy tam po to, żeby zarobić trochę forsy.
– Wiem. Żeby móc hodować króliki.
– Żeby kupić trochę ziemi i żyć z tego, co ona urodzi.
– A będziemy mieli króliki?
– Zasiejemy koniczynę, zbudujemy klatki i będziesz mógł chować króliki.
Kiedy obaj włóczędzy dotarli do gospodarstwa, odbyli rozmowę z właścicielem rancza. Towarzyszył ojcu następca rodu. Od pierwszego wejrzenia nie budził sympatii. Junior był drobnej budowy ciała i miał buńczuczny wyraz na twarzy. Niższy z przybyszów ostrzegł kompana:
– Ten synalek gospodarza nie podoba mi się. Lepiej, żeby ciebie się nie czepiał. To kurdupel. Ma bzika na punkcie wyższych od siebie. Ciągle szuka zwady z nimi. Taki zawsze się stawia. Pamiętaj, trzymaj się od niego z daleka! Masz za dużo pary. Staraj się z nim nie gadać! Chyba, że cię sprowokuje, wtedy mu pokaż, na co cię stać!
Następnie on był bezpośrednim świadkiem zatargu, który miał miejsce między synem gospodarza a ułomnym umysłowo przybyszem.
Następca właściciela rancza szukał zaczepki:
– Z czego się śmiejesz, żłobie?
– Zostaw mnie w spokoju! Nic ci nie zrobiłem.
– Nic? Zaraz ci pokażę, kto tu jest ważny!
Junior zamierzył się i trafił wielkoluda w nos. Z nosa pociekła krew.
Duży ostrzegł:
– Nie chcę zrobić ci krzywdy.
Syn gospodarza nie zważał na przestrogi. Trafił jeszcze raz dużego w twarz, ale za następnym razem, gdy wziął zamach wielkolud złapał przeciwnika za rękę. Ścisnął dłoń tam mocno, aż zagruchotały potrzaskane kości.
Junior zawołał:
– Au! Zmiażdżyłeś mi rękę.
I z uszkodzoną dłonią pobiegł do domu.
Stał się także jedynym świadkiem spotkania, do którego doszło między żoną syna gospodarza a upośledzonym parobkiem.
Wielkolud oznajmił:
– Nie wolno mi z panią rozmawiać.
– Chyba nie boisz się mojego męża. Pokazałeś mu co potrafisz.
– Lepiej, żeby pani stąd poszła.
– Nie chcesz pogłaskać moich włosów? Spróbuj, są miękkie jak futerko królika!
Duży dotknął włosów kobiety. Wyraźnie spodobały się wielkoludowi. Nie chciał puścić fryzury dziewczyny.
Kobieta zawołała:
– Puszczaj, wariacie jeden!
– Proszę nie krzyczeć! Błagam!
– Puśćże!…
Duży począł zaciskać palce na gardle kobiety. Dziewczyna szarpała się jeszcze trochę, ale po chwili znieruchomiała.
Oczami wyobraźni ujrzał scenę końcową. Obaj tułacze ponownie znaleźli się nad rzeką w miejscu, z którego wyruszyli na ranczo w poszukiwaniu pracy. Niski miał przy sobie pistolet, który ukradł jednemu ze stałych pracowników rancza.
Duży zapytał towarzysza:
– Na co ci ten pistolet?
– Do obrony przed ludźmi, którzy nas ścigają.
– Nie gniewasz się na mnie za to, co zrobiłem tej dziewczynie.
– Nie.
– To opowiedz mi o naszym ranczo!
– Dobrze.
– I o królikach.
– I o królikach. Tylko patrz tam daleko, żebyś wszystko dobrze widział.
Duży z zadowoleniem rzekł:
– Będziemy bardzo szczęśliwi...
Lecz nie dokończył zdania. Naraz rozległ się strzał i wielkolud przewrócił się na ziemię. Po huku znowu zapanowała cisza nad rzeką.
* * * * *
Kolejnym razem powróciło w umyśle niegdyś zapamiętane wydarzenie wojenne z terenu Niemiec. Bohaterami zdarzenia byli dwaj wysocy oficerowie frontowi. Konflikt zbrojny dobiegał końca. Zbliżali się Amerykanie. Oddziałowi niemieckiemu groziło okrążenie. Zjawił się pułkownik, który objął dowodzenie. Należało przebić się głównego zgrupowania wojska. Pułkownik zapewniał o zbliżającej się pomocy.
Kapitan zwrócił się do dawnego dowódcy ze stwierdzeniem:
– Jesteśmy bez obiecanego wsparcia, panie majorze.
– Chce pan powiedzieć, że pułkownik oszukał nas.
– Na to wygląda.
– Tak nie postępuje honorowo oficer.
– Niestety, nawet wśród wyższych oficerów zdarzają się świnie.
Major rzekł do niższego rangą oficera:
– Zamknij pan swoją jadaczkę!
Oddział wojskowy, kierowany przez majora, ruszył do ataku. Dowodzący oficer wydawał rozkazy:
– Jazda! Naprzód!
Niższy stopniem ostrzegał:
– Zrobią z nas miazgę Zyska na tym jedynie pułkownik.
– Cel zostanie osiągnięty.
– Będzie jatka.
– Jesteśmy prawie u celu.
– Ale za jaką cenę?
– Nie liczą się straty. Ważny jest efekt końcowy.
– Przeciwnik kontratakuje. Bez wsparcia nie przebijemy się.
– Damy radę.
– Niech pan patrzy, co robi pułkownik? Zwiewa przez lukę, którą wyrąbaliśmy.
– A to drań! Trudno w to uwierzyć.
– Od samego początku podejrzewałem, że pułkownik chce ratować swój tyłek.
Oszukany major złożył głośno przysięgę:
– Ten drań odpowie mi kiedyś za to!
Dalej śledził z uwagą rozwój wypadków.
Pułkownik został w końcu wytropiony i znalazł się w areszcie koszarowym. Major wyzwał pułkownika na pojedynek. Młodszy oficer zwrócił się do starszego kolegi:
– Jest pan gotów podjąć się tej próby ognia, majorze?
– Bezwzględnie.
– No to powodzenia!
Przyglądał się z rosnącym napięciem toczącym się wypadkom.
Major stanął z pułkownikiem na pustym placu koszarowym, twarzą w twarz.
– Rozstrzygniemy nasz spór honorowo przy użyciu broni maszynowej. Oto dwa pistolety produkcji amerykańskiej. Użycie ich jest proste. Bezpieczniki są odblokowane. Broń tak długo strzela, jak długo naciska się na spust. Pan wybiera pierwszy.
– To jest morderstwo!
– Nie, to sprawiedliwość.
– Nie mam zamiaru brać w tym udział.
– Skoro nie chce pan wybierać, ja dokonam wyboru pierwszy.
– To jest zbrodnia!
– Ja nie jestem zbrodniarzem, tak jak pan. Posłał pan na śmierć dwudziestu moich ludzi. Rachunek musi być wyrównany.
– Nie będę się bronił.
– Skłonię pana do tego.
– Niech pan spróbuje!
– Weź broń do łap, ty podła małpo!
– Co powiedziałeś?
Naraz rozległy dwie serie. Major trafiony także osunął się na ziemię, ale zdążył wyrzec:
– Sprawa załatwiona. Sprawiedliwości stało się zadość.
Przeprawa
Olbrzymie wrażenie zrobił na Arnoldzie film „Most na rzece Kwai” opisujący zmagania wojenne na półwyspie indochińskim. Oglądał obraz parę razy. Zapamiętał prawie każdą scenę widzianego filmu.
Pamiętał, jak do obozu jenieckiego zorganizowanego przez Japończyków przybył nowy oddział pojmanych żołnierzy, Anglików. Zapamiętał długi sznur obdartych jeńców przybywających na plac apelowy. Szli karnie z energią, bez strachu i uprzedzenia, pogwizdując wesoło popularny przebój wojskowy. Któryś ze starych więźniów obozu, obserwujących scenę, powiedział:
– Nie wiedzą, co ich czeka.
