- W empik go
Nauka latania - ebook
Nauka latania - ebook
Po nagłej śmierci swojego partnera Kuba wraca do rodzinnej wsi na Mazurach, chcąc wyrwać się raz na zawsze z Warszawy. Przypadkowe spotkanie z Adamem, miejscowym policjantem, kończy się wspólnie spędzoną nocą. W ten sposób rozpoczyna się relacja, która dla każdego z nich stanie się powodem wewnętrznego rozdarcia i bólu. Czy w hermetycznym środowisku, gdzie wszyscy wiedzą o sobie wszystko, uda im się zachować romans w tajemnicy? A może bez względu na konsekwencje i na przekór swoim rodzinom postanowią się ujawnić?
„Nauka latania” to pełna szczerych emocji, poruszająca opowieść o relacji dwóch mężczyzn, którzy nie mogąc żyć w zgodzie ze swoimi uczuciami, postanawiają stoczyć nierówną walkę o miłość i szacunek.
– Będziesz tutaj sam? – zapytała.
– Tak – odparłem krótko.
Zamilkliśmy znów na dłuższą chwilę.
– Wiesz, że córka Gawrońskich też jest jeszcze panną?
Oho. Zaczyna się swatanie – pomyślałem, gdy tylko matka wystrzeliła z córką sąsiadów.
– Mamo… – Westchnąłem z bezradności.
– No co?! Musisz mieć żonę, żeby się tobą zajęła. Uprała, wyprasowała i posprzątała. A wy jesteście z tego samego rocznika. Pięknie byście razem wyglądali. – Położyła łokcie na stole i podparła głowę na swoich dłoniach.
– Być może, ale jest jeden poważny problem.
– Jaki? – Opuściła ręce.
– Jestem gejem – powiedziałem ze stoickim spokojem i nawet z odrobiną dumy.
„Nauka latania” uczy szacunku do miłości niezależnie od jej barw. To jakże współczesna historia wołająca o zrozumienie i krzycząca o akceptację. Markowi Szydlakowi należą się brawa za odwagę oraz głos wołający do naszych sumień.
Tomasz Kosik. Czyt-NIK http://www.czyt-nik.pl/
Marek Szydlak
Urodził się w 1989 roku w Ostrowie Wielkopolskim. Od dziecka kocha zwierzęta, szczególnie koty. Interesuje się psychologią i relacjami międzyludzkimi. Jest introwertykiem, melancholikiem i romantykiem. Świadomie wybrał wegetarianizm z troski o dobro planety. Uwielbia seriale, muzykę i koncerty.
By walczyć o równość mniejszości seksualnych zadebiutował powieścią „W mojej krwi”.
facebook.com/marekszydlakofficial
instagram.com/marekszydlakofficial
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-905-5 |
Rozmiar pliku: | 715 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brązowa walizka szurała po asfalcie przed blokiem na warszawskim Żoliborzu. Stolica właśnie budziła się do życia. Ostatni raz spojrzałem na budynek, w którym mieszkałem przez cztery lata. Dobre wspomnienia już niemal całkowicie zostały zatarte przez to, co działo się w ostatnich kilku tygodniach mojego życia. Czułem, że nie mam innego wyjścia. Wyjeżdżam z Warszawy, którą szczerze pokochałem. Na jak długo? Na trochę… Może nawet na zawsze…
Zatrzasnąłem bagażnik srebrnego range rovera i wsiadłem do klimatyzowanego auta. Wpisałem w nawigacji: Kruklanki. To mała wieś nieopodal Giżycka, na Mazurach. Tam się urodziłem i wychowałem. Wciąż mieszka tam moja matka, Jolanta. Postanowiłem pojechać właśnie do niej, by odnaleźć ukojenie, równowagę i wewnętrzny spokój, którego tak bardzo teraz potrzebowałem. Warszawa stała się dla mnie zbyt przytłaczająca.
