- W empik go
Nauka jazdy - ebook
Nauka jazdy - ebook
Nowelka złożona z krótkich opowiadań opublikowana w wydawnictwie podziemnym. Jest lato tuż po wojnie, trwa Olimpiada, w Polsce rozpoczynają się procesy czerwcowe. Dwoje Polaków wyjechało w okolice Drezna na zbieranie czereśni. Zażywają wolności i doświadczają życia odmiennego od PRL-owskich standardów, cały czas muszą się jednak mierzyć z niezwykle napiętymi po wojnie relacjami między narodami.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-5834-1 |
Rozmiar pliku: | 327 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Te rzeczy na sznurku spełniają rolę siatki. Mario gra w siatkówkę z Januszem. A podwórko rolę boiska.
Mario w krótkich spodenkach i bluzce kolorowej, bez rękawów. Długie, podrapane i poparzone nogi. Piłka co chwila wpada w pokrzywy, jego śmiech, jakieś fragmenty słów w ich języku, przefruwa to wszystko przede mną, dźwięk jak od uderzenia promieniem słońca w metal, czyste powietrze, kryształowo.
Widzę te skaczące w powietrzu odgłosy. Taka dźwiękowo - wzrokowa fata morgana.
Janusz ciemny, opalony, dużo wyższy od małego. Naprzeciwko. Krzyczy do mnie żeby go zmienić.
Zmęczył go chłopak. Strasznie ruchliwy.
A on niewyspany. I w rękach kubły z czereśniami, a w nogach drabinę czuje.
Krótka przerwa w grze. Zastanawiam się czy warto zmieniać to cudowne miejsce w oknie na górze, pod słońcem na pot, nagle odkryty na czole Janusza.
Oni zatrzymani, z głowami uniesionymi do góry. W dłoniach Mario piłka. Nie mogę się zdecydować.
Wtem piłka wyskakuje w powietrze, sama jakby wyrwała się z rąk chłopca i szybuje do słońca, nie zdążyłem się uchylić.
Plaśnięcie w czoło, okulary odrywają się od głowy i spadają na murawę, jednocześnie z wracającą piłką.
Podbiega do nich Janusz, Mario. Podnoszą, oglądają. - Całe są - mówi Janusz. - Nie wolno tak, mogłeś zbić - karci po polsku Mario, który stoi chwilę, jakby nieruchomo, ale zaraz odwraca się w moim kierunku i woła: - Komm! Janusz!
Schodzę na dół, nakładam okulary. Janusz stoi obok. Przygląda się.
Mario podrzuca piłkę do góry, złośliwie wrzucam mu ją w pokrzywy, nie zauważa chyba tego, że złośliwie. Śmieje się. Całe podwórko zatłoczone od jego biegającej postaci.
Janusz stoi pod kasztanem. Dłonią przesłonił oczy. Gapi się w słońce.
- Wiesz - odzywa się do mnie po polsku. - Oni to mają jednak we krwi. Taki mały niby, wesoły, niewinny. Ale oni to mają we krwi. Zauważyłeś jak on to rzucił? Jakby nie wiedział, że rzuca. I potem śmieje się jakby nigdy nic. Nie pamięta.
- Zwykła zabawa. To przecież dziecko - mówię.
Ale coś mi przeszkadza w swobodnej grze. Normalnie brzmi śmiech chłopca. Czuję w sobie wczorajszy dzień na drzewach.
Chłopiec ma na imię Mario. Zwykły przypadek i w innej sytuacji po prostu nie zwróciłbym na to uwagi. Ale ja kiedyś czytałem opowiadanie Tomasza Manna „Mario i czarodziej”. I właśnie teraz przypominam je sobie, dokładnie, całe.
Nie mówię o tym Januszowi, ale po paru minutach podskakiwania z piłką - rezygnuję. Ich bin müde - tłumaczę Mario, który nie może pogodzić się z utratą partnera i zawiedziony próbuje prosić mnie, a potem Janusza, by z nim jeszcze zagrać.
Szkoda mi go. Na tym podwórku tylko my grywamy z nim w piłkę. Oprócz jego siostry w wózku, którą Mario musi się zajmować, nie ma tu innych dzieci. Każde dziecko ma własne podwórko, na którym się bawi.
Uśmiecham się. - Zagram jeszcze z tobą. Ale pięć minut! - zastrzegam.
Mario podrzuca piłkę do góry... W drzwiach budynku pojawia się jego matka. - Mario! - woła. - Chodź na obiad!
- Nnieee! - marudzi Mario, ale zostawia posłusznie piłkę i wchodzi za nią do domu.FRANZOSEN
Mario grywa z nami codziennie w nogę. Strzela jak opętany, gdzie popadnie. Wali po ścianach, po oknach. Trafia w wózek Anne. Wózek się przewraca. Anne beczy, wymachuje rączkami, nóżkami. Z okna wychyla się Wielka Matka, mała, przygarbiona, stara. Mario próbuje coś nieśmiało tłumaczyć, ustawia wózek, poprawia sukienkę małej. Wielka Matka śledzi jego poczynania z uwagą i po chwili, widocznie usatysfakcjonowana, znika w pokoju. Mam jednak wrażenie, jakby dalej obserwowała, śledziła z ukrycia wszystkie nasze ruchy. Wielka Matka, tak ją nazwaliśmy z Januszem, to babka Mario. Wszystko widzi, do wszystkiego wtrąca swoje trzy grosze. Już parę razy słyszeliśmy jej kłótnie z matką Mario, raz z sąsiadką. Dotychczas nie mieliśmy z nią do czynienia.
Dziwiliśmy się, nie wiedząc czemu przypisać jej rezerwę w stosunku do nas. Wydawać by się mogło, że się nas boi. W jej zachowaniu wobec nas czuło się dystans, a nawet, choć wydaje się to nieprawdopodobne, szacunek.
Jedno jest pewne, to z naszego powodu zamykała wieczorem wejście do głównego budynku na trzy spusty, często blokując nam wyjście z kibelka. Na szczęście w ścianie przybytku było niewielkie okienko, które z łatwością dawało się otwierać z obydwu stron. Wychodziliśmy więc przez okno, wchodziliśmy przez okno. Drzwi kibelka z serduszkiem, tak jak u nas kiedyś na wsi. Wypolerowana deska. Oprócz papieru toaletowego, pocięta gazeta - chyba specjalnie do czytania. I ona, za ścianą jak Gerwazy /czy Protazy, bo nie pamiętałem wtedy dokładnie kto/ z pękiem kluczy.
Któregoś dnia: Mario, słońce, piłka. To wszystko co zawsze. Mario pyta jakiej jesteśmy narodowości?
Ach! Więc nie wiedzą?
- A ty jak sądzisz?
Janusz stoi obok, trąca mnie znacząco łokciem, ale nic nie mówi.
Mały naprzeciwko, podrapane kolana, zamyślona twarz.
- Babka mówi, że wy jesteście Francuzi...
- Acha ! - przelatuje mi przez głowę, szybko - nic więcej. Tylko jeszcze sylwetka jędzy babki /Wielkiej Matki/. My rzeczywiście, czarni, spaleni możemy uchodzić za Francuzów.
- My jesteśmy... - tłumaczę, ale uprzedza mnie Janusz. Śmieje się. I śmiejąc się:
- Wir sind Polen! Chachacha!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.