Japoński komendant obozu przywitał Anglików i rzekł:
– Zostaliście wyznaczeni do budowy mostu kolejowego o dużym znaczeniu strategicznym. Ten obóz nie ma drutów kolczastych, palisady ani wież strażniczych, ale dookoła jest dżungla. Kto ucieknie znajdzie w niej śmierć.
Zakończył wystąpienie powiedzeniem:
– Radujcie się pracą!
Rozpoczęła się ciężka i znojna harówka. Dodatkowym koszmarem jeńców były trudne warunki klimatyczne. Upał, duża wilgotność i szerzące się choroby tropikalne. Ponadto głód, wycieńczenie i załamanie psychiczne.
Cechą niezwykłą Anglików była stale utrzymywana dyscyplina w pododdziałach. Uważali, że bez prawa wojennego, obowiązującego w obecnych warunkach, nie ma postępu. Toteż praca i życie w obozie były nieustannie kontrolowane przez grupę oficerów.
Tymczasem japoński dowódca postanowił, by oficerowie brytyjscy pracowali na równi z podkomendnymi. Sprzeciwił się zarządzeniu angielski pułkownik. Oświadczył, że:
– Nakaz jest niezgodny z konwencją genewską.
Japończyk odrzucił ustalony traktat prawny mówiąc:
– To jest kodeks tchórzy.
Jeńcy brytyjscy powędrowali do pracy, a oficerowie pozostali na placu apelowym. Japoński komendant wystawił przeciw opornym karabin maszynowy, gotowy do strzałów.
Anglik zapytał:
– Czy twój kodeks pozwala na zbijanie bezbronnych ludzi.
Japoński przywódca cofnął decyzję. Doszedł do wniosku, że pozostawienie Anglików na placu pod palącymi promieniami słońca złamie w końcu opór jeńców. Anglicy jednak nie poddali się. Komendant obozu rozkazał więc zamknąć pułkownika w karcerze. Po pewnym czasie, japoński nadzorca wezwał pułkownika na rozmowę. Wygłosił kolejne groźne ostrzeżenie:
– Pańscy ludzie muszą przystąpić do pracy, jeżeli nie zgodzi się pan na to, wydam polecenie, by zamknięto szpital polowy, a wtedy jeńcy poumierają z braku pomocy lekarskiej.
Pułkownik odparł:
– Pozostanę nieugięty. Moi oficerowie nie będą pracować fizycznie.
Komendant obozu musiał przystać na warunki pułkownika. Pragnął usilnie, by ważna przeprawa został oddana w terminie.
Anglicy zabrali się do pracy. Na życzenie pułkownika rozpoczęto budowę mostu według nowego planu, w innym miejscu i z uwzględnieniem regulaminowej organizacji pracy.
Wznoszenie mostu nabrało tempa. Estakada stawała się coraz bardziej wyraźna i znakomita.
Wkrótce budowa mostu została zakończona. Angielski pułkownik z dumą umieścił na przęśle tablicę z napisem, który głosił:
– Ten most został zbudowany pod nadzorem żołnierzy brytyjskich w 1945 r.
Równocześnie na zapleczu działań wojennych, angielski sztab wojskowy postanowił wysadzić powstałą estakadę w chwili przejazdu pierwszego pociągu japońskiego, w celu uniemożliwienia przeciwnikowi kontynuowania operacji zbrojnych. Wysłana grupa dywersyjna dotarła na miejsce i założyła pod przeprawą ładunki wybuchowe.
Oddanie most miało odbyć się w uroczystej atmosferze. Lecz pułkownik dostrzegł w ostatniej chwil lont, za pomocą którego miano zdetonować materiał wybuchowy. Dotarł do miejsca, w którym znajdował się detonator. Wtedy zrozumiał popełniony błąd. Znalazł się mimo woli w pułapce. Utknął dobrowolnie między dwoma sprzecznymi postawami: honorem oficera brytyjskiego a zwykłym kolaborantem. Wypowiedział natenczas znamienne słowa:
– Co ja najlepszego zrobiłem?!
Spór
Arnold stanął przed wyborem: co dalej robić w życiu, jaką drogą pójść? Studia techniczne odpadają. Trzeba znać dobrze matematykę i fizykę. Wiedział, że nie poradzi sobie z poziomem wiedzy na uczelni specjalizującej się w naukach ścisłych. Studia humanistyczne też nie wchodzą w rachubę. Nie interesował się filozofią ani psychologią, ani historią. Pozostała zatem muzyka albo sztuka. Żeby studiować muzykę należy grać na jakimkolwiek instrumencie. Nie umiał grać na żadnym. Wybór padł zatem na sztukę. Dostarczył więc papiery na wydział grafiki w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych, ale w trybie zaocznym.
Wkrótce otrzymał powiadomienie o dostarczeniu rysunków lub grafik wykonanych odręcznie. Zabrał się więc do pracy. Wykonał serię rysunków o tematyce najbardziej odpowiadającej wyobraźni przyszłego studenta. Prace przedstawiły krajobrazy po bitwie, ślady pozostawiane po zmaganiach wojennych.
Oto kilka charakterystycznych szkiców i studiów sporządzonych przez Arnolda. Pierwszy ze szkiców przedstawiał pejzaż z potrzaskanymi drzewami. Czarne jak smoła pnie wyciągały ku niebu bezlistne konary. Drzewa stały na polu zrytym pociskami, nierównym, pobrużdżonym, wyjałowionym. Nad opustoszałym krajobrazem wisiały nisko ciężkie i ciemne chmury, które nadawały pejzażowi posępny wyraz. Różnej szerokości linie były splecione bądź luźno rzucone na powierzchnię obrazu. Kreski opisujące niebo były wyraźne i ciągnące się w nieskończoność, natomiast linie charakteryzujące ziemię były nieregularne i o różnej długości.
Rys. 1
Drugi szkic ukazywał pole zasłane drutami kolczastymi. Podobnie jak w pierwszym rysunku, pejzaż dzielił się strefę ziemską i podniebną. Ale obie części były inaczej przedstawione: strefa ziemska była pokryta długimi liniami, o różnej grubości, tworzącymi zwartą, nieprzebitą skorupę, zaś strefa podniebna była lekka, zwiewna, oznaczona cienkimi, krótkimi kreskami. Obie części rozdzielały, jak bariera, zasieki z drutu kolczastego.
Rys. 2
Trzeci zaś szkic usłany był grobami poległych żołnierzy. Tutaj nastąpiła transformacja. Ziemia, w której pochowani zostali żołnierze, była oznaczona lekkimi, zwiewnymi kreskami, a powierzchnia zasłana masą niskich, czarnych krzyży. Natomiast nad cmentarzyskiem wisiała ciężka powała chmur, składająca się z połączonych, zlewających się linii. Od nieboskłonu wiało ogromną grozą.
Rys. 3
Po pewnym czasie Arnold został zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. Komisja składała się z trzech osób. Siedziała za stołem i uważnie przyglądała się kandydatowi. Na pulpicie rozłożone były prace Arnolda. Skupienie członków komisji nie rokowało pozytywnego zakończenia weryfikacji.
– Od jak dawna zajmuje się pan rysunkiem? – padło pierwsze pytanie.
– Od niedawna – przyznał szczerze.
– Dlaczego więc pan zamierza studiować na kierunku artystycznym?
– Takie nieodparte pragnienie zrodziło się we mnie – odparł z nutą naiwności.
Przewodniczący komisji zabrał głos:
– Ma pan spore zaległości w operowaniu kreską w rysunku odręcznym. Śmiem twierdzić, że pan nie ma żadnych zdolności rysunkowych. Brak panu szkolnych podstaw. Mamy zatem poważny dylemat! Musimy zastanowić się, co z panem zrobić?