Wycofałem auto z wąskiego, osiedlowego parkingu. Ruszyłem przed siebie, spoglądając jeszcze w lusterko na znikający w oddali blok. Malał, ale bolesne wspomnienia i przeżycia ostatnich tygodni wcale nie malały wraz z nim. Nie miałem przepisu na pozbycie się przygnębiających retrospekcji z mojej głowy. Potrzebowałem twardego resetu.
Spokój chciałem uzyskać właśnie w mojej rodzinnej miejscowości. Miałem nadzieję znaleźć chociaż tam odrobinę sielskości. Po śmierci Mariusza, mojego partnera, potrzebowałem ustronnego miejsca, by psychicznie zregenerować siły.
Nowoczesna Warszawa, z tysiącem migających neonów, restauracjami z wyszukanymi potrawami, rozmaitymi wydarzeniami kulturalnymi i szerokimi możliwościami zamieniła się w posępne, antypatyczne miasto. Miała na mnie destrukcyjny wpływ. Przestało cieszyć mnie to, co przez ostatnie kilka lat przykuwało moją uwagę. Budowałem swoją wrażliwość i estetykę, która w jednym momencie prysnęła jak bańka mydlana. Wszystko przez stratę najważniejszej osoby.
Mariusz pracował jako informatyk w biurowcu na Targówku. Często również był wzywany w nocy, gdy sieć płatała figle. Ale nie narzekał. Lubił to i nie zamierzał zmieniać profesji. Pieniądze były niezłe. Mogliśmy pozwolić sobie na zakup mieszkania bez kredytu, wystawne obiady na mieście i zagraniczne wakacje. Byliśmy w Malezji, Japonii, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Planowaliśmy kolejne wydatki. Snuliśmy plany o następnych miejscach, które wspólnie chcieliśmy zobaczyć. Podróże były bezpiecznym nałogiem. Nic nie wskazywało na to, że nasza historia może zostać tak brutalnie przerwana.
We wtorek, po pracy, Mariusz pojechał do Lidla na zakupy. Była promocja na awokado, które on dodawał niemal do wszystkich potraw. Na śniadanie do jajek, na obiad do makaronu czy na kolację do sałatek. W drodze powrotnej zatrzymał się przy paczkomacie. Odbierał nową książkę Mariusza Szczygła.
To tam ta jedna sekunda zmieniła nasze życia. Upadł nagle na ziemię. Podobno od razu podbiegli do niego przechodnie. Jakaś kobieta zadzwoniła po pogotowie. Reszta osób po prostu przyglądała się sytuacji. Zamienili się w głodnych sensacji gapiów.
W szpitalu pojawiłem się po telefonie od siostry Mariusza, Julki. Młoda dziewczyna przekazała mi spokojnie i bez emocji informację, że lekarze nie mają wątpliwości. Mariusz umrze. To krwiak. Owszem, skarżył się na bóle głowy, ale uznaliśmy to za objaw przemęczenia. A krwiak pulsował po cichu w jego głowie jak tykająca bomba i po prostu, bez żadnego ostrzeżenia, pękł.
Chcą dać nam czas na pożegnanie się z nim. Ale jak to? Na kolację mieliśmy zjeść sałatkę z grzankami i obejrzeć film z Adamem Sandlerem na Netflixie. A w przyszłym miesiącu czekała nas weekendowa wycieczka do Austrii. Jakie pożegnanie?!
Na początku wcale to do mnie nie docierało. Byłem pewien, że to tylko potworna iluzja. Realistyczny plan jakiegoś serialu albo sztuki teatralnej. Szczypanie i przecieranie oczu wcale nie pomogło.
Stałem tam, w nieodmalowanym, odstręczającym i ponurym szpitalnym korytarzu. Na miłość nie ma lekarstwa. Żadna tabletka czy operacja jej nie usunie i nie wyleczy. Zdałem sobie sprawę, że zostałem sam na tym świecie. Mariusz umarł. Był moją bratnią duszą. Filarem, bez którego runąłem jak dach zabytkowego zamku.
