- W empik go
Nawet jeśli umrę w drodze - ebook
Nawet jeśli umrę w drodze - ebook
Nie wiadomo, czy John ocalił nerkę i czy nadal mieszka w parku. Śliczna Negin wyjechała do Niemiec, żeby zostać tam policjantką. Merhavi wciąż jest samotny, opiekuje się staruszkami i marzy o miłości. Mahfoud pracuje w Rzymie, w Zarze… a w lesie pod Hajnówką umiera właśnie kolejny człowiek, którego imienia nigdy nie poznamy.
Trzy miesiące, podróż przez cztery kraje, spotkania z ludźmi dziesięciu narodowości. Wszystko po to, żeby zrozumieć motywacje, lęki i nadzieje tych, których nazywamy uchodźcami. Ostatecznie zaś po to, aby odkryć, że próby zatrzymania ruchów migracyjnych skazane są na porażkę. Nawet jeśli mogą umrzeć w drodze - będą iść. Będą iść - tak samo jak my kiedyś szliśmy.
"Nawet jeśli umrę w drodze" to książka dla tych, którzy uchodźców chcą potraktować jak ludzi, a nie jak temat polityczny czy narzędzie propagandy. Każdy z nich ma inną twarz, ale to nie oni nam zagrażają. To my sami zagrażamy naszej cywilizacji, odwracając się od jej największych zdobyczy - troski o najsłabszych i równych praw, przysługujących każdemu człowiekowi.
Monika Białkowska (ur. 1977) – dziennikarka, publicystka, autorka programu "Reportaż z wycinków świata".
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-629-0 |
Rozmiar pliku: | 447 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
za mało kochasz
***
Stella Zylberstein Tzur przeżyła wojnę dzięki długiemu łańcuchowi blisko czterdziestu rodzin, które po kolei ukrywały żydowską dziewczynkę. Mówiła, że pomaganie innym już z założenia jest niebezpieczne. Zawsze zagraża temu, kto pomaga.
– Ale wtedy – mówi Stella – szukaliście sposobu, żeby cudze życie ocalić i swojego nie stracić. I teraz też oczekuję od was, że mimo strachu nie przestaniecie szukać sposobów. Musicie te sposoby znaleźć.
Jedno nas różni od tych, którzy ratowali Stellę. Do ich domów wchodził żołnierz z karabinem, a za ocalenie Stelli płaciło się życiem. Ludzie ukrywający Stellę bali się niemieckiego żołnierza, który był na wyciągnięcie ręki. Nam nikt fizycznie nie zagraża. Boimy się figury retorycznej, pewnego konstruktu, zjawiska określanego mianem „uchodźcy”. I zamiast szukać sposobów, żeby ocalić człowieka, szukamy powodów, które ocalą w nas lęk.
Kiedy w październiku dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku jechałam do Aten, nie wiedziałam, że miesiąc później będę w Rzymie.
Kiedy leciałam do Rzymu, nie spodziewałam się, że niemal prosto z Zatybrza trafię do przygranicznych lasów.
Jadąc przez puszczę na Podlasiu, nie myślałam, że lada chwila będę w Szwecji.
Lądując z powrotem Gdańsku, nie sądziłam, jak ważną częścią tej opowieści stanie się Gdynia.
Kiedy pierwszego stycznia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku wysyłałam gotowy plik do wydawnictwa, nie przypuszczałam, że nim ukaże się książka, wybuchnie wojna, redefiniując niemal wszystko. I nawet teraz, kiedy książkę można już zamówić na stronach księgarni, nie wiem, do jakiego trafi świata.
Czy będziemy żyć tak jak dziś, w marcu dwa tysiące dwudziestego drugiego roku, stopniowo oswajając się z uchodźcami i ucząc się być przy nich? Czy wojna się skończy i Ukraińcy zbierać się będą do powrotu do domu? A może to my – co nie daj Boże! – pakować będziemy walizkę i kota i ruszać w pośpiechu dalej na zachód?
Takie jest ryzyko reportera: że daje się prowadzić ciekawości ludzi i zjawisk, nie zawsze wiedząc, dokąd dotrze. I musi w pewnym momencie zatrzymać swoją opowieść, choć wie, że świat się nie zatrzyma. Bo wie też, że są rzeczy, które powiedzieć trzeba koniecznie tu i teraz. Bo to jest alarm. Bo nie można już czekać.