Na zwołanej naradzie podjęto dyskusję nad przyjęciem nowego kandydata w poczet studentów. Polemika była bardzo ożywiona.
Jeden z naukowców powiedział:
– Nie widzę w kandydacie dobrego materiału na studenta.
Drugi pracownik wydziału odezwał się:
– Pragnę jednak zwrócić uwagę, koledze, że kandydat posiada dużą wyobraźnię.
– Może lepiej byłoby, żeby ten pan zapisał się na jakiś kurs rysunku?
– Na kursach nie uczą wrażliwości artystycznej – zaoponował drugi referent.
– Dobrze – zgodził się przewodniczący. – Głosujmy zatem: czy przyjąć kandydata na pierwszy rok studiów.
Pierwszy naukowiec odparł:
– Jestem przeciw!
– Drugi pracownik rzekł:
– A ja jestem za!
Przewodniczący długo milczał. W końcu podjął decyzję.
Poproszono Arnolda na orzeczenie komisji. Przełożony zabrał głos:
– Dokonaliśmy wyboru. Damy panu szansę na rozwój twórczy. Zobaczymy, co pan zdziała!
– Dziękuję bardzo – odparł skromie aspirant.
Tak więc Arnold został przyjęty w poczet studentów Wyższej Szkoły Artystycznej, na wydział grafiki.
Złudy I
Majaki poczęły pojawiać się nieoczekiwanie i bez przyczyny w dowolnym miejscu i czasie. Przesuwały się przed oczami jak klatki filmowe. Nie widział w powstałych objawach nic dziwnego. Wyłaniające się sceny przeżywał tak, jakby rozgrywały się naprawdę.
Położę się płasko na ziemi i ukryję za tym grubym, wystającym ponad ziemię korzeniem. Pod nim widać niewielki prześwit. Wsunę lufę pistoletu pod ten korzeń i poczekał na przybycie pierwszego z tych typów, którzy mnie ścigają.
Jeszcze nikogo nie widać. Powinien ktoś się pokazać za tego krzaka.
To miejsce jest znakomite! Ten korzeń dobrze mnie osłania. Nikt się nie spodziewa, że tutaj się ukryłem. Zanim zorientują się skąd padną strzały, jednego albo dwóch drani położę trupem.
Ile jeszcze naboi mi zostało? Niech policzę. Tam przy drodze wypaliłem pięć razy. Z drugiej strony, z rowu poszło sześć albo siedem sztuk. Potem ze szczytu kurhanu oddałem osiem, a może dziesięć strzałów. Raczej dziesięć. Razem dwadzieścia dwa. To pozostał jeszcze osiemnaście naboi. Zobaczymy, ilu jeszcze łotrów załatwię? Szumowiny jedne. Należy takich likwidować!
Cicho! Coś słychać!
Chyba wydawało mi się.
To jakieś niewiadome dźwięki
Teraz, co to było?
Nie to chyba jeszcze nie oni.
Uspokój się!
Cholera! Z tą nogą miałem pecha. Stopa ześlizgnęła się z kamienia.
Czym on był pokryty? Śliski, jak diabli!
Uderzyłem piętą o twarde podłoże. Poczułem ostry ból powyżej kostki… i po zawodach! Kość chyba pękła, ale nie złamała się.
Gdyby nie ta noga, to by mnie nie dopadli. Urwał bym się im!
Znowu coś słychać.
Co to był za odgłos?
Pewnie już są blisko.
Patrz uważnie! Powinni już tu być.
Trzymaj mocno broń! Kieruj w stronę tego krzaka, co tam widzisz!
Uwaga!
Jest już jeden łotr.
Jaki odważny i pewny siebie. Buc jeden! Myśli, że jest panem tego świata. A jak patrzy? Chyba ma zeza. Rzuca głową. Nie może zatrzymać wzrok na jednym przedmiocie. Ten gad jest mój!
Na co czekasz?
Chodź tu bliżej, przyjacielu! Razem odejdziemy w zaświaty.
Nie zatrzymuj się!
Ruszaj śmiało do przodu!
O! Tak dobrze!
Jeszcze krok naprzód!
Teraz!
Masz, padalcu jeden!
Za każdym razem pojawiała się inna a scena. On był głównym bohaterem. I jak zawsze odnosił zwycięstwo.
Trzeba wykurzyć ich z tych nor! Chowają się, jak szczury. Za grosz odwagi. Ci ludzie nie mają honoru. Nie wiedzą, co to jest prawdziwe męstwo? Potrafią tylko wyłazić z tych swoich dziur i kąsać od tyłu. Zwyczajni tchórze!
Nie można okazać litość!
Spokojnie!
Tu jest jakaś nora.
To pewnie ich skrytka.
Myślicie, cykory, że się was boję? Zaraz wam pokażę, czym jest prawdziwa śmiałość.
Będą zaskoczeni.
Muszę się rozebrać, żeby nic mi nie zawadzało. Być tak, jak oni: oślizły i giętki.
Co mam zabrać ze sobą?
Wezmę tylko ten nóż myśliwski.
Wystarczy!
Dobra! Jestem gotowy.
Ta jama jest świeża. Niedawno wykopana. Pewnie siedzą tam i myślą, że nic im nie grozi. Ale nie wiedzą, z kim mają do czynienia.
Do dzieła!
Rany! Ale tu ciemno.
Muszę odczekać chwilę, żeby wzrok przywykł do ciemności.
Będę czołgać się po omacku.
Śmiało!
Gdzie te skurczybyki mogą być?
Jeszcze kawałek.
Tam jest trochę światła.
Powoli! Chyba są.
Witajcie, towarzysze!…
Naprzód!
Gińcie. Zatraceńcy!
Czasami w wyobraźni widział się jako dzielny żołnierz, obrońca ojczyzny. Dzięki skutecznym interwencjom szala zwycięstwa przechylała się na właściwą stronę.
Trzeba wyłapać tych dywersantów w mundurach. Te sukinsyny mają kradzioną broń i dobrze mówią w naszym języku.
Znam takich. Udają swojskich chłopaków. Na pierwszy rzut oka, niczym nie różnią od naszych. Nawet mają dobry akcent. Ale wystarczy odwrócić się od nich, a zaraz wpakują ci kulkę w plecy.
Jak dorwę takiego, to wypruje mu flaki z brzucha!
Oto są!
Widzę dwóch takich. Wyglądają, jak nasze wojsko. Ale nie wiadomo, co to za jedni? Zaraz ich wybadam. Będę udawał zagubionego. Ciekawe, co mi powiedzą?
Gadajcie! Kim wy jesteście?
Grają pewniaków.
Nie słyszałem o takiej jednostce. Ale nie znam wszystkich naszych oddziałów piechoty. To fakt.
Trzeba być ostrożnym!
Uważaj na tego drugiego! Próbuje zajść cię od tyłu.
Lepiej mieć oko na niego!
Coś mi tu nie gra.
Ciekawe, co tu robią?
Zapytam ich.
Niby wszystko jest w porządku.
A może ja jestem po prostu przeczulony.
Bądź czujny!
Ten drugi coś jednak kombinuje.
Nie można im ufać.
Zastrzelę obu i będzie spokój!
Jeszcze jedno pytanie. Dowiem się, czy lubią grać w cymbergaja szóstkowego?
Co wy na to?...
Nie wiecie, co to jest cymbergaj szóstkowy?
Tak sądziłem. Nie jesteście swoi.
A zatem żegnajcie, koledzy!…
Koniec!
I sprawa załatwiona.