Pożegnałem się z nim z głębi serca, wyznając mu miłość, niezależnie od tego, jak patetycznie to w tamtej chwili brzmiało. Byłem szczery. W jednej chwili zjawił się krwiak i go zabrał. A razem z nim moje połamane na kawałki serce.
Po nudnych czterech godzinach jazdy dotarłem do Kruklanek. Wyjechałem zza zakrętu, więc zwolniłem. Przywitał mnie drewniany napis _Gmina Kruklanki wita_. Byłem na miejscu. Poczułem ulgę. A jednocześnie ogarnął mnie ogromny niepokój.
Żeby dotrzeć do domu, musiałem skręcić z głównej drogi w marnie wyasfaltowaną dróżkę, tak wąską, że nie wiem, jakim cudem mogły się tam mijać dwa samochody. Auto podskakiwało na dziurach wysypanych gruzem.
Minąłem jeden dom, bardzo zaniedbany i podniszczony, później drugi, odnowiony, z dobudówką i przydomową stadniną koni. Dalsza droga była coraz gorsza. Pola należące do miniętych przeze mnie gospodarstw wchłaniał niebosiężny las. Po chwili moim oczom ukazał się mały, drewniany, sponiewierany czasem domek. Słońce przebijało się napastliwie przez wysokie drzewa, które go okrywały.
Zaparkowałem między dwoma starymi drzewami. Spojrzałem na podwórko przed domem. Nie mogłem uwierzyć, że to mój rodzinny dom. Wszystko wyglądało jak po przejściu potężnego huraganu. Albo jakby tutaj było lokalne wysypisko śmieci. A dom był zapuszczony i wyglądał na opuszczony.
Oprócz tego na posesji za domem znajdowało się jeszcze pomieszczenie gospodarcze. Drewniane i niezbyt solidne. Nawet najmniejszy wiatr stanowił dla niego zagrożenie.
Zdjąłem okulary przeciwsłoneczne i zostawiłem je na siedzeniu pasażera. Wysiadłem, bacznie przyglądając się pustej i zacisznej okolicy. Krajobraz niewiele się tu zmienił. Za to dom i podwórko wyglądały jak z horroru.
Z oddali dobiegło mnie głośne szczekanie psa. Rozgniewany kundel robił cholernie donośny alarm. Nie podbiegł do furtki, gdy się do niej zbliżyłem. Uznałem, że musi być zamknięty gdzieś za domem.
Nienaoliwiony zamek bramy mocno zazgrzytał. Z bliska wszystko wyglądało jeszcze gorzej. Wszędzie leżały hałdy rozmaitych śmieci, w tym zwinięte papiery, plastikowe pojemniki czy metalowe odłamki. Szpetna, wysoka trawa i zgniłe jabłka, które spadły z wielkiej jabłoni przed domem. Jak matka mogła doprowadzić do tego stanu? – zastanawiałem się, zmierzając powoli pod drzwi wejściowe.
Ostatni raz byłem tu dwa lata temu, na pogrzebie ojca. Dużo się zmieniło. Stanąłem pod zniszczonym domem, którego dach pokryty był zielonożółtym mchem. A spod rynien zwisały grube powłoki pajęczych sieci. Zanim zapukałem do drzwi, wziąłem mocny oddech.
Drzwi otworzyła mi matka. Poznałem ją, choć nie było to łatwe. Tłuste, przerzedzone włosy, siwiejące od nasady. W babcinym fartuszku, szarej spódnicy i góralskich bamboszach. Na litość boską, ona ma zaledwie pięćdziesiąt siedem lat! A te kapcie? Kupiłem je na wycieczce szkolnej, jeszcze w szkole podstawowej.
– Dzień dobry, mamo – wydusiłem wreszcie po tym, jak wyszedłem z osłupienia na jej widok.
– Dzień dobry. A co ty tu robisz? – zapytała, wypatrując, czy jestem sam.
– Przyjechałem cię odwiedzić. Mogę wejść?
– Oczywiście, proszę. – Cofnęła się, abym mógł zrobić krok przez wysoki próg.