Być może świat wyprzedzi tę książkę i zakwestionuje moje tezy. Być może za rok usiądziemy w knajpie gdzieś pod Włocławkiem. Zjemy koftę przygotowaną przez miejscowego Afgańczyka, powspominamy z ukraińskimi studentami czasy wojny, a Merhawi z Erytrei powie, że to właśnie w Polsce znalazł dom, w którym wreszcie nie jest samotny. I razem będziemy się śmiać z tego, jak bardzo w tej książce byłam złym prorokiem.
Na razie jest alarm – nie można czekać.NASZE MIEJSCE
Plac Wiktorii w Atenach to miejsce bardzo specyficzne. Kiedyś, lata temu, należał do ulubionych miejsc ateńczyków. Był oazą spokoju, oddaloną nieco od wypełnionej turystami Plaki. Ludzie przychodzili tu wieczorami, żeby posiedzieć w restauracjach okalających skwer z ławeczkami. Przestali przychodzić, kiedy w dwa tysiące piętnastym roku plac wypełnił się uchodźcami. Uchodźcy byli wtedy niemal wszędzie, wypełniali parki i place, przekazując sobie wiadomości i zbierając się w grupy. Plac Wiktorii stał się miejscem Afgańczyków. Kiedy w obozach nie było miejsca, tu stawiali swoje namioty i próbowali jakoś żyć. Grecy nie mogli już spokojnie siedzieć w kawiarniach i popijać ouzo. Nikt im nie przeszkadzał, ale stało się jakoś niezręcznie. Nie pije się anyżowej wódki, patrząc na cudze nieszczęście jak na teatr.
A może plac Wiktorii przestał być dobrym miejscem dużo wcześniej? Wystarczy przejść się po okolicznych ulicach, żeby zacząć stawiać takie pytania. Nie ma tu eleganckich kamienic. Są wielkie budynki, straszące brudnymi tynkami, z oknami wystawowymi przysłoniętymi kratami albo wyblakłym od słońca papierem. Równoległa do placu ulica wyróżnia się szeregiem drzwi, prowadzących prosto do mieszkań. Przy każdym wejściu zapalona jest lampka – znak, że znajdująca się wewnątrz prostytutka czeka na kolejnego klienta. Człowiek przyzwyczajony do europejskich standardów instynktownie czuje tu lekki niepokój. Wszystko wygląda tak, jak wyglądać powinno w miejscach zakazanych. Aż chciałoby się powiedzieć, że to zrozumiałe, że w końcu to dzielnica uchodźców. I rzeczywiście na ulicach widać ludzi z różnych stron świata. I rzeczywiście to oni prowadzą swoje małe sklepiki. Wszystko nam się zgadza, poza jednym detalem. To język.
Wyblakłe już nieco szyldy krzyczą: Wyroby garmażeryjne Krajewscy. Wyrób własny, Gazety, książki, prasa, film. Sklep polski. To opuszczone miejsca. Przy garmażerce wisi jeszcze menu – siedem i pół euro za kilogram kurczaka z rożna i trzy euro za porcję pierogów. Ale Delikatesy Wars i Sawa przy Archanon pięćdziesiąt dziewięć wciąż działają, choć oferują nie tylko polskie, lecz także rumuńskie towary. Tu można też dostać wydawaną specjalnie dla Polaków gazetę, w której oprócz wiadomości ważnymi działami są ogłoszenia, kto oferuje i kto szuka pracy oraz jak tanio przewieźć coś do Polski. Nieopodal jest parafia prowadzona przez jezuitów – w niedzielę odprawiają aż trzy msze po polsku, po polsku też spowiadają.