Męki
Arnold otrzymał polecenie, by dostarczyć do zakładu rysunku, w określonym terminie, zbiór studiów postaci lub portretów ludzkich. Musiał znaleźć chętne osoby, którzy posłużyłyby jako modele do wykonania rysunków. Początkowo szukał przykładów wśród przypadkowych ludzi. Ale większość napotkanych postaci odmawiała przysługi. Jedni odrzucali prośby w sposób gwałtowny i zdecydowany, inni traktowali propozycję pozowania jako niepoważną lub wręcz śmieszną. Zmuszony zatem został do innego sposobu pozyskiwania wymaganych prac. Pewnego razu ujrzał w telewizji portrety pamięciowe poszukiwanych osób. Sporządzane były przez specjalistów od spraw kryminalistyki na podstawie zeznań świadków, którzy mieli kontakt ze ściganymi przestępcami. Zdarzenie podsunęło Arnold pomysł wykonania rysunków odręcznych wykorzystując zdjęcia fotograficzne. Zajął się wyszukiwaniem fotografii, które nadawały się do powyższego celu. W pierwszej kolejności wyciągnął zdjęcia z rodzinnego albumu, a następne z różnych źródeł – czasami nawet podbierając komuś fotki. Na podstawie zebranych zdjęć wykonywał poszczególne rysunki.
Portret pierwszy przedstawiał młodzieńca, krótko ostrzyżonego, z odstającymi uszami i z szeroko otwartymi oczami. Rysunek był bardzo uproszczony, wykonany cienką, czarną kreską.
Portret drugi ukazywał twarz młodego człowieka o miękkich rysach, wyrazistych oczach i posiadającego bujną, starannie uczesaną fryzurę. Na szyi miał zawiązaną chustkę. Rysunek został wykonany nieco grubszą, również czarną kreską.
Rysunek trzeci przedstawiał samotnie siedzącą dziewczynę. Modelka miała wysoko podciągnięte nogi, na kolanach spoczywały złożone ramiona, a na rękach opierała się głowa. Dziewczyna miała raczej smutną twarz. Szkic był wykonany dwoma rodzajami kresek, także w tuszu...
Dostarczył rysunki do katedry. Brodaty asystent obejrzał szkice i po krótkim zastanowieniu się, powiedział:
– To nie są dobre rysunki. Są nienaturalne, zbyt szablonowe. Musi pan, uważniej obserwować naturę. Starać znaleźć cechy charakterystyczne danego obiektu. Podkreślić je, a nawet przerysować jakąś rzecz. Liczy się autentyczność, dokładna obserwacja, wrażliwość. Ważna jest pasja artysty. Zaangażowanie. Zdawanie relacji z tego, co się widzi, a nie co się wie. Inaczej nie osiągnie się szczytu doskonałości. Musi pan, zmienić sposób podejścia do pracy. Uwierzyć w swoje możliwości. To jest jedyna droga do sukcesu!
Arnold pozbierał przyniesione prace. „Uwierzyć w swoje możliwości”. Dobra. Teraz postara się tworzyć całkowicie zgodnie z nakazem wewnętrznym.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.
– Idź na całość! – rzucił trener. – Atakuj tułów przeciwnika!
Rozległ się gong. Wybiegł na środek ringu. Początkowo szło nieźle. Dwa razy zapędził rywala do narożnika. Seria szybkich ciosów trafiła w gardę przeciwnika, ale jeden doszedł celu. Trafił między łokciami zawodnika, zauważył, że sylwetka rywala pochyliła się, a na twarzy wykwitł grymas bólu. Jeszcze raz posłał szybką serię na korpus przeciwnika. I wtedy stała się rzecz dziwna. Nie zauważył ciosu konkurenta, nawet nie poczuł uderzenia. Po prostu wszystko dookoła nagle zawirowało i odebrał silny wstrząs, gdy głowa zderzyła się z czymś twardym. Kiedy otworzył oczy zorientował się, że twarz przylega ściśle do maty ringu.
– Do diabła! – pomyślał. – Chyba wziąłem za niski unik. Pewnie poślizgnąłem się i wylądowałem na macie.
Usłyszał głos sędziego ringowego odliczający czas gotowości zawodnika do walki. Pozbierał się szybko z maty i uznał, że pewnie został trafiony, skoro sędzia odmierza sekundy. Niestety przegrał walkę, choć wdawało się, że zadał więcej ciosów niż przeciwnik.
Następne starcie postanowił przechylić na własną korzyść. Pokazać trenerowi, że stać na coś podopiecznego. Początkowo walka też zapowiadała się dobrze. Boksował z zapałem, patrząc przeciwnikowi prosto w oczy. Odnośną zasadę wpajał nowicjuszom trener od samego początku. „Patrz przeciwnikowi prosto w oczy, żeby pokazać, że się go nie boisz, i że odgadujesz jego zamiary!” Robił więc, co mógł, żeby odebrać rywalowi chęć do walki. W drugiej rundzie konkurent nie poddawał się. Trochę się zmęczył nieustannym atakiem. Usłyszał gong kończący rundę. Odetchnął zadowolony, że będzie miał chwilę na odpoczynek. Uważał, że przeciwnik jest już wystarczająco wykończony, i że w następnej rundzie nie będzie stawiał większego oporu. Liczył, że pod koniec trzeciej rundy pośle serię szybkich ciosów, żeby udowodnić sędziom, kto jest prawdziwym zwycięzcą. Ale w ostatnim starciu rywal naraz odzyskał siły. Teraz musiał się bronić. Odebrał kilka silny ciosów na korpus i w głowę. Zwycięstwo wymykało się z rąk. Desperacko rzucił się do ataku. Poczuł jednak, że ciosy przeciwnika trafiają wciąż w głowę. Zakołowało się pod czaszką. Chciał odpłacić podobnym natarciem, ale stało się coś nieoczekiwanego: konkurent trafił ponownie silnym ciosem od spodu, w brodę. Poleciał rażony do tyłu i padł, jak długi, na matę. Nie pamiętał już końcówki starcia. Uświadomił jedynie fakt, że sekundant pomógł zejść z ringu i odprowadził do szatni.
Po walce, trener jakby unikała kontaktu z wychowankiem. Wykonywał wcześniej zalecane ćwiczenia. W końcu trener odezwał się. Przyznał, że nie prędko pośle podopiecznego na ring.
– Jesteś za wolny – stwierdził. – Musisz poprawić pracę nóg: skracanie dystansu i odskok. Jeżeli nie zwiększysz szybkości reakcji, zawsze będziesz odbierał łomot.
Zaczął więc ćwiczyć mięśnie nóg. Przykładał się bardziej do gimnastyki ze skakanką. Pot spływał obficie z czoła, ale nie przerywał zaprawy. Trener poddał terminatora próbie. Przydzielił sparing partnera, żeby sprawdzić szybkość poruszania się na nogach. Test nie wypadł jednak dobrze, gdyż trener zaleci dalsze ćwiczenia ze skakanką. Po pewnym czasie, miał już dość skakania przez linkę. Trener kontrolował szybkość reakcji zawodnika, ale wciąż był niezadowolony z postępów. Zrozumiał, że w boksie nie zrobi wielkiej kariery. Trenował dalej, ale już bez większego zaangażowania.
Trudy
Zbliżała się matura. Arnold nie był orłem z matematyki. Tamara lubiła matematykę i czuła pewną słabość do kolegi. Może dlatego, że był jedynym chłopakiem w klasie, który trenował boks. Kiedyś spotkali się na urodzinach koleżanki, w mieszkaniu jubilatki. Jacyś nieznani żule chcieli dostać się na imprezę. Walili w drzwi i nawoływali coś głośno. Na uczestników zabawy padł blady strach. Bali się, że chuligani mogą wyważyć drzwi, dostać się do środka i zrobić we wnętrzu demolkę. Arnold odezwał się głośno. Powiedział, że zrobi z intruzami porządek. Odradzano koledze interwencję. Ale Arnold uparł się, że ktoś musi zaprowadzić spokój, żeby impreza trwała dalej bez przeszkód. Wyszedł z mieszkania. Zaległa cisza na korytarzu. Wszyscy byli przekonani, że Arnolda już nie ujrzą. A jeżeli zobaczą ‒ będzie cały w gipsie na szpitalnym łóżku. Po dłuższej nieobecności Arnold wrócił do lokalu. Miał parę drobnych zadrapań na czole i kilka czerwonych pręg na policzkach. Usiadł na miejscu, które zajmował poprzednio i oznajmił, że wszyscy mogą bawić się dalej bezpiecznie. Uczestnicy imprezy odetchnęli z ulgą.