Uporczywe szczekanie psa ustało dopiero, gdy zamknęliśmy drzwi. Na wejściu przywitał mnie nieprzyjemny zapach stęchlizny. Poniewierający się kurz i tona niepotrzebnych rupieci.
Dom składał się z czterech pomieszczeń. W pierwszym znajdowała się kuchnia. Niewielka, ze spękanym i zardzewiałym piecem kaflowym oraz drewnianym dwuosobowym stołem z krzesłami, ustawionym pod oknem w kuchni tak, by było widać całe podwórko i podjazd. Można było z niej wejść do maleńkiej łazienki z prysznicem oraz do drugiego, większego pomieszczenia, które było salonem i jednocześnie sypialnią.
Za drzwiami stało rozkładane, staroświeckie łóżko. Ciemne, okryte zmechaconym, brązowym kocem. Nad łóżkiem, jak to na wsi, wisiał dywan rodem od wschodnich sąsiadów. Bardzo po wiejsku! W drugim kącie, przy oknie, stał telewizor. Obok kwietnik z dracenami i paprocią. Przed nim porysowany, mały stolik i dwa podniszczone fotele. Nie zmieniło się tu zupełnie nic od mojego wyjazdu.
Był jeszcze jeden pokój, mniejszy i wąski. Wejście do niego prowadziło prosto z przedsionka. I to był niegdyś mój pokój. Do niego na razie nie zajrzałem.
Usiadłem przy stole z biało-czerwoną ceratą w polne maki. Rozglądałem się uważnie po całym pomieszczeniu.
– Herbaty? – zapytała mama, nalewając wodę do czajnika.
– Poproszę – odparłem, odczuwając zmęczenie po kilkugodzinnej podróży.
Mama chodziła po kuchni, wciąż mając ręce pełne roboty. To też się nie zmieniło. Sięgnęła po kubek z górnej, przeszklonej szafki, a potem wyjęła herbatę z niewielkiego słoika. Cukiernicę i łyżeczki zaniosła na stół. Woda zdążyła się zagotować, o czym groźnie poinformował zardzewiały czajnik.
– Proszę. – Postawiła kubki z herbatą na stole. – A może ty głodny?
– Nie. Mamo, usiądź. – Machnąłem ręką.
– Na pewno nic nie jadłeś. Zaraz zrobię ci kanapki. – Wyciągnęła z niemal pustej lodówki masło i podroby.
Wróciła po kilku minutach z talerzem pełnym kanapek. Ułożone jedna na drugiej niczym klocki w zręcznościowej grze jenga. Było ich tyle, że najadłoby się tym całe wojsko. Wreszcie usiadła przy stole. Posłodziła swoją herbatę i zamieszała kilka razy. Dopiero wtedy pierwszy raz, dłużej niż na sekundę, spojrzała mi w oczy. Nie zobaczyłem w nich radości. I nawet się jej nie spodziewałem. Zaskoczyłem ją swoją wizytą. Była raczej zaniepokojona i niepewna. W jej oczach pojawiało się pytanie, którego nie zadały jej usta: _co ty tu robisz?_
Patrzyliśmy na siebie, a słowa wisiały w powietrzu. Czułem, jakbyśmy się mijali. Jak dwoje ludzi mówiących w różnych językach. Wieża Babel.
– No, śmiało, jedz. – Mrugnęła, wskazując na przygotowane przez siebie kanapki.
Faktycznie byłem głodny. Żołądek dawał mi znać całą drogę do Kruklanek donośnym burczeniem. Na trasie zrobiłem tylko jeden postój. Tankując na stacji paliw, kupiłem jedynie dużą czarną kawę.
Złapałem kanapkę z salcesonem i wgryzłem się w nią jak wygłodniały tygrys w swoją ofiarę. Zajadałem się, a mama popijała gorącą herbatę, patrząc przez okno.
Oboje milczeliśmy.
– Może pojedziemy na cmentarz do ojca? – zapytała nagle.
– Nie ma problemu – odparłem bez zastanowienia, biorąc ostatni kęs.