W połowie lat osiemdziesiątych do Grecji – głównie do Aten – przyjechało ponad dwieście tysięcy Polaków. Przyjeżdżali często na wakacje z jedną walizką i zostawali na lata. Wielu liczyło na to, że tranzytem uda im się dotrzeć do Kanady. Żyli z poczuciem tymczasowości. Nie uczyli się języka, nie posyłali dzieci do greckich szkół. Czasem dostawali jakieś zasiłki. Zwykle nie mieli wszystkich niezbędnych dokumentów. Mieszkali blisko siebie w niewielkich mieszkaniach, w poczuciu zagrożenia i w obawie przed deportacją. Nie mieli na kogo liczyć, ponieważ Grecy nie byli im przychylni, a żadna organizacja polonijna jeszcze nie istniała. Zdarzało się nawet, że policja z pałkami wchodziła na nabożeństwa do kościoła – wybuchała wtedy panika, byli ranni.
Na mapie Grecji (dotkniętej niżem demograficznym) Polacy byli zieloną wyspą – z dwustu pięćdziesięciorga dzieci w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku ich liczba zwiększyła się do tysiąca dwustu w roku dwa tysiące jedenastym.
Z czasem sytuacja się zmieniła. Część Polaków znalazła w Grecji swoje miejsce. Polki wychodziły za mąż za Greków. Części udało się spełnić marzenie i wyjechać z Grecji dalej w świat. Polska weszła do Unii Europejskiej, więc nasza pozycja na międzynarodowym rynku pracy zdecydowanie się poprawiła. Ale żyjący w Atenach Polacy przyznają, że wychowali następne pokolenie emigrantów, którzy żyją w polskim getcie, odizolowani od środowiska greckiego. W dwa tysiące jedenastym roku ksiądz Jacek Paluchniak przyznawał, że siedemdziesiąt pięć procent zgonów w parafii ma związek z przedawkowaniem alkoholu lub narkotyków2.
Dziś miejsce Polaków zajmują inni uchodźcy. Co nas od nich odróżnia? Nic. Oni idą tą samą drogą, żyją tak samo i w tych samych miejscach, tylko kilkanaście lat później. Wokół placu Wiktorii najwyraźniej widać, że nie mamy żadnego tytułu do tego, by patrzeć na nich z poczuciem wyższości.
------------------------------------------------------------------------
2 www.atenanews.cba.pl/polonia_grecka/site/002a/html (dostęp z dnia 1.10.2021).TO GRECKIE DZIECI
Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, Ewa zapytała, na co ma przeznaczyć pieniądze. Odpowiedziałam, że nie wiem. Ona tam żyje, ona zna tych ludzi. To ona najlepiej wie, czego im potrzeba. Usłyszałam, że pieniędzy wystarczy na pięćset par butów dla dziewczynek. O chłopców jakoś ludzie dbają tam bardziej, są przyszłością rodziny, natomiast dziewczynki często chodzą boso albo w za dużych butach. Dlatego Ewa, kiedy widzi dzieci, najpierw patrzy na ich nogi.
Przyjechała do Aten kilka lat temu. Na plac Wiktorii przychodzi regularnie. Razem ze współsiostrami ze zgromadzenia i wolontariuszami grają z dziećmi w piłkę, malują na wielkich arkuszach papieru. Robi wszystko, żeby je czymś zająć, żeby nie siedziały bezczynnie. Początkowo dzieci dotykały paluszkami jej krzyża i mówiły tss!, udając, że je parzy. Teraz już nie zwracają na krzyż uwagi.
Przed pandemią uchodźcy, którzy decydowali się na życie poza obozem, dostawali unijny zasiłek, dziewięćdziesiąt euro miesięcznie. To nie było wiele w mieście, gdzie za obiad w restauracji trzeba zapłacić trzydzieści euro, a za mrożoną kawę – sześć. Kiedy wybuchła pandemia, zasiłki przestały być wypłacane. Ci, którzy zostają w obozach, którzy żyją w kontenerach na obrzeżach miasta, mają tam dach nad głową i jedzenie. Ci, którzy tak żyć nie chcą, zostają z niczym. Muszą sobie radzić, nie mając nie tylko prawa do pracy, ale nawet do wolontariatu. Pracy zresztą w Grecji nie ma nawet dla Greków.