Pewnego razu, Arnold zapytał Tamarę, czy pomoże rozwiązać pewne działanie matematyczne? Tamara wyraziła zgodę. Odtąd spotykali się w szkolnej świetlicy i rozszyfrowywali zadania matematyczne. Wszyscy w środowisku sądzili, że są parą. Siedzieli blisko, jedno obok drugiego. Głowy mieli pochylone, zwrócone ku sobie. Patrzyli w otwarty zeszyt leżący na stole i wymieniali ciche uwagi. Chodziło zasadniczo o odczytywanie kształtu figur geometrycznych według metody Monge’a. Mając trzy płaskie rzuty należało stworzyć model trójwymiarowy bryły. Ważna była wyobraźnia przestrzenna. Arnold miał kłopot z widzeniem trójwymiarowym przedmiotu. Próbował narysować cały obiekt w rzucie perspektywicznym. Niestety przedmiot miał złożoną budowę, więc często mylił boki, umieszczając tam, gdzie nie miały żadnego logicznego uzasadnienia. Tamara cierpliwie naprowadzała kolegę na układanie płaszczyzn we właściwym miejscu i we właściwy sposób. Powili ustawiając ściankę przy ściance powstawał faktyczny obraz figury. Wreszcie po wielu trudach udało się złożyć właściwy model bryły. Arnold był dumny, że pokonał przeszkodę. Osiągnął pewną potrzebną, techniczną umiejętność.
Arnold był wdzięczny koleżance za okazaną pomoc i nie przejawiał żadnej ochoty na bliższy kontakt intymny z Tamarą. Traktował dziewczynę po prostu jak dobrą przyjaciółkę. I gdyby zaszła taka potrzeba, stanąłby niechybnie w obronie partnerki, ponosząc nawet uszczerbek na życiu i zdrowiu.
W końcu przyszła matura. Pomoc Tamary okazała się niezwykle skuteczna. Arnold otrzymał podobne zadnie: miał uformować bryłę geometryczną według metody Monge’a. Poradził sobie, może nie w sposób mistrzowski, ale wystarczająco poprawny, by zaliczyć egzamin z przedmiotu na ocenę dobrą.
Wizje I
Wcześniej Arnold przejawiał inne skłonności. W zasadzie stronił od gangów młodzieżowych. Nie należał do żadnego. Dużo krzyku, puszenia się i nie zawsze zdrowe pomysły. Wolał rozmyślania w samotności. Prowadził osobliwy dialog ze samym sobą. Scenki były wzorowane na książkach lub filmach, które oglądał.
Przebywając kiedyś sam w domu, zobaczył naraz oczami wyobraźni dwóch podróżnych siedzących w barze i prowadzących rozmowę:
– Zimno tu.
– Zamówić coś do picia?
– Jasne.
– Może być herbata z duchem?
– Może być.
Ujrzał pierwszego przybysza wracającego od baru i niosącego dwie szklanki z parującym napojem. Postawił naczynia na stole i obaj goście zaczęli popijać napar. Drugi podróżny odezwał się:
– Cienka ta herbata.
Pierwszy przybysz rzekł:
– Zaraz to załatwię.
Wstał i ruszył do baru. Wziął butelkę pozostawioną przez barmana na kontuarze i wrócił do stolika. Wlał do obu szklanek po dużej dawce alkoholu i odniósł butelkę na miejsce. Drugi orzekł:
– Teraz jest znakomita.
Pierwszy odparł:
– Wiadomo: akcja bezpośrednia bije na głowę legalizm.
* * * * *
Innym razem siedząc samotnie w pokoju, który zajmował w rodzinnym domu, rozmyślał o dwóch nieustannie poszukujących pracy włóczęgach. Ujrzał obu facetów bardzo wyraźnie, jakby na jawie. Jeden był niski, ale rozważny i bystry, drugi zaś duży i przyciężki, o twarzy bez wyrazu. Obaj zeszli nad wodę i usiedli na brzegu rzeki. Niski popatrzył na towarzysza i zapytał:
– Co tam chowasz w kieszeni?
– Nic.
– Dawaj, co tam masz!
– To tylko mysz.
– Żywa?
– Nie, zdechła. Taką znalazłem.
– Dawaj ją, tu!
– Chyba mi jej nie zabierzesz?
– Pożegnaj się z nią!
Niski cisnął martwą mysz daleko w krzaki. Zwrócił się do dużego:
– Po co ci mysz?
– Jest taka milutka w dotyku.
Mężczyźni przekąsili coś i podjęli dalszą rozmowę. Niski zwrócił się do kompana:
– Wiesz, gdzie idziemy?
– Nie wiem.
– Na ranczo.
– Acha!
– Ty będziesz stał i nic nie gadał. Ja będę mówił. Jak się odezwiesz, to gospodarz od razu wykapuje, co z ciebie za numer? Potem, gdy zobaczy ciebie w robocie, nabierze przekonania.
Dalej kontynuowali dialog:
– Wiesz, po co tam idziemy?
– Nie. Zapomniałem.
– Idziemy tam po to, żeby zarobić trochę forsy.
– Wiem. Żeby móc hodować króliki.
– Żeby kupić trochę ziemi i żyć z tego, co ona urodzi.
– A będziemy mieli króliki?
– Zasiejemy koniczynę, zbudujemy klatki i będziesz mógł chować króliki.
Kiedy obaj włóczędzy dotarli do gospodarstwa, odbyli rozmowę z właścicielem rancza. Towarzyszył ojcu następca rodu. Od pierwszego wejrzenia nie budził sympatii. Junior był drobnej budowy ciała i miał buńczuczny wyraz na twarzy. Niższy z przybyszów ostrzegł kompana:
– Ten synalek gospodarza nie podoba mi się. Lepiej, żeby ciebie się nie czepiał. To kurdupel. Ma bzika na punkcie wyższych od siebie. Ciągle szuka zwady z nimi. Taki zawsze się stawia. Pamiętaj, trzymaj się od niego z daleka! Masz za dużo pary. Staraj się z nim nie gadać! Chyba, że cię sprowokuje, wtedy mu pokaż, na co cię stać!
Następnie on był bezpośrednim świadkiem zatargu, który miał miejsce między synem gospodarza a ułomnym umysłowo przybyszem.
Następca właściciela rancza szukał zaczepki:
– Z czego się śmiejesz, żłobie?
– Zostaw mnie w spokoju! Nic ci nie zrobiłem.
– Nic? Zaraz ci pokażę, kto tu jest ważny!
Junior zamierzył się i trafił wielkoluda w nos. Z nosa pociekła krew.
Duży ostrzegł:
– Nie chcę zrobić ci krzywdy.
Syn gospodarza nie zważał na przestrogi. Trafił jeszcze raz dużego w twarz, ale za następnym razem, gdy wziął zamach wielkolud złapał przeciwnika za rękę. Ścisnął dłoń tam mocno, aż zagruchotały potrzaskane kości.
Junior zawołał:
– Au! Zmiażdżyłeś mi rękę.
I z uszkodzoną dłonią pobiegł do domu.
Stał się także jedynym świadkiem spotkania, do którego doszło między żoną syna gospodarza a upośledzonym parobkiem.
Wielkolud oznajmił:
– Nie wolno mi z panią rozmawiać.
– Chyba nie boisz się mojego męża. Pokazałeś mu co potrafisz.
– Lepiej, żeby pani stąd poszła.
– Nie chcesz pogłaskać moich włosów? Spróbuj, są miękkie jak futerko królika!
Duży dotknął włosów kobiety. Wyraźnie spodobały się wielkoludowi. Nie chciał puścić fryzury dziewczyny.