Matka szybko zamieniła fartuch na czarną bluzkę z wyszytym na niej szarym motylem. Wsiadła do auta, rozglądając się uważnie. Chyba czuła się speszona. Przez całe życie jeździła z ojcem zardzewiałym, starym golfem.
Szybko zapięła pasy bezpieczeństwa i złapała się jedną ręką za fotel, drugą za podsufitową rączkę. Przypomniałem sobie, że mama panicznie boi się dużych prędkości. Mając to na uwadze, nie przekraczałem pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Na szczęście do cmentarza było niedaleko.
Zaparkowaliśmy pod bramą wejściową na cmentarz, tuż obok kościoła. Mama wysiadła z auta, czując się zdecydowanie bezpieczniej.
– O nie! Chyba nie wzięłam zapałek – zauważyła, penetrując energicznie torebkę zawieszoną na zgięciu łokcia.
– Spokojnie, mam chyba coś w bagażniku – uspokoiłem ją i otworzyłem go bez namysłu.
Zapomniałem, że miałem zapakowany prawie cały dobytek ostatnich dziesięciu lat. Mieszkanie sprzedałem, a część rzeczy i pamiątek zostawiłem u znajomego w garażu.
Matka wlepiła zdumione spojrzenie w zapakowany po brzegi bagażnik samochodu. Zatrzasnąłem go dynamicznie. Pewnie i tak było za późno. Choć mimo wszystko liczyłem, że jakimś cudem nie zorientuje się w sytuacji.
Mimo słonecznego dnia ogarnął mnie dziwny chłód. Cmentarz budził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony czułem tu ogromny spokój. Mogłem się wyciszyć i skupić. Z drugiej strony miałem wrażenie wszechobecnego smutku. Ogarniał mnie duch wspomnień i rozpaczy.
Matka znała przejście między pomnikami i mogiłami z drewnianymi lub metalowymi krzyżami. Grób ojca znajdował się nieopodal cmentarnej kapliczki.
– Nie byłeś tu od czasu pogrzebu, prawda? – spytała retorycznie, wyjmując nieco zwiędnięte kwiaty z wazonu.
– Nie – odparłem.
Wyjąłem z plastikowej reklamówki dwa znicze. Nie mogliśmy ich zapalić, bo nie mieliśmy zapałek. Zadeklarowałem, że przyjadę później i zrobię to sam.
– Piękny pomnik mu postawiłaś. Byłby zadowolony – oświadczyłem w celu podtrzymania rozmowy.
– To także dzięki tobie – przypomniała o moim wkładzie finansowym w grób ojca.
– Żałuję, że już go nie ma. Odszedł zbyt wcześnie – powiedziałem, mimo sporów, jakie były między nami.
Musiały poruszyć ją moje słowa. Szybko zamrugała, pewnie po to, by odpędzić piekące pod powiekami łzy. Pogładziła metalową tabliczkę. Zmówiła krótką modlitwę, przeżegnała się i podeszła do krzyża. Przyłożyła dłoń do tabliczki, jakby chciała tchnąć w nią trochę ciepła. I choć minęły dwa lata od śmierci ojca, ona nadal nie pogodziła się z jego stratą.
Wsiedliśmy z powrotem do auta. Mama poczuła się bezpieczniej. Wiedziała, że nie jestem piratem drogowym. Sen z powiek spędzało jej pytanie o liczbę walizek w bagażniku. Gdy ruszyliśmy, zapytała:
– Na długo przyjechałeś?
– Nie wiem – uciąłem.
Spuściła wzrok. Po chwili jednak podjęła kolejną próbę uzyskania informacji.
– Dużo masz tych walizek w bagażniku. Zabrałeś ze sobą chyba całą szafę. – Lekko się zaśmiała. Pierwszy raz, od kiedy ją zobaczyłem. I pewnie pierwszy raz od bardzo dawna.
Przemilczałem. Choć to była świetna okazja, by powiedzieć jej prawdę.