– Ludzie są bardzo kreatywni – przyznaje Ewa. – Wiadomo, że każdy lubi swoje jedzenie, to, które zna od dziecka. Jak ktoś z nich ma parę euro i dostęp do kuchni, kupuje warzywa. Wieczorami można je kupić dużo taniej i w wielkich workach, tylko trzeba uważać, bo w środku często są zepsute. I gotują z tego coś swojskiego (jakiś ryż z warzywami), pakują to w małe pudełka i sprzedają wśród swoich za jedno euro. Jedni mają pracę, inni tani posiłek, i tak wspólnie sobie radzą.
W Grecji uchodźcy byli zawsze. To na mapie Europy takie miejsce, które przez samo swoje położenie staje się pierwszym celem tych, którzy marzą o lepszym życiu. Ewa mówi, że to okno Europy. Kiedyś słuszniej byłoby mówić o drzwiach, ale drzwi są po to, żeby zapraszać gości, a oni muszą się tu wdzierać. Drugie takie okno to Maroko. Trzecie – Włochy. Te kraje muszą przybyszów przyjmować, jeśli nie chcą topić ich u swoich brzegów, zanim jeszcze wysiądą z pontonów. Reszta Europy – z Polską i Węgrami na czele – odmawia solidarności.
W Atenach dzieci żyją na ulicy, bo w Grecji jest ich za dużo. W krajach, w których fizycznie jest miejsce, nazywa się je terrorystami i odmawia otwarcia drzwi.
– Oczywiście, że nie możemy być naiwni – mówi Ewa. – Zawsze znajdą się tacy, którzy będą próbowali nas oszukać i wykorzystać sytuację. Ale jeśli wśród tych stu oszukujących jest dwóch, którzy naprawdę potrzebują pomocy, to kim ja jestem, żeby wybierać? I jak mam to zrobić, żeby nie odrzucić potrzebującego? Kiedy jedna mama z małym chłopczykiem zaczęła trochę rozumieć po angielsku, zapytałam ją, co się stało. Talibowie na jej oczach odcięli jej mężowi głowę. Potem to samo zrobili z jej córeczką. Zdążyła tylko chwycić syna i uciec. Jak można pytać ją, po co tu przyjechała? Ona chce po prostu mieć spokój. Mam tu znajomych uchodźców – są już zadbani, mają mieszkanie. Żyją skromnie, bez mebli, siedzą na podłodze, kulturowo to dla nich zwyczajna rzecz. I on mi mówi, że chce spokojnie żyć z żoną i dziećmi, żeby codziennie do domu nie wpadała armia z karabinami. Jak ma żyć ze świadomością, że w każdej chwili mogą mu dzieci powystrzelać? Mam mu się dziwić, że wyjechał? Nie dziwię się. Przyjeżdżają tu różni ludzie, różne organizacje. Niektóre, zwłaszcza te protestanckie z USA, wykorzystują sytuację i zdarza się, że nagabują uchodźców, oferując im jedzenie i pomoc, jeśli ci najpierw przyjmą chrzest. Potem wykazują to w swoich statystykach. Nie o to Jezusowi chodziło. Nie muszę nikogo tu ochrzcić, mam tym ludziom dać jeść i kupić buty, mam przywrócić godność. Zobaczcie, to są dzieci! Takie jak nasze! Czy ja wybrałam to, że urodziłam się w Polsce? Gdybym urodziła się w Afganistanie, byłabym zupełnie inną kobietą. Gdyby ci ludzie chcieli żyć po afgańsku, toby tam zostali. Jeśli tu są, to znaczy, że chcą żyć po europejsku. Wystarczy im, że zrobią swoje jedzenie i włożą swoje ubrania. Reszty chcą naszej. Chcą się kształcić. I te dzieci, które dziś biegają po placu, to już nie będą afgańskie dzieci. Przez piętnaście lat pracowałam w Wielkiej Brytanii. Nasze polskie dzieci nie będą tam Polakami – będą Anglikami. Będą obchodziły jeszcze Boże Narodzenie z opłatkiem i będą jadły bigos, ale myśleć będą po angielsku. Trzeba otworzyć oczy, trzeba to zobaczyć i zrozumieć, że nie ma w tym nic złego. Tak samo będzie tu z tymi dziećmi. To będą greckie dzieci.