Kobieta zawołała:
– Puszczaj, wariacie jeden!
– Proszę nie krzyczeć! Błagam!
– Puśćże!…
Duży począł zaciskać palce na gardle kobiety. Dziewczyna szarpała się jeszcze trochę, ale po chwili znieruchomiała.
Oczami wyobraźni ujrzał scenę końcową. Obaj tułacze ponownie znaleźli się nad rzeką w miejscu, z którego wyruszyli na ranczo w poszukiwaniu pracy. Niski miał przy sobie pistolet, który ukradł jednemu ze stałych pracowników rancza.
Duży zapytał towarzysza:
– Na co ci ten pistolet?
– Do obrony przed ludźmi, którzy nas ścigają.
– Nie gniewasz się na mnie za to, co zrobiłem tej dziewczynie.
– Nie.
– To opowiedz mi o naszym ranczo!
– Dobrze.
– I o królikach.
– I o królikach. Tylko patrz tam daleko, żebyś wszystko dobrze widział.
Duży z zadowoleniem rzekł:
– Będziemy bardzo szczęśliwi...
Lecz nie dokończył zdania. Naraz rozległ się strzał i wielkolud przewrócił się na ziemię. Po huku znowu zapanowała cisza nad rzeką.
* * * * *
Kolejnym razem powróciło w umyśle niegdyś zapamiętane wydarzenie wojenne z terenu Niemiec. Bohaterami zdarzenia byli dwaj wysocy oficerowie frontowi. Konflikt zbrojny dobiegał końca. Zbliżali się Amerykanie. Oddziałowi niemieckiemu groziło okrążenie. Zjawił się pułkownik, który objął dowodzenie. Należało przebić się głównego zgrupowania wojska. Pułkownik zapewniał o zbliżającej się pomocy.
Kapitan zwrócił się do dawnego dowódcy ze stwierdzeniem:
– Jesteśmy bez obiecanego wsparcia, panie majorze.
– Chce pan powiedzieć, że pułkownik oszukał nas.
– Na to wygląda.
– Tak nie postępuje honorowo oficer.
– Niestety, nawet wśród wyższych oficerów zdarzają się świnie.
Major rzekł do niższego rangą oficera:
– Zamknij pan swoją jadaczkę!
Oddział wojskowy, kierowany przez majora, ruszył do ataku. Dowodzący oficer wydawał rozkazy:
– Jazda! Naprzód!
Niższy stopniem ostrzegał:
– Zrobią z nas miazgę Zyska na tym jedynie pułkownik.
– Cel zostanie osiągnięty.
– Będzie jatka.
– Jesteśmy prawie u celu.
– Ale za jaką cenę?
– Nie liczą się straty. Ważny jest efekt końcowy.
– Przeciwnik kontratakuje. Bez wsparcia nie przebijemy się.
– Damy radę.
– Niech pan patrzy, co robi pułkownik? Zwiewa przez lukę, którą wyrąbaliśmy.
– A to drań! Trudno w to uwierzyć.
– Od samego początku podejrzewałem, że pułkownik chce ratować swój tyłek.
Oszukany major złożył głośno przysięgę:
– Ten drań odpowie mi kiedyś za to!
Dalej śledził z uwagą rozwój wypadków.
Pułkownik został w końcu wytropiony i znalazł się w areszcie koszarowym. Major wyzwał pułkownika na pojedynek. Młodszy oficer zwrócił się do starszego kolegi:
– Jest pan gotów podjąć się tej próby ognia, majorze?
– Bezwzględnie.
– No to powodzenia!
Przyglądał się z rosnącym napięciem toczącym się wypadkom.
Major stanął z pułkownikiem na pustym placu koszarowym, twarzą w twarz.
– Rozstrzygniemy nasz spór honorowo przy użyciu broni maszynowej. Oto dwa pistolety produkcji amerykańskiej. Użycie ich jest proste. Bezpieczniki są odblokowane. Broń tak długo strzela, jak długo naciska się na spust. Pan wybiera pierwszy.
– To jest morderstwo!
– Nie, to sprawiedliwość.
– Nie mam zamiaru brać w tym udział.
– Skoro nie chce pan wybierać, ja dokonam wyboru pierwszy.
– To jest zbrodnia!
– Ja nie jestem zbrodniarzem, tak jak pan. Posłał pan na śmierć dwudziestu moich ludzi. Rachunek musi być wyrównany.
– Nie będę się bronił.
– Skłonię pana do tego.
– Niech pan spróbuje!
– Weź broń do łap, ty podła małpo!
– Co powiedziałeś?
Naraz rozległy dwie serie. Major trafiony także osunął się na ziemię, ale zdążył wyrzec:
– Sprawa załatwiona. Sprawiedliwości stało się zadość.
Przeprawa
Olbrzymie wrażenie zrobił na Arnoldzie film „Most na rzece Kwai” opisujący zmagania wojenne na półwyspie indochińskim. Oglądał obraz parę razy. Zapamiętał prawie każdą scenę widzianego filmu.
Pamiętał, jak do obozu jenieckiego zorganizowanego przez Japończyków przybył nowy oddział pojmanych żołnierzy, Anglików. Zapamiętał długi sznur obdartych jeńców przybywających na plac apelowy. Szli karnie z energią, bez strachu i uprzedzenia, pogwizdując wesoło popularny przebój wojskowy. Któryś ze starych więźniów obozu, obserwujących scenę, powiedział:
– Nie wiedzą, co ich czeka.
Japoński komendant obozu przywitał Anglików i rzekł:
– Zostaliście wyznaczeni do budowy mostu kolejowego o dużym znaczeniu strategicznym. Ten obóz nie ma drutów kolczastych, palisady ani wież strażniczych, ale dookoła jest dżungla. Kto ucieknie znajdzie w niej śmierć.
Zakończył wystąpienie powiedzeniem:
– Radujcie się pracą!
Rozpoczęła się ciężka i znojna harówka. Dodatkowym koszmarem jeńców były trudne warunki klimatyczne. Upał, duża wilgotność i szerzące się choroby tropikalne. Ponadto głód, wycieńczenie i załamanie psychiczne.
Cechą niezwykłą Anglików była stale utrzymywana dyscyplina w pododdziałach. Uważali, że bez prawa wojennego, obowiązującego w obecnych warunkach, nie ma postępu. Toteż praca i życie w obozie były nieustannie kontrolowane przez grupę oficerów.
Tymczasem japoński dowódca postanowił, by oficerowie brytyjscy pracowali na równi z podkomendnymi. Sprzeciwił się zarządzeniu angielski pułkownik. Oświadczył, że:
– Nakaz jest niezgodny z konwencją genewską.
Japończyk odrzucił ustalony traktat prawny mówiąc:
– To jest kodeks tchórzy.
Jeńcy brytyjscy powędrowali do pracy, a oficerowie pozostali na placu apelowym. Japoński komendant wystawił przeciw opornym karabin maszynowy, gotowy do strzałów.
Anglik zapytał:
– Czy twój kodeks pozwala na zbijanie bezbronnych ludzi.
Japoński przywódca cofnął decyzję. Doszedł do wniosku, że pozostawienie Anglików na placu pod palącymi promieniami słońca złamie w końcu opór jeńców. Anglicy jednak nie poddali się. Komendant obozu rozkazał więc zamknąć pułkownika w karcerze. Po pewnym czasie, japoński nadzorca wezwał pułkownika na rozmowę. Wygłosił kolejne groźne ostrzeżenie:
– Pańscy ludzie muszą przystąpić do pracy, jeżeli nie zgodzi się pan na to, wydam polecenie, by zamknięto szpital polowy, a wtedy jeńcy poumierają z braku pomocy lekarskiej.
Pułkownik odparł:
– Pozostanę nieugięty. Moi oficerowie nie będą pracować fizycznie.
Komendant obozu musiał przystać na warunki pułkownika. Pragnął usilnie, by ważna przeprawa został oddana w terminie.