W domu natychmiast zabrała się za przygotowywanie obiadu. Zupa pomidorowa z ryżem. Na drugie danie mielone z ziemniakami i surówka z marchwi. Klasycznie.
Wyciągnąłem z bagażnika dwie walizki i zaniosłem je do malutkiego pokoju. W dzieciństwie należał wyłącznie do mnie. Teraz był niczyj. Patrzyłem na oliwkowe, zawilgocone ściany. Przy oknie stała rozkładana sofa pokryta starym kocem. A w drugim kącie szafa z wyłamanymi drzwiami, bujany fotel i zwinięty dywan.
Wstrętnie śmierdziało. Otworzyłem okno szeroko, by wpuścić tu trochę świeżego powietrza. Po kilku latach nieobecności ten pokój znów miał stać się mój.
– Obiad! Chodź na zupę! – Usłyszałem dyktatorskie wołanie z kuchni.
Zostawiłem nierozpakowane walizki w pokoju i zamknąłem do niego drzwi. Znów usiadłem przy stole. Spoglądałem na matkę, zastanawiając się, co do mnie czuje. Jej uczucia zawsze były dla mnie tajemnicą. Nie wspierała mnie, gdy wydało się, że jestem gejem, ani też nie broniła, gdy ojciec krzyczał i prawie mnie wtedy pobił. Nie próbowała przez te wszystkie lata utrzymywać ze mną żadnego kontaktu. Można stłumić w sobie miłość? Można kogoś przestać kochać? Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić.
– Nie smakuje ci? – spytała, widząc, jak powoli i z rezerwą dobieram się do gorącej wciąż pomidorówki.
– Smakuje. Jest jeszcze gorąca. – Uśmiechnąłem się kącikami ust.
Skwierczało, a intensywny zapach mięsa mielonego unosił się nachalnie w całym mieszkaniu. Obtaczała mięsne kulki w mące, jajku, na końcu w bułce tartej. Smażyła je na dobrze rozgrzanym oleju. Robiła to ekspresowo jak maszyna. Gdyby były mistrzostwa w kulaniu kotletów, bezapelacyjnie zdobyłaby pierwsze miejsce.
Bardzo długo zwlekałem, by porozmawiać z nią o przyszłości. Mama unikała jak ognia trudnych rozmów. Milczenie było dla niej łatwiejsze niż bycie szczerym. A ja po prostu bałem się, że się nie zgodzi mnie przyjąć.
Po obiedzie czekało ją sprzątanie i zmywanie. Usiadłem na schodach wejściowych i zapaliłem papierosa. Zerwałem małe i niedojrzałe jeszcze jabłko z pobliskiej jabłoni. Wgryzłem się w nie energicznie. Kwaśne, lecz intensywnie soczyste. Przypomniałem sobie kolejny jasny punkt mieszkania na wsi.
O swojej obecności poinformował mnie także pies. Wyjrzałem więc za dom. Stał tam kojec z wybiegiem, a w nim kundelek machający energicznie ogonem. Gdy tylko mnie zobaczył, przestał złowieszczo jazgotać. Cieszył się. Gdy ukucnąłem, podał mi grzecznie łapkę. Chciał wyjść, pobiegać, przytulić się.
– Zostaw tego psa i choć na kawę! – Mama wychyliła się niespodziewanie z okna i zawołała dźwięcznie.
Na stole było już drożdżowe ciasto z borówkami. Daję słowo, nie wiem, kiedy ona je przygotowała. Przyznam, że zjadłem je z wielką ochotą.
– Dlaczego nie wypuścisz tego psa? – zapytałem.
– A bo to szatan jest! Kiedyś mi rozkopał cały ogródek. Lepiej niech tam siedzi. A jak ktoś się zbliża, to szczeka i wtedy przynajmniej o tym wiem.
– Powinnaś przyzwyczajać go do siebie. Miałabyś kompana w domu, byłoby do kogo się odezwać.
– A daj mi spokój. Gdzie pies w domu?! To nie jakiś pies wystawowy ani rasowy. Buda, miska i pilnować domu.