Każda z rodzin na placu Wiktorii ma swój kawałek kartonu albo kocyk. Kiedy Ewa przychodzi, żeby rysować z dziećmi, nie pozwalają jej siedzieć na ziemi. Kiedy gra z nimi w piłkę, pilnują, żeby się napiła, podają jej swoją wodę. Czasem wołają ją, żeby przyszła się najeść, i podają pudełko z ryżem.
– Mają w sobie wielką kulturę gościnności – mówi Ewa. – Jak tym ludziom pomożesz, oni nie zapomną. I potrzebują, żeby z nimi być. Nawet tydzień z kimś, kto w nich uwierzy, może zmienić ich życie. I nas też zmienia spotkanie z nimi. Nauczyłam się, że potrzebuję bardzo mało. Bo ileż można mieć par spodni? Ile par butów? Wiesz, że rozdałam wszystko? Najdroższy śpiwór, który dostałam jeszcze w Anglii, fajny plecak, ubrania. Bo jak ktoś pyta, czy nie mam czasem dla niego jakiejś bluzki – to co powiem, że nie mam? Do życia nie potrzeba dużo. My tyle gromadzimy, a potem boimy się, że ktoś nam to ukradnie. A oni? Oni nie muszą się martwić. I tego uczy się każdy wolontariusz, wszyscy po kolei zostawiają tu wszystko. I doceniają to, co mają.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
PROLOG
CZĘŚĆ 1. ATENY
NASZE MIEJSCE
TO GRECKIE DZIECI
PLUSZAKAMI BAWIĄ SIĘ PSY
NIE WSPÓŁCZUJ TEMU, KTO MARZY
KOBIETY, KTÓRE NIE MÓWIĄ
JOHN
DZIECI Z PLACU WIKTORII
LUDZI CIĄGNIE DO LUDZI
SMAK ATEN
DOM
LEKCJA KORANU
FAHEEMA I NEGIN
MIGAWKI Z LESBOS
MORZE, JAKIE JEST
WALCZĄCY Z PRAWEM
ŚLAD PRADZIADKÓW
WSZYSTKO JUŻ BYŁO
NIEMCY SĄ DOBRZY
MOJA ZASŁUGA
CZĘŚĆ 2. WŁOCHY
KOMARY I MIGRANCI
DROGA KORYTARZEM
NIE PRZESTANIEMY, PÓKI BĘDĄ
TYBER I SĄD
MAHFOUD
ZNÓW MORZE
PAMELO, WITAJ
ANIOŁOWIE NIEŚWIADOMI
CZĘŚĆ 3. POLSKA. OŁAWA
WSZYSCY WYJECHALI
POLSKA MIAŁA POMÓC
MAŁA SYRIA
POWOJNIE
ZE MNĄ SIĘ NIE NAPIJESZ?
ONI NIE CHCĄ TU ZOSTAĆ
ASYA
CZĘŚĆ 4. SZWECJA
DOKĄD NIE WRÓCĘ
SAME DZIECI
SKĄD SIĘ WZIĄŁ ANTOINE
CHCESZ WIEDZIEĆ WIĘCEJ?
MERHAWI
BELAL I ZAHARA
PASTOR W ZIELONEJ SUKIENCE
NO-GO ZONE
CZĘŚĆ 5. POLSKA. PODLASIE,listopad, rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy
ONI TAM SĄ
CISZA ZAUFANIA
PORÓD W DZIEWIĘCIU PUNKTACH
NIKT NAS NIE UCZYŁ PARTYZANTKI
ORDO CARITATIS
PUSH BACK JUŻ BYŁ
LUDZIE IDĄ NA SPACER
CI, KTÓRZY ODMAWIAJĄ
GWIAZDY NA NIEBIE
MIASTO UCIECZKI
IMIONA ROZPACZY
ĆWICZENIE Z WYOBRAŹNI
PRAWO I LICZBY
CMENTARZ
A ŻONĘ WYŚLESZ DO LASU
CO SIĘ ROBI Z CIAŁEM DZIECKA
CZĘŚĆ 6. EPILOG Z LUSTREM.GDYNIA
KIM JEST UCHODŹCA
BOHATEROWIE I NĘDZARZE
TO MY
NIC NIE KWITNIE BEZ WOLNOŚCI
PODZIĘKOWANIA