Anglicy zabrali się do pracy. Na życzenie pułkownika rozpoczęto budowę mostu według nowego planu, w innym miejscu i z uwzględnieniem regulaminowej organizacji pracy.
Wznoszenie mostu nabrało tempa. Estakada stawała się coraz bardziej wyraźna i znakomita.
Wkrótce budowa mostu została zakończona. Angielski pułkownik z dumą umieścił na przęśle tablicę z napisem, który głosił:
– Ten most został zbudowany pod nadzorem żołnierzy brytyjskich w 1945 r.
Równocześnie na zapleczu działań wojennych, angielski sztab wojskowy postanowił wysadzić powstałą estakadę w chwili przejazdu pierwszego pociągu japońskiego, w celu uniemożliwienia przeciwnikowi kontynuowania operacji zbrojnych. Wysłana grupa dywersyjna dotarła na miejsce i założyła pod przeprawą ładunki wybuchowe.
Oddanie most miało odbyć się w uroczystej atmosferze. Lecz pułkownik dostrzegł w ostatniej chwil lont, za pomocą którego miano zdetonować materiał wybuchowy. Dotarł do miejsca, w którym znajdował się detonator. Wtedy zrozumiał popełniony błąd. Znalazł się mimo woli w pułapce. Utknął dobrowolnie między dwoma sprzecznymi postawami: honorem oficera brytyjskiego a zwykłym kolaborantem. Wypowiedział natenczas znamienne słowa:
– Co ja najlepszego zrobiłem?!
Spór
Arnold stanął przed wyborem: co dalej robić w życiu, jaką drogą pójść? Studia techniczne odpadają. Trzeba znać dobrze matematykę i fizykę. Wiedział, że nie poradzi sobie z poziomem wiedzy na uczelni specjalizującej się w naukach ścisłych. Studia humanistyczne też nie wchodzą w rachubę. Nie interesował się filozofią ani psychologią, ani historią. Pozostała zatem muzyka albo sztuka. Żeby studiować muzykę należy grać na jakimkolwiek instrumencie. Nie umiał grać na żadnym. Wybór padł zatem na sztukę. Dostarczył więc papiery na wydział grafiki w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych, ale w trybie zaocznym.
Wkrótce otrzymał powiadomienie o dostarczeniu rysunków lub grafik wykonanych odręcznie. Zabrał się więc do pracy. Wykonał serię rysunków o tematyce najbardziej odpowiadającej wyobraźni przyszłego studenta. Prace przedstawiły krajobrazy po bitwie, ślady pozostawiane po zmaganiach wojennych.
Oto kilka charakterystycznych szkiców i studiów sporządzonych przez Arnolda. Pierwszy ze szkiców przedstawiał pejzaż z potrzaskanymi drzewami. Czarne jak smoła pnie wyciągały ku niebu bezlistne konary. Drzewa stały na polu zrytym pociskami, nierównym, pobrużdżonym, wyjałowionym. Nad opustoszałym krajobrazem wisiały nisko ciężkie i ciemne chmury, które nadawały pejzażowi posępny wyraz. Różnej szerokości linie były splecione bądź luźno rzucone na powierzchnię obrazu. Kreski opisujące niebo były wyraźne i ciągnące się w nieskończoność, natomiast linie charakteryzujące ziemię były nieregularne i o różnej długości.
Rys. 1
Drugi szkic ukazywał pole zasłane drutami kolczastymi. Podobnie jak w pierwszym rysunku, pejzaż dzielił się strefę ziemską i podniebną. Ale obie części były inaczej przedstawione: strefa ziemska była pokryta długimi liniami, o różnej grubości, tworzącymi zwartą, nieprzebitą skorupę, zaś strefa podniebna była lekka, zwiewna, oznaczona cienkimi, krótkimi kreskami. Obie części rozdzielały, jak bariera, zasieki z drutu kolczastego.
Rys. 2
Trzeci zaś szkic usłany był grobami poległych żołnierzy. Tutaj nastąpiła transformacja. Ziemia, w której pochowani zostali żołnierze, była oznaczona lekkimi, zwiewnymi kreskami, a powierzchnia zasłana masą niskich, czarnych krzyży. Natomiast nad cmentarzyskiem wisiała ciężka powała chmur, składająca się z połączonych, zlewających się linii. Od nieboskłonu wiało ogromną grozą.
Rys. 3
Po pewnym czasie Arnold został zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. Komisja składała się z trzech osób. Siedziała za stołem i uważnie przyglądała się kandydatowi. Na pulpicie rozłożone były prace Arnolda. Skupienie członków komisji nie rokowało pozytywnego zakończenia weryfikacji.
– Od jak dawna zajmuje się pan rysunkiem? – padło pierwsze pytanie.
– Od niedawna – przyznał szczerze.
– Dlaczego więc pan zamierza studiować na kierunku artystycznym?
– Takie nieodparte pragnienie zrodziło się we mnie – odparł z nutą naiwności.
Przewodniczący komisji zabrał głos:
– Ma pan spore zaległości w operowaniu kreską w rysunku odręcznym. Śmiem twierdzić, że pan nie ma żadnych zdolności rysunkowych. Brak panu szkolnych podstaw. Mamy zatem poważny dylemat! Musimy zastanowić się, co z panem zrobić?
Na zwołanej naradzie podjęto dyskusję nad przyjęciem nowego kandydata w poczet studentów. Polemika była bardzo ożywiona.
Jeden z naukowców powiedział:
– Nie widzę w kandydacie dobrego materiału na studenta.
Drugi pracownik wydziału odezwał się:
– Pragnę jednak zwrócić uwagę, koledze, że kandydat posiada dużą wyobraźnię.
– Może lepiej byłoby, żeby ten pan zapisał się na jakiś kurs rysunku?
– Na kursach nie uczą wrażliwości artystycznej – zaoponował drugi referent.
– Dobrze – zgodził się przewodniczący. – Głosujmy zatem: czy przyjąć kandydata na pierwszy rok studiów.
Pierwszy naukowiec odparł:
– Jestem przeciw!
– Drugi pracownik rzekł:
– A ja jestem za!
Przewodniczący długo milczał. W końcu podjął decyzję.
Poproszono Arnolda na orzeczenie komisji. Przełożony zabrał głos:
– Dokonaliśmy wyboru. Damy panu szansę na rozwój twórczy. Zobaczymy, co pan zdziała!
– Dziękuję bardzo – odparł skromie aspirant.
Tak więc Arnold został przyjęty w poczet studentów Wyższej Szkoły Artystycznej, na wydział grafiki.
Złudy I
Majaki poczęły pojawiać się nieoczekiwanie i bez przyczyny w dowolnym miejscu i czasie. Przesuwały się przed oczami jak klatki filmowe. Nie widział w powstałych objawach nic dziwnego. Wyłaniające się sceny przeżywał tak, jakby rozgrywały się naprawdę.
Położę się płasko na ziemi i ukryję za tym grubym, wystającym ponad ziemię korzeniem. Pod nim widać niewielki prześwit. Wsunę lufę pistoletu pod ten korzeń i poczekał na przybycie pierwszego z tych typów, którzy mnie ścigają.
Jeszcze nikogo nie widać. Powinien ktoś się pokazać za tego krzaka.
To miejsce jest znakomite! Ten korzeń dobrze mnie osłania. Nikt się nie spodziewa, że tutaj się ukryłem. Zanim zorientują się skąd padną strzały, jednego albo dwóch drani położę trupem.
Ile jeszcze naboi mi zostało? Niech policzę. Tam przy drodze wypaliłem pięć razy. Z drugiej strony, z rowu poszło sześć albo siedem sztuk. Potem ze szczytu kurhanu oddałem osiem, a może dziesięć strzałów. Raczej dziesięć. Razem dwadzieścia dwa. To pozostał jeszcze osiemnaście naboi. Zobaczymy, ilu jeszcze łotrów załatwię? Szumowiny jedne. Należy takich likwidować!