– Jak się wabi?
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?
– To po prostu pies. Po co mu imię? – Zaśmiała się, jakbym powiedział coś zabawnego. Założyła łagodnie nogę na nogę i zasłoniła twarz bordowym kubkiem z parującą jeszcze kawą.
Przyszedł wreszcie czas się rozpakować.
Wziąłem głęboki oddech, wdychając czyste powietrze przez otwarte okno. Spojrzałem na las. Miałem go na wyciągnięcie ręki. Dosłownie. Dom był osłonięty przez bezkresny las – taki cichy i tajemniczy. Uspokajało mnie to. W stolicy to właśnie takiej melancholii brakowało mi najbardziej.
Wyszedłem z pokoju opanowany jak nigdy wcześniej i usiadłem przy stole. Miałem w głowie dokładnie obmyślony plan. Matka chowała pieczywo do drewnianego chlebaka. Tylko kątem oka spostrzegła, że ponownie pojawiłem się na terytorium kuchni.
– Mamo, usiądź, proszę. – Przełknąłem głośno ślinę.
– Dobrze. Zaleję nam herbatę i już siadam do stołu – oznajmiła, przecierając jeszcze drewniany blat i chowając suche naczynia do szafki nad nim.
Usiadła. Spojrzała na mnie spokojnie, tak jakby chciała, abym też był spokojny. Odwróciłem na chwilę wzrok. Wziąłem głęboki wdech.
– Wyprowadziłem się z Warszawy i sprzedałem swoje mieszkanie. Mogę u ciebie zamieszkać? – powiedziałem, po czym wypuściłem całe powietrze z płuc.
– Oczywiście – odpowiedziała po chwili, gdy minęło zaskoczenie. – A na jak długo? – dopytała, biorąc łyk gorącej herbaty.
– Nie wiem.
– A co z twoją pracą?
– Jestem architektem, znajdę pracę tutaj. To nie problem.
– Dlaczego nie chcesz wrócić do Warszawy? – zapytała zdziwiona.
– Zbyt dużo złych wspomnień. – Spuściłem głowę.
– Jakbyś tu miał lepsze… – powiedziała cicho.
– Wszystko w stolicy kojarzy mi się z Mariuszem. – Pomyślałem o restauracjach, teatrach, galeriach i parkach, gdzie spędzaliśmy razem wolny czas. Po chwili przyjemnych wspomnień przypomniałem sobie wypadek Mariusza. Nienawidziłem tego miejsca. Nienawidziłem tego miasta.
– Ale Kruklanki? – Zaśmiała się.
– Tu mam ciszę, spokój… No i ciebie – dodałem.
– Jesteś pewien? To zupełnie inny świat. Tu, w Kruklankach, nie ma takich atrakcji jak tam, w wielkim mieście.
Nigdy tak naprawdę nie pytała mnie o moją drogę zawodową. O miłosną tym bardziej. Choć domyślała się, że byłem szczęśliwy z Mariuszem i wiedziała także o jego śmierci, to była ciekawa, a może bardziej zaniepokojona tym, czy przypadkiem nie chcę zamieszkać tu z jakimś innym chłopakiem.
Poczułem ucisk w gardle i drżenie w kącikach ust.
– Będziesz tutaj sam? – zapytała.
– Tak – odparłem krótko.
Zamilkliśmy znów na dłuższą chwilę.
– Wiesz, że córka Gawrońskich też jest jeszcze panną?
Oho. Zaczyna się swatanie – pomyślałem, gdy tylko matka wystrzeliła z córką sąsiadów.
– Mamo… – Westchnąłem z bezradności.
– No co?! Musisz mieć żonę, żeby się tobą zajęła. Uprała, wyprasowała i posprzątała. A wy jesteście z tego samego rocznika. Pięknie byście razem wyglądali. – Położyła łokcie na stole i podparła głowę na swoich dłoniach.
– Być może, ale jest jeden poważny problem.
– Jaki? – Opuściła ręce.
– Jestem gejem – powiedziałem ze stoickim spokojem i nawet z odrobiną dumy.