Cicho! Coś słychać!
Chyba wydawało mi się.
To jakieś niewiadome dźwięki
Teraz, co to było?
Nie to chyba jeszcze nie oni.
Uspokój się!
Cholera! Z tą nogą miałem pecha. Stopa ześlizgnęła się z kamienia.
Czym on był pokryty? Śliski, jak diabli!
Uderzyłem piętą o twarde podłoże. Poczułem ostry ból powyżej kostki… i po zawodach! Kość chyba pękła, ale nie złamała się.
Gdyby nie ta noga, to by mnie nie dopadli. Urwał bym się im!
Znowu coś słychać.
Co to był za odgłos?
Pewnie już są blisko.
Patrz uważnie! Powinni już tu być.
Trzymaj mocno broń! Kieruj w stronę tego krzaka, co tam widzisz!
Uwaga!
Jest już jeden łotr.
Jaki odważny i pewny siebie. Buc jeden! Myśli, że jest panem tego świata. A jak patrzy? Chyba ma zeza. Rzuca głową. Nie może zatrzymać wzrok na jednym przedmiocie. Ten gad jest mój!
Na co czekasz?
Chodź tu bliżej, przyjacielu! Razem odejdziemy w zaświaty.
Nie zatrzymuj się!
Ruszaj śmiało do przodu!
O! Tak dobrze!
Jeszcze krok naprzód!
Teraz!
Masz, padalcu jeden!
Za każdym razem pojawiała się inna a scena. On był głównym bohaterem. I jak zawsze odnosił zwycięstwo.
Trzeba wykurzyć ich z tych nor! Chowają się, jak szczury. Za grosz odwagi. Ci ludzie nie mają honoru. Nie wiedzą, co to jest prawdziwe męstwo? Potrafią tylko wyłazić z tych swoich dziur i kąsać od tyłu. Zwyczajni tchórze!
Nie można okazać litość!
Spokojnie!
Tu jest jakaś nora.
To pewnie ich skrytka.
Myślicie, cykory, że się was boję? Zaraz wam pokażę, czym jest prawdziwa śmiałość.
Będą zaskoczeni.
Muszę się rozebrać, żeby nic mi nie zawadzało. Być tak, jak oni: oślizły i giętki.
Co mam zabrać ze sobą?
Wezmę tylko ten nóż myśliwski.
Wystarczy!
Dobra! Jestem gotowy.
Ta jama jest świeża. Niedawno wykopana. Pewnie siedzą tam i myślą, że nic im nie grozi. Ale nie wiedzą, z kim mają do czynienia.
Do dzieła!
Rany! Ale tu ciemno.
Muszę odczekać chwilę, żeby wzrok przywykł do ciemności.
Będę czołgać się po omacku.
Śmiało!
Gdzie te skurczybyki mogą być?
Jeszcze kawałek.
Tam jest trochę światła.
Powoli! Chyba są.
Witajcie, towarzysze!…
Naprzód!
Gińcie. Zatraceńcy!
Czasami w wyobraźni widział się jako dzielny żołnierz, obrońca ojczyzny. Dzięki skutecznym interwencjom szala zwycięstwa przechylała się na właściwą stronę.
Trzeba wyłapać tych dywersantów w mundurach. Te sukinsyny mają kradzioną broń i dobrze mówią w naszym języku.
Znam takich. Udają swojskich chłopaków. Na pierwszy rzut oka, niczym nie różnią od naszych. Nawet mają dobry akcent. Ale wystarczy odwrócić się od nich, a zaraz wpakują ci kulkę w plecy.
Jak dorwę takiego, to wypruje mu flaki z brzucha!
Oto są!
Widzę dwóch takich. Wyglądają, jak nasze wojsko. Ale nie wiadomo, co to za jedni? Zaraz ich wybadam. Będę udawał zagubionego. Ciekawe, co mi powiedzą?
Gadajcie! Kim wy jesteście?
Grają pewniaków.
Nie słyszałem o takiej jednostce. Ale nie znam wszystkich naszych oddziałów piechoty. To fakt.
Trzeba być ostrożnym!
Uważaj na tego drugiego! Próbuje zajść cię od tyłu.
Lepiej mieć oko na niego!
Coś mi tu nie gra.
Ciekawe, co tu robią?
Zapytam ich.
Niby wszystko jest w porządku.
A może ja jestem po prostu przeczulony.
Bądź czujny!
Ten drugi coś jednak kombinuje.
Nie można im ufać.
Zastrzelę obu i będzie spokój!
Jeszcze jedno pytanie. Dowiem się, czy lubią grać w cymbergaja szóstkowego?
Co wy na to?...
Nie wiecie, co to jest cymbergaj szóstkowy?
Tak sądziłem. Nie jesteście swoi.
A zatem żegnajcie, koledzy!…
Koniec!
I sprawa załatwiona.
Męki
Arnold otrzymał polecenie, by dostarczyć do zakładu rysunku, w określonym terminie, zbiór studiów postaci lub portretów ludzkich. Musiał znaleźć chętne osoby, którzy posłużyłyby jako modele do wykonania rysunków. Początkowo szukał przykładów wśród przypadkowych ludzi. Ale większość napotkanych postaci odmawiała przysługi. Jedni odrzucali prośby w sposób gwałtowny i zdecydowany, inni traktowali propozycję pozowania jako niepoważną lub wręcz śmieszną. Zmuszony zatem został do innego sposobu pozyskiwania wymaganych prac. Pewnego razu ujrzał w telewizji portrety pamięciowe poszukiwanych osób. Sporządzane były przez specjalistów od spraw kryminalistyki na podstawie zeznań świadków, którzy mieli kontakt ze ściganymi przestępcami. Zdarzenie podsunęło Arnold pomysł wykonania rysunków odręcznych wykorzystując zdjęcia fotograficzne. Zajął się wyszukiwaniem fotografii, które nadawały się do powyższego celu. W pierwszej kolejności wyciągnął zdjęcia z rodzinnego albumu, a następne z różnych źródeł – czasami nawet podbierając komuś fotki. Na podstawie zebranych zdjęć wykonywał poszczególne rysunki.
Portret pierwszy przedstawiał młodzieńca, krótko ostrzyżonego, z odstającymi uszami i z szeroko otwartymi oczami. Rysunek był bardzo uproszczony, wykonany cienką, czarną kreską.
Portret drugi ukazywał twarz młodego człowieka o miękkich rysach, wyrazistych oczach i posiadającego bujną, starannie uczesaną fryzurę. Na szyi miał zawiązaną chustkę. Rysunek został wykonany nieco grubszą, również czarną kreską.
Rysunek trzeci przedstawiał samotnie siedzącą dziewczynę. Modelka miała wysoko podciągnięte nogi, na kolanach spoczywały złożone ramiona, a na rękach opierała się głowa. Dziewczyna miała raczej smutną twarz. Szkic był wykonany dwoma rodzajami kresek, także w tuszu...
Dostarczył rysunki do katedry. Brodaty asystent obejrzał szkice i po krótkim zastanowieniu się, powiedział:
– To nie są dobre rysunki. Są nienaturalne, zbyt szablonowe. Musi pan, uważniej obserwować naturę. Starać znaleźć cechy charakterystyczne danego obiektu. Podkreślić je, a nawet przerysować jakąś rzecz. Liczy się autentyczność, dokładna obserwacja, wrażliwość. Ważna jest pasja artysty. Zaangażowanie. Zdawanie relacji z tego, co się widzi, a nie co się wie. Inaczej nie osiągnie się szczytu doskonałości. Musi pan, zmienić sposób podejścia do pracy. Uwierzyć w swoje możliwości. To jest jedyna droga do sukcesu!
Arnold pozbierał przyniesione prace. „Uwierzyć w swoje możliwości”. Dobra. Teraz postara się tworzyć całkowicie zgodnie z nakazem wewnętrznym.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.
więcej..