Spojrzała na mnie, jakbym wyrwał jej serce z piersi. Dopiła herbatę i wstała, by nie kontynuować rozmowy.
– Myślałem, że już się z tym pogodziłaś. – Poszedłem za ciosem.
Zacisnęła pięści po odłożeniu kubka na blat. Nie chciała nic mówić. Mogła to znów przemilczeć. Tak byłoby najprościej.
Uznała, że lepiej, jeśli wreszcie to z siebie wydusi. Nosiła w sobie rozpacz i niezrozumienie zbyt długo.
– Nie. Nie pogodziłam – powiedziała spokojnie i cicho.
Wciąż stała twarzą do szafek kuchennych, jakby bała się na mnie spojrzeć. Ale ja nie zamierzałem odpuścić. Mam ponad trzydzieści lat. Nie zamierzam dłużej się ukrywać i manewrować między prawdą a niszczącym kłamstwem.
– Spójrz na mnie! – powiedziałem ostro.
– Słucham… – Odwróciła powoli głowę w moją stronę.
Widziałem w jej oczach strach, który próbował przerodzić się w heroizm. Powoli ubierała na siebie zbroję. Zaciśnięte pięści gotowe były, aby walczyć.
– Wstydzisz się mnie? – zapytałem już nieco spokojniejszym tonem, choć wciąż w moim głosie była pretensja o jej egoistyczne podejście.
– Nie, ale… jak to tak… chłop z chłopem. – Wzięła do ręki brudną ścierkę, która była jak tarcza.
Przetarła czysty blat. Ale dzięki tej czynności mogła na chwilę odwrócić wzrok. Doprowadzało mnie to do wściekłości.
– Możesz usiąść na moment? – poprosiłem grzecznie.
Miałem nadzieję, że szczera i spokojna rozmowa będzie kluczem do wspólnego zrozumienia. Przecież oboje się kochamy, po prostu każde z nas ma inne spojrzenie na świat. Wystarczy teraz, abyśmy te spojrzenia skierowali w tym samym kierunku.
Usiadła posłusznie. Poczuła się jak za czasów, gdy żył ojciec. Jego rozkazy były dla niej świętością. Nigdy z nimi nie polemizowała. Może to jest metoda? – pomyślałem. Tylko czy będę potrafił aż tak kierować matką? Chyba mam za miękkie serce.
– Minęło tyle lat… Nadal myślisz, że ja się zmienię? – zapytałem.
– No bo ja tego nie rozumiem – powiedziała, jakby miała się zaraz popłakać.
– Ale czego?
– No tego, jak żyjesz!
– Czyli jak? Moje życie nie różni się niczym od życia innych ludzi. Tak samo codziennie chodzę do pracy, płacę podatki i robię zakupy. Nic nadzwyczajnego.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_Nakładem wydawnictwa Zaczytani ukazało się również:
MIŁOŚĆ NAMALOWANA TĘCZĄ
Szesnastoletni Bartek od dawna czuł, że jest inny niż jego rówieśnicy. W końcu przychodzi dzień, w którym uświadamia sobie, że przyczyną tej inności jest jego orientacja seksualna. Spodziewa się, że ani rodzina, ani koledzy nie zaakceptują tego, kim jest. Nie w wiosce, gdzie przecież wszyscy są „normalni”. Wie też, że niełatwo mu będzie znaleźć prawdziwą miłość, o której skrycie marzy. Czy warto jej poszukać na portalu randkowym dla gejów? A może lepiej zdać się na szczęśliwe zrządzenie losu? Ze swoich rozterek i nie zawsze pozytywnych doświadczeń może się zwierzyć tylko jednej osobie, dziewczynie, która też jest inna – nie z powodu swojej orientacji seksualnej, ale powierzchowności. Dzięki jej wsparciu Bartek wkrótce zrozumie, że warto walczyć o siebie i swoje szczęście, nawet gdy wydaje się, że na spełnienie marzeń nie ma najmniejszych szans…